- Opowiadanie: Amazis - Hydra [cz1]

Hydra [cz1]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hydra [cz1]

0

Pochodzę z Kasz, krainy leżącej na południowym zachodzie kontynentu Amazir, a nazywam się Szarru-Az. Imię to pochodzi z aumary, a oznacza: Odnaleziony w ciemności. Moje życie było nędzne, ale uczciwe zarazem: nienawidzić starałem się jak najmniej, a kochałem ile tylko się dało.

 

Czy mogę powiedzieć o sobie coś więcej? Uważam, że nie.

 

Mawiają, że gdy przychodzi moment śmierci, całe życie staje człowiekowi przed oczami. Zgadzam się, to prawda. Zamiast policzyć oddechy dzielące mnie od Zaświata, przypominam sobie swoją ziemską drogę, od momentu narodzin aż do chwili obecnej: do chłodu podziemi, do spiżowego pieniądza trzymanego w zaciśniętej dłoni i do trucizny płynącej w żyłach.

 

Jad nie dotarł jeszcze do mojego serca, zatem wysłuchaj mojej opowieści, skoro uznałeś, że warto się nade mną pochylić.

I

A gdy zaczęło mijać dziesięć lat panowania kirissura (…) Adad odwrócił od niego swoją twarz i rzekł: „niech nie będzie ani jednego księstwa na południe od Szaurr, które by nie popadło w ruinę". I stało się, że upadły tam wszystkie sojusze i cała władza. I dalej rzekł Adad: „niech nie będzie ani jednego ludu, który by nie poszedł na wojnę przeciw memu narodowi". I stało się, że wszystko, co żyło, ruszyło na północ, by pognębić kirissura. I rzekł wreszcie Adad: „niech całe państwo mojego dziedzica stanie w ogniu, aby spełniły się słowa: z pogan ukręcę bicz na swój własny naród". I rozpoczęła się wojna ze wszystkim, co szło z południa, a były tam, z największych ludów, Szauru, Lima, Kemdu i Maszkau. Prowadzili ich zaś Kasz, najdzielniejsi, nie znający bólu, pewni w zwycięstwo.

Tysiąc sto lat upłynęło od czasu, gdy Artatama XIII rozkazał spisać swoje roczniki. Już wtedy, jedenaście wieków temu, Kasz uznawana była za kraj dziki i pełny nieokiełznanej, prymitywnej siły. To właśnie stamtąd, z południowego zachodu Amazir koczownicze plemiona wyruszły na podbój świata. Kaszyci zdobywali kraj za krajem i podporządkowywali sobie szczep za szczepem, gdy zaś zawładnęli całym południem kontynentu, uderzyli na Linastir, coraz bardziej chylący się w tamtych czasach ku upadkowi. Łatwe zwycięstwa wzmagały apetyt „dzikusów" – aż do czasu wielkiej bitwy pod Aszuzamani, gdzie rydwany Artatamy przejechały barbarzyńcom po ich sztywnych karkach.

 

Kaszyci narzucili swoją władzę wielkiej ilości plemion, ale gdy tylko przegrali z Linastirem, po prostu zniknęli z kart historii. Nie wiadomo, czy wrócili do swojej ojczyzny, czy też po prostu rozpłynęli się w całej tej olbrzymiej masie koczowniczych szczepów, jakie napotkali podczas swego marszu na Linastir. W „Rocznikach…", obok świadectw różnych innych ich obyczajów, można znaleźć wzmiankę, że ten prastary naród kładł obok zmarłych monetę z brązu, aby po śmierci mieli czym przekupić strażników piekielnych bram.

 

Jako nowonarodzone dziecko zostałem porzucony przez swoich rodziców i wydany na pastwę losu. Mój płacz jednak sprawił, że ktoś mnie odnalazł, i nie była to śmierć – chociaż wiadomo było, że to z nią miałem się spotkać w mrocznych labiryntach górskich grot. Kiedy błądzące po omacku ręce chciały podnieść kwilące zawiniątko, okazało się, że leży obok niego spiżowa moneta z wizerunkiem skaczącego konia. Była jak pieczęć kanclerska, określała kim jestem, skąd pochodzę i jakie jest moje przeznaczenie.

 

***

Dla Artatamy XIII i jemu współczesnych Kasz była krajem, w którym i naturę, i kulturę przenikał element zwierzęcej gwałtowności. Dzikość ta była jak piąty żywioł, jak dodatkowy składnik każdej rzeczy żywej bądź martwej. Choć od czasów kirissura minęło jedenaście wieków, to nasze góry nadal wypluwają z siebie kolumny dymu, a z ich szczytów spływają strumienie stopionych skał. Rzeki u nas są w swoich wylewach zupełnie nieprzewidywalne i dlatego żyzne równiny okalające ich brzegi nigdy nie były dobrym miejscem na osiedlenie się. Trzęsienia ziemi często się u nas nie zdarzały – tak mi mówiono – ale ostatnie było tak potężne, że zmieniło bieg Dwóch Rzek i zrównało z ziemią wielkie sanktuarium bogini Aglatl. Aszul i Sag wdarły się swymi wodami na równinę, na której znajdowała się świątynia, i uczyniły z niej olbrzymie moczary zwane odtąd Sasur.

Czy można się więc było spodziewać, że w takim kraju jak Kasz świt mógłby być cudownym spektaklem barw i światła, jaki można oglądać gdziekolwiek indziej? Przyzwyczaiłem się już do tego, że słońce u nas nie wynurza się zza horyzontu, lecz wręcz zza niego wyskakuje, od pierwszych chwil dnia przypiekając swoim żarem nieszczęsną powierzchnię ziemi. Wydawało mi się jednak, że wszechobecna wilgoć panująca na bagnach Sasur osłoni mnie nieco przed potworną spiekotą. W jak wielkim byłem błędzie przekonałem się zaraz po wkroczeniu w opary gęstej jak koźle mleko mgły. Wcale nie przynosiła ochłody, przeciwnie: palące promienie słońca nieustannie odbijały się od jej kropelek zawieszonych w powietrzu, czym doprowadzały ją wręcz do wrzenia.

