- Opowiadanie: abettbarrell - Nieznajomy (Rozdział II - cz.2)

Nieznajomy (Rozdział II - cz.2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nieznajomy (Rozdział II - cz.2)

Rozdział II – część 2

V

 

Krótki świst, potem głuchy odgłos klingi uderzonej o drzewo. Znowu świst. Gaeth zatrzymał się.

– Cicho… Słyszysz? – zapytał niemal szeptem.

Hagal stanęła jak wryta. Spojrzeli na siebie, nasłuchując kolejnych uderzeń. Powoli zaczęli przedzierać się przez olbrzymie paprocie. Gaeth szedł się pierwszy. Kolejny świst, kolejne uderzenie. Coraz wyraźniej dobiegające zza chałupy. Skradali się cicho, ostrożnie stawiając kroki po mokrej od rosy, trawie. Gdy doszli do chaty, odgłosy ucichły. Oboje wystawili głowę zza ściany. Cofnęli się i w tym samym momencie, roześmiali.

– Chodź, pomożemy mu.

– Dobrze – zgodziła się dziewczyna – ale najpierw urwę mu głowę.

Hubrig nie zauważył nawet, że stanęli tuż za nim. Zajęty był mocowaniem się z mieczem, którego ostrze nie chciało dać się wyciągnąć z olbrzymiego dębu, rosnącego za chałupą.

– Pomogę Ci go wyjąć – odezwał się Gaeth, zniżając głos najbardziej jak potrafił. – Pod warunkiem jednak, że obiecasz nigdy więcej mi go nie podkradać.

Chłopak aż podskoczył ze strachu i stanął jak sparaliżowany. Jego dłonie jeszcze mocniej zacisnęły się na rękojeści. Nie puścił miecza.

– Natychmiast do izby! – Hagal starała się brzmieć groźnie, by ukryć wielką chęć roześmiania się.

– Ale mamo…

– Żadnego ale… Ile razy mówiłam ci, jak mogą skończyć się takie zabawy?

– No bo… No, ja tylko…

– Wiem, co ty tylko! Zostaw miecz i marsz do domu, dopóki twoje dłonie łączą się jeszcze z nadgarstkami. Jeszcze chwila a pewnie szukałbyś swoich odciętych dłoni w trawie. I nawet jak byś je znalazł, to nie miałbyś czym ich z tej trawy podnieść!

Gaethowi coraz trudniej było zachować powagę, choć bardzo się starał. Wiele razy widział, jak kończyły się takie zabawy i wiedział, że Hagal ma racje. Hubrig powoli opuścił ręce, odwracając się w ich stronę. Wzrok miał wbity w ziemię.

– Ja tylko chciałem…

– Nic się nie stało – wędrowiec wydawał się być bardziej wyrozumiały niż matka. – Dobrze, że nie zrobiłeś sobie krzywdy.

Chłopak pociągnął nosem i spojrzał na mężczyznę.

– Przepraszam.

Gaeth przyklęknął, dłonie położył na ramionach chłopca.

– Te ostrze wykonane jest z temirskiej stali, najtwardszej i najostrzejszej na świecie. Bez trudu potrafi przeciąć kość chłopca takiego jak ty.

– Ale ja już umiem walczyć – chłopak wyprostował się dumnie. – I kiedyś będę jeszcze lepszy. Będę taki jak ty, Gaeth… Albo jeszcze lepszy.

Hagal bezskutecznie próbowała wyjąć ostrze miecza wbite w drzewo, w końcu zrezygnowała. Podeszła do syna i mocno go objęła.

– Wiem, że będziesz, mój bohaterze – szepnęła chłopcu do ucha. – Gaeth też to wie i już teraz się boi, że niedługo nie będzie już najlepszym wojownikiem. Ty nim będziesz…

– To prawda – zgodził się Gaeth. – Twoja mama opowiedziała mi, co zrobiłeś pod karczmą, żeby mnie uratować. Do tego potrzebna jest odwaga i zdolności. Ty masz jedno i drugie. Kiedy cię wystraszyłem, ty, mimo, że podskoczyłeś ze strachu, nie wypuściłeś jednak miecza z rąk. Zauważyłem, że zacisnąłeś wtedy dłonie jeszcze mocniej. Wbitego przez ciebie ostrza, Hagal nie dała rady wyciągnąć. Masz niespotykaną jak na twój wiek siłę i odwagę. Jak dorośniesz, będziesz postrachem wszystkich bandytów i zbirów, jestem tego pewny.

Hubrig uśmiechnął się dumnie, wypinając do przodu swoją młodą pierś.

– Będę taki jak ty.

– Taki jak ja – zgodził się Gaeth.

– Gaeth, czy ty jesteś najlepszy na świecie?

– Nie.

– A ja myślę, że jesteś – chłopiec nie dawał za wygraną.

– Nie. Nie jestem.

– A znasz takich, co są?

– Znałem takich, co myśleli, że są.

– Jak się nazywają? Kto to jest? – oczy Hubriga zapłonęły niczym pochodnie.

– Hej, spokojnie! – Gaeth bezskutecznie próbował ostudzić zapał chłopca. – Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. A poza tym, czy to takie ważne?

– No pewnie, że ważne! Chciałbym wiedzieć, kto jest najlepszy na świecie. No i gdzie tacy są.

– To, gdzie są – łowca wyprostował się – to ja akurat wiem.

– Ha! Wiedziałem, że wiesz! Powiedz, gdzie ich można znaleźć.

– Na cmentarzach.

Cisza trwała krótko.

– Hubrig! – głos Vretomira dobiegł z chałupy, po chwili staruszek wyszedł na podwórze. – Pieronie ty! Com ci ja kazał z rana samego?

Dumny wyraz twarzy natychmiast zniknął z chłopięcej twarzy.

– No… Bo miałem… Hmm… – Hubrig podrapał się po głowie z zakłopotaniem – Nie wiem…

Spojrzał na matkę, szukając w jej oczach podpowiedzi.

– Żeby żelastwem w drzewo ciepać to nie zapomniesz! A jak ci ja jakie polecenia daję to wraz ci ze łba wylatają – twarz dziadka nabrała groźnego wyrazu. – Jak zara jaką lagę chycę, jak po rzyci nakładę, to chyżo se przypomniesz!

Hagal spojrzała na Gaetha, próbując powstrzymać się od śmiechu.

– Twoja to wina – dostało się również jej – że Hubrig na polecenia, ponad miarę wszelaką, nie baczy…

– Już wiem! – krzyknął Hubrig, zadowolony, że w końcu sobie przypomniał. Podszedł do studni, zdejmując z niej pokrywę. – Miałem wody ze studni nabrać i do chałupy zanieść.

– Tako ci rzekłem, urwisie, więc chyżo za czerpak chytaj. Jam stary i siły już wiader dzierżyć w starych dłoniach nie mam.

– Nie masz… – powiedział gniewnie, pod nosem, mały buntownik. – Wydzierać się na mnie od samego rana, rozkazywać jak psu i gadać do siebie po całych dniach, to masz siłę…

Hubriga usłyszeli wszyscy. Na szczęście, poza Vretomirem…

 

 

Gdy tylko chłopiec z wiadrem pełnym wody, wszedł do chałupy, na podwórze wjechał mężczyzna. Jego koń zarżał, potrząsając długą, białą grzywą. Gość zeskoczył na ziemię i nisko się ukłonił. Hagal i Gaeth spojrzeli na niego ze zdziwieniem. W te strony zazwyczaj nikt się nie zapuszczał, zwłaszcza sam. Rozejrzeli się dookoła. Nie było nikogo więcej. Mężczyzna ubrany był w czerwoną koszulę z poprzecznym, złotym pasem. Na jego piersi dumnie lśnił mosiężny, owalny ryngraf, z wymalowanym czarnym niedźwiedziem, stojącym na tylnych łapach.

– To znak Regnira, wójta Rejmyre – szepnęła Hagal.

Mężczyzna ukłonił się raz jeszcze.

– Witajcie. Zanim się przedstawię, o wybaczenie proszę, że spokój tego pięknego dnia, zdecydowałem się wam zakłócić.

Nie odpowiedzieli, wpatrując się w gościa.

– Jestem Stig, człowiek wójta Regnira, co jak mniemam, jest ci, pani, wiadome.

Hagal kiwnęła twierdząco głową. Gaeth zrobił krok w tył, niemal niezauważenie. Potem jeszcze jeden. Teraz tylko dwa łokcie dzieliły go od jego miecza, wbitego w drzewo. Nie przestawał rozglądać się dookoła, jakby przeczuwał, że jednak posłaniec wójta nie przybył tu sam.

– Przyjechałeś tu po mnie? – Gaeth zrobił jeszcze jeden krok w tył. – Chodzi ci zapewne o tych idiotów, którzy chcieli przed karczmą poćwiczyć na moich gnatach…

– Nie, panie… Znaczy się… nie zupełnie. Tak po prawdzie, to przyjechałem nie po ciebie, ale do ciebie, panie. Wiem, co zrobiłeś, panie Gaeth – mężczyzna podszedł bliżej – i głęboko w poważaniu mam tych, których ścierwo przyszło nam sprzed karczmy wywieźć. Tak po prawdzie, to nawet przyznać muszę, że należało się gówniarzom, bo i nam, miejscowym, sporo krwi napsuli. A i do wójta słówko szepnąłem, coby się może jakaś nagroda znalazła za zrobienie porządku z tymi hultajami, ale że jako wójt funduszów nie ma, to i na nagrodę się zgodzić nie raczył. Tak więc, niestety, bez sakiewki przybywam.

– Więc co cię w te strony sprowadza – spytała Hagal, wyraźnie zaciekawiona – że wójt, zamiast swojego gońca, ciebie do nas wysyła?

– Otóż stała się rzecz potworna, wieczoru wczorajszego – zaczął Stig, łamiącym się głosem. – Banda zbrojnych, w liczbie sześciu, gwałtem się do wioski wdarła. Dwóch chłopów życie straciło, pięć dziewcząt naszych, siłą ze sobą zabrali. Chałup kilka i karczmę z dymem puścili. Zgrozę i strach po sobie zostawili. Chłopi do tej pory z chałup wyjść się boją a kobiety nasze i dzieci płakać nie przestają. Jedna z niewiast porwanych, Alinoe, wójtową córką jest, toteż w imieniu wójta o pomoc…

– Dlaczego sami się nie zbierzecie, by dziewczęta wasze uwolnić. Sam żeś powiedział, że zbrojnych tylko sześciu było. Was, chłopów, jak mniemam, chyba więcej jest niż sześciu – przerwał mu spokojnie Gaeth, udając uprzejmość.

