- Opowiadanie: ebrio - Czarna jedenastka

Czarna jedenastka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarna jedenastka

CZARNA JEDENASTKA
(ZA ZAKRĘTEM 1)

 

Było ciemno i lało jak z cebra. Gęsty deszcz szarżował na przednią szybę, z której wycieraczki ledwie zbierały wodę. Marek włączył długie światła, bo przy drodze nie stała ani jedna latarnia.

Jechał przez gęsty sosnowy las szosą numer jedenaście. Ktoś kiedyś powiedział mu, że tędy szybciej dotrze do domu. Przypomniał sobie o tym dopiero tego wieczora, a że był spóźniony postanowił wypróbować inną drogę.

– Kurwa – zaklął pod nosem, gdy spojrzał na ekranik komórki. Nie było zasięgu. Odrzucił Nokię na tylne siedzenie i objął oburącz kierownicę. Wychylił się do przodu, by lepiej widzieć drogę. Blask świateł odbijał się od kurtyny deszczu utrudniając widoczność. W dodatku wycieraczki pracujące na maksymalnych obrotach nie radziły sobie z nadmiarem wody. W tych stronach dawno nie było takiej ulewy.

Marek spojrzał w lusterko wsteczne. W ciemności zapaliły się dwa mocne reflektory. Ktoś zbliżał się do niego z dużą prędkością. Mężczyzna zmrużył oczy przed ostrym światłem. Rzucił okiem na drogę, po czym odwrócił na moment głowę.

Okrągłe reflektory zbliżały się z jeszcze większą prędkością aż w pewnej chwili zgasły.

– Co jest do cholery?! – zdziwił się Marek. Obracał spojrzał na boki zdezorientowany. Usłyszał świst dobiegający z lewej strony ulicy. W szybę uderzyła fala brudnej wody. Duży jeep minął Marka, a niedługo po tym skręcił w jakąś leśną drogę.

– Kimkolwiek był ten gość muszę przyznać mu rację – powiedział do siebie. – Tu można przygazować – dodał, przyspieszając. Spojrzał na zegarek pod prędkościomierzem. Dochodziła dwudziesta trzecia.

Miał nadzieję dotrzeć do domu przed północą, bo nie chciał, żeby Karolina czekała na niego zbyt długo.

 

Ostatnio często się z nią kłócił, zwykle o błahostki. Tym razem nie chciał dawać jej kolejnego pretekstu do awantury.

W dodatku zwykle brakowało mu argumentów, które na dłużej zamknęłyby gębę jego żony. Ona zawsze miała coś do powiedzenia. Marek często stosował się do jej decyzji. Nie dlatego, że małżeństwo zmieniło go w pantoflarza – nigdy w życiu. On po prostu był spokojnym człowiekiem.

Kochał Karolinę, ale ona ostatnimi czasy bardzo się zmieniła. Przestała być sobą po tym jak zmarła jej matka. Marek miał nadzieję, że żona jakoś się pozbiera, ale był w błędzie. Wkrótce ubolewał nad tym, że dawne czasy przeminęły bezpowrotnie.

Można powiedzieć, że zostały zakopane na cmentarzu wraz z jego teściową. Ta kobieta nienawidziła Marka z całego serca. Była starą suką, która nawet po śmierci nie dała mu spokoju. Takie miał o niej zdanie, ale Karolina oczywiście o niczym nie widziała.

Marek wychodził z założenia, że lwicy lepiej nie drażnić. Tylko dzięki temu można dalej prowadzić spokojne życie.

Dodatkowe szczęście dawała mu praca, którą wykonywał. Jej największymi zaletami był długi czas przebywania poza domem i służbowy samochód. Auto Marka było jak pokój we własnym domu. Stanowiło dla niego azyl, w którym mógł posłuchać muzyki i przespać się po robocie, gdy po kłótni z Karoliną nie chciał wracać do domu.

Te zalety sprawiały, że praca była dla niego największą wartością. Często przedkładał ją nad rodzinę. Nie miał dzieci, więc żył jedynie dla zbuntowanej Karoliny, która nie chciała zgodzi się na ciążę. Bóg jeden wiedział, dlaczego…

 

Marek wyrwał się z zamyślenia, a jak dotąd prowadził niemal machinalnie. Zupełnie jakby jeździł tędy setki razy i znał drogę na pamięć. Szosa numer jedenaście miała swój urok. Zauważył to już na samym początku, kiedy zjechał ze starej trasy.