 

Zmysł wzroku w ogóle nie był przydatny na bagnach. Mgła unosiła się tutaj zawsze i nigdy, nawet podczas wietrznych dni, kiedy jej opary nieco rzedły, nie miałem odwagi zapuścić się w głąb moczarów: bagna same w sobie były miejscem niebezpiecznym, a poza tym krążyły o nich przerażające opowieści. Ma się rozumieć, że nie dowiedziono ich prawdziwości – nikt, kto raz udał się na Sasur, nie pojawił się więcej wśród żywych. I nic dziwnego, bo mgła była tutaj tak gęsta, że czasami czułem się jak pogrążony w całkowitym mroku z tą tylko różnicą, że nie widziałem czerni, lecz biel. Sytuacja, w jakiej się znajdowałem trzeci dzień, wcale nie była jednak tak uciążliwa, jak mogłoby się wydawać: całe życie szlifowałem umiejętność poruszania się tam, gdzie wzrok staje się bezużyteczny i wcale nie miało dla mnie znaczenia, jakiego koloru jest mrok przede mną. Zacząłem nawet żałować, że nie urodziłem się ślepy i głuchy, tak, jak blade stworzenia, które czasami spotykałem w górskich jaskiniach; ile dałbym za to, aby nie zwracać żadnej uwagi na każdy ruch wody pod stopami bądź dziwne, dalekie odgłosy, wyśmienicie niosące się po wilgotnym powietrzu. A przede wszystkim – by nie widzieć i nie słyszeć mar, które snuły się za mną niemal od początku wędrówki. Aby przed nimi uciec nie wystarczyłoby jednak wyłupić sobie oczy i poprzebijać uszy: ich głosy trafiały wprost do serca, a wzrok świdrował na wylot każdą myśl.

 

Początkowo moczary Sasur zdawały się być całkowicie martwe. W miarę jednak, jak posuwałem się naprzód, utwierdzałem się w przekonaniu, że istnieje tutaj normalne, zdrowe życie. Wystarczyło spojrzeć pod nogi, aby zobaczyć uciekające spod nich żaby. Czasami kij rozgarniający na boki ostre liście trzcin wypłaszał z zarośli całe chmary kaczek i perkozów; przestraszone ptaki darły się wniebogłosy i rozlatywały w różne strony. Co dziwne jednak, odleciawszy kilka metrów, zaraz przysiadały w szuwarach, aby łypać na mnie spomiędzy liści czarnymi jak sadza oczami. Ich wzrok był bardzo ciężki, zupełnie, jak gdyby naigrywały się ze mnie. Dojdę – powtarzałem sobie cały czas. I starałem się przy tym nie zwracać uwagi na to, ze upał przyprawia mnie o coraz silniejsze zawroty głowy, a moje płuca nie miały już sił nieustannie filtrować cuchnącego zgnilizną powietrza. Nie czułem strachu – a tak naprawdę bałem się nawet mocniej oprzeć się na lasce wiedząc, że gdy się złamie, nie będzie przy mnie żadnego sojusznika w walce z mokradłem… Miecz przywiązany do moich pleców zdawał się być w takich chwilach tylko i wyłącznie ciężarem wciągającym mnie w głębinę. Pamiętając jednak o tym, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w chwili próby, zawsze, gdy zapadałem się w błoto głębiej, niż to było przewidziane, po prostu pociaśniałem wiązania na plecach.

 

***

Mój ojciec miał kilka zwyczajów – choć czasami lepiej byłoby rzec: przywar – które kultywował od kiedy tylko pamiętam i którym oddawał się w każdej wolnej chwili swojego dnia. A więc po pierwsze, uwielbiał siadać na kamiennej ławeczce przed domem i, oparłszy się o mur, spoglądać w horyzont. Choć widok, jaki roztaczał się z górskiego klifu, był rozległy, urzekający i zmieniał barwy cztery razy do roku, nie mogłem pojąć, w jaki sposób mój ojciec nie odczuwał znudzenia robiąc to samo dzień w dzień… Jeszcze dziwniejsze było to, w jaki sposób może wytrzymać tyle czasu (bo potrafił kontemplować pejzaż godzinami) w jednej pozycji. Po drugie, ubóstwiał fajkę. Nabijał ją suszem z jakichś roślin, które rosły na płaskowyżu kilka godzin drogi od naszego domu; należało je zerwać na jesień, wysuszyć przez zimę i dopiero na wiosnę przygotować do użycia. Raz spróbowałem, jak smakuje dym, którym starzec zwykł się upajać: był obrzydliwy. I po trzecie: kochał, po prostu kochał udzielać mi życiowych rad. Czasami tej mądrości była taka ilość, że wypełniwszy dokładnie całą przestrzeń w mojej głowie, wylewała się uszami. Zawsze było tak samo: najpierw wołał mnie po imieniu (niespecjalnie je lubiłem, bo kojarzyło mi się tylko z tą sytuacją – normalnie, przez jego sklerozę, wołał na mnie coraz to inaczej), potem sękatym paluchem-olbrzymem wskazywał miejsce, w którym mam usiąść. Ale nie mówił do mnie tak od razu. Zawsze zanim cokolwiek powiedział, kiwał się dość długą chwilę w przód i w tył, nie mówiąc ani słowa, i polerował swoją laskę rękawem, jakby chciał z niej coś zetrzeć.