– Bo widzisz, panie… My w Rejmyre, lud prosty jesteśmy. Na roli się znamy i z roli żyjemy. Nie ma u nas nikogo, kto biegle by mieczem czy jaką inną bronią, władał. Nawet oporu w stanie nie byliśmy postawić, a ten, co próbował, skończył marnie. Drugiemu, dla przykładu łeb poderżnęli jak cielakowi jakiemu, toteż nikt odwagi nie miał, by się choćby słowem odezwać.

Hagal stała nieruchomo, przysłuchując się ich rozmowie. Ciarki przeszły jej po plecach. Miała dziwne przeczucie, że ta rozmowa to początek kłopotów.

– Czego chcesz ode mnie, dobry człowieku? – spytał Gaeth, choć znał odpowiedź.

– Ludzie w wiosce widzieli jak miecz ci, panie, w ręku tańczy. Wszyscy myśleli, żeś pod karczmą ducha wyzionął, lecz nie dalej jak dni ze dwa temu, młody Bravko, syn Wilimorta, co starszyźnie naszej przewodzi, widział cię, panie, na uroczysku za mokradłami. Toteż, gdy nam o tym opowiedział, tośmy się od razu domyśleli, że cię stary Vretomir dogorywającego zabrał. A że wiemy również czym się Vretomirska córka para, to i się od razu żeśmy połapali, że cię dzięki ziołom i sztuczkom swoim czorcim, wraz na nogi postawiła.

– Zważaj na słowa wójtowski sługo – oburzyła się Hagal – bo dzięki tym czorcim sztuczką, jak mówisz, sprawić mogę, że twarz twoja z rzycią, miejscami się może zamienić. Choć patrząc na ciebie, to nie wiem czy by ci to na dobre nie wyszło.

Gaeth roześmiał się głośno a twarz przybysza nabrała koloru czerwieni.

– Co ludzie, pani, o tobie po wsi gadają, nie moja sprawa. Ja się nie mieszam do innych, a i do ciebie, pani, nic nie mam. Mówię tylko com słyszał i zapewnić pragnę, że to nie moje słowa.

Hagal zmarszczyła brew a dłonie zaciśnięte w pięści, oparła na biodrach. Minę miała groźną.

– Do rzeczy, dobrodzieju – Gaeth nawet nie próbował udawać zniecierpliwienia.

– Tak, tak.. Do rzeczy… Właśnie – Stig chrząknął i wyprostował się. Krwisty kolor nie schodził z jego twarzy. – Otóż, Panie, wójt postanowił cię o pomoc w uwolnieniu niewiast prosić. I zaznaczyć kazał, że on nie skory do proszenia ludzi niższego stanu, toteż…

– Wielcem się poczuł zaszczycony… – zadrwił Gaeth. – Że mnie skromnego człowieka niższego stanu, jaśnie wielmożny wójt, prosić raczył. Aż nie wiem co powiedzieć z tego zaszczycenia…

– Wójt władzę wielką ma, toteż…

– Posłuchaj, człowieku! Nie moja sprawa, co tam się u was dzieje. Jutro, gdy tylko zaświta, odjadę stąd i zamiaru najmniejszego, karku za was nadstawiać, nie mam. Wójt, nawet prosząc mnie o pomoc, traktuje z lekceważeniem moją osobę, więc ani mojej sympatii, ani chęci pomocy, tym sobie zyskać nie zdoła. Owszem, zajmuję się ściganiem i zabijaniem takich szumowin, jak ci, którzy was wczoraj odwiedzili… – Gaeth uniósł rękaw kaftana, pokazując Stigowi prawe ramię z wytatuowanym sztyletem, dookoła którego owinięty był wąż z szeroko rozdziawioną paszczą, dwoma kłami i wystającym z paszczy, rozdwojonym językiem. – Ale nie robię tego za darmo.

– Znak Travedica, poprzedniego króla Koirii… – rozpoznał tatuaż jego rozmówca. – Znak cechu łowców z El-Kahir… Jesteś łowcą…

– Tak, jestem.

– Teraz już wiem, dlaczego twoje imię wydawało mi się znajome. Słyszałem o tobie. Gaeth z Gynvahl… Zbuntowany łowca, który jako jedyny odmówił wykonania zlecenia i przeżył. Travedic pod pozorem zwolnienia ze służby zwabił cię do zamku El-Kahir, a tam już na ciebie czekali, by cię ubić jak psa. Znaleziono ich później, ale nikt nie był w stanie ich rozpoznać po tej masakrze, której im urządziłeś. Ludzie gadali potem, że uciekłeś do Górnej Gwyntii a król Travedic, jako renegata, spod prawa cię wyjął, by każdy, kto cię spotka na swojej drodze, mógł cię ubić bezkarnie, a i nagrodę za twoją głowę odebrać. Słyszałem bardów, którzy o tobie pieśni śpiewali i ludzi, którzy historię o tobie dziatwom swoim do głowy wbijali. Jedni mówili, że cię zaraza dopadła. Inni, że cię wilki zagryzły w górach Platein, gdy do Temiru wracałeś. Jeszcze inni, że tułasz się po świecie i by przeżyć, zlecenia po miastach na parszywców bierzesz. Po śmierci Travedica, miłościwie nam panujący obecnie król Bavmord ułaskawił cię a El-Kahir zburzył. Pozostałych łowców ze służby zwolnił i do domów odesłał, ale i tak znalazłoby się wielu, którzy chętnie by twój łeb od reszty ciała oddzielili.

Hagal, nic nie mówiąc, wodziła wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. Ona też znała te historie, jednak w opowieściach Vretomira, łowca był bezimienny. Nie była nawet pewna, czy taki ktoś w ogóle kiedykolwiek istniał. Zawsze brała historie Vretomira za bajki i legendy. Najczęściej staruszek, w trakcie opowiadania, sam zasypiał a gdy budził się po chwili, zaczynał historię od początku. Gdy opatrywała go, widziała tatuaż, który wydawał jej się nie tyleż groźny, co ciekawy. Nie pytała jednak o nic, mimo, że ciekawiło ją niezmiernie, co oznacza ten oplatający sztylet, czarny wąż. Czekała, aż sam jej powie. Nie powiedział. Ty jednak istniejesz, pomyślała, niech cię licho, staruszek mówił prawdę.

Stig oparł się o konia. Zwierzę poruszyło się w miejscu i zarżało, grzebiąc kopytami w ziemi.

– A więc jaka jest twoja cena?

– Było ich sześciu, o ile dobrze pamiętam?

– Tak.

– Sześćset koirskich koron. Sto od głowy, a wójt sam niech zdecyduje, czy chce ich mieć żywych czy martwych. W jednym kawałku, czy tylko ich głowy, by ku przestrodze podróżnych, powbijać je na pale przed wjazdem do Rejmyre. Kobiety, oczywiście jeśli do tej pory żyją, znajdą się całe i zdrowe w domach.

– Nie – zaprotestował Stig. – Wójt gotów jest dać sto, góra sto pięćdziesiąt koron. Tyle miałem zaproponować tobie, gdybyś nie zgodził się pomóc za darmo.

– Sześćset.

– Wójt nie zapłaci tyle.

– Więc sam niech karku nadstawia.

– Z tego, co widzę, nie jesteś szlachetnym rycerzem, gotowym poświęcić się za sprawę, by tylko ocalić niewiasty w potrzebie.

Gaeth uśmiechnął się parszywie.

– A kto ci powiedział, że jestem?

– A co jeśli jednak uznam, do czego prawo mam pełne, żeś jednak winien tej rzezi na… Jakby to powiedzieć… – gość podszedł bliżej, jego twarz nie miała już w sobie nic z serdeczności, którą emanowała jeszcze przed chwilą. – Na tych niewinnych, miejscowych młodzieńcach, którzy tylko próbowali bronić swojej ziemi przed obcym, nieproszonym i wrogim przybyszem?

– A co jeśli poradzę ci – Hagal nie wytrzymała – byś ostrożnie słowa dobierał, mając na uwadze to, na czyjej ziemi teraz jesteś?

– Po ciebie, czarownico, też straże przysłać mogę. Królewskie prawo Koirii każe wolności pozbawiać każdego, kto świadomie, z woli własnej, zbiega bądź mordercę pod swą strzechą trzyma i schronienie daje, nie zgłaszając gwardii królewskiej o czynie takowym. Jeśli dojdą do tego świadectwa miejscowych, którzy jak mi powszechnie wiadomo, miłością zbytnią cię nie darzą, o czynach i praktykach twoich czorcich… – nachylił się do jej ucha, ściszając głos. – To chyba nie muszę ci mówić, jakim procesem to by się dla ciebie skończyć mogło?

– Cofnij się, jeśliś łaskaw, bo zapach twój tak samo jest wstrętny, co i twoja gęba – dziewczyna z obrzydzeniem skrzywiła usta.

Cofnął się. Wyprostował.

– Twoje ostatnie słowo, przybyszu z Gynvahl? Radzę się dobrze zastanowić.

– Wracaj do wójta. Jemu radź.

– A więc… – człowiek wójta nadął się niczym barani pęcherz. – Na polecenie wójta Rejmyre, Regnira, w imieniu jaśnie panującego nam króla Koirii, Bavmorda III, aresztuję cię i nakazuję…

Stig chwycił za rękojeść miecza najszybciej jak potrafił. W tym samym czasie ostrze, które jeszcze przed chwilą tkwiło w potężnym, wolnostojącym dębie, błysnęło mu przed oczami. Słońce odbijające swoje złote promienie od klingi, oślepiło go. Zamknął oczy i poczuł jak zimna, twarda, temirska stal, dotyka jego gardła. Poczuł również jak nie mniej zimny pot oblewa całe jego ciało. Powoli i ostrożnie, z trudem przełykając ślinę, cofnął rękę.

– Gaeth, nie! – krzyknęła dziewczyna. – Nie warto.

– N-n-nie…w-w-war…t-to – próbował powtórzyć wystraszony posłaniec, ale słowa z trudem wychodziły mu z ust.

