
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Katolicki ksiądz Terry Carte siedział w ciemnościach– we własnym gabinecie. Do kieliszka nalał sobie do połowy brandy. W ten sposób upływał mu czas w oczekiwaniu na klienta. Gdyby był prawdziwym kapłanem, gdyby miał w sobie choć trochę wiary… pewnie teraz by odmawiał w skupieni modlitwę, w intencji zagubionych dusz. Albo czytał jakieś święte księgi, może nawet samo Słowo Boże? Ale on już dawno zagubił gdzieś swoje powołanie. Z podziwem patrzył na swych współbraci zakonnych, którzy cały swój czas poświęcali na modlitwę i ciężką pracę– w służbie ubogich i zrozpaczonych. Ale on do nich się nigdy nie zaliczał. Należał do tej części kleru, o której ludzie szeptali różne rzeczy za plecami. A media tylko czekały na jedno potknięcie, aby móc o nim trąbić na prawo i lewo, w celu ośmieszania Kościoła Katolickiego. I pewnie im się to niedługo uda. Ks. Terry właśnie przekroczył 40 lat i dawno stracił swój młodzieńczy zapał. Już nie był tym młodym, pełnym pewności siebie człowiekiem, który myśli, że wstępując do seminarium idzie zbawiać świat. Który widział się w roli żołnierza Boga, będącego gotowym oddać życie za jego Słowo. Nie! Teraz był– nie przesadzając– ateistą w sutannie. Wiara na papierze, Ewangelia na wiatr rzucona. Od czasu śmierci matki– jedynej osoby, która go kochała (ojciec opuścił ich jeszcze przed jego narodzeniem– ks. Terry był nieślubnym dzieckiem z przypadkowego związku)– nic już nie było takie jak kiedyś. Egzystencja, religia, nauka… wszystko to straciło sens. Miał wrażenie, że zmarnował sobie całe życie. Mógł przecież być teraz kochającym ojcem i mężem, żyjąc spokojnie, w domowym zaciszu. U boku pięknej, dobrej kobiety. Mógł być naukowcem, podróżnikiem, pisarzem… A on co? Wykonywał zawód którym coraz więcej ludzi pogardza. Głosił słowa Boga, w którego coraz mniej osób wierzy. Nie miał w życiu nikogo ważnego. Był samotnikiem, człowiekiem pod ciągłą kpiną i krytyką. I nie mógł nawet dać upustu swym seksualnym potrzebom…
Dlatego coraz częściej sięgał do kieliszka. Kiedy nikt nie widział, kiedy był sam w gabinecie, kiedy powinien studiować Biblię albo język hebrajski czy grecki… On po prostu pił. A nawet, jeśli ktoś wchodził, to potrafił się maskować. Dokładnie– nabył umiejętność skutecznego ukrywania swego nietrzeźwego stanu. Zastanawiał się, czy jest już alkoholikiem, czy dopiero wkracza w alkoholizm? I co będzie, jeśli odkryją to przełożeni? Ale właściwie, to już go nic to nie obchodziło. Swoją pracę pełnił tylko po to, żeby mieć wikt i utrzymanie.
Do tego coraz częściej miewał nieczyste myśli. Czasami, po cywilnemu, wybierał się do jakiegoś kolportera za miastem i nabywał jedną z kolorowych gazet. Kupował gazetę, która dawała mu niewielką namiastkę tego, co czuł mężczyzna zatapiający swe ciało w kobiecie. Właśnie… Tak bardzo tęsknił za kobiecym ciałem. Totalna frustracja! Irytował go fakt, że oddał tę przyjemność, w imię czegoś, w co i tak przestał wierzyć. Coraz częściej nawiedzała go bluźniercza pokusa, aby wybrać się do jakiegoś burdelu. Przecież i tak mu na niczym nie zależało.
Do tego miał duża pracy. Niepotrzebnej pracy. Terry Carte był egzorcystą. Wykonywał ten tajemniczy i przerażający zawód. Zawód, który dla wielu zwykłych ludzi wydaje się być niezwykle pasjonujący. Mieć możliwość zmierzenia się z samym diabłem, porozmawiać z nim, dowiedzieć się co jest po drugiej stronie… Kto nie chciałby choć raz w życie mieć takiej możliwości? Ale dla Terry'ego ten zawód był po prostu głupi. I bezużyteczny. Nie wierzyć w żadne diabły, ani demony. Każdego klienta odsyłał niezwłocznie do psychiatry. Zresztą… dlatego też miał tą pracę. Zanim wstąpił do seminarium, przez 3 lata studiował psychologię. Powołanie „otrzymał" już na drugim roku, ale uznał, że skończy studia i zrobi licencjat. Jego przełożeni uznali, że ma idealne wykształcenia do bycia egzorcystą. Że będzie perfekcyjnie potrafił oddzielić opętanych, od chorych psychicznie. I tak też było. Tyle, że do tej pory byli sami chorzy. Terry nigdy nie spotkał się z przypadkiem człowieka, u którego mógł stwierdzić, że został opętany przez demona. A może po prostu nie chciał w to uwierzyć. W każdym razie, za chwilę miał spotkać kolejnego świra, który twierdzi, że mieszka w nim zło. A przynajmniej, tak mówiła przez telefon jego rozpłakana matka.
Terry miał umówioną wizytę z Ralphem Slayerem. Człowiekiem, którego duszą i ciałem miał władać starożytny demon. Siedział w ciemnym pokoju i oczekiwał. Dobijała 19 wieczór. Nagle rozległ się ponury dzwonek domofonu:
-Słucham?– odebrał słuchawkę Terry.