 

– …Mój ojciec, a twój dziad, mawiał, że największym wrogiem każdego człowieka jest on sam – rzekł wreszcie. – Dlatego całe życie należy poświęcić na to, aby dobrze poznać samego siebie. W ten sposób za najmędrszych uważamy tych, którzy ćwiczą nie tylko ciało, ale i umysł w różnych dziedzinach ludzkiej wiedzy.

– Jesteście bardzo mądrzy, ojcze – przytaknąłem machinalnie i pogładziłem jego ręce, utrudzone w ciężkiej pracy na ugorze pod lasem, i kolana, których siłę i wytrzymałość stracił podczas błądzenia po górach za owcami.

Jego wywody i wspominki często mnie nużyły, a czasem nawet irytowały. Niemniej człowiek, przed którym siedziałem tak samo pokornie i jako dziecko, i jako młodzieniec, w dziwny sposób wymuszał na otoczeniu szacunek do siebie; czy to była „charyzma mędrca", o której kiedyś przeczytałem w jednej z jego ksiąg? Być może. Poza tym podziw wzbudzała jego wiedza i mądrość, a także to, że w wieku, w którym wielu ludzi jest już zupełnie zniedołężniałych pod względem umysłu, on zachował jego lotność i głębię.

Z drugiej jednak strony bałem się jego starości i odczuwałem przed nią jakąś odrazę. Zawsze, gdy na jego obwisłych policzkach składałem synowski pocałunek, i gdy dotykały mnie jego pomarszczone dłonie, od głowy do podbrzusza przebiegał po mnie dreszcz – tak, jakbym obawiał się, że jego zgrzybiały wygląd jest objawem jakiejś strasznej, a bardzo zaraźliwej choroby. Czy to normalne, że syn myśli w ten sposób o ojcu?

 

Nie zauważył mojego zamyślenia. Usłyszawszy, co rzekłem, sam zasępił się i oparł brodę na lasce.

– Tak, to prawda: wiem bardzo dużo… zwiedziłem kawał świata, ale widać nie wyniosłem z jego ksiąg żadnych nauk, skoro z bibliotek Szardany i pałaców Harajiry wróciłem do swojej chałupy w górach. Pamiętaj, że najgorzej jest stanąć w pół drogi do celu: lepiej jest przegrać wszystko, niż zachować coś, co nie jest nic warte. Tak właśnie mawiał mój ojciec, a twój dziad: to jest jedyna mądrość, która coś mi w życiu dała – przekonanie o tym, że Prawda, choćby objawiła się przed samym Końcem, jest zawsze lepsza od Fałszu, a Świadomość od Nieświadomości. O tym też pamiętaj do końca swoich dni. Najśmieszniejsze jest to, że aby się na tym wszystkim poznać, musiałem przejść połowę Amazir, i, nigdzie nie mogąc znaleźć odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem?", powrócić w to samo miejsce, z którego wyruszyłem.

Trudno wymagać od dziecka, aby wczuwało się w wywody starego człowieka. Opowieść o odwadze i sile ducha była wówczas dla mnie za długa i zbyt zawiła; pamiętałem tylko, że siedział w niej, jak orzech w skorupie, wielki morał, i że głównym jej bohaterem był ojciec mojego ojca. Słyszałem ją kilka razy, i zazwyczaj o wiele bardziej niż ona sama zajmowało mnie wtedy liczenie źdźbeł trawy.

– A co w ogóle się z nim stało? – zapytałem znienacka, po części chcąc przerwać moralizatorskie ględzenie, po części głośno myśląc. – Tyle o nim opowiadacie, ale jak umarł i gdzie jest pochowany? Mówiliście, że nie leży razem z babką pod kamienną płytą w jaskini.

– Starzeję się, moje dziecko, podczas gdy ty jesteś jeszcze bardzo młody, i coś mi mówi, że odejdę z tego świata szybciej, niż mam zamiar. Dlatego nie mówię ci: przyjdzie czas, że się dowiesz – może być, że ten czas nie nadejdzie nigdy. W każdym razie, będziesz mieć i tak lepiej niż ja, bo gdy umarł mój ojciec, a twój dziad, zostałem zupełnie sam; ty masz Kall, która się tobą zajmie. Prawda, Kall? – krzyknął do otwartego okna. W otwartych drzwiach pokazała się uśmiechnięta twarz rudowłosej dziewczynki.

 

***

W tych dobrych dniach, gdy i ja, i Kall, byliśmy bardzo młodzi, zupełnie nie przejmowałem się tym, czy staruszek zdąży dokończyć swoją opowieść i czy kiedykolwiek umrze. I jedno, i drugie było dla mnie tak samo odległe, jak górskie szczyty opatulone pierzyną chmur i spowite mgłą moczary.

W podobny sposób wmawiałem sobie, że Kall zawsze będzie nikim innym jak tylko przyjaciółką, powierniczką tajemnic i towarzyszką zabaw – co wydawało mi się wtedy szczytem szczęśliwości. Gdy teraz brnę przez bagno i zaczynam opadać z sił, przywołuję wspomnienia z tamtych czasów, tak słodkie i miłe, aby choć na chwilę zapomnieć o otaczającym mnie świecie.

I o dziecku, które nagle wynurza się z pobliskiej kępy tataraku.

 

Chłopiec jest półnagi, lecz w dusznej, upalnej aurze nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Idzie przede mną przez jakiś czas, a ja widzę tylko jego plecy i nogi: ciało ma smukłe i umięśnione. Skakanie z jednej kępy liści na kolejną wychodzi mu tak dobrze, że zdaje się, jakby całe życie nic innego nie robił. Zawsze też zachowuje dystans w stosunku do mnie i zachowuje bezpieczną odległość.

Zwalniam.