– Powiem ci, co teraz zrobisz, aby ocalić swój łeb – nieprzyjemny, chropowaty głos Gaetha zabrzmiał złowrogo, przypominając teraz ryk rozjuszonego zwierzęcia. – Wleziesz na konia i nie zatrzymując się, ani nie oglądając za siebie, wrócisz tam, skąd przyjechałeś.

– D-d-dob…b-brze, p-p-panie – spocony mężczyzna cofnął się i powoli, z trudem wdrapał się na swojego wałacha.

– I jeszcze jedno… – zawołał łowca do odjeżdżającego, wójtowego posłańca. – Twoja parszywa morda więcej się tu nie pojawi!

Stig zatrzymał się w odległości dziesięciu sążni od nich. Odwrócił konia a jego twarz nie zdradzała już oznak paniki.

– Będziesz wisiał, przybłędo! – w jego głosie pewność siebie wzrastała wraz z odległością, która dzieliła go od temirskiego miecza.

– Być może… – odpowiedział Gaeth. – Ale to nie ty mnie będziesz wieszał.

 

 

– Mamo, kto to był? Z kim rozmawialiście? – zapytał Hubrig, gdy tylko weszli do chaty.

– Nikt ważny, synku. Nikt ważny… – Hagal starała się nie okazywać złości. – Wójt go przysłał, by porozmawiać z Gaethem.

– Jużci ja znam gadanie takowe, co się kończy żelastwa przed pyskiem machaniem – dziadek podniósł się ze stołka przy piecu.

– Tato… Nie przy Hubrigu.

– No tak… No tak… Niech po twojemu będzie – Vretomir dołożył do pieca. – No tak… Nie pora, coby młodemu we łbie sprawami nie dla niego zamieszać. Mnie się jednakoż widzi, coby z tego dobrego niczego nie było, li tylko kłopot jaki…

– Tato… Proszę! – Hagal zmarszczyła brwi. – Możemy o tym później porozmawiać?

– Ano tak… No tak… Jako rzeczesz, córeczko, tako zrobim – staruszek rozsiadł się wygodnie za piecem.

Gaeth usiadł przy stole. Nie mówił nic, wpatrując się jak otępiały, w jeden punkt.

– Nikt ważny? – Hubrig nie dawał za wygraną.

– Nikt, synku.

– To dlaczego Gaeth chciał mu gardło…

– Nie chciał. Gaeth, powiedz mu, że nie chciałeś.

– Nie chciałem – zgodził się beznamiętnie łowca, nie odwracając nawet głowy w ich stronę.

– Ale dziadek powiedział…

– Dziadek dużo rzeczy gada – znowu przerwała mu w połowie zdania. – I sam wiesz, że nie wszystko, co mówi dziadek, jest mądre.

– Ano tak… Ano tak… Azali mnie się baczy… – uśmiechnął się chłopiec, próbując naśladować mowę Vretomira.

– Mów normalnie! Wiesz, że nie lubię, kiedy mówisz jak dziadek. On stary jest, to i po staremu gada.

– Wiem, mamo… – Hubrig podszedł do stołu i usiadł obok Gaetha. – Ale mamo?

– Tak, synku?

– Dlaczego powiedziałaś, żeby dziadek przy mnie nie gadał?

– Bo są rzeczy, o których nie mówi się przy małych chłopcach. Są sprawy, których jeszcze nie rozumiesz.

– Nie rozumiem? – oburzył się Hubrig. – Jak zawsze… Traktujecie mnie jak dziecko. Albo czegoś nie rozumiem, albo jestem za mały… Nosić wodę ze studni, to nie jestem za mały, ale żeby mi coś powiedzieć, to już tak. Jestem już duży, rozumiesz? Duży!

– Jesteś duży – Gaeth objął chłopca i przytulił. – Obroniłeś mnie przed ludźmi, którzy chcieli mi zrobić krzywdę. Pilnowałeś mnie, dopóki dziadek po mnie nie przyjechał. Kiedy leżałem nieprzytomny, opiekowałeś się mną i Duchem. Jesteś już duży i piekielnie odważny.

– Widzisz, mamo? – Hubrig pękał teraz z dumy. – Gaeth mówi, że jestem duży. On wie wszystko i jeśli tak mówi, to tak jest!

– Jest, jest – Hagal zbliżyła się do nich i też objęła chłopca. – Mój mały… Oj, przepraszam… Mój duży bohater.

– Dziadku! – Hubrig odwrócił się w stronę pieca. – A ty jak myślisz? Jestem już duży? Dziadku?

Dziadek nie odpowiadał, mimo że jego usta poruszały się, wydając odgłos, przypominający mruczenie.

– Dziadek znowu śpi… – uśmiechnął się Hubrig.

– Może jest zmęczony? – odezwał się Gaeth.

– Tak, zmęczony… Chyba krzyczeniem na mnie i gadaniem do siebie – chłopak podszedł bliżej Vretomira, nachylił się do jego twarzy, nasłuchując mruczenia.

– Widzisz, Gaeth? Dziadek nawet przez sen gada do siebie. Nic dziwnego, że ciągle jest zmęczony i ciągle śpi.

Pierwsza roześmiała się Hagal. Później śmieli się już wszyscy.

 

VI

 

Duch wzdrygnął się niespokojnie, parskając i wierzgając kopytami, poczym nagle uspokoił się. Mimo panujących ciemności, poznał kroki człowieka, który się do niego zbliżał. Poczuł znajomą dłoń na swoich nozdrzach.

– Nie lubisz ciasnych stajni, co? – chrypliwy głos Gaetha, w drewnianej, niemal pustej stodole udającej stajnię, brzmiał jeszcze nieprzyjemniej niż zwykle. – Nie przejmuj się bracie, ja też nie. Jutro, gdy tylko zaświta, wyjedziemy stąd. Pojedziemy na południe, do Gwyntii. Może znajdzie się tam co dla nas do roboty. Podobno nowe czasy tam nastały, a gdzie nowe idzie, tam pewnie i dla nas jaki zarobek się znajdzie. Tęsknisz za domem, co? Ja też. Tam gdzie pojedziemy, do domu bliżej. Odpocznij koniku do rana, bo droga przed nami daleka.

Zwierzę spojrzało na niego swoimi wielkimi, czarnymi ślepiami, cicho parsknęło. Opuściło łeb.

– Smutne masz oczy, przyjacielu – Gaeth poklepał Ducha po karku. – Chciałbyś tu jeszcze pewnie zostać. Dobrze ci tu, co? Jesz do syta, śpisz pod dachem, nie tułasz się po norach zabitych dechami, nie wiedząc nawet czy jutro coś włożysz do pyska. Też bym tu został, ale nie możemy. Chyba rozumiesz, że nie możemy, prawda? Jeśli tu zostaniemy, ściągniemy na nich kłopoty. To dobrzy ludzie, pomogli nam a my się nawet nie mamy czym odwdzięczyć. Jedyne, co możemy zrobić, to odjechać, aby oszczędzić im problemów. Lada dzień wójt wyśle tu swoich pachołków po mnie, a wtedy to miejsce przestanie być dla nich bezpieczne. Wiem, że ci się to nie podoba, ale tak to już jest. Nikt nie lubi obcych, zwłaszcza takich, którym nie można narzucić swojej woli.

Duch nagle cofnął łeb i nerwowo zaczął tupać kopytami po drewnianej podłodze, wyłożonej słomą. Gaeth odruchowo sięgnął ręką po miecz. Zamiast chwycić za rękojeść, poklepał się tylko po pustym boku. Miecza nie było na swoim miejscu. Został w chałupie.

– Psia mać! – zaklął pod nosem przez zaciśnięte zęby.

Koń, coraz bardziej niespokojny, szamotał się we wszystkie strony. Gaeth wyprostował się, zamknął oczy. Nasłuchiwał odgłosów, kroków, czegokolwiek. Nie usłyszał nic. Po chwili trzask łamanych, suchych gałązek doszedł do jego uszu. Nawet nie drgnął. Powoli, ze wszystkich sił starając się nie stracić skupienia, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za broń. Od wideł dzieliły go dwa kroki. Zdążę, pomyślał, robiąc krok w ich stronę. Wrota stodoły lekko zaskrzypiały. Gaeth zacisnął pięści, nosem nabrał powietrza.

Uśmiechnął się.

Poczuł jaśmin.

– Nie mogłam zasnąć. Pomyślałam więc, że może dotrzymam ci towarzystwa – jej głos niczym aksamit, otulił panującą ciszę. – O ile, oczywiście, nie masz nic przeciwko.

– Nie mam – odpowiedział, głaskając Ducha, który uspokoił się, gdy tylko Hagal do nich podeszła.

– Może wyjdziemy na zewnątrz? Noc ciepła a tutaj… – dziewczyna skrzywiła się lekko. – Jakby to powiedzieć…

– Śmierdzi? – dokończył za nią Gaeth. Miał w zwyczaju nazywać rzeczy takimi, jakimi naprawdę były.

– Delikatnie to ująłeś, ja miałam na myśli znacznie gorsze określenie.

Szli w milczeniu. Łodygi litworu i wielkie paprocie otaczały ich swoimi ramionami. Ciepły wiatr szumiał w koronach bardzo starych dębów, w oddali, spokojnie i miarowo, pohukiwała sowa.

– Pięknie tu – przełamał ciszę. – Tak spokojnie i cicho. Wasza okolica przypomina Temir sprzed wojny.

– Nie musisz wyjeżdżać, Gaeth. Słyszałam, co mówiłeś, tam w stodole. Nie musisz. Miejsca tu sporo a i okolica nie jest tak spokojna jak sądzisz. Zresztą jesteś na to najlepszym dowodem. Ty i to, co cię tu spotkało.

– Hagal, ja..

– Sam mówiłeś, że ci się tu podoba. Co cię powstrzymuje? – Hagal zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. – Przecież nie masz nikogo, kto czekałby na ciebie.

– Posłuchaj mnie – podszedł to przewróconego dębu, usiadł na wielkim, spróchniałym pniu. – Tam gdzie ja się pojawiam, pojawiają się kłopoty. Cierpią ludzie, przy których jestem.

– Tak nie musi być – podeszła i usiadła przy nim.