Pochylające się nad drogą korony wysokich sosen wyglądały jak zawieszony w powietrzu dach. Brak przydrożnych latarń dawał temu miejscu jeszcze większą anonimowość. Widoczne było jedynie słabe światło księżyca przedzierające się przez wolne przestrzenie między drzewami.

Po dwudziestu minutach deszcz zelżał. Wycieraczki zwolniły obroty. W pewnej chwili samochód zaczął drżeć i podskakiwać na nierównej drodze. Marek zdziwił się, bo przez ostatnie trzydzieści kilometrów szosa była w idealnym stanie. Zwolnił do dwudziestu kilometrów na godzinę. Wychylił się do przodu, by ocenić stan drogi. Wszędzie były dziury i białe kamyki, które odpryskiwały na boki pod naciskiem kół.

Marek spojrzał w lewo. Jego uwagę przykuła samotna latarnia błyskająca jasnym światłem. Stała na środku zaniedbanego zajazdu, który najwyraźniej został opuszczony przez właściciela.

Na parkingu przed zabitym dechami barem stała stara furgonetka. Blade światło latarni oświetlało podziurawioną maskę samochodu.

To miejsce napawało Marka nieuzasadnionym lękiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę na jakim odludziu się znalazł.

– Zadupie – powiedział do siebie, po czym znowu spojrzał na drogę. Długie światła zaczęły kreślić na drodze cień, który powoli przeradzał się w wypukłość. Marek wychylił się ponad kierownicą, by lepiej widzieć tajemniczy obiekt leżący na szosie.

– Jasny gwint! – krzyknął i opadł na siedzenie. Wydawało mu się, że zobaczył ludzkie ciało wywrócone na wznak. Coś go tknęło i bez namysłu zakluczył wszystkie drzwi. Kiedy był dostatecznie blisko, by dokładniej przyjrzeć się znalezisku, znowu wychylił się nad kierownicę. – Dzięki Bogu – westchnął, gdy okazało się, że na drodze leżała martwa sarna. Zwierzę zagradzało mu drogę, więc musiał pozbyć się ciała.

Przez moment miał opory przed wyjściem na zewnątrz, ale w końcu się zdecydował. Uchylił drzwi. Chłodne powietrze uderzyło go w twarz, a deszcz mżył bezustannie. Mark zmrużył oczy. Obszedł samochód dookoła; wyjął z bagażnika skrzynkę, w której miał rękawice robocze. Nałożył je na dłonie i zbliżył się do zwierzęcia. Przyklęknął nad nim, bo jego uwagę przykuła jedna dziwna rzecz. Wydawało mu się, że sarna nie została potrącona przez inne auto.

Zwierze wyglądało na zagryzione. Miało rozszarpane gardło, z którego wystawał fragment tchawicy. Sarna pozbawiona została oczu i dużego kawałka wargi, przez co widać było całą górną szczękę.

– Co tu się u diabła stało? – zapytał siebie. Złapał się pod boki i rozejrzał wokoło. Jeszcze raz omiótł wzrokiem parking przy opuszczonym zajeździe i doszedł do wniosku, że mógłby dzięki niemu ominąć zwłoki leżące na drodze.

Bez chwili wahania wrócił do samochodu i włączył silnik. Cofnął o kilkadziesiąt metrów i zajechał tyłem na parking. Zatrzymał się pod latarnią; nagle w samochodzie zrobiło się jaśniej. Marek przełączył bieg, ford szarpnął się w miejscu, po czym zgasł.

– Kurwa! – zaklął. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale auto nie chciało zapalić. – Tylko nie to! – warknął uderzając dłońmi w kierownicę. Złapał się za głowę próbując ochłonąć. Czuł narastającą w nim złość, ale wiedział, że jeszcze miał szansę ją opanować.

Odwrócił się i odszukał leżącą na tylnym siedzeniu komórkę. Spojrzał na ekranik pełen nadziei, ale niestety zasięgu nadal nie było.

– No to jestem w dupie – stwierdził ponurym głosem. Wrzucił komórkę do schowka i wyszedł na zewnątrz.

Obszedł dookoła latarnię próbując wymyślić sposób na wydostanie się z głuszy. Jednocześnie nie potrafił się skupić, bo nie dawało mu spokoju wrażenie, że był obserwowany.

Wokoło rosło pełno gęstych krzaków, za którymi mógłby przyczaić się szaleniec, który dopiero, co uciekł ze szpitala psychiatrycznego. W miejscu takim jak to nietrudno jest się ukryć.

Marek jeszcze przez chwilę próbował myśleć racjonalnie, ale powoli strach zaczął nad nim panować. Było zbyt wiele czynników, które działały przeciwko niemu. Brakowało zasięgu, a droga była praktycznie nieużywana. W dodatku ktoś mógł czaić się gdzieś w krzakach albo wewnątrz zaniedbanego baru.

Markowi zrobiło się zimno. Mężczyzna wrócił do samochodu i jeszcze raz spróbował uruchomić silnik. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale bez skutku. Ford nadal dusił się i trząsł.

– Kurwa mać! – krzyknął na całe gardło. W blasku latarni ukazało się kilka czarnych ptaków przelatujących na drugą stronę parkingu. Marek przyjrzał im się uważnie, bo one też wydawały mu się z jakiegoś powodu podejrzane. Zamyślił się na chwilę, a potem z przerażeniem uświadomił sobie, że nie zakluczył drzwi. Odwrócił się gwałtownie i szybko nacisnął guzik. Rozległ się cichy zgrzyt. Marek odetchnął z ulgą.

– Jestem dorosłym facetem, a zachowuję się jak dziecko – stwierdził po chwili, ale nadal nie miał odwagi znowu wyjść na zewnątrz. Zastanawiał się jak w inny sposób mógł nawiązać kontakt z Karoliną. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to spędzić w samochodzie noc. Miał nadzieję, że w ciągu dnia okolica zrobi się mniej przerażająca. Może nawet do rana komórka znowu złapie zasięg.

Dla pewności spojrzał jeszcze raz na wyświetlacz. Zasięgu nadal nie było, w dodatku dochodziła północ. Marek już czuł awanturę, która na pewno wybuchnie jak tylko pojawi się w domu.

Objął rękoma kierownicę i odetchnął głęboko. Jeszcze raz spróbował włączyć silnik, ale bezskutecznie. Tym razem samochód nawet nie zadrżał.

– Jebany szajs! – zaklął znowu. Uderzył z impetem w kierownicę, przypadkowo uruchamiając klakson. Rozległ się rozdzierający ciszę dźwięk. Mężczyzna skulił się ze strachu, bo uświadomił sobie, że jakiś szaleniec (być może grasujący w tych lasach) mógł go usłyszeć.

Przez chwilę walczył z rosnącym przerażeniem, aż w końcu coś w nim pękło. Postanowił wyjść z samochodu i uciec stąd jak najdalej. Miał nadzieję spotkać po drodze kogoś, kto podwiezie go do domu. Może dzięki temu udałoby mu się uniknąć kłótni z żoną.

Kiedy wyszedł z samochodu, przyszedł mu do głowy jeszcze lepszy pomysł. Być może gdzieś na tym parkingu stałą jakaś działająca budka telefoniczna. Warto było spróbować. Marek wyjął z bagażnika mocną latarkę, po czym poszedł przeszukiwać teren.

Zbliżył się do baru. Drzwi starej knajpy zabite były deskami. Resztki zielonej farby łuszczyły się ze ścian, które ktoś kiedyś pokrył graffiti. Marek odważył się zajrzeć do środka przez jedno z okien. W barze stało kilka okrągłych stołów, na których poustawiane były krzesła. Po podłodze walały się butelki i porozbijane kieliszki. Pudło przypominające szafę grającą leżało przy ladzie. Marek patrząc na, to miał wrażenie jakby tam w środku czas się nagle zatrzymał.

Potem jeszcze raz przetoczył bacznym wzrokiem po obszernej sali. Na końcu napotkał stojącą w kącie postać. Odskoczył od okna, bo był przekonany, że dostrzegł człowieka. Przypatrywał się znieruchomiałej figurze, po czym stwierdził, że to był zwykły manekin.