Czując, że zostaję w tyle, odwraca się do mnie przodem i przykuca nad siedzącą na kamieniu ropuchą. Zaczyna dźgać ją patykiem: widać chce wymusić na niej gwałtowniejsze reakcje niż tylko otwieranie i zamykanie oczu. Płaz, zdenerwowany sytuacją, zaczyna wydzielać przez skórę jad. Staję i przyglądam się dzieciakowi: widzę już jego twarz. Poznaję po niej samego siebie z dzieciństwa.

– Dokąd idziesz? – pyta znienacka. I nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź z mojej strony, mówi: – Ja tam stale idę naprzód.

Nie odpowiadam, lecz po prostu zaczynam iść dalej. Pytania zaś się mnożą:

– Po co ci ten wielki miecz? Mogę się nim pobawić?

I dalej:

– Strasznie tutaj śmierdzi, wiesz?

– Patrz, jaki ptak? Widziałeś kiedyś takiego ptaka?

– O, znowu ropucha.Uwielbiam drażnić ropuchy! Tak naprawdę to ludzi trochę też.

Chłopczyk porusza się tak szybko i wykonuje tyle gestów, że zdaje się być w kilku miejscach naraz i robić wiele rzeczy w jednym czasie. Biega w tę i nazad, oddając się chwilowym zajęciom: a to naskoczy na żabę, a to zajrzy w szuwary, a to wyjmie spod wody ślimaka. Czasem ucieka trochę do przodu, bo musi koniecznie złapać ważkę, czasem zostaje w tyle, bo akurat teraz zachciało mu się iść na stronę. Mimo, że jest bardzo chaotyczny we wszystkich ruchach i nie posiada za grosz ostrożności, nic mu się nie przytrafia. Jego stopy zapadają się w błoto tylko na milimetry, jak gdyby szedł nie po bagnie, ale najwyżej po podmokłej łące.

Dla mnie zaś każdy ruch jest męczarnią. Kij sprawia wrażenie, jakby był pełen ostrych drzazg, albo jeszcze lepiej – poprzebijany na wylot ostrymi gwoździami. Miecz, choć wąski jak pojedynczy jesionowy liść, tak uwiera mnie w plecy, że czuję się, jakbym niósł na nich belkę ze stropu naszej chałupy… a gdyby tak po prostu wyrzucić i jedno, i drugie? Mógłbym tam samo łatwo jak mój towarzysz przebiec dystans dzielący mnie od celu. Ale, ale – co to właściwie za cel? W imię czego brnę przez to śmierdzące grzęzawisko?

Nagle chłopczyk wskakuje na jakąś kępkę, odwraca się i wbija we mnie spojrzenie. Patrzy nie jak dziecko, ale raczej jak wąż hipnotyzujący ofiarę: czuję, jak tym wzrokiem świdruje mnie na wylot, przebija, przedziurawia… W mojej głowie pojawia się głos. Początkowo jest on cichy i klarowny, w miarę jednak, jak upływają kolejne sekundy, zmienia się w całe mnóstwo różnorakich szeptów, niby to zagłuszających się wzajemnie, lecz jednocześnie, dzięki jakiejś ukrytej, niesłyszalnej harmonii, układających się zgrabnie w jednoznaczną całość. Mimo trzech dni spędzonych na nieustannej walce z takimi zjawiskami, nie zdołalem opanować strachu przed nimi – jedno, co osiągnąłem, to przyzwyczajenie się do niego.

Czuję, jak mój umysł ugina się pod wolą widziadła. Resztką sił wybijam w chmarze atakujących mnie myśli wąski korytarz, którym wysyłam do moich członków prosty, czytelny sygnał… Moje nogi przyjmują postawę.

Odrzucam laskę. Dłonie, teraz obydwie wolne, wędrują na plecy, w kierunku rękojeści miecza.

 

II

Stajnia była drewnianym budynkiem ustawionym na niewielkiej podmurówce zaledwie kilka kroków za naszą chałupą. Mimo, że jej ściany były cienkie, a dach zdecydowanie pamiętał lepsze czasy (przez długi czas nie było komu go naprawić), w jej wnętrzu panowało zawsze przyjemne ciepło. Dwa konie, Asul i Sag, nieustannie ogrzewały pomieszczenie własnymi oddechami; jak miło było po męczącej wędrówce przez góry zajść do nich, pogłaskać je po miękkich pyskach, powiedzieć parę dobrych słów i opowiedzieć o tym, co wydarzyło się minionego dnia. A one kiwały powoli swoimi długimi głowami tak, jak gdyby rozumiały każde moje słowo. Stajnia była dla mnie jak drugi dom. Kiedy pokłóciłem się z ojcem, albo gdy po prostu byłem zły na cały świat, szedłem właśnie tam, do swojej samotni i do dwójki swoich przyjaciół. Czasami, gdy pracy do wykonania było tyle, że wieczorem nie miałem siły nawet na jedzenie, mycie sie i ścielenie łóżka, po prostu kładłem się spać na pachnącej kupie siana, zawsze leżącej w kącie stajni. Lubiłem to miejsce i byłem przywiązany do każdej rzeczy, która się tam znajdowała… no, prawie każdej.

Kamienny żłób pamiętał jeszcze mojego dziada, a więc czasy, gdy w gospodarstwie pracowały cztery konie. Dla czwórki może był jeszcze odpowiedni, ale teraz w stajni mieszkały tylko Aszul i Sag. Żłób zaś pozostał – za wielki, za ciężki i całkowicie zbyteczny. Nie dość, że dzielił przestrzeń niewielkiego pomieszczenia w absurdalny wręcz sposób, to na dodatek był tak głęboki, że przed nasypaniem do niego paszy trzeba było zawalać jego dno kawałkami desek. Nie miałem pojęcia, kto i jak go zrobił. W każdym razie, gdyby został zastąpiony czymś mnieszym, zyskałoby się dużo miejsca.

Kiedyś podsunąłem ojcu ten pomysł.