– Nie rozumiesz. Ten idiota od wójta, za kilka dni niechybnie po mnie wróci. Widziałem w jego oczach gniew i żądzę zemsty. Tacy jak on nie lubią odmowy a ja odmówiłem. Może nie powinienem, ale zrobiłem to. Naraziłem się ludziom z wioski, zabijając gówniarzy, którzy podnieśli na mnie rękę. Nikogo nie obchodzą moje motywy. Nikt nie będzie o nie pytał. Jestem tu obcy a nikt nie potrzebuje obcych.

– Ja… To znaczy my cię potrzebujemy. Hubrig cię potrzebuje. Bardzo się do ciebie przywiązał, jesteś dla niego bohaterem. Mnie też ludzie nie darzą sympatią i gdyby się mnie tak nie bali, już dawno przepędziliby nas z tej cholernej wioski.

– Uważają cię za czarownice z uroczyska.

– I niech sobie dalej uważają – Hagal zmarszczyła gniewnie nos. Gaeth lubił, kiedy tak robiła. – Dzięki temu nikt się tu nie zapuszcza i nie zakłóca nam spokoju. Ty polujesz na czarownice, mam rację? Twój tatuaż… do tej pory widziałam go tylko w księgach, myślałam, że to tylko legenda.

– Polowałem… – Gynvaldczyk spuścił głowę. – I nie tylko na czarownice. Polowałem na wszystkich tych, którzy różnili się od reszty. Na wszystkich tych, których jakiś zarozumiały skurwysyn uznał za istoty, które nie zasługują na to, by chodzić po świecie. Bo uznał, że z takich czy innych powodów, zagrażają porządkowi świata.

– Czytałam, że łowcy tropili i zabijali tylko wyjętych spod prawa, bandytów, morderców i gwałcicieli. Zabijali diuków i książęta, którzy dopuścili się zdrady królestwa. Grododzierżców, którzy przepuścili cały majątek miejski na pijaństwo i własne zachcianki.

– Pięknie to jest napisane w księgach, prawda? Wielkie ideały, honor, służba królestwu. Bronić słabych przed silnymi. Biednych przed bogatymi.

– Chcesz powiedzieć, że…

– Że to wszystko bzdury i zachęta dla idiotów, którzy wchodząc w dorosłe życie, są pełni ideałów i rycerskiej szlachetności. Wierzących, że ocalą dobro niszcząc zło – Gaeth spojrzał w rozgwieżdżone niebo. – Coś ci powiem. Będąc łowcą, zabiłem niewielu złych ludzi. Reszta, którą dosięgnął mój miecz, to byli ludzie winni tylko tego, że urodzili się inni lub zaczęli przeszkadzać tym, którzy mieli więcej złota od nich. Na tyle dużo, żeby nas wynająć. My braliśmy pieniądze i robiliśmy porządki, nie pytając o nic. Nie pytając czy to, co robimy jest słuszne czy nie.

– To dlaczego teraz jesteś tutaj?

– Bo raz zapytałem.

Zerwał się chłodny wiatr i zrobiło się zimniej. Gaeth zdjął płaszcz i okrył nim dziewczynę. Będzie padać, pomyślał, patrząc w niebo, na którym nie dostrzegał już gwiazd. Hagal położyła głowę na jego ramieniu.

– Czyli księgi kłamią?

– Powiedzmy, że nie mówią wszystkiego – odpowiedział, obejmując ją. – Księgi nie piszą się same. To ludzie je piszą. Piszą to, o czym wiedzą, albo to, o czym myślą, że wiedzą. To, czego nie wiedzą, wymyślają. Wymyślają własne nazwy rzeczom, których prawdziwych nazw nie znają lub nie potrafią sobie przypomnieć. A czasami po prostu piszą to, czego jakiś możnowładca, na którego utrzymaniu się znajdują, domaga się, by napisali.

– Ale to właśnie z ksiąg nauczyłam się przyrządzać lekarstwa z ziół i leczyć nimi ludzi. Nikomu jeszcze nie zaszkodziłam i nikogo nie zabiłam…

– Nie mówię, że wszystko jest kłamstwem, czarownico – powiedział i szybko przekonał się, że to, co wydawało mu się żartobliwym określeniem, wcale nim nie było, bo w tym samym momencie poczuł jej łokieć na swoim boku. Krzywił się z bólu i z trudem powstrzymał, by nie przekląć.

– Nie powstrzymuj się łowco – zaśmiała się Hagal złośliwie. – Możesz teraz sobie pokwiczeć. Tak jak wtedy, gdy ta czarownica cię opatrywała. Jako prosiak byłeś taki sympatyczny.

– Nie bolało – skłamał.

– Wiesz, Gaeth – powiedziała po chwili milczenia. – Ludzie święcie wierzą we wszystko, co jest napisane w księgach i często gotowi są za to umrzeć.

– Księgi… – zawiesił głos, próbując znaleźć dla Hagal milsze określenie niż ostatnie, lecz nic mu nie przychodziło do głowy. – Księgi dzielą się na te, których treść służy ludziom pomocą i na te, które sprawiają, że człowiek postrzega świat zupełnie inaczej niż on w istocie wygląda. Widziałem twoje księgi. Jedne opisują smoki ziejące ogniem i strzegące skarbów w swoich grotach, inne opisują konie z wielkim rogiem na łbie. Czytałem o ludziach, którzy podczas pełni księżyca potrafią zamienić się w wilka i o złośliwych skrzatach, które dla żartu szczą babom do mleka. Ja nie wierzę w smoki, jednorożce, bazyliszki. Nie wierzę w dziwożony, które porywają dzieci z kołysek i podmieniają je na własne, nie wierze w strzygi i wąpierze, wysysające krew z młodych dziewcząt. Wiesz dlaczego nie wierzę?

– Bo?

– Bo jeszcze żadnego takiego stworzenia nie widziałem na własne oczy, choć zjeździłem spory kawał świata. Mało tego. Nie znam i nigdy nie spotkałem nikogo, kto by je widział choć raz. A to, że je opisują księgi nie dowodzi tego, że one istnieją.

– Ale to, że ich nie widziałeś, nie dowodzi tego, że nie istnieją.

Krople deszczu, najpierw sporadycznie, po chwili już gęściej, zaczęły spadać na ich twarze. Siedząc w bezruchu, zdawali się ich w ogóle nie czuć. Hagal mocniej wtuliła się w niego. Spojrzał na jej kasztanowe włosy i poczuł nieopisany spokój. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz tak się czuł. Nie mogę, pomyślał, nie mogę tu zostać, Hagal, choć tak bardzo bym chciał. Wiatr niemal całkowicie ustał i tylko odgłos kropel, uderzających o liście drzew, dobiegał do nich z każdej strony. Zapach deszczu i jaśminu wirował nad nim, obejmując i wdzierając się głęboko, w każdy zakamarek jego myśli. Zapach, który nie pozwalał trzeźwo myśleć. Zapach deszczu i jaśminu…

 

VII

 

– To tutaj. Jesteśmy na miejscu – Golvan zatrzymał się i zeskoczył z konia. – Pośpieszmy się, zaraz będzie świtać. Hazeem, rozwiąż dziewczyny i posadź gdzieś pod drzewem. Chyba nie chcemy, aby nam biedactwa całkiem zamokły?

Hazeem milcząco skinął głową, podjechał do konia, na którym z zimna dygotał zmoknięty Halga. Z pochwy na plecach wyciągnął zakrzywiony miecz i jednym, szybkim ruchem przeciął linę, którą dziewczęta przywiązane były do łęku siodła. Pozostali, poza grubasem, zeskoczyli na ziemię.

– Pomóc ci ściągnąć twoje tłuste dupsko, Halga? – Bideven nigdy nie przepuszczał okazji, by ponaigrawać się z tuszy swojego kompana.

– Po… Po… Poradzę sobie – ledwo wymamrotał zmarznięty grubas.

Dopiero teraz na polanę pośrodku lasu wjechali bliźniacy. W jednym tempie zeskoczyli ze swoich koni. Ściągnięty łuk, Nathair przytroczył do kulbaki. Lorcan swój zostawił na plecach. Hazeem podszedł do panien, oswobadzając je z mocnego uścisku liny. Wyjął drugi miecz i wskazał nim na wielkie drzewo rosnące na polanie. Kiwnął głową w tamtym kierunku, dając im do zrozumienia, aby się tam udały. Tak też zrobiły.

Deszcz nie przestawał padać a jego złowieszczy szum mieszał się z wyciem wilków, które słychać było coraz bliżej.

– Nie podoba mi się to miejsce, braciszku – Lorcan nie krył zdenerwowania. – Ludzie gadają, że jeśli wilki wyją nocą w deszczu, to musi się niechybnie co niedobrego stać.

– A ja ci gadam, że nic się nie stanie – Nathair poklepał go po ramieniu. – Poza tym, że niebawem odjedziemy stąd a złoto w sakwach będzie nam pięknie dźwięczeć aż do samego domu.

– Niech ta noc się już kończy. Nie wiem po co dałem ci się na to wszystko namówić.

– Bo to robota jak każda inna, a i zarobek łatwy. Poza tym, sam żeś gadał, że dość masz już tyrania w polu od świtu do zmierzchu. Od jutra leżeć ino będziesz a dziewki same będą włazić na ciebie. Piwo lać się będzie strumieniem, prosto ci do gęby.

– Może i dość – Lorcan poprawił ciężki od deszczu płaszcz – ale przynajmniej w polu robota bezpieczna a i w mordowanych chłopów udziału brać nie trza.

– Ale żeś się moralny na stare lata zrobił. Ja ci gadam, nic złego się nie zdarzy.

– Może i nie, ale wilki wyją…

– A co mają robić innego? Miałczeć? Toż po to wilkami są, aby wyć.

– Może i racja.

– Racja, racja… – Nathair uśmiechnął się. – I przestań już mędrkować, bo ino cię od tego łeb rozboleć może. Nie czas na to. Będziesz sobie filozofował, jak już ci się dziewki i piwo znudzą i za pasaniem bydła zatęsknisz.

 

– Ty łajzo wstrętna! Ty wieprzu obleśny! – ciszę przerwał krzyk dziewczyny. – Dotknij mnie jeszcze raz to ci skopię tę tłustą mordę!

– Panienka się uspokoi! – Halga bezradnie próbował zapanować nad zakładniczką.

– Nie nazywaj mnie panienką, ty suczy synu!

Golvan przykucnął i ze spokojem obserwował to, co dzieje się pod wielkim drzewem.