Marek odwrócił się na pięcie. Poświecił latarką w przestrzeń roztaczającą się przed barem. Oddalił się trochę i zdecydował obejść budynek dookoła. Nigdzie nie było żywej duszy, więc poczuł się nieco lepiej. Wezbrała w nim fala odwagi, która przypłynęła niespodziewanie. Mężczyzna kroczył dumnie w kierunku zaułku, gdzie spodziewał się znaleźć brudne kible pokryte wewnątrz graffiti.

Stanął za rogiem świecąc w przestrzeń przed sobą. Jego oczom ukazały się uchylone drzwi.

– Czyżby właściciel tej budy zapomniał ją zamknąć, kiedy zwinął interes? – zastanawiał się na głos. Zrobił kilka kroków wprzód kierując światło latarki do budynku. Zobaczył kilka otwartych na oścież szafek, stary zlew, z którego kapała woda i kibel stojący obok. Marek z każdą chwilą zaczął nabierać pewności, że w zajeździe był ktoś jeszcze. Zrezygnował z wchodzenia do baru, bo wolał nie ryzykować bliskiego spotkania z nieobliczalnym typem. Nawet nie chciał myśleć o tym, co, by się stało, gdyby wylądował z jakimś psycholem w zamkniętym pomieszczeniu.

Na dworze można uciekać, a w barze nie miałby wyboru – musiałby walczyć, prawdopodobnie na śmierć i życie. Na samo wspomnienie o czymś takim po plecach przebiegały mu dreszcze. Odwrócił się na pięcie i zaczął odchodzić. Co jakiś czas zerkał za siebie, żeby móc w razie czego obronić się przed niespodziewanym atakiem.

Kiedy był niedaleko samochodu, usłyszał trzask. Stanął jak wryty i obrócił się kilka razy w poszukiwaniu źródła. Wydawało mu się, że łomot pochodził z baru, ale nie był pewien. Nagle przyspieszył kroku jednocześnie szukając po kieszeniach kluczyków.

Trzask się powtórzył, a kiedy Marek zerknął za siebie zobaczył błysk światła odbity w jednym z okien zajazdu.

– Boże święty! – wycharczał, gdy zdał sobie sprawę, że zgubił gdzieś kluczyki od forda. Ręce zaczęły mu drżeć, próbował to opanować, ale nie dawał rady.

Jeszcze raz przetrząsnął kieszenie, lecz nie znalazł niczego poza paczką gum do żucia, którą z nerwów wyrzucił w cholerę. Spojrzał w okno baru, w którym znowu coś błysnęło, a potem zobaczył poruszającą się w środku postać. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości. To na pewno był jakiś człowiek.

– Gdzie są kurwa kluczyki?! – zawył łamiącym się głosem. Podbiegł do forda i zaczął walić pięścią w szybę. Miał naprawdę złe przeczucia. Strach, który nad nim zapanował kompletnie wyłączył u niego zdolność trzeźwego myślenia.

Często tak jest, gdy znajdziemy się w sytuacji stresowej wymagającej szybkiego działania. W takich momentach wygrywają jedynie ci, których Bóg obdarzył niezwykle silną psychiką i stalowymi nerwami.

– Kurwa mać! – zaklął, po czym odsunął się od samochodu. Światło przestało migotać w oknie. Marek zaczął rozglądać się niespokojnie. Zrobił kilka kroków w tył rozchylając ręce, jakby próbował przedrzeć się przez tłum ludzi.

Drżał ze strachu, nadal próbując odnaleźć źródło migoczącego przed chwilą światła. Nagle zobaczył jasne, drgające koło na płycie parkingu. Potem usłyszał kroki…

Zrobiło się ciemno…

 

 

 

CZARNY TUNEL
(ZA ZAKRĘTEM 2)

 

 

Marek leżał nieprzytomny pod migającą białym światłem latarnią na nieużywanym parkingu. Stał nad nim zakapturzony mężczyzna w charakterystycznych, wyświechtanych kaloszach. Buty wyglądem przypominały te, które można zobaczyć w westernach.

Gość odrzucił na bok kij bejsbolowy, po czym chwycił Marka pod pachy i zaczął ciągnąć w kierunku baru. Rzucił baczne spojrzenie na samochód ustawiony pośrodku parkingu. Zapewne myślał nad tym czy nikt się nim nie zainteresuje. Przystanął na chwilę, zebrał myśli i ruszył dalej.

 

Kiedy mężczyzna przeciągnął Marka przez próg zajazdu, ten powoli zaczął odzyskiwać przytomność. Na początku mrużył oczy próbując zapanować nad pulsującym bólem głowy. Przez moment miał wrażenie, że resztki mózgu spływały mu po karku, ale uznał, że to niemożliwe. Kiedy rozbudził się jeszcze bardziej, zdał sobie sprawę, że ktoś wlókł go do sali, którą oglądał z zewnątrz. Napastnik sapał ciężko. Marek poczuł jego śmierdzący oddech. Zmarszczył nos i zdecydował udawać nieprzytomnego. Bóg jeden wiedział, co zrobiłby ten szaleniec wiedząc, że Marek się ocknął.

Na pewno jebnąłby mi jeszcze raz, tyle, że o wiele mocniej… – pomyślał i zamknął oczy. Strach nadal go paraliżował, tym bardziej, że nieznajomy mężczyzna miał nad nim władzę. Marek nie umiałby się przed nim obronić, co napawało go jeszcze większym lękiem.

 

Napastnik zaciągnął z pozoru bezwładne ciało Marka w kąt, gdzie stał manekin. Mężczyzna zostawił ofiarę w pozycji półsiedzącej i odszedł gdzieś na bok. Marek rozchylił powieki, by sprawdzić gdzie poszedł.

Nieznajomy szukał czegoś za szafą grającą. Poszperał chwilę, po czym wydobył coś na kształt łomu – w drugiej ręce trzymał spluwę.

Zbliżył się do Marka i z całej siły kopnął go w biodro.

– Obudź się parszywcu! – warknął, po czym jeszcze raz zadał cios. Marek zgiął się w pół i jęknął z bólu.

– Co robisz?! – wydusił z siebie z trudem.

– Zamknij się!

Marek skulił się ze strachu. Po plecach przebiegły mu ciarki. Spojrzał ukradkiem w górę, ale nie udało mu się przyjrzeć twarzy napastnika. Drań był zamaskowany jakąś chustą.

– Co robiłeś na tej drodze? – zapytał jakby nieco uspokojony. Marek podniósł wzrok, ale nie wiedział, co odpowiedzieć. – Mów!

– Słyszałem, że tędy prędzej dotrę do domu – odparł w końcu. Mężczyzna zaśmiał się w głos.

– Chciałeś to sprawdzić, tak? – powtórzył po nim nieznajomy. – Jedenastka to mój teren. Nikt nie ma prawa tędy przejeżdżać! Rozumiesz?

– Nie miałem o tym pojęcia. Przysięgam – odpowiedział piszczącym głosem Marek. Czuł jak wzbierała w nim kolejna fala strachu. Obawiał się, że nie będzie umiał nad nią zapanować i zrobi coś głupiego, przez co utraci życie. – Nikt nie powiedział mi, że ta ulica należy do ciebie.

– Bo nikt tego nie wie. Ludzie przekonują się o tym dopiero, gdy tędy przejeżdżają.

– Więc dlaczego nie mówią innym? – zdziwił się Marek. Nieznajomy przyklęknął przed nim.

– Bo stad nie wracają – odparł półgłosem. – Ta droga jest ich ścieżką do nieba, piekła czy tam innego badziewia, w które ludzie wierzą.

– Litości – wyszeptał Marek. Próbował opanować emocje, lecz nie potrafił. Kilka łez spłynęło mu po policzkach, ale nieznajomy tego nie zauważył.

– To niemożliwe – skwitował. – Litości nie ma i zapamiętaj te słowa, bo mogą być ostatnimi, jakie usłyszałeś – dodał i podszedł do okna. Wyjrzał przez nie, a blade światło latarni rozjaśniało jego oblicze.

Marek ściągnął brwi. Z daleka dostrzegł dziwny wyraz twarzy nieznajomego. Zupełnie jakby nosił maskę o nienaturalnej mimice.

– Już niedługo – powiedział do siebie nieznajomy. – Już niedługo spłacę dług i będę wolny.

– Jaki dług? – zdziwił się Marek. Niestety za późno ugryzł się w język. Mężczyzna rzucił na niego przelotne spojrzenie, po czym znowu wbił wzrok w okno.

– Jesteś ostatnim człowiekiem, którego potrzebuję. Miałeś cholernego pecha, że akurat dzisiaj tędy przejeżdżałeś – zaśmiał się. – Wiesz, nawet ci współczuję, bo domyślam się, jakie może być trudne pożegnanie się z życiem. – Marek znowu zapłakał. Chciał wstać i uciec, ale był zbyt obolały, żeby znaleźć w sobie siły. – Sam kiedyś znalazłem się w podobnej sytuacji, ale to było bardzo dawno temu. Chcesz wiedzieć jak to się stało? – zapytał i zanim Marek zdążył cokolwiek odpowiedzieć, on dodał: – Opowiem ci.

Ten zajazd nie od zawsze był opuszczony. Kiedyś należał do mnie, ale to było bardzo dawno temu.

Miałem z tego całkiem niezłą forsę. Cieszyłem się, że zainwestowałem w tę budę, bo w końcu przynosiła zyski – zrobił krótką pauzę, by potem kontynuować: – W pewnym momencie wszystko zaczęło się jebać. Ludzie z dnia na dzień przestali tędy przejeżdżać. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale tak było.

Pewnej nocy siedziałem w biurze i paliłem dokumenty, które nie były mi już potrzebne. Byłem obrażony na cały świat, i wiesz, co wymyśliłem?! – Marek pokręcił przecząco głową. Mężczyzna wymierzył do niego z pistoletu. Wydał z siebie zduszone pyknięcie jednocześnie odrzucając broń w tył.

Marek zadrżał. Mężczyzna stojący przy oknie zaśmiał się w głos obracając pistolet na palcu.

– To zabawne, że dzięki tej zabaweczce jestem panem życia i śmierci, co?! – Przeszedł chwiejnym krokiem w kierunku Marka, po czym stanął jak wryty.

– Na czym to ja skończyłem? – zastanowił się. – Ah! Już pamiętam. Tamtej nocy pomyślałem sobie czy byłbym w stanie zemścić się na ludziach za to, co mnie spotkało.

Marek zacisnął dłonie na rurze, do której przytwierdzony był manekin. Koniuszki palców poczerwieniały mu, ale on nie zwolnił uścisku. Strach nadal paraliżował go do tego stopnia, że nie potrafił racjonalnie myśleć. Wywnioskował jedynie, iż najlepszym rozwiązaniem jest wysłuchanie nieznajomego.

– Wtedy znalazłem moją spluwę – powiedział gładząc lufę czarnego colta. – Ma na imię Betty, wiesz? – zapytał, a potem zaśmiał się w głos. – Szkoda tylko, że Betty nie potrafi mówić! – Śmiał się opętańczo, zupełnie jakby usłyszał niezwykle zabawny dowcip.

– Kocham ją! Nawet nie wiesz jak bardzo – wyjęczał. Marek przez chwilę sądził, że nieznajomy zaczął płakać. Zerknął w górę i zobaczył jak mężczyzna zbliżał się do niego zgięty w pół. Zupełnie jakby przed chwilą ktoś uderzył go w brzuch.

Przypominał złodzieja zakradającego się cichcem do czyjegoś domu. Przed sobą trzymał oburącz broń. Marek nie miał pewności, ale wydawało mu się, że colt był zabezpieczony. Mimo to wolał uchylić się z linii strzału.

– Tylko Betty mi została – kontynuował. W pewnej chwili padł na kolana przed Markiem, który podkurczył nogi zwijając się w kłębek. Drżał ze strachu, szczelnie zaciskając powieki. – Tylko ona potrafi wybierać. Żyje, nie żyje… Rozumiesz? – Nie uzyskał odpowiedzi. – Czy ty to kurwa rozumiesz?! – zaczął krzyczeć. – To jest kurwa niegrzeczne! Odpowiadaj jak do ciebie mówię!

Pociągnął za cyngiel, doczołgał się do Marka i przyłożył mu pistolet do głowy. Przyciskał koniec lufy coraz mocniej. Marek zacisnął zęby, ale w końcu nie wytrzymał i zaczął płakać.

– Odpowiadaj, bo ci łeb rozpierdolę! Słyszysz?!

– Rozumiem – odparł łamiącym się głosem. Usłyszał chrzęst odciąganego kurka. Zadrżał, mimo że wiedział, iż był to odgłos zabezpieczanej broni.

Nieznajomy cofnął się na klęczkach, a Marek rozprostował nogi. Spuścił głowę, a potem spoglądał dyskretnie na mężczyznę chowającego „Betty" do kieszeni brązowej kurtki.

Zapadła chwila ciszy, której żaden z nich nie starał się przerwać. Nieznajomy wstał z podłogi i obszedł salę kilka razy. Marek przestał się trząść i nabrał nieco więcej odwagi.

– Dlaczego mnie tu zaciągnąłeś? – zapytał. Nieznajomy zatrzymał się w pół kroku i przewrócił oczami.

– A nie mówiłem? – zapytał zdumiony. Marek pokręcił przecząco głową. – Wybacz, mam tyle na głowie, że zupełnie o tym zapomniałem. – Facet zaczął przebierać nerwowo palcami, po czym odwrócił się na pięcie. – Jest jeszcze tyle do zrobienia – stwierdził ponurym głosem. – Muszę wykopać dół. Gdzie zostawiłem szpadel?

Marek słysząc to znowu zaczął łkać. Przerażała go myśl, że może już nigdy nie zobaczyć Karoliny. Kochał ją mimo tego, że była nieznośną kobietą.

– Będę jeszcze musiał zasypać dół, pozbyć się krwi. Gdzie jest mop do jasnej cholery?! – rzucił nerwowym głosem. – Znowu jestem nieprzygotowany. Kurwa! – zaklął, a następnie zwrócił się w kierunku Marka, który przemówił:.

– Żona czeka na mnie w domu – poinformował. Wspiął się na kolana i złożył ręce jak do modlitwy. Nieznajomy spojrzał na niego z niesmakiem, po czym napluł mu w twarz.

– Przypominasz mi jednego z tych księżulków – odparł wyjmując z kieszeni „Betty". – No wiesz, tych siedzących w kościołach i udających, że wierzą w Boga. Brednie – skwitował machnięciem dłoni, po czym kontynuował: – Jesteś tchórzem jak każdy z nich. – Nieznajomy zamyślił się na chwilę.

– Pomyłka. Nie wszyscy księżulkowie są tchórzami – rzucił ściszonym głosem. Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. – Kiedyś złapałem jednego i wiesz, czym mi zaimponował?

– Nie – odparł zgodnie z prawdą Marek. Jego głos był niewyraźny. Zaś nieznajomy czuł się świetnie w zaistniałej sytuacji. Można by pomyśleć, że niemal pławił się w strachu ofiary.

– Księżulek nawet nie próbował się bronić. – Wargi nieznajomego rozchylały się w monstrualnym uśmiechu. – Kiedy przyłożyłem mu spluwę do głowy o nic nie poprosił! Rozumiesz?! – Marek skulił się w kącie mrużąc powieki i zaciskając zęby ze strachu. – O nic! – krzyknął nieznajomy rozdzierając tym samym ciszę, która przez chwilę zalegała w opuszczonym barze.

– Klecha przed śmiercią odpuścił mi grzechy! Ten skurwiel chciał mnie rozgrzeszyć! – zawył uderzając rękoma o blat jednego ze stołów stojących w sali. – Odważny był, co? – dodał półgłosem przechylając się nad blatem. Znowu się uśmiechnął. Marek podniósł wzrok.

– Był – wychrypiał w odpowiedzi. Zacisnął palce na łydkach. Nieznajomy zaczął rechotać.

– Dawno się tak nie ubawiłem. Był, to dobre słowo. Wiesz, dlaczego? Bo księżulek zaraz po tym dostał kulkę w łeb!

Nieznajomy obszedł stół dookoła, po czym przykucnął przed Markiem.

– Kto twoim zdaniem był odważniejszy tamtej nocy?

– Nie mam pojęcia – odparł Marek ze łzami w oczach.

– Może to cie zaskoczy, ale ja byłem odważniejszy od klechy. Odważyłem się pociągnąć za cholerny spust! ¬– krzyknął ile sił w płucach. – Wiesz ile do tego potrzeba odwagi?! Bycie panem życia i śmierci jest kurewsko trudne!

– Więc dlaczego po prostu nie przestaniesz?! – wycharczał Marek spoglądając w twarz nieznajomemu. Ten przysunął się do ofiary wyszczerzając zęby.

– Wszystko po to, żeby nikt nie musiał cierpieć tak jak ja! Rozumiesz?! – krzyknął mrużąc oczy. Zupełnie jakby jego własny głos sprawiał mu ból. – Życie jest za krótkie, żeby tracić czas na rozwiązywanie problemów.

Marek znowu posmutniał wiedząc, że nieznajomy nie rzucał słów na wiatr. Był niemal pewien, że za chwilę straci życie.

Podobno to wszystko dla jego dobra, ale Marek inaczej rozumiał ideę wypełniania dobrych uczynków względem bliźniego. Nie chciał, aby ktoś podejmował za niego decyzję o jego dalszym życiu lub śmierci.

Serce ściskało mu się na samą myśl o tym, że może już nigdy nie zobaczyć Karoliny. Przez krótką chwilę tęsknił nawet za kłótniami z nią. Zdał sobie sprawę, że dzięki żonie nadal był szczęśliwym człowiekiem. Potem doszedł do wniosku, że nieznajomy musiał mieć poważne kłopoty rodzinne.

– Wiesz, co jest w życiu decydujące? – zapytał klękając znowu przed Markiem. Ten pokręcił przecząco głową. Nagle został wyrwany z zamyślenia, przez co wzdrygnął się lekko. – Najważniejsze jest szczęście. Kapujesz? Jeśli masz fart to nigdy nie wpadniesz w kłopoty. Dzięki temu twoje życie nie zostanie przekreślone – zamyślił się chwilę. – Ty miałeś pecha, ale nic się nie bój. Ja cię od niego uwolnię.

Marek przylgnął do ściany. Nieznajomy uniósł „Betty" na wysokość twarzy, po czym pociągnął za kurek. Rozległ się donośny chrzęst.

– Nie rób tego! – zawołał wyciągając przed siebie ręce. Próbował ukryć głowę za rozłożonymi dłońmi. – Chcę wrócić do żony! Czeka na mnie w domu! – tłumaczył, ale nieznajomy zdawał się go nie słuchać. Pogładził dłonią „Betty", a następnie wymierzył wylot lufy w Marka, który od jakiegoś czasu płakał jak bóbr.

Ofiara w przypływie desperacji i chęci do walki o własne życie rzuciła się na nieznajomego. Niestety ten zdążył strzelić. Bezwładne ciało Marka opadło na ziemię metr od manekina. Nieznajomy wstał na równe nogi i spojrzał z góry na mężczyznę leżącego w powiększającej się kałuży krwi.

Marek nadal miał w sobie życie, które powoli ulatywało. Z jego brzucha promieniował potworny ból, ale on wiedział, że nie potrwa to długo. Nie miał siły, żeby się podnieść. Świadomość, że to już koniec wprawiła go w smutek.

Nadszedł czas – pomyślał, po czym ogarnął go błogostan. Świat zaczął zatapiać się w czerni, a ból ustał całkowicie.

Nieznajomy wymierzył lufę colta w ciało Marka i oddał ostatni strzał.

– Ten był tak dla pewności – powiedział odchodząc. Przy wyjściu z baru odwrócił się na pięcie dodając: – Zapamiętaj, że najtrudniej jest się rozstać z życiem. Potem jest już z górki.

Nieznajomy przestąpił próg opuszczonego zajazdu zamykając za sobą blaszane drzwi. Zastanawiał się przez chwilę nad tym, dokąd odesłał wszystkich ludzi, których zabił.

Trudna sprawa – pomyślał.

Gdziekolwiek by się nie znaleźli, to i tak mają lepiej niż tutaj.

Być może kiedyś też się tam przeniosę, ale jeszcze nie teraz.

Ktoś musi wykopać dół.

 

 

 

Koniec

Komentarze

No, ok- kryminalny kawałek. Ale dlaczego na portalu Nowej Fantastyki?

Pierwsza uwaga: za dużo "Marków", zdecydowanie za dużo...

Ewentualnie można to podpisać pod horror, z tym, że pierwsza część jest nawet nawet, udało Ci się zbudować jakiś klimat i  zasiać niepokój, za to druga to niestety tani badziew, do tego nie całkiem logiczny.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dzięki za ocenę. ; ) 

Nowa Fantastyka