– Jestem za stary i za słaby na takie roboty. Kiedy uznasz to za stosowne, sam go przestawisz albo wyrzucisz. Zresztą, nie zrobiłeś nowego, a chcesz wyrzucać stary? – i zmarszczył gniewnie brwi. Nie ciągnąłem dalej tego tematu: mogło to grozić to pogadanką o roztropności w używaniu sprzętów domowych.

„Kiedy uznasz to za stosowne, sam go przestawisz". Co dzień patrzyłem w mętne lustro – kupione niegdyś od wędrownego handlarza – wiszące w głównej izbie i zastanawiałem się, czy jestem już dość silny, aby zająć się tą bądź co bądź drażniącą sprawą. Nigdy nie wyglądałem na siłacza: w przydymionej od upływu czasu tafli widziałem tylko wysoką, chudą istotę o nędznych ramionach i żebrach jak spiżowa tara do prania, na której Kall szorowała nasze łachy. Mimo to, pewnego ranka uznałem, że z moich niebieskich oczu, żółtych włosów i gładkiej skóry można sądzić, że wyglądam nie tyle silnie, co po prostu zdrowo. Wziąłem więc kilka drągów, kilof oraz młot i zabrałem się do pracy. Nie muszę chyba nadmieniać, że nowy, drewniany, i – co najważniejsze – mniejszy sprzęt był już gotowy od kilku miesięcy.

 

***

Zawsze, gdy na jesień zaorywaliśmy nasz ugór pod lasem, pług wygrzebywał z ziemi zardzewiałe, pogięte kawałki metalu. Jako dziecko wcale mnie one nie interesowały: zbierałem te śmieci i puszczałem nimi kaczki na stawie, leżącym w skalnej niecce niedaleko pola. W miarę jednak, jak dorastałem, zaczął mnie ciekawić kształt tych mimowolnych znalezisk – przypominały bowiem kawałki uzbrojenia najróżniejszej maści, choć często trzeba było dużej wyobraźni, aby odnaleźć pierwotny kształt w wyszczerbionych, powyginanych i zardzewiałych kawałkach żelaza. Kiedyś zapytałem o nie ojca – skąd wzięło się to wszystko na naszym polu?

Dowiedziałęm się od niego, że pochodzi ona ze względnie niedalekich czasów – pamiętał je jeszcze mój pradziad – w których w których pękł, nabrzmiewający od lat, wrzód sporu o hegemonię polityczną na zachodnim Amazir. Spór Wyspy i Harajir był momentem przełomowym w historii Świata, a bitwa pod Enisserul, w której kirizar rozgromił armie Azemel i jej sojuszników, bardziej zaważyła na losach Amaziru niż starcie pod Aszuzamani.

Kiedy jednak coś rozwala się w gruzy, podnosi się obłok pyłu, całkowicie przesłaniający morze ruin. Dopóki nie opadnie, próżno oceniać, co z gruzowiska przyda się podczas kolejnej budowy, a co należy odrzucić. Tak samo jest też w starciach między imperiami: gdy upada jeden porządek polityczny, nie oznacza to, że od razu zapanuje nowy. Między jednym a drugim następuje okres chaosu, w którym straty są liczone przez obydwie strony.

Z tego to czasu skorzystali Gasur, mieszkający na stepach na południe od Kasz. Postanowili, że w obliczu całkowitego rozpadu wszelkich struktur państwowych – począwszy od armii, a kończąc na handlu – na północ od nich, śmiało mogą zagarnąć dla siebie ładny kawałek zielonych równin. Zajęli całą Kasz i usadowili się tam prawie na dwadzieścia lat – ale tylko dlatego, że na wieść o narodzinach następcy tronu kirizar zawrócił do Estarel i dalsze zdobywanie południa odłożył na czasy późniejsze.

Niestety jeden z oddziałów, które przeprawiały się przez góry, został napadnięty przez górali z Husna. Obserwowali oni ruchy koczowników od dawna i – mylnie przyjmując, że są do nich nastawieni wrogo – zaatakowali jedną z mozolnie wdrapujących się skały kolumn jeźdźców. Jak straszna jest dla koczowników przeprawa przez góry: wiadomo, podobnie jak to, że górale najpierw czynią, a potem myślą. Gasur nie dosiadali kozic, toteż zostali szybko pokonani, a niedobitki wyrżnięto w tym miejscu, które niedługo później stało się ugorem obrabianym przez naszą rodzinę. Trupy w większości porzrzucano z klifów, a potem wyniesiono na bagna, aby nie skaziły gór.

Po poległych zostały tylko porozrzucane na kamienistych polach kawałki broni i uzbrojenia – chociaż, jak nadmieniłem, trudno było się w ich dopatrzeć oryginalnego kształtu, tak były zardzewiałe i pogięte.

 

***

Po pobieżnych oględzinach okazało się, że samemu nie mam szans na ruszenie kamiennego potwora z miejsca. Mając więc przysposobione do pracy konie, próbowałem z ich pomocą przesunąć ogromny głaz – ale, choć Aszul i Sag wylewały z siebie siódme i ósme poty, a ich żyły nabrzmiewały do granic możliwości, pozostawał on dalej na swoim miejscu. Dopiero, gdy zamiast popychać, zacząłem podważać go drągami, zaczął się trochę bujać. Gdy za którymś tam razem podważyłem całość od tyłu, głaz z jękiem przetoczył się po drewnie i wreszcie wypełzł ze swojej dziury, w którą wrósł od stania w jednym miejscu przez kilkadziesiąt lat. Praca była ciężka i irytująca, ale nie rozumiałem, dlaczego ojciec kazał mi się do niej tak przygotowywać – zacząłem coś podejrzewać dopiero, gdy zajrzałem do otworu, z którego wypchnąłem żłób.

A w nim – ot, po prostu: zagrzebany po wieko niewielki kuferek z książką w środku i miecz.