– Siadaj, panienko, grzecznie jak inne, bo nie ręczę za siebie – dyszał ze zdenerwowania grubas.

– A w rzyci mam twoje polecenia, ty knurze chędożony!

Pozostałe dziewczęta z przerażeniem patrzyły jak jedna z nich szarpie się ze swoim porywaczem.

– Alinoe, proszę… – odezwała się cicho Breena. – Jeszcze ci się krzywda stanie.

– Zamiaru najmniejszego nie mam siedzieć biernie jak wy i szlochać. Chcecie to płaczcie. Ja nie pozwolę, by jakieś brudne psie pomioty mówiły mi, co mam robić tylko dlatego, że siłą zabrali mnie z domu.

– Radzę posłuchać, co mówi ta ślicznotka – Halga zmienił strategię, próbując teraz po dobroci.

Nieskutecznie, bo gdy tylko podszedł bliżej, but Alinoe z wielką siłą wylądował na jego kroczu. Grubas wydał z siebie przeraźliwy pisk i padł na ziemię, jakby rażony piorunem.

– Moje… Moje… – próbował wycedzić przez zęby, łapiąc oddech. – Moje…

– Twoje jaja są teraz w twoim gardle – powiedziała dziewczyna z nieukrywaną radością w głosie. – Ostrzegałam, żebyś się nie zbliżał.

– Dość tego! – Golvan podniósł się i podszedł do dziewczyn. – Ja też cię ostrzegałem, że jeśli będziesz sprawiać kłopoty, to wszystkie tego pożałujecie.

– Podejdź bliżej, gówniarzu, to będziesz zaraz leżał jak ten wieprz – od kiedy Halga zwijał się z bólu, Alinoe czuła się jeszcze bardziej pewna siebie.

– Czyżby?

– Myślisz, że się ciebie boję? Możesz mnie zabić, mam to głęboko gdzieś. Nie będziesz mi rozkazywał. Mój ojciec zajmie się wami wszystkimi. Będziecie wisieć!

– Groźna jesteś, panienko – Golvan wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.

– Nie nazywaj mnie panienką, ty plugawa świnio!

Dłoń Golvana błyskawicznie znalazła się na gardle pyskatej dziewczyny. Przycisnął ją do drzewa i zbliżył twarz. Nie uśmiechał się już.

– Będę cię nazywał jak tylko mam na to ochotę, i mogę zrobić z tobą, co mi tylko przyjdzie do głowy. Albo kazać któremuś z nich ci to zrobić, i nie pomogą twoje krzyki ani wyzwiska. Tutaj ja rządzę i ostrzegałem cię po dobroci. Wielka szkoda, że nie posłuchałaś jak inne. Może tobie, panienko, nie zależy na zachowaniu życia, ale jak mniemam, pozostałym dziewczynom zależy, więc jeśli obchodzi cię choć trochę ich los, to zawżyj pysk i siedź cicho.

– Zabij mnie, jeśli chcesz, przybłędo, ale nie będę ci posłuszna, nie zlęknę się ciebie…

– Czyżby? – Golvan zdjął dłoń z jej krtani. – Bo mi się wydaję, że będziesz…

Podszedł do chudej, wysokiej blondynki. Dziewczyna wyglądała na najbardziej przerażoną ze wszystkich.

– Ty jesteś… Sofri? – Golvan uśmiechnął się do dziewczyny i zbliżył usta do jej ucha. – Dobrze pamiętam?

– Tak, Panie.

– Czy ty też masz zamiar się buntować?

– Nie odpowiadaj mu, Sofri, on chce cię tylko przestraszyć. Nie ma tyle odwagi by wyrządzić nam krzywdę – Alinoe nie dawała za wygraną.

– Powiedz mi, Sofri – Golvan wydawał się być spokojny i opanowany. – Czy chciałabyś wrócić do domu? Do rodziców?

– Tak, panie – odpowiedziała z płaczem jasnowłosa.

– To teraz podziękuj pięknej Alinoe – mężczyzna złapał Sofri za dłoń i podszedł z nią bliżej buntowniczki. – Podziękuj jej, bo przez nią i przez jej niewyparzony język… Nie wrócisz.

W tym samym momencie, drugą dłonią Golvan dobył zza cholewki buta niewielki sztylet i błyskawicznie wbił go w jej brzuch, aż po samą rękojeść. Jasnowłosa otworzyła szeroko usta, wydając tylko cichy jęk.

– Podziękuj jej za to, co musiałem zrobić – Golvan przeciągnął w bok wbite ostrze – by zamknąć jej śliczną buzię.

Sofri bezwiednie, niczym spadający z drzewa suchy liść, osunęła się na ziemię. Nie dawała już oznak życia. Alinoe stała w milczeniu. Golvan przyłożył zakrwawiony sztylet do jej brzucha i delikatnie wytarł go o jej sukienkę. Dziewczyna nawet nie drgnęła.

– Może nie zależy ci na twoim życiu, ślicznotko, ale jeśli nie chcesz mieć na sumieniu pozostałych żyć, to naprawdę radzę ci wszystko przemyśleć i jednak się nie buntować. Wierzę, że sumienie masz – Golvan spojrzał jej prosto w oczy – więc nie zmuszaj mnie do sprawdzenia, ile twoje sumienie jest w stanie udźwignąć ludzkich istnień. Zrozumiałaś przesłanie mojego przedstawienia, panienko?

Alinoe nie odpowiedziała. Cicho i bardzo powoli siadła obok pozostałych. Twarz schowała w dłonie. Dziewczyny objęły ją bez słowa.

 

– Coście, chłopy, takie miny macie wytrącone? – spytał Bideven podchodząc do bliźniaków.

– Ano niby i nic – mruknął pod nosem Lorcan.

– Jak to nic? Przecie oczy mam, to i widzę, że coś wam po łbach łazi. Ze sobą ino gadacie a od naszej reszty na dwa sążnie z boku. Godzi się to tak z kamratami nie trzymać?

– Powody swoje mamy – odburknął Nathair.

– Może i macie. Ja tam do waszych powodów mieć nic nie zamierzam.

– Ty, Bideven… – Lorcan odciągnął drągala na bok. – Znacie tego Golvana? Długo już z nim jeździcie?

– A gdzież mi tam z tym gówniarzem długo jeździć – zaśmiał się Bideven. – Ot, robotę wziąłem na raz, jako i wy. Długów mam, co nie miara, to i gdzie ja taki szybszy zarobek znajdę?

– Myśleliśmy, że wy tak z nim… No wiesz, cały czas.

– Mówiłem mu, że go kiedy te jego myślenie do zguby doprowadzi – przerwał bratu Nathair.

– Myślenie, dobra rzecz – odparł Bideven po chwili ciszy. – We mnie też czasem jak się ochota na myślenie zbierze, to lepiej mi wtedy nie przerywać…

– Powiedz mi, jak się zaciągnąłeś?

– Sam mnie znalazł.

– Sam?

– Ano sam. Podobno Golvan do każdej roboty, zawsze nowych bierze.

– A jak ciebie wziął, Bideven?

– W oberży siedziałem, u starego Pokrzywki, piwo piłem. Wszystko byłoby się może i dobrze skończyło, ale gospodarz, zaraza jego by wzięła, piwa mi podał w pękniętym kubku. To ja mu mówię grzecznie, bo ja zawsze najwprzód grzeczny człek jestem, coby mi podał w całym. Ta gnida mi rzecze, że całe mu się skończyli. To ja mu, że płacę, to i wymagam. To on mi, że wymagać, to ja mogę, ale od mojej baby w chałupie. Ja jemu na to, że nie zapłacę, a i po okolicy rzyć obsmaruję, że z niego skurwiel i cham.

Bliźniacy spojrzeli na siebie z uśmiechem.

– Czerwony się na pysku zrobił – ciągnął dalej olbrzym – jakby mu jaka dziewka, pod szynkwasem, usteczkami swemi, między nogami przedobrzyła. Wiecie o czym mówię, ha? Ale do rzeczy. Zawołał swoich. Do oberży wejszło ze pięciu albo i ze sześciu. Ze ślepiów im źle biło. Ja, sami widzicie, wielki jestem, ale tamci to jeszcze dobry łeb nade mną byli. Wszyscy na raz, na mnie skoczyli. Żadny rady mi nie dał. A jakże… Nie tacy już próbowali. Jak żem z oberży wyszedł, Golvan już tam stał. Powiedział, że widział, co potrafię, i że ludzi szuka do roboty za dobrą cenę. Długów mam, to i bez pytań zbędnych żem się zgodził.

– Żadnych wątpliwości nie miałeś? – spytał Lorcan.

– A co miał mieć. Przecie gada, że w potrzebie był.

– No… – Bideven podrapał się po czole. – Jak się dowiedziałem, że zabrać trza z wioski dziewek parę i jakiemu staruchowi w lesie oddać, to może i miałem. W końcu sam dwie córki mam. Ładne niczym cud jaki, mówię wam, ale głupie to one straszliwie są. Po matce takie. No, ale jak Nathair mówi, w potrzebie byłem, to żem się chyżo wątpliwości wyzbył. No ale… Nie przyszlim tu prawić historii. Do świtu już będzie po wszystkim i każdy się w stronę własną rozjedzie.

– Obyś rację miał, wielkoludzie – odparł Lorcan niepewnie.

– A co ma nie mieć, jak ma. Toż ci cały czas gadam, braciszku. Stratny przeze mnie nigdy nie byłeś, to i teraz też nie będziesz. Dobrze gadam? Bideven?

– Tak, tak… – odpowiedział od niechcenia, rozglądając się czujnie dookoła. – Coś się tu zbliża. Zdaję mi się, coby już pora nastała.

 

Halga, ciągle ciężko dysząc, stanął przy Hazeemie pilnującym kobiet. Golvan robiąc kilka kroków do przodu, wyciągnął miecz. Dwa świerki poruszyły się.

– Schowaj ten miecz, chłopcze – głos starca przerwał ciszę.

Zza drzew, powoli, wyszedł mężczyzna w długiej szacie. Włosy miał długie i całkiem siwe, przewiązane rzemieniem. Za nim wyszło kilkunastu osobników uzbrojonych w dziwne, dwuręczne, jednosieczne miecze o długim trzonie, bez głowicy i jelca. Każdy z nich miał twarz zakrytą kapturem. Golvan szybko schował broń i uklęknął, spuściwszy głowę.

