- Opowiadanie: dziko - Anomalie

Anomalie

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Anomalie

Tego ranka znowu śni­łem o Pa­try­cji, ale przy­naj­mniej nie był to jeden z tych krę­pu­ją­cych "mo­krych snów". Ko­le­żan­ka z rów­no­le­głej klasy już od trzech mie­się­cy za­przą­ta­ła więk­szość moich myśli. Byłem w nie­złym men­tal­nym klin­czu. Mia­łem na tyle obiek­ty­wi­zmu, by zda­wać sobie spra­wę, że to pod­ręcz­ni­ko­wy przy­kład bez­na­dziej­ne­go uczu­cia nie­śmia­łe­go prysz­cza­te­go li­ce­ali­sty do szkol­nej pięk­no­ści, choć jed­no­cze­śnie nie­po­praw­ny opty­mizm kazał mi cią­gle li­czyć na cud.

 

Wy­świe­tlacz bu­dzi­ka po­ka­zy­wał siód­mą za pięć. Mu­sia­łem się sprę­żać, jeśli chcia­łem zdą­żyć na lek­cje. Tak wła­ści­wie, to nie chcia­łem. Pierw­szy był WF, na któ­rym nikt punk­tu­al­no­ści nie pil­no­wał. Nawet lista obec­no­ści była spraw­dza­na od świę­ta. W dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć do­sta­wa­li­śmy po pro­stu piłkę do kosza lub siat­ki, a potem wu­efi­sta za­my­kał się z pa­pie­ro­sem w swo­jej kan­cia­pie.

Zwlo­kłem się z łóżka i po­czła­pa­łem do ła­zien­ki. Mi­ja­jąc pokój młod­sze­go brata, sły­sza­łem frag­ment po­ran­ne­go ry­tu­ału wy­bu­dza­nia nie­po­praw­ne­go śpio­cha przez znie­cier­pli­wio­ną matkę. Wzią­łem prysz­nic, po czym za­trzy­ma­łem się na dłuż­szą chwi­lę przed lu­strem, kry­tycz­nie przy­glą­da­jąc się fi­zjo­no­mii po­ro­śnię­tej mesz­kiem pseu­do-za­ro­stu. Tego po­ran­ka jej kon­dy­cję można było okre­ślić jako górną stre­fę sta­nów śred­nich. Prysz­czy było mało i, co naj­waż­niej­sze, nie było ani jed­ne­go prysz­cza-gi­gan­ta. Prze­tar­łem skórę to­ni­kiem, wy­rzu­ci­łem wacik do musz­li klo­ze­to­wej i spu­ści­łem wodę.

Ob­ró­ci­łem się do drzwi, na­ci­sną­łem na klam­kę i nagle za­mar­łem. Cze­ka­łem przez se­kun­dę, dwie, trzy na ten cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk "łup-bum-plusk!" Od paru mie­się­cy, gdy re­zer­wu­ar to­a­le­ty koń­czył się na­peł­niać, wy­da­wał wła­śnie taki od­głos, po czym tro­chę wody ucie­ka­ło do musz­li. Nie była to po­waż­na uster­ka, ot jakaś tam drob­na nie­szczel­ność. Za­in­try­go­wa­ny, wró­ci­łem do to­a­le­ty i na­ci­sną­łem przy­cisk spłucz­ki. Cha­rak­te­ry­stycz­ny od­głos na­peł­nia­nia "szzzzz­zszz" i… cisza. Nie­sa­mo­wi­te.

– Kibel się sam na­pra­wił – oznaj­mi­łem, wkra­cza­jąc do kuch­ni.

– Nie za­uwa­ży­łam – od­par­ła matka, zdej­mu­jąc z gazu ron­del z mle­kiem.

– Ja chcę pa­rów­ki! – ję­czał młod­szy brat.

– Nie mo­żesz co­dzien­nie jeść pa­ró­wek – wes­tchnę­ła.

Nie zwra­ca­jąc uwagi na ro­dzin­ne ne­go­cja­cje, któ­rych efekt nie mógł być prze­cież inny od ta­le­rza zupy mlecz­nej, spo­koj­nie sma­ro­wa­łem bułkę nu­tel­lą. Chwi­lę póź­niej byłem już w swoim po­ko­ju, za­ło­ży­łem swe­ter, jak zwy­kle tył-na­przód za pierw­szym razem i wrzu­ci­łem pod­ręcz­ni­ki do ple­ca­ka. Zbie­głem szyb­ko po scho­dach a zaraz po wyj­ściu z klat­ki scho­do­wej przy­wi­tał mnie nie­przy­jem­ny mro­zik. Kwie­cień w tym roku był wy­jąt­ko­wo chłod­ny.

Od sta­cji metra Na­to­lin dzie­li­ło mnie parę minut mar­szu. Prze­sze­dłem na drugą stro­nę ulicy Braci Wagów i za­uwa­ży­łem przy osie­dlo­wym par­kin­gu znaną do­brze z wi­dze­nia star­szą panią, wy­pro­wa­dza­ją­cą pa­ty­ko­wa­te­go kun­del­ka. Trzy­ma­jąc fo­lio­wy wo­re­czek z resz­tą sta­rej bułki, stała w miej­scu, gdzie pra­wie za­wsze można spo­tkać chma­rę go­łę­bi. Wy­glą­da­ła na lekko skon­ster­no­wa­ną. Od razu do­strze­głem, w czym rzecz – na wy­dzio­ba­nej tra­wie nie było ani jed­ne­go ptaka. Nie tylko go­łę­bi, ale nawet wron, które też cza­sem za­glą­da­ły tam w po­szu­ki­wa­niu smacz­nych ką­sków. Cóż, zda­rza się – po­my­śla­łem i przy­spie­szy­łem kroku.

 

Bez żad­nych nie­spo­dzia­nek do­je­cha­łem me­trem do Ra­cła­wic­kiej. Na WF spóź­ni­łem się le­d­wie pięć minut, będąc jed­nym z pierw­szych, któ­rzy w ogóle przy­szli. Po­nie­waż aku­rat na sali gim­na­stycz­nej była roz­wie­szo­na siat­ka, wu­efi­sta dal nam piłkę do siat­ków­ki i znik­nął w kan­cia­pie, zo­sta­wia­jąc tylko nieco uchy­lo­ne drzwi. Ro­ze­gra­li­śmy trzy sety w okro­jo­nych pię­cio­oso­bo­wych skła­dach. Siat­ka miała tę prze­wa­gę nad ko­szem, że czło­wiek zbyt­nio się nie spo­cił, co sta­no­wi­ło nie­wąt­pli­wą za­le­tą w sy­tu­acji, gdy WF był pierw­szą z sied­miu lek­cji.

O dzie­wią­tej po­czła­pa­li­śmy na naj­nud­niej­szy przed­miot wszech­cza­sów, czyli "wie­dzę o kul­tu­rze". Lek­cje pro­wa­dzi­ła Jo­an­na Saw­czuk, re­la­tyw­nie młoda na­uczy­ciel­ka, która miała lekką ob­se­sję na punk­cie zdro­we­go stylu życia, co ob­ja­wia­ło się choć­by tym, że czę­sto nie ko­rzy­sta­ła z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, tylko przy­bie­ga­ła do szko­ły w spor­to­wym stro­ju. Pa­mię­tam, że na po­cząt­ku roku szkol­ne­go widok jej ob­fi­tych pier­si pod­ska­ku­ją­cych pod ob­ci­słym dre­sem mocno po­dzia­łał na moją na­sto­let­nią wy­obraź­nię. W zgod­nej opi­nii mojej i ko­le­gów, biust Jo­an­ny to był je­dy­ny miły ak­cent w morzu nudów o te­atral­nej ob­rzę­do­wo­ści, ho­mo­fo­nii czy in­nych, rów­nie pa­sjo­nu­ją­cych bzde­tach.

Słowa o re­la­cji mię­dzy kul­tu­rą re­gio­nal­ną a na­ro­do­wą wpa­da­ły jed­nym uchem, by wy­paść dru­gim, a ja spo­koj­nie ma­za­łem w ze­szy­cie ja­kieś bez­sen­sow­ne esy-flo­re­sy. Gdy w końcu na chwi­lę ode­rwa­łem wzrok od za­ma­za­nych kar­tek, nagle po­stać na­uczy­ciel­ki przy­ku­ła całą moją uwagę. Było w niej coś dziw­ne­go, choć na po­cząt­ku nie mo­głem po­wie­dzieć co. Wy­da­wa­ła się jakaś… wyż­sza. Nie­zbyt dys­kret­nie wyj­rza­łem w ławki, by mieć lep­szy widok na na­uczy­ciel­skie biur­ko. Jo­an­na Saw­czuk była w szpil­kach.

By­naj­mniej, nie ana­li­zo­wa­łem nigdy wcze­śniej szcze­gó­łów ubio­ru pani od "wie­dzy o kul­tu­rze", moje spoj­rze­nia rzad­ko błą­dzi­ły poza ob­sza­rem jej de­kol­tu. Nie za­wsze ubie­ra­ła się na spor­to­wo, tego byłem pewny, ale szpil­ki… Nie, chyba nigdy dotąd, stąd wra­że­nie, że nagle zro­bi­ła się dużo wyż­sza. Wtedy oczy wy­obraź­ni spon­ta­nicz­nie ode­rwa­ły się od sali lek­cyj­nej po­wę­dro­wa­ły do do­mo­wej ła­zien­ki i sa­mo­na­pra­wia­ją­cej się spłucz­ki. Potem do pu­ste­go na­to­liń­skie­go traw­ni­ka, na któ­rym po­win­ny kłę­bić się go­łę­bie. Po­czu­łem dziw­ny dreszcz.

Dzwo­nek na prze­rwę wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. Na ko­lej­nych lek­cjach: pol­skim, ma­te­ma­ty­ce i che­mii, mia­łem po­waż­ne pro­ble­my ze sku­pie­niem uwagi, ma­te­ma­tycz­ka mu­sia­ła mnie nawet dwu­krot­nie wy­wo­łać do ta­bli­cy, bo za pierw­szym razem jej nie usły­sza­łem. Może dla­te­go, że byłem roz­ko­ja­rzo­ny, czas do prze­rwy obia­do­wej upły­nął mi za­ska­ku­ją­co szyb­ko. Pod­czas prze­rwy obia­do­wej w sto­łów­ce nada­rzy­ła się oka­zja do dłuż­szej po­ga­du­chy z ko­le­ga­mi.

– Wi­dzie­li­ście, że Saw­czuk była dziś w szpil­kach? – za­ga­iłem.

– I co z tego. Jakby była bez sta­ni­ka… – roz­ma­rzył się Karol, zwany przez nas Wie­śma­kiem z racji ku­li­nar­nych upodo­bań i, bę­dą­cej ich re­zul­ta­tem, dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wej nad­wa­gi.

– Ja tam całą "wie­dzę" prze­spa­łem – dodał Grze­siek, drob­ny nad­po­bu­dli­wy pie­gus. – Do trze­ciej nad ranem ło­iłem w Dia­blo Trój­kę na Bat­tle­ne­cie. W końcu roz­je­ba­łem Baala na trud­no­ści Hell i mam już sześć­dzie­sią­ty siód­my po­ziom.

– Mnie Dia­blo Trój­ka nie kręci – wes­tchną­łem. – Gra­łem kie­dyś w…

Za­mar­łem, wpa­trzo­ny w pusty ta­lerz Ka­ro­la.

– Co jest? – spy­tał Wie­śmak.

– Co jest? – po­wtó­rzył Grze­siek.

Zmarsz­czy­łem brwi.

– Zja­dłeś całą zupę – po­wie­dzia­łem. – Dziś jest po­mi­do­ro­wa. Jak jest po­mi­do­ro­wa, to za­wsze zo­sta­wiasz mar­chew­kę.

Grze­siek par­sk­nął gło­śno.

– Kuźwa, ty no­tu­jesz, co kto je na sto­łów­ce? – za­py­tał.

– Nie, ale… – mruk­ną­łem, prze­no­sząc py­ta­ją­cy wzrok na Ka­ro­la. Ten mil­czał przez chwi­lę, jakby lekko skon­fun­do­wa­ny, ale potem od­parł:

– Zja­dłem. No i co?

– Ale wcze­śniej nie ja­dłeś? – do­py­ta­łem.

– Nie – przy­znał. – Chyba nie. Ale teraz mi się zja­dło, może jakaś inna była.

Mil­cze­li­śmy przez chwi­lę, pa­ła­szu­jąc dru­gie.

– Dzi­siaj jest dziw­ny dzień – za­czą­łem nie­pew­nie. – Nie macie ta­kie­go wra­że­nia? U mnie w domu spłucz­ka do kibla się sama na­pra­wi­ła. Albo ta Saw­czuk w szpil­kach.

– No i… – wy­mam­ro­tał Karol z usta­mi peł­ny­mi ziem­nia­ków.

– Sam nie wiem – od­par­łem i za­czą­łem szu­kać wła­ści­wych słów. – To są takie jakby za­kłó­ce­nia, ano­ma­lie. Takie małe cuda…

– Po­ry­pa­ło cię – stwier­dził spo­koj­nie Wie­śmak.

– Cud to byś miał, jakby cię nagle Pa­try­cja za­cią­gnę­ła do dam­skie­go kibla i za­pro­po­no­wa­ła ob­cią­ga­nie druta – po­wie­dział Grze­siek, zło­śli­wie szcze­rząc zęby.

– Od­pieprz się od niej, dobra! – wark­ną­łem.

Sko­czy­li­śmy obiad w mil­cze­niu. Byłem wście­kły. Grze­siek ude­rzył w moją czułą stru­nę. Jest wiele praw­dy w twier­dze­niu, że szes­na­sto­lat­ko­wi marzy się za­wsze, wszę­dzie i o wszyst­kim, co na drze­wo nie ucie­ka. Nie­mniej, to co czu­łem do Pa­try­cji da­le­ce wy­kra­cza­ło poza cie­le­sne po­żą­da­nie. I cho­ler­nie bo­la­ło mnie, że ko­le­dzy w swo­ich ko­men­ta­rzach trak­to­wa­li ją je­dy­nie jako obiekt sek­su­al­nych fa­scy­na­cji.

 

Po obie­dzie cze­kał nas jesz­cze an­giel­ski i nie­miec­ki w pod­gru­pach. Oka­za­ło się jed­nak, że na­uczy­ciel­ka nie­miec­kie­go za­cho­ro­wa­ła i nie ma ni­ko­go na za­stęp­stwo. Per­spek­ty­wa wyj­ścia ze szko­ły go­dzi­nę wcze­śniej po­pra­wi­ła mi humor. Ru­szy­li­śmy całą grupą do szat­ni. Prze­bra­łem się i po­wo­li zmie­rza­łem do wyj­ścia. Wnet zo­sta­łem sam, z tyłu za ko­le­ga­mi, gdyż bu­ja­jąc my­śla­mi w ob­ło­kach nie mo­głem do­trzy­mać im kroku.

Gdy mi­ja­łem pra­cow­nię fi­zycz­ną kątem oka do­strze­głem, jak sę­dzi­wy pan Za­leś­kie­wicz mo­cu­je się jedną ręką z opor­nym zam­kiem, w dru­giej trzy­ma­jąc pod pachą sto­sik tek­tu­ro­wych te­czek. W końcu zamek gwał­tow­nie ustą­pił, a tecz­ki wy­śli­zgnę­ły się z ręki na­uczy­cie­la i roz­sy­pa­ły na pod­ło­dze. Po­spie­szy­łem z po­mo­cą i po krót­kiej chwi­li wnio­słem wszyst­kie pa­pie­ry do pra­cow­ni i po­ło­ży­łem na biur­ko.

– Dzię­ku­ję… Ar­tu­rze – wy­łu­skał z pa­mię­ci moje imię. – Od dwóch ty­go­dni nie mogę się do­pro­sić, by coś zro­bi­li z tym zam­kiem – za­milkł na chwi­lę, lu­stru­jąc mnie uważ­nie. – Wiesz, może po wa­ka­cjach uda się uru­cho­mić to kółko fi­zycz­ne, o któ­rym wam wspo­mi­na­łem.

– Faj­nie – od­par­łem.

Po­wo­li ru­szy­łem do wyj­ścia, ale za­trzy­ma­łem się po dwóch kro­kach i ob­ró­ci­łem w jego stro­nę.

– Panie pso­rze… – za­czą­łem nie­śmia­ło.

– Tak? – spoj­rzał na mnie z cie­ka­wo­ścią.

– Czy to moż­li­we, żeby jed­ne­go dnia dzia­ło się bar­dzo dużo mało praw­do­po­dob­nych zda­rzeń. W tym sen­sie, że jedno po dru­gim…

– Dobre py­ta­nie – za­pa­li­ła się w nim bel­fer­ska iskier­ka. – Tak… oczy­wi­ście może tak być. A czemu py­tasz?

Zro­bi­łem nieco za­kło­po­ta­ną minę.

– Tak sobie… – klu­czy­łem. – Z cie­ka­wo­ści.

– Wiesz, to jest wiel­ce in­te­re­su­ją­ce za­gad­nie­nie. W sumie nawet nie z fi­zy­ki, a bar­dziej z psy­cho­lo­gii. – Widać było, że temat do­tknął ja­kie­goś jego na­uko­we­go ko­ni­ka. – Lu­dzie czę­sto bar­dzo się mylą, sza­cu­jąc praw­do­po­do­bień­stwo tak zwa­nej ko­niunk­cji zda­rzeń. Podam ci cie­ka­wy przy­kład. W two­jej kla­sie jest bo­daj­że dwu­dzie­stu sze­ściu uczniów. Wiesz jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że przy­naj­mniej dwój­ka ob­cho­dzi uro­dzi­ny tego sa­me­go dnia?

Zmarsz­czy­łem brwi.

– Jeden do dzie­się­ciu? – strze­li­łem.

– I tu cię mam! – za­śmiał się życz­li­we. – Sześć­dzie­siąt pro­cent. Za­ska­ku­ją­ce, nie­praw­daż?

Kiw­ną­łem głową.

– Nasze wy­obra­że­nia o świe­cie czę­sto mają się ni­ja­ko do tego, co wy­ka­zu­je pro­sta ma­te­ma­ty­ka – pod­su­mo­wał.

– No tak… – wes­tchną­łem.

Po­że­gna­łem się i opu­ści­łem pra­cow­nię. Lu­bi­łem pana Za­leś­kie­wi­cza. Jak u rzad­ko któ­re­go bel­fra, widać było u niego praw­dzi­wą na­uko­wą pasję. I po­tra­fił wy­ło­żyć uczo­ne mą­dro­ści w bar­dzo kla­row­ny spo­sób. Po­czu­łem się pra­wie prze­ko­na­ny…

 

– Fajne sznu­rów­ki!

Gdyby wtedy ude­rzył mnie w po­ty­li­cę pię­cio­ki­lo­gra­mo­wy młot, nie wy­war­ło­by to na mnie więk­sze­go wra­że­nia jak te słowa, wy­ar­ty­ku­ło­wa­ne przez osobę.

"Fajne sznu­rów­ki!"

Wy­po­wie­dzia­ne na­tu­ral­nie, bez drwi­ny, z nutką sym­pa­tii. Zanim się obej­rza­łem, mo­głem już tylko do­strzec dłu­gie blond włosy Pa­try­cji fa­lu­ją­ce na ple­cach kusej skó­rza­nej kurt­ki, wy­smu­kłe nogi w ob­ci­słych dżin­sach… Prze­szła koło mnie jak zjawa, przy­chyl­nie ko­men­tu­jąc z wy­so­ko­ści swego ma­je­sta­tu czer­wo­ne fos­fo­ry­zu­ją­ce sznu­rów­ki, ga­dżet na­by­ty w in­ter­ne­to­wym skle­pie i za­ło­żo­ny przed­wczo­raj do adi­da­sów.

Nagle wszyst­ko stało się oczy­wi­ste. Po­czci­wy Pan Za­leś­kie­wicz jed­nak nie miał racji. Zro­zu­mia­łem, że prze­zna­cze­nie serią ta­jem­ni­czych sy­gna­łów chcia­ło mi od rana za­sy­gna­li­zo­wać, że to jest szcze­gól­ny dzień. Szczo­dry los po­sta­wił na mej dro­dze za­ska­ku­ją­co przy­chyl­nie na­sta­wio­ny obiekt moich wes­tchnień. Ta­kiej szan­sy nie można było zmar­no­wać.

Zanim otrzą­sną­łem się z oszo­ło­mie­nia, Pa­try­cja znik­nę­ła mi z oczu. Ru­szy­łem za nią, w stro­nę głów­ne­go wyj­ścia. Uspo­ka­ja­łem sko­ła­ta­ne serce, po­wta­rza­jąc sobie co mo­ment, że muszę być opa­no­wa­ny, aby nie po­peł­nić żad­nej głu­piej gafy. Za­trzy­ma­łem się tuż przed przed­sion­kiem, sły­sząc jej głos. Stała przy ze­wnętrz­nych drzwiach i roz­ma­wia­ła z kimś przez ko­mór­kę.

– Tak, urwa­łam się z re­li­gii… Nie, nie… Do­brze… Może być w Gal­mo­ku…

Roz­łą­czy­ła się i wy­szła na dwór. Wie­dzia­łem już, że idzie do Ga­le­rii Mo­ko­tów, miej­sca czę­sto od­wie­dza­ne­go w trak­cie wa­ga­rów i po lek­cjach przez uczniów na­sze­go li­ceum. Bły­ska­wicz­nie uło­ży­łem w my­ślach plan dzia­ła­nia. Po­dą­żę za nią, ale w pew­nej bez­piecz­nej od­le­gło­ści, aby nie uzna­ła mnie za na­trę­ta czy ja­kie­goś zboka. Do­pie­ro w Ga­le­rii znów się spo­tka­my, "cał­kiem przy­pad­ko­wo". Pew­nie bę­dzie z ko­le­żan­ka­mi, stąd ten te­le­fon, ale to prze­cież w ni­czym nie prze­szka­dza. Wy­my­ślę do tego czasu spo­sób, by ją za­pro­sić na kawę albo do KFC.

Od li­ceum do Ga­le­rii Mo­ko­tów można było do­trzeć na dwa spo­so­by – pod­je­chać me­trem i prze­siąść się na au­to­bus, albo bez­po­śred­nio tram­wa­jem z Wo­ło­skiej. Pa­try­cja wy­bra­ła tę drugą opcję. Do­strze­głem z da­le­ka dwie "sie­dem­nast­ki" w nie­da­le­kiej od­le­gło­ści od sie­bie, za­pew­ne ubocz­ny efekt kor­ków gdzieś w cen­trum mia­sta. Mo­głem zatem je­chać tuż za Pa­try­cją, ale w innym tram­wa­ju.

Czu­łem lek­kie za­że­no­wa­nie szcze­niac­kim cha­rak­te­rem ta­kich pod­cho­dów, ale z dru­giej stro­ny wro­dzo­na nie­śmia­łość i fakt, że nie byłem spe­cjal­nie mocny w te kloc­ki, nie po­zwa­la­ło mi zbli­żyć się do szkol­nej pięk­no­ści bez wcze­śniej­sze­go skru­pu­lat­ne­go za­pla­no­wa­nia, jak ją za­ga­dać. Nie­mniej, po­czu­cie, że los mi sprzy­ja, po­dzia­ła­ło po­zy­tyw­nie na mło­dzień­czą wenę i szyb­ko uło­ży­łem w my­ślach kilka ro­man­tycz­nych, ale nie­ob­cia­cho­wych gadek na nasze ren­dez-vo­us w ga­le­rii han­dlo­wej.

Ga­le­ria Mo­ko­tów była bar­dzo za­peł­nio­na, jak na wcze­sne czwart­ko­we po­po­łu­dnie. Takie tłumy wi­dy­wa­ło się tam ra­czej tylko w week­en­dy. Pa­try­cja we­szła głów­nym wej­ściem od stro­ny skrzy­żo­wa­nia z Wi­la­now­ską, mi­nę­ła EMPIK i Pizzę Hut i udała się pa­sa­żem w stro­nę fon­tan­ny. Wy­łu­ska­łem z dna ple­ca­ka opa­ko­wa­nie tic-ta­ców na od­świe­że­nie od­de­chu, po czym przy­spie­szy­łem kroku, by zrów­nać się z dziew­czy­ną w cen­trum Ga­le­rii. Gdy już byłem dwa­dzie­ścia me­trów od Pa­try­cji, nagle sta­ną­łem jak wryty. Nie cze­ka­ły na nią żadne ko­le­żan­ki, ale jakiś facet i to dość stary, około czter­dziest­ki. Wy­so­ki i lekko tę­ga­wy, krót­ko ostrzy­żo­ny. Ubra­ny w ele­ganc­ką czar­ną kurt­kę, gar­ni­tu­ro­we spodnie i błę­kit­ną ko­szu­lę.

Dziew­czy­na mu­snę­ła po­li­czek męż­czy­zny i za­czę­li o czymś roz­ma­wiać. To na pewno nie był oj­ciec Pa­try­cji, któ­re­go zna­łem z wi­dze­nia, gdy od­wo­ził ją kie­dyś do szko­ły sta­rym volvo. Pew­nie jakiś wujek – po­my­śla­łem – tak, na pewno wujek. Tak, to dość oczy­wi­ste – do­da­łem sobie w my­ślach dla po­pra­wie­nia ani­mu­szu. Gdzieś tam w za­ka­mar­kach pod­świa­do­mo­ści po­ja­wi­ła się co praw­da inna, dużo bar­dziej pe­sy­mi­stycz­na in­ter­pre­ta­cja, ale szyb­ko ode­sła­łem ją w nie­byt jako nie­do­rzecz­ną.

Znowu przy­ła­pa­łem się na tym, że stoję jak cielę z otwar­ty­mi usta­mi, a Pa­try­cja znika mi z oczu. Ru­szy­łem w stro­nę fon­tan­ny i po chwi­li wy­pa­trzy­łem ich we wnę­trzu po­bli­skiej per­fu­me­rii. Stali przy za­pa­chach dam­skich, ona trzy­ma­ła jakąś fiol­kę, coś do niego mó­wi­ła, on kiwał po­ta­ku­ją­co głową. Po chwi­li udali się do kasy i nie­dłu­go opu­ści­li sklep. Dziew­czy­na miała w dłoni to­reb­kę z błysz­czą­ce­go ró­żo­we­go pa­pie­ru.

Teraz albo nigdy! – po­my­śla­łem, gdy znaj­do­wa­li się do­słow­nie parę kro­ków ode mnie. Już mia­łem ru­szyć, wy­po­wie­dzieć gło­śne „O, cześć!", gdy po­czu­łem, że moje nogi grzę­zną w nie­wi­dzial­nej smole. Facet bez­ce­re­mo­nial­nie wsu­nął rękę w tylną kie­szeń je­an­sów Pa­try­cji. Po­czu­łem okrop­ny ucisk w gar­dle.

Zaraz! O co cho­dzi? Jak on śmie!? – jęk­ną­łem ża­ło­śnie w my­ślach. Tym­cza­sem, para ze­szła po scho­dach do przej­ścia na par­king pod­ziem­ny. Uspo­ko­iłem wzbu­rzo­ne myśli i na mięk­kich no­gach po­czła­pa­łem na dół. Tak wolno, że dy­stans mię­dzy nami sys­te­ma­tycz­nie się po­więk­szał. Gdy wcho­dzi­łem na teren par­kin­gu, wi­dzia­łem już tylko jak wsia­da­ją do wy­pa­sio­nej li­mu­zy­ny. Fa­cho­we oko sa­mo­cho­dzia­rza-teo­re­ty­ka z miej­sca roz­po­zna­ło no­we­go mer­ce­de­sa S-kla­sę w nie­ty­po­wym jak na ten model bia­łym ko­lo­rze. Zdo­ła­łem nawet do­strzec, że auto ma śród­miej­ską re­je­stra­cję "WI"– coś tam. Dziew­czy­na, gdy wsia­da­ła, ob­ró­ci­ła się lekko w stro­nę wyj­ścia i chyba mnie do­strze­gła. Otwo­rzy­łem usta, by coś po­wie­dzieć, ale nie mo­głem wy­do­być głosu. Pa­try­cja zmarsz­czy­ła brwi, jakby zdzwio­na i zde­gu­sto­wa­na, po czym wsia­dła do sa­mo­cho­du i za­trza­snę­ła drzwi. Parę se­kund póź­niej ma­je­sta­tycz­na li­mu­zy­na znik­nę­ła mi z oczu.

Biała S-kla­sa wy­glą­da jed­nak tro­chę od czapy – po­my­śla­łem w tym mo­men­cie, zu­peł­nie jak­bym nie miał in­nych eg­zy­sten­cjal­nych zmar­twień na gło­wie.

 

Mój świat się za­wa­lił – co do tego nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Po­czu­łem strasz­ny me­ta­fi­zycz­ny ból, jakby ktoś wy­pa­lił pa­pie­ro­sem wiel­ką dziu­rę w mojej duszy. Wie­dzia­łem, że mogę zro­bić już tylko jedną sen­sow­ną rzecz…

Wró­cić na górę i kupić chip­sy.

Po­ko­na­nie tych kilku schod­ków od par­kin­gu pod­ziem­ne­go na po­ziom ze­ro­wy Ga­le­rii szło mi ni­czym wspi­nacz­ka zimą na Mont Blanc. W końcu jed­nak wgra­mo­li­łem się na górę i ni­czym zom­bie po­ma­sze­ro­wa­łem, ko­ły­sząc się z boku na bok, w stro­nę hi­per­mar­ke­tu. Sta­ra­łam się nie my­śleć. Tak w ogóle. Nie było to pro­ste, acz­kol­wiek ata­ku­ją­ce mnie ze­wsząd od­gło­sy za­tło­czo­ne­go cen­trum han­dlo­we­go nieco uła­twia­ły spra­wę.

Ni­czym naj­lep­szy pies tro­pi­ciel, bez­błęd­nie tra­fi­łem na alej­kę ze sło­ny­mi prze­ką­ska­mi. Krzy­kli­wy napis na żół­tym tle in­for­mo­wał o pro­mo­cji na naj­więk­sze, "fa­mi­lij­ne" pacz­ki chip­sów, z czego skwa­pli­wie sko­rzy­sta­łem. Żad­nej "fa­mi­lii" co praw­da nigdy nie za­ło­żę, umrę sa­mot­nie ze zła­ma­nym ser­cem – po­my­śla­łem wtedy – ale przy­naj­mniej taką na­gro­dę po­cie­sze­nia zgo­to­wał mi tutaj cy­nicz­ny los.

Za­trzy­ma­łem się na mo­ment przy sto­isku z na­po­ja­mi. Prze­łkną­łem ślinę i me­cha­nicz­nie, jakby po­ru­szo­ny ze­wnętrz­ną siłą, wrzu­ci­łem do ko­szy­ka dwie pusz­ki moc­ne­go piwa. Potem, prze­ra­żo­ny wła­snym wy­stęp­kiem, się­gną­łem by je od­sta­wić z po­wro­tem na półkę. Coś mnie jed­nak po­wstrzy­ma­ło, jakiś ro­dzaj buntu i wście­kło­ści na wszyst­ko i wszyst­kich. Ru­szy­łem do kasy.

Po­mi­mo wzbie­ra­ją­ce­go uczu­cia buntu, sto­jąc w ko­lej­ce, za­czą­łem po­wo­li do­sta­wać cy­ko­ra. Nigdy sam nie ku­po­wa­łem piwa. Nie mia­łem do­wo­du oso­bi­ste­go i nie bar­dzo wy­glą­da­łem na osiem­na­ście lat. Szcze­rze mó­wiąc, to nie wy­glą­da­łem nawet na swoje szes­na­ście. Gdzie jak gdzie, ale w hi­per­mar­ke­tach sprze­daw­cy zwra­ca­li na to uwagę i nie raz wi­dzia­łem, jak le­gi­ty­mo­wa­li ku­pu­ją­cych. Roz­są­dek pod­po­wia­dał zatem, że zakup al­ko­ho­lu mu­siał za­koń­czyć się dla mnie bo­le­sną kom­pro­mi­ta­cją. Za­ci­sną­łem zęby i uzna­łem, że będę twar­dy, co­kol­wiek mnie czeka, nie mogę się wy­co­fać. Kasę, do któ­rej sta­łem w ko­lej­ce, ob­słu­gi­wa­ła młoda dziew­czy­na z ta­tu­ażem na przed­ra­mie­niu i kol­czy­kiem w skro­ni, w czym upa­try­wa­łem jakąś szan­sę. Nie­mniej, pod­skór­nie czu­łem, że nie bę­dzie łatwo. Zbyt wiele pu­ła­pek na mnie cze­ka­ło. Mia­łem tylko całe pięć­dzie­siąt zło­tych, co ozna­cza­ło po­ten­cjal­ny pro­blem z wy­da­niem resz­ty i nawet jeśli przej­dę wstęp­ną we­ry­fi­ka­cję, wokół moich za­ku­pów zrobi się pew­nie nie­po­trzeb­ne za­mie­sza­nie.

W końcu na­de­szła chwi­la praw­dy. Cze­ka­łem z bank­no­tem w spo­co­nej dłoni, a dziew­czy­na me­cha­nicz­nie sczy­ta­ła kody z chip­sów i piwa. Jed­nak gdy palec ka­sjer­ki po­wę­dro­wał w stro­nę zie­lo­ne­go przy­ci­sku na do­ty­ko­wym pa­ne­lu, kasa od­mó­wi­ła po­słu­szeń­stwa i nie otwo­rzy­ła się. Dziew­czy­na stuk­nę­ła raz, drugi i trze­ci, bez re­zul­ta­tu. Wy­mru­cza­ła coś pod nosem i się­gnę­ła po te­le­fon, by we­zwać kogoś z ob­słu­gi.

Po­czu­łem, jak mój żo­łą­dek skrę­ca się z roz­pa­czy w su­pe­łek – być tak bli­sko i polec przez tak głu­pią awa­rię! Wtedy jed­nak kasa otwo­rzy­ła się sama, do­kład­nie w chwi­li, gdy ka­sjer­ka odło­ży­ła słu­chaw­kę. Moim oczom uka­za­ły się prze­gród­ki wy­peł­nio­ne po brze­gi bi­lo­nem. Spię­trzo­ne mo­ne­ty nie­mal wy­sy­pa­ły się na pod­ło­gę. Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się prze­pra­sza­ją­co i wy­da­ła mi resz­tę za po­mo­cą pią­tek, zło­tó­wek i gro­sza­ków. Wsy­pa­łem bilon do kie­sze­ni spodni, upchną­łem pusz­ki z piwem w ple­ca­ku, chwy­ci­łem pacz­kę chip­sów i bły­ska­wicz­nie od­da­li­łem się od kasy.

 

Gdy opu­ści­łem Ga­le­rię Mo­ko­tów, chłod­ny wie­trzyk po­dzia­łał na mnie otrzeź­wia­ją­co. Bu­zu­ją­ce emo­cje uspo­ko­iły się nieco, zo­sta­wia­jąc tro­chę miej­sca na my­śle­nie. Oczy­wi­ście, nie było to my­śle­nie spe­cjal­nie ra­cjo­na­le, ani nawet skład­ne, ra­czej coś w stylu roz­wa­żań ska­zań­ca w celi śmier­ci. Uzna­łem, że skoro los mnie tak strasz­li­wie do­świad­czył, to mam dziś prawo się upić. Na miej­sce tego wy­stęp­ku na­tych­miast wy­ty­po­wa­łem Las Ka­bac­ki, gdzie w zwy­kły dzień po­wi­nie­nem łatwo zna­leźć ustron­ny kąt.

Za­wę­dro­wa­łem na przy­sta­nek i wsia­dłem w au­to­bus w stro­nę Pu­ław­skiej. Byłem dumny dumą prysz­cza­te­go li­ce­ali­sty, że zde­cy­do­wa­łem się na tak od­waż­ny krok. Gdzieś tam w umy­śle po­ja­wia­ły się wizje moż­li­wych kon­se­kwen­cji, zwłasz­cza kar­czem­nej awan­tu­ry w domu, ale sta­ra­łem się je szyb­ko od­ga­niać. Pa­try­cja od­rzu­ci­ła moją mi­łość, życie nie ma sensu, idę do lasu zalać smut­ki moc­nym piwem – ta po­wta­rza­na w my­ślach man­tra roz­pra­sza­ła wszel­kie wąt­pli­wo­ści.

Na przy­stan­ku Słu­żew prze­sia­dłem się w metro. Po­ciąg w stro­nę Kabat był pra­wie pusty, za to na pe­ro­nie w stro­nę Cen­trum stało bar­dzo dużo ludzi, cał­kiem od­wrot­nie niż można się było spo­dzie­wać w dzień ro­bo­czy. Usia­dłem na ła­wecz­ce i wbi­łem wzrok w pod­ło­gę. Wtedy moją uwagę zwró­ci­ło coś dziw­ne­go na ko­la­nach pa­sa­żer­ki na­prze­ciw­ko. Po­wo­li unio­słem głowę. Star­sza ko­bie­ta z dys­tyn­go­wa­ną miną dzier­ga­ła sza­lik na dru­tach. Choć od lat jeż­dżę me­trem, nigdy cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem. Lu­dzie, ow­szem, czy­ta­ją, jedzą, roz­wią­zu­ją su­do­ku czy grają na PSP, ale żeby robić na dru­tach? Że też ktoś jesz­cze w ogóle robi na dru­tach – my­śla­łem – a do tego w me­trze!

Bujna wy­obraź­nia na­tych­miast pod­su­nę­ła mi scenę rodem z ta­nie­go hor­ro­ru, gdy po­ciąg ostro ha­mu­je, a druty prze­bi­ja­ją krtań sie­dzą­ce­go obok star­szej pani mło­de­go biz­nes­ma­na. Wpa­try­wa­łem się jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny we wpraw­ne ruchy ko­ści­stych pal­ców. Sza­lik miał już ja­kieś pół metra dłu­go­ści, wcze­śniej dzier­ga­ny był z ja­sno­nie­bie­skiej włócz­ki, do­pie­ro w ostat­nich kilku ście­gach jego barwa prze­szła w jed­no­li­tą czerń.

W każ­dym wa­go­nie jest przy­cisk alar­mo­wy, na sta­cji metra znaj­du­je się żółty te­le­fon alar­mo­wy… – roz­le­gło się z gło­śni­ków w wa­go­nie znane wszyst­kim na­gra­nie. Od cza­sów Euro 2012 pusz­cza­li je bar­dzo czę­sto – …dla bez­pie­czeń­stwa wła­sne­go i in­nych pa­sa­że­rów po­wia­dom o nie­ty­po­wej sy­tu­acji w me­trze.

No wła­śnie, ta bab­cia ro­bią­ca sza­lik na dru­tach, to jest nie­ty­po­wa sy­tu­acja – po­my­śla­łem – czy po­wi­nie­nem po­wia­do­mić ma­szy­ni­stę? Skrzy­wi­łem usta w głu­pa­wym uśmie­chu, czu­jąc ab­surd wła­sne­go py­ta­nia. Ten dzień ob­fi­to­wał w dzi­wacz­ne zda­rze­nia, które nawet przez mo­ment in­te­pre­to­wa­łem jako sy­gna­ły od przy­chyl­ne­go losu. W tym mo­men­cie jed­nak… w tym mo­men­cie po pro­stu chcia­łem się upić.

Ka­ba­ty, sta­cja koń­co­wa – oznaj­mił ko­mu­ni­kat.

Ode­rwa­łem wzrok od star­szej pani i wy­sko­czy­łem z po­cią­gu. Wy­da­wa­ło mi się, że ko­bie­ta wciąż sie­dzi w wa­go­nie, igno­ru­jąc ko­mu­ni­kat o opusz­cze­niu skła­du. Mia­łem nawet po­ku­sę, by się za­trzy­mać i obej­rzeć za sie­bie, ale osta­tecz­nie szyb­ko wy­bie­głem ze sta­cji w stro­nę prze­bu­do­wy­wa­ne­go hi­per­mar­ke­tu Tesco. Znowu owiał mnie zimny wiatr, zda­wa­ło mi się, że nawet zim­niej­szy niż jesz­cze dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej, na Mo­ko­to­wie. Od Lasu Ka­bac­kie­go dzie­li­ło mnie le­d­wie kilka minut mar­szu.

Choć bar­dzo się sta­ra­łem, nie mo­głem dłu­żej nie my­śleć o Pa­try­cji. Pró­bo­wa­łem jesz­cze ugryźć cały pro­blem od stro­ny ra­cjo­nal­nej, mó­wi­łem sobie, że prze­cież jej wcale nie zna­łem, że moje uczu­cie do niej było kom­plet­nie ode­rwa­ne od re­aliów, że to nawet le­piej, iż zo­sta­łem tak bru­tal­nie spro­wa­dzo­ny na zie­mię. Na próż­no. Wciąż bo­la­ło jak cho­le­ra. Ża­łość ści­ska­ła moje gar­dło, gdy przed oczy­ma sta­wa­ły sceny z Ga­le­rii Mo­ko­tów, któ­rych byłem świad­kiem. Pa­ra­dok­sal­nie, to nie obraz star­sze­go fa­ce­ta ob­ma­cu­ją­ce­go dziew­czy­nę wy­wo­ły­wał naj­więk­szy ucisk w żo­łąd­ku. Choć nie po­tra­fi­łem sobie wy­tłu­ma­czyć dla­cze­go, naj­bar­dziej bo­la­ło mnie wspo­mnie­nie od­jeż­dża­ją­ce­go bia­łe­go mer­ce­de­sa na śród­miej­skich nu­me­rach.

 

Las był pusty jak chyba nigdy. W pierw­szych alej­kach wi­dzia­łem jesz­cze paru spa­ce­ro­wi­czów, jakąś matkę z wóz­kiem, ale dalej nie było pra­wie ni­ko­go. Prze­sze­dłem dwie­ście me­trów, ro­zej­rza­łem się wokół i przy­sia­dłem na ziemi pod drze­wem, obok zde­ze­lo­wa­nej ławki. Łap­czy­wie ro­ze­rwa­łem pacz­kę i za­czą­łem pod­ja­dać chip­sy. Zaraz potem otwo­rzy­łem pierw­szą pusz­kę. Słod­ka­we, mocne piwo, mo­gło­by być tylko odro­bi­nę chłod­niej­sze.

Chip­sy nie były zbyt smacz­ne, a sło­no-piw­na mie­szan­ka za­czę­ła mi się szyb­ko od­bi­jać. Mu­sia­łem wy­glą­dać na­praw­dę ża­ło­śnie z pusz­ką piwa w jed­nej dłoni, otwar­tym ple­ca­kiem w dru­giej i pacz­ką chip­sów mię­dzy roz­kra­czo­ny­mi no­ga­mi.

Mo­no­ton­ny szum lasu zo­stał nagle prze­rwa­ny przez ludz­kie głosy. Do­strze­głem dwoje straż­ni­ków miej­skich, wy­so­kie­go męż­czy­znę i drob­ną ko­bie­tę, zmie­rza­ją­cych w moim kie­run­ku alej­ką spa­ce­ro­wą. Już mia­łem prze­kląć w duszy prze­śla­du­ją­cy mnie pech, gdy zda­łem sobie spra­wę, że wcale na mnie nie pa­trzą. Dys­ku­to­wa­li o czymś in­ten­syw­nie, ko­bie­ta pod­no­si­ła głos, ge­sty­ku­lo­wa­ła, męż­czy­zna krę­cił głową i wzru­szał ra­mio­na­mi. Piwo już szu­mia­ło w moim nie­za­har­to­wa­nym umy­śle i nie mo­głem wy­ła­pać ani jed­ne­go słowa z ich ner­wo­wej kon­wer­sa­cji. W końcu ko­bie­ta zła­pa­ła męż­czy­znę za ramię i nie­mal siłą za­cią­gnę­ła w gęste krze­wy. Znik­nę­li mi z oczu.

Otwo­rzy­łem drugą pusz­kę i opróż­ni­łem szyb­ko do po­ło­wy, omal się nie krztu­sząc. Po­czu­łem, że zaraz roz­kle­ję się cał­ko­wi­cie i pod­su­ną­łem się bli­żej drze­wa, by mieć lep­szy punkt pod­par­cia. Za­czerp­ną­łem znowu garść chip­sów. Zja­dłem już ponad po­ło­wę fa­mi­lij­nej pacz­ki. Kątem oka spoj­rza­łem na wy­dru­ko­wa­ną na opa­ko­wa­niu datę waż­no­ści i zmarsz­czy­łem brwi.

– To dzi­siaj – wy­beł­ko­ta­łem na głos, lekko skon­ster­no­wa­ny. – No tak, dla­te­go były na pro­mo­cji. Tak… wszyst­ko da się ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć.

Po­cią­gną­łem ko­lej­ny łyk piwa. Tro­chę roz­la­ło się po bro­dzie, mo­cząc koł­nierz kurt­ki. Wtedy je zo­ba­czy­łem. Go­łę­bie. Kilka, nie, kil­ka­na­ście go­łę­bi, drep­czą­cych wokół mnie, w Ka­bac­kim Lasku. Coś ta­kie­go…

– Co tu ro­bi­cie? – wy­du­ka­łem, czu­jąc coraz więk­szy szum w gło­wie. – Przy­le­cia­ły­ście tu z par­kin­gu na Na­to­li­nie?

Ptaki nie re­ago­wa­ły, spa­ce­ru­jąc sobie w naj­lep­sze. Jed­nak po chwi­li dwa z nich po­de­szły bar­dzo bli­sko, jakby przy­glą­da­jąc się moim butom.

– Fajne sznu­rów­ki, co? Pa­try­cji też się po­do­ba­ły – wes­tchną­łem płacz­li­wie. – Ona… Ona nie po­win­na je­chać z nim do Śród­mie­ścia…

Za­gru­cho­ta­ły, co ode­bra­łem jako sy­gnał, że się ze mną zga­dza­ją. Przez chwi­lę przy­pa­try­wa­li­śmy się sobie w mil­cze­niu.

– Dał­bym wam bułki, ale nie mam – stwier­dzi­łem. – Ale może chce­cie chip­sy pa­pry­ko­we? Trze­ba je dzi­siaj zjeść…

Od­wró­ci­łem pacz­kę do góry dnem i wy­sy­pa­łem za­war­tość na trawę. Go­łę­bie po­de­szły po­wo­li, przez mo­ment po­dejrz­li­wie lu­stro­wa­ły czer­wo­ne okrusz­ki, w końcu jed­nak dziob­nę­ły, raz, drugi. Chyba im po­sma­ko­wa­ło.

 

*

 

Prze­ry­wam opo­wieść i pa­trzę na sku­pio­ne twa­rze re­kru­tów. Są tacy mło­dzi, pra­wie jak ja wtedy, pół wieku temu.

– Wiem, że spo­dzie­wa­li­ście się innej hi­sto­rii – mówię. – Bar­dziej spek­ta­ku­lar­nej, peł­nej bo­ha­ter­skich czy­nów. Hi­sto­rii, w któ­rej przy­szły przy­wód­ca ruchu oporu w ostat­niej chwi­li ra­tu­je swo­ich przy­ja­ciół, ro­dzi­nę, uko­cha­ną ko­bie­tę. Ale to… nie mogło się udać.

Za­sta­na­wiam się, czy wy­czu­li nutę za­zdro­ści w moim gło­sie. Po­ło­wa z nich nie prze­ży­je naj­bliż­szych trzech lat, ale przy­naj­mniej do­sta­ną ode mnie uczci­wą szan­sę oca­le­nia tych, któ­rych ko­cha­ją.

– Trud­no wam w to uwie­rzyć, ale ja wtedy nie ro­zu­mia­łem, że to szó­sty zmysł za­pro­wa­dził mnie do le­śne­go schro­nie­nia – koń­czę. – Ży­li­śmy w świe­cie, który oba­wiał się tylko trze­ciej fali kry­zy­su, ter­ro­ry­stów i glo­bal­ne­go ocie­ple­nia. Świe­cie, który za­my­kał w do­mach dla obłą­ka­nych ludzi sły­szą­cych psy­cho­stru­ny i mo­gą­cych nas ostrzec o wstęp­nym dy­mor­fi­zmie wy­mia­rów. Dla­te­go pierw­sze ude­rze­nie ze­bra­ło tak strasz­ne żniwo. Dla­te­go w ten czwart­ko­wy wie­czór mo­głem je­dy­nie cicho szlo­chać, z po­licz­kiem na szorst­kim pniu dębu i opa­ko­wa­niem po chip­sach w prze­mar­z­nię­tej dłoni… Wiem, że spo­dzie­wa­li­ście się innej hi­sto­rii – uśmie­cham się gorz­ko – ale wła­śnie tak, do go­dzi­ny dzie­więt­na­stej czter­dzie­ści, wy­glą­dał mój dwu­dzie­sty piąty kwiet­nia dwa ty­sią­ce trzy­na­ste­go roku. Dzień, w któ­rym pękły mię­dzy­świa­to­we bramy a Zie­mię za­la­ły armie de­mo­nów.

 

 

Koniec

Komentarze

Kolejny nieco eksperymentalny gatunkowo tekst, tym razem dłuższy.

Ilustracja to zdjęcie z natolińskiego parkingu, o którym wspominam w opowiadaniu, tylko że jeszcze z gołębiami :)

trochę mnie te demony zawiodły. myślałam, że to będzie coś innego niż apokalipsa. ok, nie jest to straszne, ale nie powaliło mnie na kolana

świetnie się czyta, ale końcówka kompletnie od czapy. Te demony na koniec  to wzbudzają raczej uśmiech politowania i psują dobre wrażenie.

Przeczytałem ten tekst z przyjemnością, odczuwając umiejętnie budowane napięcie (wiadomo, że "coś" musi się wydarzyć), ale niestety finał nieco mnie rozczarował. Nie przekonał. Dlaczego akurat Las Kabacki miałby być schronieniem przed "armiami demonów"? Co to są "psychostruny"? I w końcu, a raczej - przede wszystkim, dlaczego ta opowieść miałaby być interesująca dla rekrutów (i to w dodatku z takimi, pryszczato-licealnymi szczegółami)? Chyba prędzej dla dzieci bohatera, czy w każdym razie jakichś jego bliskich.

potwierdzam świetnie się czyta, demony troche zepsuły klimat mogłeś wymyśleć coś ciekawszego. Na pozór innego.

Z pokorą przyjmuję krytykę, bo trochę się jej spodziewałem. Tekst przed wrzuceniem na NF czytało troje znajomych i widziałem, że oni również mają problem z końcówką. Generalnie, jeśli już, to raczej spodziewali się czarnego kryminału (zamordowana dziewczyna itp.).

Jak zaznaczyłem, to był eksperyment. Nie jest trudno napisać tekst poważny, który w końcówce obraca się w żart, tutaj chciałem zrobić coś odwrotnego, ale to nie jest proste. Cóż, z jajka można szybko zrobić jajecznicę, ale już nie odwrotnie.

To jest tekst o percepcji. O tym, że zakompleksiony introwertyczny licealista nie widział, że jego wyidealizowana miłość jest luksusową galerianką, ale za to dostrzegał zmiany w konfiguracji wszechświata. Pierwotne zakończenie brzmiało odrobinę inaczej, narrator wyjaśniał rekrutom jak zdolność dostrzegania mikroskopijnych anomalii rzeczywistość będzie dla nich ważna w walce z nieziemskim przeciwnikiem. Uznałem, że to trochę za techniczne, ale może tak byłoby lepiej.

No cóż, wyszło jak wyszło. Kto nie ryzykuje, ten w komentarzach nie dostaje. Cieszę się, że przynajmniej się Wam dobrze czytało :)

dziko: owszem, byłoby zapewne lepiej, bo wtedy spiąłbyś logicznie to, że bohater dostrzegał "dziwne" szczegóły z tym, że przeżył i po co przeżył (i CO przeżył;)). A "armie demonów" są po prostu nie z tej bajki i nie pasują. Już lepiej, gdybyś to zdanie wywalił i zakończył na "pękły międzyświatowe bramy".

Fajnie napisane, fabularne opowiadanko, z zepsutym zakończeniem.
Za wielki PLUS liczę ci, że masz lekkie pióro i dobrze piszesz. Czyta się z ciekawością. Teraz tylko brakuje odpowiedniego pomysłu.
Mogłbyś rozpisać tą scenę- jak rozstępują się te bramy i wkracza armia demonów.

Przez większą część kojarzyło mi się z dziennikami Adriana Mole'a i choć czytało się dobrze, to trochę za mało było w tym konkretów, ale akurat końcówka mi się całkiem podobała :) Tylko jeden zgrzyt straszny: gdyby ktoś w ten sposób prowadził opowieść mówioną, pewnie bym zasnęła po kilku minutach, a co najmniej całkiem straciła zainteresowanie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Skojarzenia z Adrianem Mole'm celne, to był kultowy serial z czasów mojej podstawówki :)

Swoją drogą to ciekawe, że jak coś się prawie wszystkim podoba, to się Suzuki M. nie podoba i odwrotnie ;-))

Ja się dowiedziałam, że to był serial jakoś niedawno dopiero. Do tej pory raczej kojarzyłam go tylko z książkami :)

Dziko, ja też coraz częściej zaczynam uświadamiać sobię tą dziwną regułę :| Głównie, jak każę Buremu wrzucić coś, co mi się strasznie podoba, a Wy to zjeżdżacie, albo w drugą stronę - jak wrzuca coś, co ja uważam za denne, a to zbiera dobre recenzje :) Ja chyba po prostu mam swój własny świat ;) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Jeszcze tak trochę z innej beczki: Gniew Gai był twój?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tak, mój.

Ciekawa historia z tym tekstem, bo nie dawałem mu większych szans na finał HW ze względu na gatunek (hardkorowe political fiction),  za to drugie moje opowiadanie, z którym wiązałem dużo większe nadzieje wylądowało dopiero w siódmej dziesiątce :-)

Mi się Gniew Gai bardzo podobał :) Autentycznie czytałam z wypiekami i po lekturze jeszcze jakis czas miałam wkurwa ;) A które było drugie?

www.portal.herbatkauheleny.pl

No ale sama przyznasz, że tekst trochę z gatunku "love it or hate it" i ryzyko na konkursie duże, bo spore prawdopodobieństwo negatywnej oceny wkurzonego recenzenta :)

Z pewnych względów technicznych tytuł drugiego tekstu wysłałem Ci mailem.

Nowa Fantastyka