 

Broń była wielka, dwuręczna i bardzo, bardzo błyszcząca, o ostrzu łukowato wygiętym na samym koniuszku. Wąski, i przez to lekki miecz śmiało mogłem trzymać go w jednej ręce. Kiedy zamachnąłem się nim, przeciął powietrze z dziwnym, niesłyszanym dotąd przeze mnie świstem.

 

Mój ojciec wyglądał już jak cień człowieka. Był tak zgarbiony, że niewiele wyższy od ławki, na której siedział. Głowę miał prawie całkiem łysą, za to jego broda była gęsta jak trzcina na bagnach i poskręcana jak dębowy korzeń; w jego szczękach nie tkwił już ani jeden ząb, a zza czerwonego haftu, jakim została oblamowana jego tunika, wyzierały obojczyki ostre jak zęby grabi. Sprawiał wrażenie, jakby balansował na granicy życia, jakby przy jakoś tam pojętym istnieniu trzymała go tylko jedna, jedyna rzecz, której załatwienia Asmar w swojej łaskawości pozwolił mu doczekać. Kiedy podałem mu ostrze, ślepiec wziął je na kolana i zaczął przebiegać po nim swymi koślawymi palcami.

– Asurru – wyrzęził w końcu. – Miecz mojego ojca, a twojego dziada. Modliłem się, aby go więcej nie zobaczyć. Istotnie, nie widzę, choć mam go przed oczami.

– Tak, to rzeczywiście miecz, ale skąd się wziął w stajni? I dlaczego nie zardzewiał?

Widać było, że powstrzymuje się od okazania jakiegoś uczucia – na twarzy widać było podejrzane drgnięcia, czy był to płacz, śmiech, złość czy zakłopotanie? W pewnym momencie otworzył oczy, a zakryte bielmem źrenice zaczęły się miotać po oczodołach, w górę, w dół i na boki. Wreszcie otworzył usta i zaskrzeczał:

– Mówił, że ukuł go w młodości, ale nie wierzę w to. Może znalazł go u niej, przy szczątkach swojego ojca. Mój dziad, a twój pradziad to był dopiero szczwany lis: gdy potyczka się zakończyła, udawał trupa, przez co wrzucili go do bagien. Niestety, uratował się tylko po to, aby wleźć tam, gdzie ona miała kryjówkę i zginąć.

– Ona?

– Nie zardzewiał, bo jest w niego wpleciona magia Harajirczyków. Tak naprawdę to nie jest magia, tylko sztuka łączenia minerałów… to kunszt, nic więcej.

– Kim jest „ona"?

– Nie chciałem… nie chciałem – zaczął rzęzić – ale to było silniejsze ode mnie, nie mogłem się poddać jego woli, chociaż bardzo mnie przekonywał. Nie byłem w stanie podjąć się tego zadania. Ja nie mam już honoru, straciłem go wtedy, gdy mu odmówiłem, gdy zagrzebałem miecz. On chciał iść na bagna sam.

Popróbował palcem ostrza.

– Nadal ostre. Czeka na mnie, aż ja sam wypełnię swoje przeznaczenie, ale ja już jestem stary, taki stary, stary – zaczął płakać jak dziecko. – stary i zmęczony.

Nigdy jeszcze nie widziałem ojca w takim stanie. Zachowywał się jak dziecko, które zostało przyłapane na płataniu figla i zbite, albo jeszcze lepiej – jak pies, który został kopnięty, zupełnie nie rozumiejąc, za co. Gdzie podział się ten starzec-mędrzec, wyglądający i zachowujący się jak żywcem wyjęty ze starej legendy? Wiedziałem, że mój pradziad, udając trupa, po bitwie z góralami został wrzucony do bagna – tam miał utonąć. Ale że zdołał się wyratować, i że spotkał kogoś w jakiejś kryjówce? O co tu chodziło?

– Kim – jest – ona!

Nagle starzec zrzucił miecz na ziemię i skoczył na mnie, oniemiałego, jak chuda, jadowita żmija: wbił we mnie niewidzące spojrzenie i zacisnął palce-szpony na moich przedramionach.

– A więc idź! – zasyczał – idź, odszukaj i zabij ją! Weź Asurru, niech cię poprowadzi i zrób za mnie to, czego ja się nigdy nie podjąłem! Ty masz jeszcze szansę. Odnalazłeś już miecz, teraz znajdź potwora, niech ta historia się wreszcie skończy. Chciałem cię chronić jak najdłużej się dało, teraz, jak powiedziałem, idź.

Puścił mnie i nagle odeszła z niego cała pasja. Osunął się ku ziemi, podniósł laskę i, zakolebawszy się, usiadł na swoim miejscu. Wbił ślepe oczy w horyzont i znów zaczął kiwać się w przód i w tył, polerując rękawem swoją gładką jak szkło laskę. Tylko że tym razem nie miał zamiaru nic powiedzieć.

 

***

Południe. Ogień lejący się z nieba spada na ziemię niemal pionowo w dół: upał wzmaga się, a mgła zaczyna jakby rzednąć… a może to tylko kolejne zwidy? Przed oczami przelatują mi kolorowe plamy, biel tańczy przed oczami, słońce skacze po niebie jak oszalałe.

Upadam, tracę równowagę.

W ostatniej chwili podtrzymuje mnie Kall.

 

Dziewczyna ma na sobie szkarłatną, wąską suknię pokrytą haftami – jej góra jest rozpięta i dyskretnie odsłania biały jak śnieg dekolt. Spoczywa na nim okrągły wisiorek. W uszach piękności dzwonią kolczyki z brązu i granatów, na nadgarstkach zaś bransoletki o kształcie wężów zaciskających paszcze na własnych ogonach. W lewej dłoni Kall trzyma swoje buciki – pewnie nie chce ich zamoczyć – a prawą trzyma mnie za rękę.