– Witaj, mistrzu Morhirze.

– Darujmy sobie te ceremonie. Ani na to czasu, ani ochoty nie mam. To te kobiety?

– Tak, mistrzu – odpowiedział Golvan, nie podnosząc głowy.

– Dlaczego jedna z nich wydaje się być mniej żywa niż reszta? A może mnie już na starość oczy zawodzą?

– Nie zawodzą cię, mistrzu.

Halga, Bideven i bliźniacy spojrzeli na siebie z zaskoczoną miną. Pierwszy raz wyczuwali strach w głosie swojego przywódcy. Tylko Hazeem nie zareagował.

– Zdarzył się wypadek – kontynuował Golvan. – Jedna z kobiet…

– Nie obchodzą mnie twoje wypadki! – zagrzmiał Morhir – Nie pozwolę, by cokolwiek pokrzyżowało mi plany! Zrozumiałeś?

– Tak, mistrzu.

– Daję ci proste polecenie, czas na przygotowania, a ty pozwalasz, by zdarzały się wypadki? Mam rozumieć, że nie wywiązałeś się ze swojego zadania?

Golvan spuścił głowę jeszcze niżej. Nie odpowiedział. Halgę momentalnie oblał zimny pot. Bideven zerknął na Nathaira. Lorcan położył dłoń na swoim toporze.

– Tylko spokojnie, braciszku – szepnął Nathair, dając bratu znak głową, by ten nie zrobił głupstwa.

Hazeem nawet nie drgnął.

– Potrzebuję pięciu kobiet! – mistrz Morhir uniósł w górę rozłożoną dłoń. – A pięć to nie cztery! Ani nawet nie sześć! Pięć to pięć!

– Tak, mistrzu.

– Pięć to tyle, ile masz palców w jednej dłoni, durniu! Czy mam kazać zacząć ci te palce po kolei odcinać, abyś nauczył się liczyć?

– Nie, mistrzu.

– Przyprowadzisz mi jeszcze jedną kobietę.

– Tak, mistrzu. Ale…

– Ale?

– W wiosce nie ma już młodych kobiet. Nie kazałeś zabierać starszych.

– Podejdź tu do mnie, chłopcze! – głos starca brzmiał coraz groźniej.

Przywódca bandy podniósł się i zbliżył do Morhira. Mężczyźni w kapturach otoczyli ich. Tak, że pozostali porywacze nie mogli niczego dojrzeć.

– Mówiłem, że coś się wydarzy – powiedział cicho Lorcan, nie zdejmując dłoni z topora. – Mówiłem, że gdy wilki…

– Przestań gadać! – Nathair próbował uspokoić wystraszonego brata. – I nie ruszaj się. Niech Ci nawet do łba nie przyjdzie wyciągać go zza pasa.

Kolana Halgi trzęsły się ze strachu jak diabli. Widząc to, Bideven przez moment pomyślał, że grubas biegnie w miejscu.

 

– Tak, mistrzu. Zrobię wedle słów twoich – rzekł Golvan łamiącym się głosem, w którym nie było już nawet śladu siły i odwagi.

Zakapturzony krąg rozrzedził się i oczom bandy ukazał się ich przywódca. Klęczący, z nisko pochyloną głową.

– Wstań, chłopcze – słowa starca, już spokojne i bez gniewu, wydały się wszystkim nawet sympatyczne. – Wstań i czyń, co masz uczynić. Wrócę jutro. Nie zawiedź mnie kolejny raz.

Golvan wstał. Morhir odwrócił się i wśród swojej tajemniczej eskorty znikł pomiędzy olszynowo-leszczynowymi zaroślami. Chłopak splunął na ziemię. Z jego twarzy nie biła już trwoga i bezsilność. Oddychał ciężko. Deszcz osłabł a niebo stopniowo i delikatnie pozbywało się swojej czarnej barwy. Spojrzał w stronę swoich ludzi, których sylwetki coraz wyraźniej rysowały się na tle gęstego boru. Zmrużył oczy, by widzieć ich jeszcze lepiej. Znowu był starym Golvanem, ze swoją paskudną miną i jeszcze paskudniejszym uśmiechem.

– Poczekacie tutaj na mnie – zwrócił się do swoich towarzyszy. – Niebawem wrócę tu z dziewczyną.

– Ale panie… – Halga, mimo, że znacznie już spokojniejszy, nie mógł przestać dyszeć. – Tam już nie ma…

– Zawżyj pysk! Nie pytałem cię o nic! – krzyknął a grubas w mgnieniu oka pobladł na twarzy, mało nie upadł. – Może w tej przeklętej wiosce nie ma, ale wiem gdzie jest. Pojadę po nią a gdy wrócę, dostaniecie zapłatę i znikniecie mi z oczu.

Grubas, olbrzym i milczek nie zaprotestowali.

– Nie tak prędko człowieku! – Lorcan nie wytrzymał. – Nie tak się umawialiśmy. Nie z mojej winy brakuje ci dziewki, więc ja z umowy mojej wobec ciebie się wywiązałem. Teraz twoja kolej i uprzedzam, że czekać tu dłużej nie zamierzam.

Nathair skrzywił się i zacisnął zęby. Nie rób tego, pomyślał, nie rób niczego głupiego, braciszku.

– A ja uprzedzam, powściągnij się, byś słów swoich i czynów nie żałował. Poczekasz tu z innymi, bo ja tak mówię. I niech brat twój przemówi ci do rozumu.

– Od początku mi śmierdziałeś… – Lorcan wyjął topór zza pasa. – A ja zamiaru najmniejszego nie mam dać się oszukać.

– Lorcan! Nie! – Nathair krzyknął. Wiedział jednak, że to na nic.

Miał rację.

Bliźniak, z toporem w ręku, ruszył w stronę przywódcy. Pozostali stanęli jak wryci. Trzema szybkimi skokami znalazł się tuż przed nim. Uniósł topór. Golvan tylko na to czekał. Płynnie przeskoczył na lewą nogę, obrócił się w prawo, schylił. Lorcan zamachnął się i bił na oślep. Nie trafił. Golvan mijając go z boku, łokciem wytrącił bliźniaka z równowagi. Ten, starając się nie upaść, zrobił jeszcze jeden krok.

O krok za dużo.

Jego przeciwnik w jednej chwili znalazł się tuż za nim. Nikt nie zauważył, kiedy wyjął miecz. Brzeszczot zasyczał w powietrzu. Golvan zwinął się w miejscu, przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i ciął ostrym zamachem w tył, przez plecy. Lorcan wytrzymał, odwrócił się, złożył do drugiego ciosu. Znowu nie trafił. Topór wypadł mu z rąk. Upadł na klęczki, potrząsnął głową. Chciał wstać, nie zdołał. Golvan, przyklękając w wypadzie, błyskawicznie ciął go z dołu, samym końcem miecza, przez pierś. Lorcan zawył i upadł twarzą do ziemi, ciężko, bezwładnie.

Dziewczyny z przerażeniem patrzyły na rozgrywającą się scenę, niektóre zakryły oczy. Breena i Rhia zaczęły płakać. Nathair dobył swojego topora i ruszył w ich stronę, krzycząc przeraźliwie. Wtem poczuł na sobie grube, spocone łapska Halgi. Obejmowały go w pół. Hazeem podbiegł do niego, silnym kopniakiem wytrącił mu broń z dłoni, zamachnął się, uderzył pięścią w nos. Bliźniak poczuł w ustach metaliczny posmak własnej krwi. Potrząsnął głową, prawą nogą kopnął milczka w brzuch. Hazeem upadł na plecy. Lewy obcas wylądował na stopie grubasa. To wystarczyło, aby spocony tłuścioch, sycząc, poluźnił uchwyt. Nathair wyrwał się z objęć, odwrócił, kopnął. Prosto tam, gdzie kopnęła Alinoe. Halga upadł na ziemię zwinięty w kłębek.

– Auu! – zawył. – Znowu w moje… Moje… Moje…

Bideven, który do tej pory wszystkiemu przyglądał się jak oniemiały, podbiegł do swojego konia. Odtroczył łuk, napiął cięciwę, strzelił. Lotka zasyczała w locie. Nathair zrobił unik i strzała minęła głowę, wbijając się w drzewo na wysokości jego ucha. Spojrzał na drzewiec tkwiący nieruchomo w sośnie. Odetchnął z ulgą, rozejrzał się, zaczął biec. Od konia dzieliło go dziesięć kroków. Golvan nachylił się nad leżącym, przeciętym trupem bliźniaka. Ściągnął z jego pleców łuk. Z kołczana wyciągnął strzałę, poślinił pióra w lotce, naciągnął cięciwę, wycelował. Nathair wskoczył na plecy podnoszącego się z ziemi Hazeema, odbił się prawą nogą, wskakując prosto w siodło swojego konia. Pociągnął wodze. Wierzchowiec zarżał, stanął dęba i ruszył wzdłuż ścieżki, którą przyjechali.

Golvan wycelował w głowę, wystrzelił. Nathair instynktownie odwrócił się i w tym samym momencie poczuł uderzenie metalu w twarz. Grot przeciął mu prawy policzek aż do kości. Strzała, wytrącona z lotu, zmieniła kierunek, wpadając prosto w krzak dzikiego bzu. Mężczyzna skrzywił się i zacisnął zęby. Pospieszył zwierzę. Już się nie oglądał. Galopował przed siebie. Byle szybciej, byle dalej.

 

– Ebn el metnakah! – zaklął Hazeem, podnosząc się z kolan. – Yebnen kelp!

Nikt go nie zrozumiał, ale wszyscy domyślali się, co mogą oznaczać te słowa. Wściekły Hazeem podbiegł do konia, poprawił miecze przewieszone przez plecy, złapał wodze, wsadził stopę w strzemię…

– Stój! Hazeem! – krzyknął Golvan, wycierając ostrze miecza o koszule nieboszczyka. – Nie teraz! Mamy ważniejszą sprawę na głowie. Tamtym durniem zajmiemy się później. Jest ranny, daleko nie zajedzie. Może już gdzieś padł i zdycha.

Hazeem kiwnął głową na znak, że się zgadza, odszedł od konia. Golvan już siedział w siodle.

– Bideven! Ty nie oberwałeś?

– Nie.

– Więc zajmij się Halgą. Już dwa razy dzisiaj dostał tam, gdzie żaden z nas nie chciałby dostać, biedaczysko – mówiąc to, próbował się nie zaśmiać, nie udało mu się. – Czekajcie tu na mnie, niedługo wrócę. Robi się już widno, więc nie wychylajcie się i nie hałasujcie. Jeśli któraś z nich będzie głośno, zakneblujcie. No i pilnować mi tej buntowniczki, żeby znowu czegoś nie wywinęła. I trzymajcie ją z dala od jaj Halgi. Dość się już chłop nacierpiał.

Konia skierował wzdłuż leśnego traktu. Tego samego, którym uciekł ranny Nathair. Po chwili zniknął im z oczu wśród pojawiającej się porannej mgły.

 

VIII

 

Deszcz, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przestał padać. Przez całą noc nie zmrużył oka, nawet się nie poruszył. Nie chciał jej zbudzić. Głowę miała wtuloną w jego ramiona. Dłońmi, przez sen, wodziła po jego boku, piersi, szyi, co pewien czas zaciskając je mocniej na jego ciele. Nie chciał tego przerywać. Setki myśli biło się teraz w jego głowie a on, wpatrując się w korony drzew nie wiedział, którą myśl wybrać. Tak bardzo chciał wiedzieć. Chciał umieć wybrać. Nie umiał.

Poruszyła głową. Gdy spojrzał na jej twarz, otworzyła oczy.

– Jesteś.

– Jestem – odpowiedział. – A gdzie miałbym być? W dziupli na drzewie?

– Bałam się, że to tylko sen… – powiedziała, zaspanym jeszcze głosem. – Że jak się obudzę, to ciebie już nie będzie.

– Jestem. Nie wyjechałbym bez pożegnania. Nie mam tego w zwyczaju.

– Gdybyś to zrobił, znalazłabym cię nawet na końcu świata, a wtedy… Uwierz mi, nie pomogłyby ci żadne zioła, ani nawet czorcie, jak to mówią, sztuczki.

Milczał. Wiedział, że pora mu ruszać. Chciał dotrzeć do Bravalli przed nocą. Wąwóz po zmroku nie był najbezpieczniejszym miejscem na przejażdżkę w pojedynkę, nawet jeśli się było uzbrojonym. Żeby zdążyć, musiałby już wyjechać. Nie chciał. Jeszcze nie teraz. Jeszcze chwilę, pomyślał, pojadę przez las, potem skręcę na południe, na kupiecki szlak. Droga może i trudniejsza ale krótsza. Zdążę. Przed nocą będę w Bravalli. Stamtąd tylko dzień drogi do Gwyntii. Próbował zagłuszyć pozostałe myśli, zgnieść je, wyrzucić z głowy. Nie potrafił.

– Gaeth.

– Hmm?

– Zostań, proszę.

Znowu milczenie. Znowu te myśli w jego głowie.

– Nie mogę, Hagal – powiedział po chwili. – Przecież wiesz.

– Wiem. Ale wrócisz?

Nie odpowiedział.

– Więc już cię nie zobaczę?

– Muszę kogoś znaleźć, to dla mnie bardzo ważne. Potem wrócę. W tym czasie pewnie wszyscy zapomną o urazie do mnie, wójt zapomni o odmowie, nikt mi w drogę nie wejdzie.

– Kogo szukasz? – spytała z drżeniem w głosie, nie wiedząc czy chce znać odpowiedź. – To ktoś, kogo kochasz? To kobieta?

Gaeth uśmiechnął się cierpko.

– Przecież nie zostawiłbym cię dla innej kobiety – powiedział z ironią w głosie. – Nie po tym, co przeszliśmy razem, prawda? Kto inny by mnie tak pięknie opatrywał? Moja profesja wiąże się, jakby to powiedzieć, z uszczerbkiem, nie tylko cudzym ale i własnym, a ja bardzo się przyzwyczaiłem to twoich szczypiących wywarów.

– Chcesz kogoś zabić, mam rację?

– Tak, masz rację.

– Jeśli nie chcesz, nie musisz mówić. Nie będę pytała.

Gynvahlczyk milczał chwilę, potem wstał. Hagal również. Zaczęli iść w stronę chałupy.

– Gdy miałem dziesięć lat – powiedział Gaeth niepewnie, nie wiedząc od czego ma zacząć – w Temirze wybuchła wojna. Temirczycy z południa, gdzie żyliśmy my, poróżnili się z Temirczykami z północy. Tak naprawdę, to nawet nikt nie wiedział o co. Mój ojciec był kupcem z Gynvahl, bardzo szanowanym i bardzo bogatym człowiekiem. Kiedy w pierwszej bitwie, pod Vastervick, zginął dowodzący naszą armią, książę Demewald, jego obowiązki przejął diuk Unfert, bardzo nieprzyjemny jegomość. Od razu zaczął wprowadzać zmiany i domagał się zwiększenia finansowania swojej armii. Zwrócił się wtedy do mojego ojca z żądaniem sfinansowania kampanii przeciwko północy. Mój ojciec, człowiek o gołębim sercu, nie chciał mieć z wojną nic wspólnego. W życiu nie skrzywdził nawet muchy, więc tym bardziej do mordowania ludzi nie chciał ręki przykładać. Bardzo to rozwścieczyło diuka z wielkimi ambicjami wodzowskimi. Do tego stopnia, że oskarżył ojca o uchylanie się od płacenia temirskiego podatku od handlu, co w tamtych czasach karane było niechybnie więzieniem. Pod pretekstem aresztowania, najechał nasze włości z kilkoma zbrojnymi. Ojciec mój, charakternym był człowiekiem, to i się łatwo nie chciał dać niesłusznie uwięzić. Doszło do awantury, wtedy Unfert, na oczach moich i mojej matki, wpakował mu dwie strzały w pierś. Później odjechał, a ja, z głową mojego ojca w ramionach, poprzysięgłem zemstę, choćbym miał zjechać cały świat, by go znaleźć.

Hagal słuchała ze łzami w oczach, nie przerywając mu nawet na chwilę.

– Robiłem w życiu różne rzeczy – ciągnął dalej łowca – i w różne miejsca mnie życie rzucało, ale niemal każdej nocy śniła mi się twarz Unferta. Gdy wojna się skończyła, popadł w niełaskę u nowego króla, południowego już wtedy z nazwy, Temiru. Słuch o nim zaginął na długi czas, lecz ja czułem przez te wszystkie lata, że deptam mu po piętach, że gdziekolwiek jestem, on jest krok przede mną i śmieje się, tak jak wtedy, gdy patrzył jak tuliłem martwego ojca. W oberży u starego Pokrzywka, usłyszałem rozmowę dwóch zbirów. Mówili o człowieku ze szpetną blizną na twarzy. Z taką samą blizną, jaką miał Unfert, od prawego kącika ust do prawego ucha. Pamiątka spod Vastervick. Podobno widziano go w tych stronach, i że kieruje się na południe, do Gwyntii. Ruszyłem w tą stronę, przez las Treadern. Podczas postoju, byłem świadkiem, jak banda zbójów zaatakowała wóz kupiecki. Kupiec i jego córka krzyczeli i błagali bogów o pomoc. Pomogłem w nadziei, że w zamian wynagrodzą mnie czymkolwiek, bo sakiewki miałem puste, no i głód w oczy moje i Ducha zaglądał. Zabiłem wszystkich. Ostatni, upadając, zranił mnie gizarmą, sama widziałaś jak paskudnie. Leżałem w trawie, wykrwawiając się. Zdążyłem jeszcze zobaczyć jak kupiec i jego córka, paskudniejsza jeszcze od niego samego, stanęli nade mną. Mówili coś, że czasy parszywe nastały, i że teraz zbóje na zbójów po lasach polują. Córka chciała mnie zabrać, to jej ojciec na to, że on przybłędów zabierać nie ma zamiaru, bo to tylko im nieszczęść może przynieść. Więcej nie pamiętam. Gdy się ocknąłem, w pobliżu nie było nikogo. Tylko Duch stał nade mną i szarpał zębami za kaftan, aby mnie obudzić. Wstałem i ruszyłem przez las, w waszą stronę. Nie miałem nawet sił wdrapać się na konia. Zresztą, on też był zmęczony i ze mną na grzbiecie daleko by nie zajechał. Tak znalazłem się w Rejmyre, resztę historii znasz.

– Tak, parszywe czasy nastały – zgodziła się Hagal.

– To nie czasy są parszywe, tylko ludzie.

– A co z wartościami, Gaeth? Co z honorem? Jest jeszcze na świecie rozsądek i życzliwość, czy już tylko zostało same skurwysyństwo i pogarda?

– Nie mam już pewności – odpowiedział po chwili namysłu – ale Hubrig mnie nie zostawił, Vretomir mnie zabrał a ty uratowałaś. Dopóki są tacy ludzie jak wy, Hagal, dopóty jest jeszcze nadzieja dla tego świata. Może ten świat jeszcze tak całkiem nie sparszywiał. Odkąd was poznałem, zacząłem w to wierzyć.

– Zostań, Gaeth – dziewczyna złapała go za rękę. – Zapomnij o zemście. Zemsta nie jest rozwiązaniem.

– Obiecałem to sobie, gdy patrzyłem jak Unfert odjeżdża. Trzy lata później obiecałem to matce, zanim ją wielka zaraza zabrała. To nie zemsta, Hagal. To obietnica.

Zatrzymał się i spojrzał w jej oczy.

– To sprawiedliwość.

 

IX

 

Gaeth poprawił popręg, wygładził nowiutki czaprak, wodze przerzucił Duchowi przez łeb. Pochylił się, naciągnął puślisko, sprawdził strzemiona, juki i zrolowaną za tylnym łękiem derkę. Do siodła przytroczył swój miecz.

– Wrócisz tu, prawda? – zapytał Hubrig ze łzami w oczach. – Powiedz, że wrócisz.

– Wrócę – odpowiedział Gynvahlczyk. W jego głosie nie było jednak pewności.

Hagal trzymała się dzielnie. Za wszelką cenę nie pozwalała popłynąć łzom. Nie teraz, mówiła do siebie. Nie chciała, żeby zobaczył.

– Weź to – powiedziała, dając mu niewielki, skórzany kuferek. – Tu masz wszystko, co może ci się przydać. Przygotowałam wczoraj. Są tam maści, które sprawią, że rana zagoi się szybciej i wywary, które uśmierzą ból. Wrzuciłam też parę ziół. Wzmocnią cię a kiedy trzeba, uspokoją. Pamiętaj tylko o umiarze.

– Dziękuję – włożył kuferek do juków. – Mam jednak nadzieję, że mi się nie przydadzą.

Vretomir stał obok nieruchomo, skrzyżowawszy ręce na piersi.

– Zacnie i pieruńsko radnie nam było cię gościć pod strzechą naszą, mości panie Gaeth. Izba twa czekać będzie na ciebie, cobyś tylko w baczeniu miał tu wrócić. Zawżdy, kędy ci jeno sposobność ku temu najdzie.

– Dziękuję wam za gościnę i za opiekę. Mam u was dług wdzięczności i nie zapomnę go spłacić. Bądźcie tego pewni.

– Ech… – wzdrygnął się staruszek. – Nie na mój łeb takie pożegnania. W sercu ciężko, a i słowa kołkiem w gębie stoją.

– Ciężko… – zgodził się Gaeth, jemu też słowa grzęzły mu w gardle.

– Tak mnie do łba przyszło – odezwał się Vretomir po chwili milczenia. – Może czas już, cobyś w jednym miejscu osiadł i po świecie się nie szwendał.

– Okolica to spokojna, zapotrzebowanie na fach mój, żadne. Doradź mi więc, Vretomirze, z czego miałbym tu żyć, jeśli nie z miecza – rozejrzał się dookoła. – Postawić dodatkową stodołę, zwołać kilka dziewek z okolicy, poduczyć w sztuce dawania uciech i zorganizować wiejski zamtuz?

Hagal spojrzała na niego, gniewnie zmarszczyła nos. Lubił, gdy tak robiła.

– No tak… No tak… – Vretomir wzruszył ramionami. – Abo to taki zły pomysł? Pewnikiem, zdrowotniejsze to, aniżeli szubrawców siekanie.

– Jakoś nie widzę siebie w roli księcia luparanu.

– No i dziewek sposobić nie trza – dodał po chwili dziadek. – Miejscowe, podobnoż, chutliwe są ponad miarę wszelaką. Nie sprawdzał żem… Ino słyszał, co chłopy po karczmach gadają. Zdaje mi się, cobyś lepiej na tym wyszedł niźli z ubijania.

Vretomir odciągnął Gaetha na bok.

– Stary aż taki żem nie jest – dziadek ściszył głos, by Hagal nie usłyszała. – To bym ci ja tedy pomógł baczenie mieć na interes.

Staruszek szturchnął Gynvahlczyka w bok, zaśmiał się głośno, dodał coś pod nosem. Dalszej części wypowiedzi, Gaeth już jednak nie dosłyszał i nie zrozumiał.

Hubrig podszedł do Ducha, pogłaskał po łbie, poklepał. Pociągnął nosem, rękawem otarł łzy. Gaeth podszedł do niego, przykucnął. Chłopiec odwrócił się i bez słowa przytulił do niego.

– Nie tak mocno, skręcisz mi kark – próbował rozchmurzyć chłopca.

Udało mu się połowicznie. Hubrig uśmiechnął się co prawda, nieśmiało jednak i na krótko. Po chwili rozpłakał się niczym niemowlę, jeszcze mocniej wtulając się w Gaetha.

– Będę na ciebie czekał – powiedział łamiącym się głosem. – I będę ćwiczył. Będę ćwiczył codziennie, żebym był taki jak ty. Będę ćwiczył, żebyś był ze mnie dumny.

– Ja już jestem z ciebie dumny i zawsze będę. Pamiętaj. Zawsze. Nie wolno ci o tym zapomnieć.

– Uważaj na siebie – Hagal podeszła bliżej. – Nie chcę cię zszywać drugi raz.

Gaeth uśmiechnął się drwiąco.

– Wolę uważać na innych. W moim fachu to się bardziej sprawdza. Do zobaczenia, Hagal.

Nie miała już ochoty trzymać się dzielnie. Nie miała już siły udawać niewzruszonej.

– Do zobaczenia – szepnęła a po jej policzku popłynęła łza.

 

X

 

Ptaki zataczały wielkie i wolne kręgi na tle lekko zachmurzonego nieba. Przejechał przez jar. Zbocza wąwozu, w dole którego koryto potoku niemal zupełnie wyschło, nie były strome. Pokonał je bez problemu. Minął wrzosowisko, brzozowy zagajnik, bagienną brzezinę. Wzdłuż traktu swoje gałęzie wyciągały do nieba widłozęby i rokietniki, rzadziej wierzby. Wjechał na niewielką polanę. Zatrzymał się.

– Pewnie chciałbyś odpocząć? Pół dnia już jedziemy, przerwa przyda się nam obu. Do kupieckiego szlaku już niedaleko.

Nie doczekał się oczywiście odpowiedzi. Nie musiał. Rozumieli się przecież bez słów. Rozjuczył i rozkulbaczył konia. Z juków wyjął skórzany bukłak, napoił Ducha. Sam wypił niewiele. Wiedział, że przed nimi długa droga, należało więc oszczędzać wodę. Siodło, które zrzucił na ziemię, przykrył derką. Usiadł, opierając o nie swoje ścierpnięte plecy. Zwierzę poruszyło się niespokojnie, potrząsnęło łbem, zarżało. Gaeth rozejrzał się uważnie. Nie dostrzegł niczego.

– Spokojnie, bracie. Nikogo tu nie ma, prócz nas. Nawet głupcy się tu nie zapuszczają.

Jego słowa nie uspokoiły jednak wierzchowca, który nadal parskał, szczerząc wielkie żółte zęby, tulił uszy i rwał ziemię podkowami. Gaeth podniósł się wolno, odtroczył miecz i podszedł do konia. Stanął w bezruchu, wstrzymał oddech, nasłuchiwał. Wzrokiem wodził po otaczającym polanę lesie. Nie dojrzał niczego podejrzanego. Poklepał konia po karku, pogłaskał.

– To tylko wiatr, Duchu – powiedział. – Prawdziwy panikarz się z ciebie robi, wiesz? Po co ta histeria?

Koń prychnął, odwrócił łeb w jego stronę, uspokoił się. Gaeth wrócił do leżącej na polanie kulbaki, usiadł wygodnie, wyprostował nogi, przymknął powieki. Był pewien, że w tej dzikiej i nieprzyjaznej wędrowcom okolicy są sami. Po chwili otworzył oczy, sięgnął po miecz, położył go sobie na kolanach.

Tak na wszelki wypadek.

 

Krzyk. Zewsząd krzyki…

Krzyki i krew.

Krew. Krew. Wszędzie krew.

Drzewa. Między drzewami ludzie w kapturach.

Nie może dostrzec ich twarzy.

Krew. Nie może się poruszyć…

Nie może wyciągnąć miecza.

Krew i płacz kobiet.

Odgłos ostrza wbijającego się w ciało.

Gaeth!

Ktoś go woła…

Gaeth! Gaeth!

Mgła… Tylko mgła wśród drzew. I krzyki…

Jego dłonie całe we krwi.

Gaeth!

Znajomy głos. Krew. Zapach… Jaśminu?

To jaśmin!

Hagal? To ty?

Gdzie jesteś, Hagal?

Gaeth!

Nie mogę…

Nie mogę się poruszyć…

Gaeth!

Gaeth!

 

– Gaeth! Gaeth! Obudź się, słyszysz? – krzyk Hubriga wyrwał go ze snu.

Zerwał się na nogi, nie wiedząc, co się dzieje. Chłopiec klękał na ziemi dysząc ciężko, nie mogąc wypowiedzieć żadnego słowa. Płakał i dyszał. Ubranie, twarz i dłonie, wszystko pobrudzone ziemią, we włosach miał kawałki suchych liści. Zmęczony koń Vretomira stał obok.

– Hubrig? Co ty…? Co tu robisz? Jak się tu…?

– Je… Jechałem za tobą. Musisz… Zgu… zgubiłem się…

– Spokojnie, Hubrig – Gaeth przytulił chłopca. – Jestem tu. Wszystko dobrze. Jestem.

– Zgu… zgubiłem drogę – Hubrig nie mógł przestać dyszeć. – Zgubiłem się… Jeździłem po lesie… I usły… Usłyszałem Ducha… I znalaz…łem cię! Musisz… Musisz…

– Już dobrze. Mów po kolei, co się stało?

– Rano… Jak tylko wyjechałeś… Pojawił się… Przyjechał na koniu… I dziadek chciał… Ale… Uderzył go i dziadek upadł… Jechałem za tobą i spadłem z konia… Ale szybko wsiadłem… Jechałem za tobą…

Chłopiec pociągnął nosem, rękawem otarł policzki z łez.

– Co się stało, Hubrig? Kto to był? Co z Hagal?

– Ten człowiek na koniu… On zabrał mamę, Gaeth.

Koniec

Komentarze

Masz to rozpiszne na poważną, kilkuset stronicową książkę. Na tym poratlu sprawdzają się krótkie opowiadania, które można "połknąć" w kilka minut. Więc nie dziw się, jeżeli nie dostaniesz dużo recenzji. Ludziom nie chce się wnikać w dłuższe formy.
Przeczytałem. Dla mnie osobiście się podobało. Masz momentami przydługaśne dialogi o życiu, moralności itp. Niektórym to pasi, innym nie. Kwestia gustu.
Klimatycznie jak Sapkowski. Ale nie jesteś jego marną atrapą. Masz potencjał. d siebie dam ci 5 i radę: napisz całość i wtedy daj komuś kompetentnemu do sprawdzenia. Bo na tak długą formę, ocenia się nie poszczególne rozdziały, tylko całość.

Nie wiem, jak widzą to inni, ale w mojej ocenie błędem jest włączenie chłopca do bandy Rudego. Rozumiem, że to najprostszy sposób na to, by znalazl się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, mógł obronić Gaetha --- ale nie wydaje mi się to najszczęśliwszym rozwiązaniem. Hubrig jest synem "wiedźmy", której to Hagal boją się, więc jej syn byłby raczej poddany ostracyzmowi, nie traktowany jak inni rówieśnicy.
Czy nie mógł najzwyczajniej w świecie zostać wysłany po coś do wioski? Reszta zgodziłaby się, po kosmetycznych zmianach odpowiedniego fragmentu.

Nowa Fantastyka