-Mówi Merry Slayer, wraz z synem Ralphem. Byliśmy z księdzem umówieni– odezwał się cichy, kobiecy głos.
-Oczywiście, pamiętam, bardzo proszę do środka.
Merry z synem weszli do ciemnego gabinetu. Ksiądz szybko schował brandy i oczekiwał przy zapalonej lampce nocnej. Merry była kobietą w jego wieku. W jej twarzy widać było ból i zmęczenie. Była blada, miała spłakane, podkrążone oczy, gdzieniegdzie siwe włosy. Powoli i nieśmiało usadowiła się na fotelu. Za nią podążał 20-kilku letni młodzieniec. Na jego twarzy malowała się rozpacz. Sprawiał wrażenie cichego i spokojnego człowieka, który w swym sercu skrywał bolesne tajemnice. Terry wyczuwał w powietrzu niepokój. Ta para, z boku wyglądała bardzo smutno. Usadowili się przy biurku i przez chwilę milczeli. Pierwsza głos zabrała matka:
-Będę szczera– nie wierzę w Boga. Nie wierzę w nikogo i w nic. Ale nie wiem już co robić. Próbowałam wszelakich sposobów: psychiatrów i uzdrowicieli. Mój syn bardzo cierpi, a ja nie wiem już co robić. Dlatego jesteśmy tutaj. Zdecyduję się na wszystko, aby mu pomóc.
Ralph zdawał się patrzeć na nich oboje z pogardą. Ksiądz zamyślił się przez chwilę, po czym odrzekł z lekko irytacją:
-Więc przychodzi Pani do mnie jak do szamana? Skoro inni nie byli w stanie pomóc, myśli Pani, że zrobi to Bóg, który według Pani nie istnieje?
-Tak właśnie myślę– odparła swobodnie Merry. Terry'ego zdziwiła jej lekkość i szczerość wypowiedzi– Nie obchodzą mnie wasze rytuały i zabobony. Nie obchodzę mnie żadni bogowie, święci, ani aniołowie. Nie chcę wiedzieć, co dzieje się po drugiej stronie. Chcę tylko, aby mój jedyny syn był już zdrowy. Aby to co go dręczy– odeszło!- zamilkła, spoglądając w sufit.
-Wie Pani, że demony wypędza się wiarą? To nie jest zwykła operacja, prowadzona według naukowych algorytmów. Egzorcyzm jest kwestią duchową. Proszę przeczytać Ewangelię wg św. Mateusza 17, 20. Nie mogę zacząć pracy z kimś, kto nie chce ze mną współpracować– ksiądz Terry zaczynał już myśleć, jak pozbyć się niechcianych klientów i wrócić do kieliszka.
-Niczego nie będę czytać. Ksiądz chce się mnie pozbyć i zostawić mego syna samemu sobie?– Ralph na którego wcześniej nie zwracał uwagi zaczął cicho dyszeć– Co z tego, że jestem niewierząca? A kobieta kananejska? Czy Jezus nie wypędzić złego ducha z jej córki, dlatego, że go poprosiła? A była przecież poganką, prawda? Czy sam fakt, że tu przychodzę, nie jest wystarczającym aktem wiary? Nie obchodzi mnie moja dusza i moje zbawienia. Chcę pomóc mojemu dziecku. Czy tak wy teraz krzewicie tę swoją wiarę? Zbywając ludzi?
Księdza zdziwiła jej postawa. Już na samym początku założył, że przyszedł do niego chory psychicznie. Albo, że matka jest po prostu przewrażliwiona, a chłopak jest tylko spokojnym introwertykiem. Ale nie wiedział, co jej odpowiedzieć.
-W porządku, proszę powiedzieć, co dolega Pani synowi– wyszeptał z pokorą w głosie.
-Proszę się jego spytać, potrafi mówić– odpowiedziała drżącym głosem.
Ksiądz popatrzył na Ralpha. Chłopak siedział ze spuszczoną głową. Skierował wzrok w martwy punkt na ścianie, wydawał się być nieobecny.
-Ralph?
Milczenie.
-Powiedz, ile masz lat?
-23– wysyczał ledwie słyszalnym głosem.
-Piękny wiek. Czym się zajmujesz? Masz dziewczynę?
-Czy ma to jakieś znaczenie?– odpowiedział spokojnie.
-Być może…
Przez chwilę trwali w milczeniu. Ralph dalej patrzył się w daleki punkt. Terry myślał co powiedzieć. Merry obserwowała na zmianę ich obu. Za oknem zaczął padać deszcz.
-Ralph…– podjął Terry– powiedz co cię trapi?
Ralph odwrócił głowę. Spojrzał Terry'emu prosto w oczy. Jego spojrzenie było puste i miało w sobie coś przerażającego. Skrywało historię człowieka, który w ostatnim czasie przeżył bardzo wiele cierpienie.
-Nie jestem sam– odpowiedział.
-Nie jesteś sam… To chyba dobrze, prawda? Przecież wielu ludzi bardzo cierpi z powodu samotności.
Terry ugryzł się w język. Dopiero teraz zorientował się, że w obecnym kontekście mógł powiedzieć straszną bzdurę.
-NIE KURWA, nie jest dobrze– Ralph z krzykiem zerwał się z fotela– nie o takie towarzystwo mi chodzi. Chodzi o to, że ja NIGDY nie jestem sam! Rozumiesz to? Nigdy! Ja pragnę samotności, pragnę wolności od istoty, która mi bezustannie towarzyszy.
-W porządku Ralph, uspokój się i usiądź– Terry był już dosyć przestraszony– Czyli twierdzisz, że bezustannie towarzyszy ci jakaś istota, tak?
-Tak, właśnie– beznamiętnie przytaknął.
-Wiesz kim jest ta istota?
-Nie mam pojęcia, nie rozmawiamy ze sobą.
-I chcesz się jej pozbyć?
-Taaak– jego głos zdradzał rezygnację. Z powrotem patrzył bez sensu w kąt.
-I wierzysz, że ja to mogę zrobić?
-Nie wiem.
-Tak, czy nie?
-Chciałbym wierzyć.
Znów chwila milczenie. Teraz obydwaj spoglądali w ścianę. Terry'emu nie podobał się ten człowiek. Zaczął się go bać i żałował, że go przyjął. Obawiał się, że może być ciężkim przypadkiem.
-W porządku– wrócił do rozmowy– czy możesz mi cokolwiek powiedzieć o tej istocie?
-Nie wiem kim ona jest. Wyczuwam tylko jej obecność.
-Czy teraz też tutaj jest? Czy przebywa w tym pokoju?
-Na litość, tak!- Ralph znowu krzyknął– jest tu cały czas, od początku naszej rozmowy!
-Czy widzisz ją teraz?– Terry zapytał już z pewną fascynacją. Mimo, że nie wierzył w ani jedno słowo, to przeszedł go dreszcz.
-Nie, nigdy w życiu jej nie widziałem– głos znowu mu zadrżał. Po policzku spływała łza, którą szybko wytarł.
-W taki razie skąd wiesz, że tu jest? Skąd wiesz, że ona w ogóle istnieje?
Ralph popatrzył na księdza z niechęcią. Zaczynał się pewnie domyślać, że ten traktuje go jak wariata. Sądzi o nim to samo, co wszyscy inni. Że jest jakimś schizofrenikiem albo paranoikiem. Jego matka, pewnie także uważało, go za czubka. Ale podjął rozmowę:
-To bardzo proste. Niech sobie ksiądz wyobrazi, że znajduje się w bardzo ciemnym korytarzy, w porządku? Idzie ksiądz cały czas prosto. Nic nie widać, nic nie czuć, nic nie słychać. Nagle, ktoś inny zaczyna iść obok. Nie da się go zobaczyć. Nic też nie mówi, nie daje żadnych znaków obecności. Po prostu jest. I wtedy od razu zdajesz sobie z tego sprawę!- wykrzyknął z pasją– nie musisz go wyczuwać żadnymi zmysłami, aby wiedzieć o jego obecności. Po prostu to wiesz i tyle!- skończył, padając na fotel.
-I Ty jesteś takim wędrowcem w ciemnym tunelu?– zapytał ksiądz.
-Właśnie. Kroczę samotnie. A obok mnie jest on. Dzień i w nocy.
-Domyślasz się, kim on jest?
-Nie jest człowiekiem…– Ralph zaczął niespokojnie kręcić się na fotelu.
-Od kiedy ci towarzyszy?
-Od niecałych dwóch lat– był bliski płaczu– od dwóch lat… nieprzerwanie.
-Czy zdarzyło się wtedy coś szczególnego?
-Być może…
-Tzn?– Terry był zirytowany tymi półsłówkami.
-Zrobiłem coś bardzo złego– Ralph nie krył się już wzruszenia. Matka objęła go ramieniem.
-Co takiego zrobiłeś?
Nie odpowiedział.
-Jeśli mam ci pomóc, musisz mi to wyjawić– Terry naciskał jak na spowiedzi.
-Nie Twój pierdolony interes!- Ralph wstał z krzesła i podszedł do biurka. Terry zaniemówiłem, potwornie zaskoczony– To nie jest Twój jebany interes, ok….OK?– jego oczy ziały nienawiścią. Oparł się o biurko i niespokojnie oddychał.
-Potrafisz mi pomóc? Tak czy nie? Mam już sobie iść?– wyjąkał– mam wracać do swojego popierdolonego życia?– Ralph krzyczał, nie kontrolują już w ogóle emocji.
-Nie pomogą ci, jeśli sam sobie nie chcesz pomóc. Wyznaj mi swój grzech!- odparł ksiądz.
-NIE! Nie powiem Ci tego, chcę, żebyś odprawił nade mną egzorcyzm!- stał na drżących nogach. Wydawało się, że za chwilę się przewróci. Merry zalewała się łzami, ale dalej pozostawało na swoim miejscu.
-Dlaczego chcesz egzorcyzm? Wierzysz w to co mówisz? Wiesz, że podstawowym egzorcyzmem jest spowiedź św.? Jak mam ci pomóc, jeśli nie chcesz mi wyjawić swojego grzechu?– Terry miał go dosyć. Miał dosyć kolejnego schizofrenika, który coś sobie uroił i szuka odpowiedzi u księdza. Czy w XXI neurologia nie potrafiła sobie jeszcze poradzić z takimi przypadkami?
-Powiedz mi, jak ten duch się manifestuje? Czy on coś robi, krzywdzi cię?– Terry rzucił to pytanie już tylko po to, aby grzecznie podtrzymać rozmowę.
-Tak, krzywdzi mnie…
-W jaki sposób?
-Ma nade mną kontrolę. Kontroluje moje myśli i ruchy.
-Jak się wtedy czujesz?
-Niczym gość, we własnym ciele. Budzę się i widzę to. Stwierdzam z przerażeniem, że on przejął władzę i chce coś robić. Mam świadomość, cały czas. Ale tracę kontrolę. Z moich ust wydobywają się różne dźwięki. Mówię, ale nie wiem co. W różnych językach. Moje kończyny same się poruszają, nie mogę nad nimi zapanować. Czuję się jak widz, oczy są tylko dla mnie ekranem.
-Co on wtedy robi? Kiedy przejmie już nad Tobą kontrolę? Co robi twoje ciało?
-Różne rzeczy. Czasem tylko biegam i krzyczę bez sensu. Mówię jakieś hasła, czasem są to mantry. Nie wiem co znaczą. A czasem…– jego głos zaczął się łamać– robi mi krzywdę– westchnął, zrezygnowany.
-Na czym to polega?
-Moja ręka sięga po ostre narzędzia. Gwoździe, nożyczki, żyletki. Wbija je w ciało!
Na dowód pokazał liczne blizny, które wcześniej krył za ubraniem. Na szyi, na rękach, na piersiach. Jedne były cięte, inne kłute. Były nawet poparzenia. Jedna rana była świeża i szyta kilka dni temu. Terry trochę się przeraził. Zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z bardzo niebezpiecznym przypadkiem, o skłonnościach do autodestrukcji. Ten człowiek nie powinien tu siedzieć. Powinien był w jakieś klinice, pod czujnym okiem specjalistów.
-To musi być straszne– podsumował Terry– dwa lata żyjesz w takim bólu, spowodowany samookaleczeniem się? To koszmar…
-To nie jest samookaleczenie, do cholery!- znów wstał wzburzony. – W porządku? Ja wiem, że mi nie wierzysz. Uważasz, że jestem szurnięty, jak banda świrów, z którymi miałem do czynienia przez ostatnie dwa lata, włócząc się po różnych klinikach. Nie wierzysz mi! Tak jak moja dziewczyna, która stwierdziła, że: „Z wariatem nie będzie się zadawać". Jak moi przyjaciele (tfu!), którzy naśmiewali się ze mnie „Ohhh, przeszedł ten co gada z duchami". Tak jak moja matka, która włóczy się ze mną od ośrodka do ośrodka, a sama nie wie co robić…– Merry skryła twarz w dłoniach. Nic się nie odezwała. – Tak, wiem. Ja już do końca tego zniszczonego życia będę samotny. Nikt mnie nie zrozumie. Nawet sam Bóg, który pewnie i tak nie istnieje. A już na pewno, nie taki żałosny klecha. Wszyscy jesteście tacy sami. Tak samo bezduszni! Nie próbujecie zrozumieć ludzi, którzy mają prawdziwe problemy!
Terry stał i patrzył mu prostu w oczy. Dalej widniały w nich łzy. Zrobiło mu się żal tego człowieka. Ale dalej uważał, że jest chory psychicznie. Nie on powinien się tym zajmować, nie on powinien tego słuchać. Tych nieuzasadnionych wyrzutów.
-Posłuchaj Ralph, wszystko będzie dobrze…– Terry próbował ratować sytucją.
-Nic nie będzie kurwa w porządku– Ralph rzucił wściekłe krzesłem o podłogę– nic nie będzie dobrze, ponieważ nikt nie chce mi pomóc. Co mnie może uratować? Białe tabletki? One mają wyrzucić ducha z mojej głowy? Kto ma mi niby pomóc? – przez chwilę milczał, patrząc księdzu prosto oczy. Jego spojrzenie zdradzało kompletną samotność.
-Niech ksiądz powie szczerze. Wierzy mi, czy nie? Wierzysz, że sobie tego nie ubzdurałem i, że jestem opętany? – spytał z lekko nadzieją w głosie.
-Nie! – Terry odpowiedział stanowczy. – Nie wierzę ci. Wierzę, że jesteś zagubionym człowiekiem i potrzebujesz pomocy.
-Aah, przynajmniej w tym ostatnim się zgadzamy. Więc dlaczego nie chce mi ksiądz pomóc?
-Ponieważ ja się na tym nie znam. Są specjaliści, którzy mogą ci pomóc. O ile będziesz chciał z nimi współpracować.
-Niech ksiądz nas nie wyrzuca. Mam pieniądze! – krzyknęła Merry.
-Zamknij się! – chłopak brutalnie ją uciszył – Ten człowiek nam nie pomoże. Idziemy stąd.
Wyszedł trzaskając drzwiami. Merry jeszcze chwilę stała w kącie. Szlochała.
-Ty też mu nie wierzysz, prawda? – spytał ksiądz.
-To Ty tu jesteś od wierzenia, nie ja – odparła. – To nie ja mam ciebie nawracać…
Jej głos zdradzał zawód. W jej słowach było więcej prawdy, niż myślała. Tak naprawdę to Terry pierwszy potrzebował nawrócenia. Długo nie wiedział co jej odpowiedzieć. Chciał się jej pozbyć, miał dosyć tego męczącego spotkania. W końcu powiedział tylko na odchodne:
-Proszę go nie opuszczać. Pański syn bardzo potrzebuje pomocy. Brak mu zrozumienia i bliskości. Proszę mu je dać.
-Zrobię to.
Nacisnęła już klamkę. Po chwili odwróciła głowę:
-Proszę księdza!
-Słucham?
-Może się nie znam, ale alkohol to nie jest dobry środek do krzewienia wiary.
Terry'emu zaczęły się trząść ręce.
-Żegnam. Z Bogiem – odpowiedział.
-Poradzę sobie też bez niego.
Terry Carte gapił się chwilę w drzwi, nie mogąc się ruszyć. Zgasił światło i siedział w całkowitych ciemnościach. W głowie kołatały mu słowa młodzieńca: On tu jest cały czas… Krzywdzi mnie… Nie wierzysz mi, prawda?… On sam potrzebuje nawrócenia…
Myśli krążyły jak szalone. Terry zastanawiał się, dlaczego był takim żałosnym człowiekiem. Przecież ten dzieciak potrzebował pomocy. A on go tylko zbył, najzwyczajniej go zbył. Czy taka ma być postawa kapłana? Czy to jest zachowanie godne sługi chrystusowego? Z pewnością, wielu innych egzorcystów zachowało by się w inny sposób. Wielu zwykłych ludzi zachowałoby się inaczej. Wiedział, że nie wypełnił swojego obowiązku jak należy. Zresztą dawno już tego nie robił. W myślach zaczął wyliczać uczynki miłosierne: co do ciała i co do duszy. Podróżnych w dom przyjąć… Wątpiącym dobrze radzić… Strapionych pocieszać… W końcu padł na ziemię i zaczął płakać. Powinien zacząć się modlić. Ale on sięgnął po butelkę. Do północy wypił ją całą. W samotności…
Szedł przez plebanię zataczając się. Obok minął go jakiś zamyślony mnich. Na szczęście, chyba nie zwrócił uwagi na jego stan. Terry i tak był już niemal pewny, że przynajmniej część księży zdawała sobie sprawę z jego alkoholizmu. Na szczęście (a może niestety) do tej pory nie reagowali.
Było już mgliście i cały czas padał deszcz. Terry w końcu dotarł do swojego skromnego mieszkania. Cały przemarznięty i przemoczony. Z trudem otworzył sobie drzwi. Rzucił byle gdzie sutannę i płaszcz.
-Czy Ty się do diabła przejmujesz? – mruknął pod nosem. – To tylko kolejny wariat, jakich wielu. Jutro życie będzie toczyć się dalej. Znów będę musiał wcześnie rano odprawić beznamiętne mszę św. I przesiadywać godzinami w konfesjonale wysłuchując tego pokutnego zawodzenia.
Po chwili padł w ubraniu na łóżko. W głowie mu się kręciło, ale i tak zasnął od razu. Nie zadawał sobie kłopotu próbą modlitwy. Ona i tak, już od dawna mu nie wychodziła.
Zerwał się z krzykiem w środku nocy. Śnił mu się Ralph. Widział go jak się kaleczy żyletkami. I przeklina matkę bluźnierstwami w nieznanych językach. Na zegarze ściennym właśnie wybiła 3 w nocy. Terry musiał wstać i czegoś się nabić. Był cały spocony i przechodziły go dreszcze. W głowie dalej kręciło się od alkoholu. W dodatku zrobiło się bardzo zimno. W mieszkaniu wiał delikatny wiatr, co było dziwne, gdyż wszystkie okna zostały szczelnie zamknięte. Ksiądz ubrał szlafrok i kapcie. Poszedł po wodę.
Wchodząc do kuchni, doznał uczucia, które bardzo trudno opisać. Ujrzał, niesamowity, niecodzienny i niemożliwy do racjonalnego wytłumaczenia widok. Doznawał właśnie tego specyficznego uczucia dziwności. Uczucia oderwania od rzeczywistości, chwili, gdy człowiek zdaje się być całkiem gdzie indziej, kiedy nie wie co się wokół niego dzieje. Kiedy to obraz przed oczami, odbija się na zawsze w pamięci, a później gdzieś rozmazuje, stając się przelotnym, niejasnym epizodem. Wydarzeniem, które tak naprawdę, nigdy w życiu nie miało miejsca. Wydarzenie tak niejasnym, że człowiek w końcu o tym zapomina, włączając je między koszmarne sny. I wszystko na powrót zdaje się być normalne.
Ale Terry przecież nie śnił. Znajdował się we własnej kuchni. Jego ciało przeszedł dreszcz, a potem oblało się ciepłym potem. Spokojnie, powoli, zaczął układać sobie w głowie obraz kuchni. Kuchni, która wyglądała przecież tak jak zawsze. Tylko jeden szczegół odmieniał ten widok. Mianowicie, w kuchni księdza były 3 elektroniczne zegarki. Jeden na lodówce, drugi na mikrofalówce, trzeci na kuchence gazowej. Świeciły swym naturalnym, czerwonym światłem. I każdy ukazywał tę samą godzinę. Ale, nie była to konwencjonalna godzina. Na każdym cyferblacie widniały te same liczby: „6:66".
Terry nie miał czasu zastanawiać się nad tym fenomenem. Dalej już wszystko działo się za szybko, a wspomnienia tej nocy są ulotne i niewyraźne. Może to przez alkohol, może przez strach. Ale po tej nocy ksiądz już nigdy nie miał być sobą. Miał zmienić się na zawsze.
Nagle, w całym domu wybrzmiały krzyki i jęki. Słyszał warczenie zwierząt, skrobanie szczurów. I zawodzenie: na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce. W salonie, usłyszał głos tłuczonego szkła. Nie wiele zastanawiając się co robi, pobiegł tam, sprawdzić co się stało. Zaświecił światło i rozejrzał się wokoło. Wszystko było na swoim miejscu. Jęki ucichły. Otuliła go słodka, ale złowroga cisza. Cały czas w pokoju wiał wiatr, z nieznanego źródła. Terry zaczął się przekonywać do tego, że po prostu wariuje. Może jego też czekało miejsce w pokoju bez klamek? Za dużo wódki, za dużo myśli, za dużo zwątpienia. „Boże, co się ze mną dzieje"– nieświadomie zadał to pytanie.
Ale nie miał więcej czasu na rozmyślania. Ty razem to w kuchni rozległ się niepokojący odgłos. I nie był to zwykły dźwięk. Był to potworny, głośny krzyk kobiety. Kobiety, które właśnie umierała w niewyobrażalnej agonii, w niesamowitym cierpieniu. Ksiądz stał jak oniemiały. Nie wiedział co robić. Ten krzyk, przeszywał całe jego ciało– wszystkie jego członki.
Uciekać? Stać w miejscu? Iść tam? Pytanie krążyły chaotycznie. Mieszanka paniki, przerażenia i ciekawości bombardowała jego umysł. Po kilku sekundach wycie ustało. Rozległ się tylko chrupot skręcanego karku, dźwięk wzdrygający całym ciałem. Dalej była już tylko cisza…
Ksiądz Terry stał całkowicie zdezorientowany. Kręcił się w kółko po pokoju, nasłuchując. W końcu odważył się pójść do kuchni. Wyszedł z salonu, zostawiając włączone światło, i wszedł do kuchni. Spróbował zaświecił lampę, ale żarówka nie reagowała na włącznik. Że też musiała się akurat teraz przepalić…
Nagle coś za nim trzasnęło. Światło w dużym pokoju także zgasło. Terry gwałtownie się odwrócić. Nie dostrzegł niczego, przed jego oczyma jawiła się głęboka otchłań ciemności. Był już bardzo, bardzo przerażony. Stał tak przez chwilę na progu i nie wiedział co ma o tym myśleć.
W końcu popadł w obojętność. Co ma być, to niech się wydarzy. Śmiało wszedł do kuchni, a jego oczy próbowały przebić się przez otaczającą je ciemność. Na zegarkach dalej widniały trzy szóstki. Po za tym wszystko wyglądało normalnie. W Terrym, dalej pulsowały pełne alkoholu tętnice, ale strach całkiem go otrzeźwił. Uznał, że najlepiej przemyśli to przy piwie. Podszedł do lodówki i szybko ją otworzył…
I wydał rozpaczliwy, przeraźliwy krzyk. Najgłośniejszy, jaki tylko jest wstanie stworzyć człowiek. Widział już w swoim życie bardzo wiele. Wiele czytał i słuchał. Myślał, że nic go nie zdziwi. Ale to przekroczyło wszelkie granice wytrzymałości. Teraz nadszedł ten moment, kiedy wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Kiedy zdajesz sobie sprawę z faktu, że twoje życie przemienia się w koszmar, a to wydarzenie na zawsze już, będzie za tobą podążać. I śnić się po nocach lub ukazywać na jawie.
Z lodówki wyleciała głowa Merry Slayer! Tak, głowa tej samej Merry, z którą się niedawno żegnał. Która zapewniała go, że poradzi sobie w życiu. Z bożą pomocą lub bez niej. A teraz jej głowa leżała na posadzce u stóp Terry'ego. Była odcięta. Nierówno, jakimś tępym ostrzem. Była taka świeża– jeszcze broczyła z niej odrobina krwi. Leżała na linoleum i szyderczo uśmiechała się do Terry'go…
-Ta kurwa nigdy mu i tak nie wierzyła. Nie była mi do niczego potrzebna, a tylko przeszkadzała– rozległ się głęboki, spokojny głos w ciemności. Głos, który miał w sobie coś nieludzkiego, choć dobiegał z ust młodego mężczyzny.
Terry gwałtownie odwrócił głowę. W drzwiach stał nie kto inny, jak sam Ralph Slayer. Stał i spokojnie spoglądał: to na Terry'ego, to na głowę własnej matki. W jego twarzy jawiło się coś nieludzkiego. Był cały blady i miał mętne spojrzenie, które nie wyrażało żadnych uczuć. Ubranie, jak i włosy, miał poplamione zaschłą krwią.
-Czemu tak się ksiądz patrzy? Czy jest w tym coś dziwnego? Śmiem twierdzić, że to wszystko wina księdza. – mówił doniośle i elegancko. Zachowywał nieadekwatne do danej sytuacja, nienaturalne i złowrognie opanowanie.
-Czy słyszał ksiądz o grzechu zaniedbania?– spytał.
Ostatnie zdanie brzmiało przerażająco. Mieszał się w nim syk i warczenie. Wiatr na powrót zaczął dąć w mieszkanie, a zegarki dalej pokazywały te nietypowe, symboliczne liczby. Terry sam nie wiedział, czy to jawa, czy pijacki sen.
-Ralph… zabiłeś swoją własną matkę? – zdołał jakoś z siebie wyrzucić.
-Ralph? Nie ma go tutaj– odpowiedział spokojnie młodzieniec. – Być może już więcej nie wróci. A nawet jeśli, to nie będzie nigdy taki jak kiedyś. Ten człowiek zbyt wiele wycierpiał.
-Kim Ty w takim razie jesteś? – ksiądz zapytał z przerażeniem.
-Kimś, w kogo istnienie od dawna nie wierzysz.
-Jesteś demonem? Aniołem? Jak masz na imię?– Terry poczuł krwawy pot na czole. Cały drżał. Czuł się jak człowiek, która spotyka się ze śmiercią.
-Moje imię nie ma żadnego znaczenie.
Młodzieniec, powoli podszedł do leżącej na podłodze głowy. Pogładził ją po włosach:
-Była tak głupia i taka naiwna– wyszeptał. – Miała tak prymitywne podejście do życie. Obydwaj zresztą je mieli. Ale tak bardzo się kochali… To było mi niepotrzebne… – skomentował zimnym głosem.
Wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy. Powoli, precyzyjnie zaczął się nim ciąć po rękach. Jego twarz nie wyrażało żadnych emocji. Wyglądał tak, jakby nie czuł w ogóle bólu.
-Ralph, przestać! Nie rób tego!- wykrzyczał Terry, spoglądając na spływającą obficie krew. Krew Ralpha mieszała się z krwią jego matki. Tworzyła na podłodze obfitą, czerwoną kałużę.
-Teraz się o niego martwisz? Teraz, kiedy cierpi jego ciało? Dlaczego nie próbowałeś uleczyć jego duszy? Teraz jest już za późno.
-Przestań! Rozkazuję Ci!
-Rozkazujesz mi na jakiej podstawie? W imię czego? Jak możesz rozkazywać komuś, komu sam zdecydowałeś się służyć? Terry, powiedz mi, kiedy ostatni raz szczerze się modliłeś? Albo, kiedy odprawiałeś mszę św, wierząc w to co robisz? A alkohol? A pornografia? – dociekał dalej. – Dla mnie to był tak oczywisty znak…
-Kimkolwiek jesteś zostaw, tego człowieka, nie rób mu krzywdy!- krzyknął rozpaczliwie Terry!
-Już mu nie pomożesz. Miałeś swoją szansę i ją zmarnowałeś. To ciało nie będzie mi już do niczego potrzebne. Teraz mam już o wiele większe możliwości, do realizacji swoich planów.
Ostatnie zdanie nie należało z pewnością do człowieka. Było wypowiedziane przez obcą, przerażającą i przesiąkniętą złem istotę. To co się działo dalej, przypominało raczej senny koszmar, upiorną szaloną wizję. Terry wspomina to tylko, jak przez szarą, gęstą mgłę. Pamięta tyle, że Ralph podniósł nóż do góry, trzymają go lśniącym, zakrwawiony ostrzem, skierowany wprost w kierunku swojej piersi. Pamięta, że zaczął go zatapiać w swoim własnym ciele. Wbijając prosto w serce. Krzycząc przy tym, nieludzkie dźwięki, w obcych językach. Pamięta, że w mieszkaniu wył upiory wiatr, że światła migotały, a sprzęty RTV same się włączały i wyłączały. Przedmioty ze szkła i porcelany latały w powietrzu, tłukąc się o ściany. Ze wszystkich stron domu wydobywały się nieludzkie dźwięki, których źródło było nieznane. Terry pamięta jeszcze, że w akcie desperacji rzucił się na Ralpha, próbując wytargać mu ostrze z dłoni. Że szarpał się z nim przez kilka minut, krzycząc i leżąc na podłodze, w kałużach krwi. I w końcu stracił przytomność… Wszystko zawirowało. Mieszkanie, Ralph, jego matka. Wszystko zlało się ze sobą, zamykając się w senne wspomnienie. Nic już, nie miało być takie jak kiedyś. Dźwięki się uciszyły, wiatr przestał wyć, mieszkanie stało się martwe. Mroczna noc trwała dalej w najlepsze. Niedługo miał wstać nowy dzień, a świat miał wrócić do życia, prowadząc swój stały, szary rytm. I tylko w jednej, małej parafii miały zajść nieodwracalne zmiany, których przez długi czas nikt nie zauważy.
Ksiądz Terry został obudzony przez promienie wschodzącego Słońca, które przyjemnie muskały jego ciało. Leżał na podłodze, wpatrzony w kuchenny sufit. Leżał we krwi. Spokojnie spoglądał dookoła, nie ruszają przy tym żadną częścią ciała. Niejasno, wspominał ostatnią noc, próbując ułożyć sobie w głowie, co takiego się wydarzyło. Miał nadzieję, że był to tylko sen. Niestety, po chwili zorientował się, jak złudne były jego pragnienia. Głowa Merry Slayer dalej leżało nieruchomo na podłodze, spoglądając złowieszczo. Obok spało martwe ciało jej syna. Z niewielkim nożem, którego rękojeść wystawała z lewej piersi. Ręka młodzieńca ściskała ją kurczowo. Terry był zrozpaczony i bliski szaleństwa. Próbował wstać. Jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Nie był wstanie ruszyć ręką, ani nogą.
-Teraz ja tu decyduję!- usłyszał syk, dobiegający z głębi swego umysłu.
Jego ciało podniosło się. Nie miał nad nim żadnej kontroli. Był tylko obserwatorem świata, przez swoje własne oczy. Ciało umyło się i ubrało, po czym wyszło z mieszkania, zostawiając w nim cały nieporządek. Wędrowało powoli, w kierunku kościoła. Szło z nową misją. Szło w celu realizacji szalonej obsesji. Obsesji nadnaturalnej istoty, która nim od teraz władała. Istoty, której przyświecał cel zniszczenia Kościoła od wewnątrz. Cel walki z ludźmi i ze wszystkim co dobre. Teraz, ksiądz Terry Carte, miał być niemym świadkiem niszczenia wiary i siania wątpliwości w sercach ludzi. Świadkiem zła, którego on będzie przyczyną.
Ale dla Terry'ego ten zawód był po prostu głupi. I bezużyteczny. Nie wierzyć w żadne diabły, ani demony. Każdego klienta odsyłał niezwłocznie do psychiatry. - osobliwe podejście do zawodu, jak na egzorcystę.
Terry miał umówioną wizytę z Ralphem Slayerem. - na miejscu tego pana zmieniłbym nazwisko:)
Za nią podążał 20-kilku letni młodzieniec. - liczebniki zapisujemy słownie. To tylko jeden z wielu przykladów niewłaściwego zapisu, występującego w tekście.
(...)że znajduje się w bardzo ciemnym korytarzy,
Terry zaniemówiłem, potwornie zaskoczony
Ty razem to w kuchni rozległ się niepokojący odgłos
Miała tak prymitywne podejście do życie. Obydwaj zresztą je mieli - oboje, chyba że demon słabo z polszczyzną sobie radzi.
Brak spacji przy myślnikach utrudnia czytanie. Generalnie przydałaby się lepsza edycja tekstu, bo aż oczy bolą. Poza tym, jest trochę powtórzeń i mieszasz czasy: raz piszesz w przeszłym, by nagle przeskoczyć na terażniejszy, i potem znowu przeszły.
Sam pomysł nienajgorszy, choć niezbyt oryginalny. Pozdrawiam
Mastiff
Dziękuję za opinię :) Popracuję jeszcze nad tym tekstem, ale ponieważ dopiero zaczynam cokolwiek pisać, to każda krytyka mi się przyda
Nie ma sprawy. Pisz i dużo czytaj, a będzie coraz lepiej. Na pewno wszyscy na portalu chętnie Ci pomogą i posłużą radą.
Mastiff
Do wymienionych potknięć, dodam jeszcze jedno. Ksiądz w pewnym miejscu mówi: " -Tzn?". Głupio to wygląda. Lepiej napisać po prostu "- To znaczy?".
Acha, trochę niżej mówi "Pański syn potrzebuje pomocy". Mówi do kobiety, więc powinno być "pani syn".
Co do treści- jak dla mnie, trochę zbyt przewidywalna i sztampowa. Ksiądz w kryzysie odzyskuje wiarę po spotkaniu z diabłem. Tyle, że w twoim opku, zostaje sam opętany. Ale to też już było, rok temu w "Rycie", z Hopkinsem w roli głównej.
A może to ja za dużo się naoglądałem i naczytałem i teraz wybrzydzam? Nie wiem. Daję 3.
Gdyby był prawdziwym kapłanem, gdyby miał w sobie choć trochę wiary... pewnie teraz by odmawiał w skupieni modlitwę, w intencji zagubionych dusz. – A jakim był? Sztucznym? Podstawionym świeckim? W takim wypadku, używa się raczej sformułowania : Gdyby był kapłanem z prawdziwego zdarzenia.
Albo czytał jakieś święte księgi, może nawet samo Słowo Boże? – Przecież Biblia to podstawa u katolickich księży, więc dlaczego to „może nawet”? Z pewnością by je czytał. Ja bym to podłączył do pierwszego zdania, po przecinku. – (…)w intencji zagubionych dusz, albo studiował Słowo Boże.
Ale on już dawno zagubił gdzieś swoje powołanie. – wystarczyło by „utracił”. Bo w drugim zdaniu powtarzasz zaimek. A cudzego powołania zgubić nie mógł.
Z podziwem patrzył na swych współbraci zakonnych, którzy cały swój czas poświęcali na modlitwę i ciężką pracę- w służbie ubogich i zrozpaczonych. – To on był w końcu księdzem czy zakonnikiem?
Należał do tej części kleru, o której ludzie szeptali różne rzeczy za plecami. – Pogrubione jest zbędne.
Który widział się w roli żołnierza Boga, będącego gotowym oddać życie za jego Słowo. – gotowego
Miał wrażenie, że zmarnował sobie całe życie. – zbędne
Mógł przecież być teraz kochającym ojcem i mężem, żyjąc spokojnie, w domowym zaciszu. – żyć
Był samotnikiem, człowiekiem pod ciągłą kpiną i krytyką. – wciąż okpiwanym (lub poniżanym) i krytykowanym.
Swoją pracę pełnił tylko po to, żeby mieć wikt i utrzymanie. – wikt i opierunek jeśli już. Albo po prostu, gdzie mieszkać.
Czasami, po cywilnemu, wybierał się do jakiegoś kolportera za miastem i nabywał jedną z kolorowych gazet. Kupował gazetę, która dawała mu niewielką namiastkę tego, co czuł mężczyzna zatapiający swe ciało w kobiecie. – pogrubione zbędne.
Zawód, który dla wielu zwykłych ludzi wydaje się być niezwykle pasjonujący. Mieć możliwość zmierzenia się z samym diabłem, porozmawiać z nim, dowiedzieć się co jest po drugiej stronie... – Zawód, który wielu zwykłym ludziom wydawał się niezwykle pasjonujący, który dawał możliwość zmierzenia się z samym diabłem, porozmawiania z nim, poznania tego, co kryło się po drugiej stronie…
Nie wierzyć w żadne diabły, ani demony. – wierzył
Terry nigdy nie spotkał się z przypadkiem człowieka, u którego mógł stwierdzić, że został opętany przez demona. – opętanego. U którego stwierdził opętanie.
A przynajmniej, tak mówiła przez telefon jego rozpłakana matka. - zapłakana
Tu masz małą korektę z samej pierwszej strony, żebyś wiedzial jakie błędy robisz. Oprócz tego niepotrzebnie zmieniasz czasy, nie zwracasz też uwagi na literówki. Popracuj nad tym.
Fabularnie, mnie przynajmniej, się podobało. Tylko technicznie kiepściutko :(
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
TomaszMaj => no cóż, co prawda to prawda, "The Rite" oczywiście oglądałem i siłą rzeczy trochę mnie zainspirował.
Fasoletti=> także Ci dziękuję, Twoja korekta dała mi wiele do myślenia. Widzę, że czeka mnie jeszcze sporo pracy :)
Fabuła taka sobie, za to napisane mocno nieporadnie. Przede wszystkim liczby piszemy słownie i nie stosujemy skrótów. Do tego bajzel literówkowy, a spacje po myslnikach raz robisz, raz nie. Niektóre rzeczy maglujesz po kilka razy, jak byś się bał, że czytelnik nie przeczyta ich za pierwszym. No i powtórki, powtórki i jeszcze raz powtórki...
www.portal.herbatkauheleny.pl