– Mało brakowało – mówi, pomagając mi wrócić do pionu.

– Dziękuję…

Idziemy razem niekrótką chwilę. Jej długie, smukłe nogi zapadają się w mokradło jak kopyta sarny w głęboki śnieg, niemniej kroczy równie szybko jak ja – a już z pewnością robi to o wiele śmielej, jakby wiedząc, gdzie może postawić bosą stópkę. Staram się nie zwracać na nią uwagi, choć jest to bardzo trudne.

 

***

O, Kall…

Skąd wzięła się rudowłosa piękność? Wiedział to tylko ojciec, ale nigdy nie wyrzekł na ten temat ani jednego słowa, tak, jakby była to jakaś tajemnica. Na każde pytanie o to – a takich padło naprawdę niewiele z mojej strony – odpowiadał w ten sam sposób:

– Przywiozłem ją ze swojej podróży.

I nic więcej. Mogłem tylko się domyślać – a te domysły miały swoje uzasadnienia – że dziewczynka pochodzi z Therii, leżącej daleko na północy krainy, której świetnośc przeminęła bezpowrotnie dawno, dawno temu. Theria była najstarszym ludzkim państwem i od swego początku istnienia była deptana przez elajirskie imperia: Sais, Harajir i Linastir; po każdym ciosie podnosiła się, ale jej siły malały tak, że teraz było w niej więcej umarłych, niż żywych. Również na jej temat ojciec wolał milczeć – wiedziałem więc tylko tyle, że nad całą krainą zalega cień olbrzymiej góry, czci się w niej śmierć, nie życie i że każda pieśń jest śpiewana ze smutkiem.

Kall miała włosy koloru ognia, białą cerę i ciemnoniebieskie oczy; tu, na południu, takich cech się nie spotykało. Co do charakteru, łączyła w sobie wyniosłość kobiety świadomej swej urody i siłę woli mężczyzny: z jednej stony zawsze delikatna jak babie lato, z drugiej – nieustępliwa jak skała, która prędzej pęknie, niż się podda. Poza tym była jak drewniany ostrokół, albo jeszcze lepiej – kamienny mur, który w chwili próby daje oparcie, a w niebiezpieczeństwie – ochronę.

 

Wyruszając, zostawiłem ją zupełnie samą; gdy byłem w połowie drogi pomiędzy górami a wielkim mokradłem, odwróciłem się i miałem wrażenie, że nadal widzę czarny klif i stojącą na nim Kall. Obiecała, że przez sześć dni będzie warować nad brzegiem przepaści jak pies, czekający powrotu pana, i jeżeli siódmego dnia o świcie nie zobaczy mnie wracającego z bagien, rzuci się w dół, w przepaść. Byłem pewien, że to zrobi: kto jak kto, ale ona zawsze dotrzymywała słowa. Będzie czekać na swojego oblubieńca, wystrojona w szkarłat i spiżowe klejnoty, a gdy słońce wzejdzie po raz siódmy, pieśń weselną w starodawnym esteerze zaśpiewa albo dla mnie, albo dla świszczącego nad urwiskiem wichru.

Wypełniałem jej świat tak dokładnie, że gdybym rzeczywiście nie wrócił z bagien, to, co przyrzekła w tym wypadku zrobić, byłoby dla niej najlepszym wyjściem. Kochałem ją od zawsze i ledwo tylko wyruszyłem, zacząłem prosić bogów, aby pozwolili mi wrócić do niej w zdrowiu. Każda moja rana promieniowałaby do jej serca bólem dziesięć razy potężniejszym niż ten, który odczuwałbym ja sam. Gdyby tylko miała taką możność, z pewnością pomogła by mi w trudnym zadaniu… choć pewnie słowo „pomóc" to zdecydowanie za mało: Kall nie niosłaby za mną Asurru, lecz mnie samego na własnych ramionach, bylebym tylko nie uraził stopy o ostry kamień.

***
Ale teraz ze wszystkich sił staram się zacisnąć powieki, a gdy to się nie udaje – patrzeć prosto, przed siebie.

– Zostawiłeś mnie zupełnie samą – mówi z wyrzutem, ale też ze smutkiem.

– A ty – czy nie miałaś na mnie czekać? Czyżbyś nie wytrwała w swoim postanowieniu? Ty, od której całe życie uczyłem się wytrwałości w powziętych zamiarach i siły w każdej chwili, nawet złej?

Odwróciam zarzut i uderzam ją jej własnym argumentem. Niemniej, z nas dwojga to ona ma rację: istotnie ją opuściłem. Ojciec nakazał mi ją ochraniać całe życie, ale musiałem też wypełnić jego ostatnią wolę; co było ważniejsze?

– Zawsze pokazywałam ci, że zależy mi na tobie, że jesteś dla mnie najważniejszy, że… – rozkłada bezradnie ręce. – Pamiętasz, jak przyrzekłeś mi, że zawsze będziesz przy mnie? Byłam wtedy mała. Wówczas pamiętałam jeszcze język swojej ojczyzny: obiecałam, że zapamiętam z niego dwie pieśni, i w przyszłości podaruję ci mój śpiew albo nad naszym małżeńskim łożem, albo nad twoimi marami. Tylko tyle i aż tyle mogę ci dać.

Nie odpowiadam, ale zaczynam się zastanawiać i zwalniam kroku.

– Po co to wszystko? Zostaw potwora w spokoju. On jest tylko bajdą, opowieścią, słowem, a takie rzeczy nie istnieją naprawdę, lecz tylko śnią swoje istnienie na tej ziemi, gdy ktoś o nich mówi z wiarą. Próbowałeś dotknąć snu? Natychmiast rozwiewa się i odpływa… tak jak rzucone na wiatr słowo, przyrzeczenie, obietnica.

Patrzy na mnie znacząco.

– Wszyscy jesteśmy tylko garścią popiołu rzuconą na wiatr, Kall. Może i nas tutaj nie ma? Może nie żyjemy naprawdę, tylko we śnie? Kręci głową i spogląda po sobie.

– Jak więc proch, najnędzniejsze z istnień, może powoływać nowe życie? Kontynuować to, co zaczęli najwyżsi z Nieśmiertelnych?

Wędruję za jej za jej spojrzeniem. Jej brzuch, tak ponętny w czerwonej, dopasowanej sukni, jest z lekka wypięty i zaokrąglony.

– Ojcem będziesz – mówi cicho.

Robię ku niej krok. Takiego uczucia jeszcze nigdy nie poznałem – smutek? Strach? Zmieszanie? Radość? Zadowolenie? Wyciągam rękę i chcę dotknąć tego, co dziewczyna nosi pod sercem, lecz czuję też, że nie wolno mi tego zrobić – jakbym wiedział, że wówczas wszystko pójdzie na darmo, przekreślę samego siebie, popchnę w przepaść cały swój świat. Z brzucha dziewczyny promieniuje nie życie i miłośc: jest to coś na krawędzi agresywnej, żarłocznej pustki, która pochłania wszystko i nieustannie się powiększa. Pod napiętą sukienką widać jakieś przelewające się kształty. Moja dłoń przybliża się, przybliża, przybliża…

 

I nagle z oddali, stamtąd, skąd przyszedłem, słyszę głos zupełnie inny niż te, które nękały mnie już trzeci dzień. Odwracam się: mgła i odległość w ogóle nie istnieją, a ja widzę czarną skałę, biały dom na niej tle i dziewczynę o długich, rudych włosach, brwiach jak dwie jaskółki i sukni czerwonej jak ogień, wystrojoną w klejnoty ze spiżu i granatów. Patrzy na mnie, a jej słowa przebijają się przez podszepty widziadła jak promienie słońca przez mrok: śpiewa cichą pieśń w esteerze, języku jezior Ker i wyniosłego Arakiru, starodawnej mowie Therii.

Każe mi wyjąć miecz; wyjmuję go.

Każe mi zadać cios.

Uderzam.

 

Z szuwarów wylatuje tylko dzika kaczka; uderza mocno krótkimi, grubymi skrzydłami, nie wydaje jednak z siebie żadnego dźwięku.

Opary mgły zdają się rzednąć: na horyzoncie widać już serce bagien, ruiny świątyni Aglatl.

Koniec

Komentarze

Dostanie mi się za to... niemniej, dopiero, gdy wrzucę drugą częśc (skoro mówi się a, trzeba powiedzieć b) wypowiem się w obronie tego tekstu.

Kolego, co w Tobie siedzi? Nie mnie zgadywać. Przemilcze to. Nie wiem, co napisać. Jestem pod takim wrażeniem, jakbym spadł w przepaść i przezył upadek. Nie czytałem Twojego poprzedniego tekstu (gratuluje udanego debiutu i piórka!), ale to opowiadanie wessało mnie w całości, ale nie zjadło, bo piszę komentarz :)
Super. Na taki tekst, o takiej tematyce, dość trudnej i rzadkiej, bardzo długo czekałem. Wkurza mnie tylko to, że to część pierwsza! Kiedy następna? Oj dostanie Ci się za to. Genialny tekst. Podobało mi się, ale kolejny przeczytam, jak bedzie całość, ok?
Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Hmm ... Pierwsze wrazenie - straszliwie przegadane. 

okazuje się, że nawet losowo przeglądając najnowsze opowiadania można trafić na bardzo dobry tekst. gratuluję.
ciekawy pomysł, fajna i profesjonalna stylizacja języka, dobra narracja. proponowałbym co prawda ponowne przejrzenie tekstu, bo znalazłem bodajże dwie literówki, ale błędów jako takich niestety nie ma (a ja, jako złośliwy skrzat lubię wytykać ludziom ich błędy)
jeszcze raz gratuluję dobrego tekstu i życzę więcej takich w przyszłości
pozdrawiam

Podzielam zdanie Rogera (i to nie tylko w kwestii pierwszego wrażenia): całość niesamowicie przegadana. Sposób narracji przypomina mi cykl "Gwiazda Wenus Gwiazda Lucyfer" Jabłońskiego: skupiasz się na tle, a pierwszy plan wydaje się być stelażem dla przemyśleń i wspominków bohatera (różnica jest taka, że we wspomnianym cyklu taki zabieg jest uzasadniony, bo główny bohater pisze autobiografię). Rozumiem, że solidny background jest ważny, ale prezentowanego powyżej stylu pisania nie znoszę (dlatego, że jest ciężkostrawny, a jego ciężar nie wynika z treści, tylko z formy).

Ode mnie 4 (z ukłonem w stronę naprawdę dobrego warsztatu, bo tekst nie przypadł mi do gustu).

Warsztat w porządku. Parę potknięć znalazłem, rodzaju:
1."zawsze, gdy zapadałem się w błoto głębiej, niż to było przewidziane, po prostu pociaśniałem wiązania na plecach." - "zaciskałem" brzmiałoby bardziej po polsku
2. kilka razy piszesz "spiż"; moneta ze spiżu, biżuteria ze spiżu, coś tam jeszcze ze spiżu.
3. na początku zaczyna opowieść leżąc gdzieś i czekając na śmierć, a potem kontynuuje ją, wędrując przez mokradła
Trochę za dużo niepotrzebnych słów. Akcja obiecująca. Daję 4

Mam nadzieję, że wszystko co opisujesz ma faktyczne znaczenie dla tekstu, bo, choć dobrze napisany, dwa razy udało mu się mnie uśpić. Dosłownie.

Czytałeś "Miejsce początku" Ursuli K. Le Guin? 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka