
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział 2 – część 1
I
Słońce delikatnie, jakby od niechcenia, przeciskało swe promienie przez listwy okiennic, penetrowało małą izbę mackami światła. Ze snu wyrwał go cichy odgłos, którego nie potrafił nazwać. Otworzył oczy, rozejrzał się powoli dookoła. Nie poznał tego miejsca. Wiedział jednak, że nigdy wcześniej tu nie był. Pomieszczenie było małe i niezbyt przytulne. Ława, na której leżał, wyścielona była niedźwiedzimi skórami. Nie dawały ciepła, ale przynajmniej sprawiały, że było miękko. Po prawej stronie, przy ławie, na wysokości jego głowy, stał dosyć nieudolnie wykonany, krzywy, powyszczerbiany stołek, na którym tlił się jeszcze kaganek. Odsunął koc i dotknął swojego boku. Poczuł, że owinięty jest lnianym opatrunkiem. Ciasno, równo i nad wyraz umiejętnie. Osoba, która go opatrzyła, pomyślał, na pewno lepiej znała się na leczeniu ran niż na robieniu stołków.
Próbował sobie przypomnieć jak się tu dostał, ale w głowie miał pustkę wymieszaną z bólem, który nie pozwalał mu się skupić. Jak przez mgłę pamiętał ostatnie chwile, deszcz, błoto, dwa trupy, czyjeś dłonie na swojej głowie i ciemność, która nastąpiła zaraz potem. Zamknął oczy i przykrył się kocem, po samą szyję. Nagle usłyszał lekki szelest dobiegający z rogu izby, tuż przy oknie. Spojrzał.
Była boso, w prostej, białej sukience. Stała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Długie, nienaturalnie czarne niczym onyks, włosy niemal całkowicie przykryły jej twarz.
– Witaj – powiedział.
Podniosła głowę, spojrzała na niego zimnymi, ciemnymi oczami. Nie odpowiedziała.
Zauważył, że nie jest opalona, co od razu wydało mu się przynajmniej dziwne. Leżał przecież w wiejskiej chacie, a o tej porze roku, gdy lato minęło i jesień dawała o sobie znać swymi kolorami, wiejskie dziewczęta były zwykle spalone na brąz. Ona nie. Jej twarz i odkryte ramiona były blade. Trupio blade.
– To ty mnie tak opatrzyłaś?
Uśmiechnęła się, robiąc krok w jego stronę. Poczuł chłód.
– Ja nie opatruję – powiedziała cicho. – Ja przychodzę, gdy opatrunki zawodzą.
Patrzył na nią. Była jasna, nienaturalnie jasna i świetlista na tle szarej, ponurej izby.
– Kim jesteś? – spytał wolno po chwili ciszy.
Uśmiechnęła się znowu, podeszła jeszcze bliżej. Powiało zimnem. Przenikliwym chłodem.
– Nie wiesz?
Milczał chwilę.
– Wiem – spojrzał w jej zimne oczy. – Zdaje się… Że wiem.
Był spokojny, opanowany. Nie potrafił inaczej. Nie chciał inaczej. Zwłaszcza teraz.
– Zawsze byłem ciekaw, Pani, jak wyglądasz.
– Nie musisz mnie tak nazywać – odpowiedziała. – Znamy się przecież od lat.
– Znamy się – potwierdził. – Mówili, że idziesz za mną.
– Idę. Ale ty nigdy nie obejrzałeś się za siebie. Nie spojrzałeś na mnie. Nie spojrzałeś w moje oczy. Nigdy. Aż do dzisiaj. Dzisiaj zobaczyłeś moje oczy po raz pierwszy. Musiałam przyjść, żebyś w nie spojrzał.
Nie odpowiedział. Nie miał jej nic do powiedzenia. Był zmęczony i senny.
– Jak to się… Stanie? – spytał po chwili. Ze wszystkich sił starając się nie okazywać emocji.
Podeszła jeszcze bliżej, usiadła przy nim. Nie zwracał już uwagi na chłód, jaki ze sobą niosła. Spojrzał na jej rękę, na prawym nadgarstku zawiązaną miała złotą nić, której koniec, bezwiednie, opadał na podłogę. Dotknęła jego dłoni.
– Przywiążę drugi koniec tej nici do twojej ręki – powiedziała, patrząc mu w oczy – i odejdę, a ty pójdziesz za mną. Poprowadzę cię przez las, zimny i cichy. Wejdziemy we mgłę, jeszcze zimniejszą. Mokrą od łez tych, których prowadziłam przed tobą.
– A co będzie dalej… Za tym lasem? Za mgłą?
– Nic – puściła jego dłoń i wstała, podchodząc do okna. – Dalej nie będzie już nic.
– Nic?
– Zupełnie nic.
– Od lat idziesz za mną – powiedział – a swoją nić wiązałaś innym. Tym, których spotykałem. Na których mi zależało. Dlaczego? Czy chciałaś sprawić, abym zaczął się ciebie bać? Abym ze strachu zaczął oglądać się za siebie? Coś Ci powiem. Ja zawsze się ciebie bałem, zawsze. To dlatego nigdy się nie odwróciłem. Ze strachu. Bałem się, że jak się odwrócę, to zobaczę jak idziesz tuż za mną. Bałem się zawsze. Do teraz.
– Do teraz?
– Tak. Do teraz. Przyszłaś tu do mnie, dotknęłaś mojej dłoni, a ja nie czuję strachu. Nie czuję nic. Zabierając mi wszystko, zabrałaś również mój lęk przed tobą.
– Więc przy karczmie, gdy leżałeś w kałuży własnej krwi, a ja klęczałam przy tobie, jeszcze się mnie bałeś? Ty… – spojrzała na niego. – Gaeth z Gynvahl, sławny łowca wszelkiego ludzkiego plugastwa, łowca skrytobójców, gwałcicieli, zdrajców i innych potworów w ludzkiej skórze, bałeś się mnie. Schlebia mi to, bo ludzie powiadają, że Gaeth z Gynvahl, zabójca wszystkiego na usługach tych, którzy za porządek, czasami z poczucia sprawiedliwości a czasami ze zwykłej zemsty, gotowi są zapłacić, nie boi się nikogo i niczego. Gaeth, dzięki któremu zawiązałam nić na setkach rąk, bał się mnie. Nie jesteś lepszy ode mnie, wiesz?
– Mylisz się.
– Czyżby? – jej usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. – Przychodziłeś cicho, tak jak ja przychodzę. Ci, którzy nasłuchiwali czy po nich nie idziesz, bardziej bali się ciebie niż mnie. Widziałam to w ich oczach. A kiedy wyciągałeś miecz, ja byłam dla nich jedynym wybawieniem. Błagali mnie, bym ich od ciebie zabrała. I nie mówię o tych, którzy zasłużyli na to, by ich głowa spadła z karku. Mówię o tych, których przekleństwem stało się to, że byli inni. Mówię o tych, za których ktoś zadecydował, że nie pasują do miejsca, w którym żyli. A potem zapłacił, aby trafili na ciebie, mimo, że w ich sercu nie widziałam zła.
– Dlaczego mnie nie zabrałaś spod karczmy?
– Może byłam zajęta tymi szubrawcami, których mi podarowałeś, a może dlatego, że żal mi się zrobiło chłopca, który ze łzami w oczach, własną koszulą, przecierał ci twarz. On się mnie nie bał, wiesz? Nie widział mnie, ale jestem pewna, że czuł moją obecność. Mimo to, nie bał się. Miał to samo spojrzenie, które ty miałeś, kiedy przyszłam po twojego ojca. Kiedy jako chłopiec, nachylałeś się nad nim, próbując wyciągnąć strzałę z jego piersi. Te same oczy. Bez trwogi. Jedynie rozpacz i gniew.
– Skończmy z tym – powiedział z trudem. – Niech to się już skończy.
Podeszła bliżej, znów poczuł od niej przenikliwe zimno.
– Nie dzisiaj – powiedziała. – Pewnego dnia tak, ale nie dzisiaj.
– Odebrałaś mi…
– Nie! – przerwała, jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej trupio blada. – Ja niczego nie odbieram! Ja tylko przychodzę i zawiązuję nić, aby nikt wtedy nie był sam. Sam, w zimnej i mokrej mgle…
Odwróciła się i powoli odeszła w stronę zamkniętych drzwi. Dopiero teraz zauważył, że jej stopy nie dotykały podłogi. Kobieca sylwetka zaczęła się nagle rozmazywać. Zmrużył oczy, by ją lepiej widzieć. Odwróciła głowę.
– Do widzenia, Gaeth – uśmiechnęła się po raz ostatni. – Do zobaczenia, kiedyś.
Milczał, wpatrując się w coraz słabiej widoczną, białą postać. Po chwili nie widział już nikogo. Znowu był sam w pustej, szarej izbie.
Leżał nieruchomo, zastanawiając się, czy to było tylko przewidzenie, senne majaki rannego i osłabionego człowieka. Jeszcze raz rozejrzał się po izbie, wzrokiem szukając swoich rzeczy. Nigdzie nie było śladu, ani po jego odzieniu, ani po broni. Płomień kaganka, który jeszcze niedawno delikatnie się tlił, całkowicie zgasł. Spojrzał na okno, cichy śpiew ptaków i szum wiatru rozbrzmiewał na podwórzu. Miał nadzieję usłyszeć odgłos końskich kopyt, może delikatne, znajome rżenie lub parskanie. Nie usłyszał. Tylko ptaki i wiatr. Nic więcej. Ptaki i wiatr. Gdzie jesteś koniku, pomyślał, co oni ci zrobili? Daj znać, że jesteś blisko.
Nic. Tylko ptaki i wiatr.
Zrobiło się cieplej. Słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz śmielej przebijało się swoimi promieniami przez szpary w okiennicach. Poczuł się bardzo zmęczony. Zamknął powieki. Chciał przypomnieć sobie jej twarz, jej zimne, ciemne, martwe oczy.
Nie zdążył…
Sen przyszedł szybciej.
II
– Co z nim? – spytała, gdy tylko przekroczyła próg chałupy.
– Niedobrze, zdaje mi się, coby zmysły tracił.
– Aż tak źle? W nocy gorączki już nie miał. Myślałam, że mu się poprawia – Hagal spojrzała w stronę drzwi, za którymi leżał nieznajomy.
– A i mnie się takoż myślało – twarz staruszka posmutniała – ale rano, jakeś tylko do lasu wyjszła, majaków dostał straszliwych, a w majakach tych, sam do siebie jął gadać jako niby z kim drugim, coby z nim w izbie stał. O czym gadał nie wiem, drzwi żem nie otwierał. Coś jakeby go… zabrać i… że ktoś za nim idzie? Mówię Ci, córko, niedobre się rzeczy z nim dzieją. Gadał, jakoby się blekotu opił.
– Oj tatko, przesadzasz pewnie, jak zwykle – uśmiechnęła się. – Może mu się coś śniło tylko. Powiem ci, że to nawet dobry znak. Od trzech dni tu jest i nawet oczu na moment nie otworzył. Skoro się rano odezwał, to pewnie i na nogi stanie niebawem.
Wiklinowy koszyk, po brzegi wypełniony dzięgielem, krętolistkiem, lubczykiem oraz innymi ziołami, których nazw, prócz niej, nie znał chyba nikt, postawiła przy piecu. Z drewnianej skrzyni wyciągnęła długie, równo pocięte, kawałki lnianego płótna. Do miski nalała czystej, źródlanej wody.
– Zobacz, tato, czy wywar już gotowy, ten z rumianku i białej lilii.
Stary Vretomir siedział przy piecu nieruchomo, wpatrzony w podłogę. Nie usłyszał.
– Powiadasz, dobry to znak… Ano obaczym. Mnie się widzi coby… Tak… No tak… Ale jeśli ty tako rzeczesz, tedy musi być prawda… – mówił coraz ciszej, nie przestając patrzeć pod nogi. – A i niech po twojemu będzie, córeczko. Co mnie, staremu, do tych spraw, o których wiedzy nie mam. Ty zielskie księgi czytasz, wiesz dobrze, co w onych na obrazkach wyobrażone i co podle obrazkiem stoi. Gdy tylko…
– Podaj mi, proszę, misę z wywarem – przerwała mu. – Sama sprawdzę czy już dobry.
– …obaczysz jakie ziele, zrazu wtenczas wiesz, gdzieżby go przytkać, coby ulgi człekowi przydać – ciągnął dalej stary, zupełnie nie zważając na prośbę Hagal.
Domyśliła się szybko, że na ojcowską pomoc, jak zwykle zresztą, nie bardzo ma co liczyć. Z trudem przecisnęła się między staruszkiem a piecem, sięgnęła po misę. Zamieszała. Zapach rumianku i białej lilii rozniósł się natychmiast po całej izbie. Już dobry, pomyślała, czas zmienić opatrunki.
– A ty się nic nie martw, ojcze – powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na nią raptownie, jakby wyrwany ze snu. Uśmiechnęła się. – Wszystko z nim dobrze. Ty gadasz do siebie, nawet jak nie śpisz, a zdrowyś, więc tym bardziej jemu, śpiącemu, gdy sobie pogada, nic złego się nie stanie.
Kiwnął głową na znak, że się zgadza. Ufał jej. Ufał we wszystkim.
Pocięte kawałki płótna rozdzieliła na dwie równe części. Jedną część przewiesiła sobie przez ramię, drugą zamoczyła w misie. Zapach kwiatów znowu mocniej zawirował dookoła. Podeszła do drzwi. Uchyliła je, najciszej jak umiała. Zajrzała do środka. Mężczyzna spał.
– A… No tak… Com ci ja miał podać?
Odwróciła się cicho.
– Już nic. Mam wszystko, co mi potrzebne – powiedziała szeptem. – Nie przerywaj sobie.
– No tak… – Vretomir podrapał się po czole. – A o czym to jam gadał? A… No tak, że drwa narąbać trza, coby do grzania nie zbrakło. Pójdę tedy, za siekierkę złapię. Może o kwiatach i zielsku twoim, ja nie rozumny, ale siekierę dzierżę jak nikt.
III
Podeszła do niego niemal bezszelestnie, niczym kotka, skradająca się do mysiej dziury. Kaganek ze stołka zestawiła na podłogę, w jego miejsce położyła misę z wywarem. Drugą misę, z czystą wodą, postawiła przy kaganku. W powietrzu zatańczył zapach rumianku i białej lilii. Zbudził go jednak inny zapach, zapach jaśminu. Zapach Hagal.
– Witaj, wędrowcze – powiedziała z uśmiechem, wyciskając z namoczonej szmatki nadmiar wywaru. – Widzę, że gorączka minęła, a i wyglądasz lepiej.
– Witaj, pani – odpowiedział cicho, głos miał nieprzyjemny.
– Muszę odsunąć koc, więc radzę chwilowo zapomnieć o wstydzie. Pewnie zauważyłeś już, że prócz opatrunku, nie masz na sobie nic. Mi to nie przeszkadza, więc mam nadzieję, że i tobie nie będzie.
– Nie będzie – skłamał.
Dłonią pomacał swoją twarz.
– Sądząc po zaroście, jestem tu jakieś trzy dni – powiedział przesuwając dłoń po grdyce. – Nic, poza jednym snem, nie pamiętam, więc musiałem być nieprzytomny. Nie widzę nigdzie moich rzeczy, albo je straciłem, albo je schowaliście. To akurat nie za bardzo mnie obchodzi, bo zbyt wiele nie miałem. Chcę tylko wiedzieć co z Duchem.
– Z Duchem?
– Mój koń, co z nim? Powiedz mi, proszę. Musze to wiedzieć.
– Nie martw się – Hagal spojrzała w kierunku okna. – Twój koń jest cały i zdrowy. Czysty, rozkulbaczony i nakarmiony lepiej niż niejeden chłop w Rejmyre. Twoje rzeczy są bezpieczne. Twój miecz też w niepowołane łapska się nie dostał. Martwić się już nie musisz, choć twe obawy rozumiem. Konia masz pięknego, a i twój miecz jest niezwykły.
Odetchnął z ulgą. Duch jest wszystkim, co mam, pomyślał.
Dziwnie się poczuł, gdy go odkryła. Spojrzał na jej twarz. Dziewczyna była piękna, całkiem inna niż wszystkie kobiety, które widział do tej pory. Spod ciemnokasztanowych, opadających na ramiona włosów, spoglądały na niego duże, migdałowe oczy, koloru wzburzonego morza. Pełne ciepła i serdeczności.
– Dziękuję ci, pani, za opiekę i za gościnę – powiedział cicho. Spróbował się przy tym uśmiechnąć. Nie wyszło.
– Cieszę się, że mogłam pomóc – odpowiedziała, przysuwając stołek z misą bliżej siebie. – I nie musisz mi paniować. Jestem Hagal. A ty? Masz jakieś imię? A może wolisz być nazywany wędrowcem?
– Gaeth… Jestem Gaeth…
– Miło mi cię poznać… Nareszcie przytomnego, Gaeth.
Małym nożykiem przecięła lniane płótno, którym owinięty był nieznajomy. Delikatnie obróciła mężczyznę na prawy bok, usuwając kolejne warstwy opatrunku. Gdy zdjęła ostatnią warstwę, ich oczom ukazała się paskudna i niezbyt równo zszyta rana.
– Wyglądałoby to lepiej gdybyś się nie wiercił jak cholera – odpowiedziała zanim zdążył zapytać. – Więc sam sobie jesteś winny, że jest tak krzywo. I uprzedzam, Gaeth, nie narzekaj. A gdyby jednak przyszło ci do głowy narzekanie, to miej na uwadze to, że niepostrzeżenie mogę podać ci coś, po czym przez tydzień z wychodka nie wyjdziesz – roześmiała się – a i na rzyci nie usiedzisz przez następne dwa tygodnie.
– Ani mi w głowie narzekać, pani – odezwał się cicho. – Rad jestem, że w twoich rękach ratunek znalazłem. Do warunków najgorszych przywykłem, a i wybrzydzać nie mam w zwyczaju.
– Jeśli prawdę mówisz to i ja rada jestem to słysząc.
Uśmiechnęli się oboje. W tym samym momencie spojrzeli sobie w oczy.
– Nie jesteś stąd – zauważyła morskooka. – Dziwny masz akcent.
Polała ranę czystą wodą, dokładnie obmywając. Delikatnie wytarła. Jeszcze raz zanurzyła szmatkę w rumiankowo-liliowym wyciągu i wycisnęła jej zawartość wprost na ranę. Gaeth skrzywił się raptownie i zasyczał.
– Zapomniałam ci powiedzieć, że może szczypać – powiedziała, zanurzając ponownie dłonie w misie.
– Nic… nie szkodzi – wycedził przez zęby, gdy Hagal drugi raz wylała na niego zawartość namoczonej ścierki. – Wytrzymam… Aaaj… Psia krew…
Namoczyła trzeci raz. Wycisnęła.
– Yyyyhh… – zajęczał. – O bogowie! Słowo daję, że bolało mniej, kiedy przebijali mi ten bok gizarmą.
– Słowo daję – wzięła do ręki pocięte równo kawałki płótna – że wolałam, jak byłeś nieprzytomny. Przynajmniej nie kwiczałeś jak prosiak.
Nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie wiedziałby co odpowiedzieć. Leżał nieruchomo, starając się wytrzymać palące pieczenie. Zaciskał zęby, aby nie kwiczeć.
Osuszyła ranę i delikatnie założyła nowy opatrunek.
– Dziękuję ci, za wszystko. Za uratowanie życia.
– Szybko się goi. Myślę, że jeszcze dzień lub dwa i będzie można to całkiem zdjąć. Masz dość siły by stękać i jęczeć – dodała – więc na pewno będziesz miał dość siły, by wyjść z tej izby. Sam chyba wiesz najlepiej, że powinieneś się dużo ruszać. Nie wiem kim jesteś i czym się zajmujesz, ale sądząc po twoim mieczu i sylwetce, sprawnością zarabiasz na chleb.
– Sprawnością – zgodził się obcy – można tak powiedzieć.
Podeszła do okna, otworzyła okiennice. W izbie od razu pojaśniało. Gaeth uznał, że zrobiło się trochę przyjemniej. Z trudem udało mu się podnieść na łokciu. Czuł pieczenie i ból w boku, ale nie rezygnował. Z zaciśniętymi zębami udało mu się usiąść na ławie. Hagal, uśmiechnięta, spojrzała na niego. Kiwnęła głową z zadowoleniem.
– Skąd jesteś, Gaeth? Nie mówisz jak Koirczycy… Z Nowego Stregovaru też nie jesteś. Znam tamten akcent, twojego nie poznaję…
– Jestem z Gynvahl, pani, z…
– A ja nie jestem pani – przerwała mu. – Mówiłam ci przecież. Hagal, pamiętasz?
– Jestem z Gynvahl – poprawił się. – Z Temiru, tego południowego.
– Daleko więc jesteś od domu – zdziwiła się. – Tym bardziej wszyscy tu służymy ci dachem i gościną.
– Ale jak ja się właściwie… Jak się…
– Tu znalazłeś? – uprzedziła jego pytanie. – Hubrig opowie ci wieczorem.
– Hubrig?
– Tak, mój synek – uśmiechnęła się. – To jemu, Gaeth, najwięcej zawdzięczasz. No… Ale o tym porozmawiamy później. Teraz muszę już iść, przygotuję strawę, potem świeże zioła przebiorę i do suszenia nad piecem zawieszę. Jeśli byś czego potrzebował, zawołaj, będę za drzwiami. Przyjdę – odwróciła się w jego stronę z uśmiechem – jeśli cię usłyszę. Teraz odpoczywaj.
– Czy ktoś tu jeszcze do mnie przychodził? Gdy byłem nieprzytomny?
– Tylko mój ojciec i Hubrig – odpowiedziała. – Poza mną, oczywiście.
– A kobieta? Wchodziła tu jakaś inna… Ubrana na biało?
– Nie, Gaeth – spojrzała się na niego ze zdziwieniem. – Nie było tu nikogo więcej. Może ci się co śniło. Ojciec mówi, żeś rano mówił przez sen…
– Być może – odparł niespokojnym głosem.
Był jednak niemal pewien, że to nie był sen…
– Jeszcze jedno… – zatrzymała się w drzwiach, ta myśl nie dawała jej spokoju. – Dlaczego twój koń to Duch? Niespotykane to imię dla konia.
– O tym porozmawiamy później – spojrzał ponownie w jej morskie oczy, nadając swoim ustom kształt niby uśmiechu. – Przecież musisz już iść. Idź więc. Opowiem ci później. Jeśli mnie usłyszysz.
– Twoje imię też jest dziwne, będziesz miał mi więc wiele do opowiedzenia – powiedziała, wychodząc. – I obiecuję, że usłyszę…
Drzwi delikatnie zamknęły się za nią. Gaeth wciąż siedział wsparty na wyprostowanych rękach. Mimo, że został w izbie sam, ciągle jeszcze czuł jej obecność. Czuł zapach piękniejszy niż rumianek i lilia…
Czuł jaśmin…
IV
Kłęby kurzu spod ciężkich, końskich kopyt, wzbiły się wysoko ponad okolicę. Jeźdźcy, zatrzymawszy się na pustym placu przy karczmie, zeskoczyli z koni. Kołczany pełne strzał, zakołysały się na ich plecach. Nie sprawiali wrażenia przyjaznych gości, chcących się tylko najeść do syta i odpocząć. Płonące pochodnie w ich dłoniach nadawały im wyglądu, co najmniej, upiornego. Golvan rozejrzał się dookoła, powoli wyciągając z pochwy swój miecz. Milczał. Pięcioro jego towarzyszy stanęło za nim. Ubrani byli podobnie. Ich ciemne, skórzane stroje, nosiły wyraźne ślady wielu walk i kontaktu z błotem. Przez plecy przewieszone mieli łuki. Jedyne, co ich różniło, to pozostała broń. Lorcan i Nathair, bliźniacy z zarostem koloru słomy, uzbrojeni byli w ciężkie topory, wsunięte ze szerokie, nabijane ćwiekami, pasy. Sapali głośno a skóra na ich twarzach nabrała różowego odcienia. Najwyższy z bandy, długowłosy Bideven, dzierżył w ręku puginał z fantazyjnie zdobioną rękojeścią i stożkowatą głownią o dwóch ostrzach. Opasły do granic możliwości Halga, spocony jak stary wieprz i tak samo cuchnący, wymachiwał buzdyganem. Wymachiwał tak zamaszyście, że zahaczył nim o swoje własne kolano. Stłumił skowyt, który próbował wyrwać się z jego gardła, spojrzał na towarzyszy, aby przekonać się czy żaden z nich niczego nie zauważył. Nie był do pierwszy przypadek, kiedy jego pałka, przypadkowo uderzyła o niego samego. Po ostatnim takim razie, na jego tłustym czole wciąż lśnił dumnie granatowy siniak. Ostatni z nich, ciemnowłosy Hazeem, był inny. Jego ciemniejsza skóra nawet zimą wyglądała na opaloną. Mówił mało, z dziwnym akcentem. Kołczan nosił na biodrze a przez plecy przewieszone miał skośnie dwa niedługie miecze o bardzo dziwnych, zakrzywionych głowniach. Poza imieniem nie wiedzieli o nim niczego i nawet nie próbowali pytać.
– Wyłazić wszyscy z chałup! – wrzasnął Golvan. – I to żwawo, bo nie mam ani chęci, ani zamiaru wyciągać was siłą. Klnę się jednak na bogów, że zrobię to, jeśli mnie do tego zmusicie. Mężczyźni! Kobiety! Dzieci! Wszyscy na plac!
Bliźniacy ściągnęli z pleców łuki. Cofnęli się. Obaj przyklęknęli na jedno kolano, znieruchomieli. Reszta bandy rozdzieliła się na boki.
– Kim jesteście i czego chcecie od nas, porządnych ludzi? – Odezwał się starszy mężczyzna, wychodząc zza karczmy. – Kto dał Ci prawo smarkaczu, prawić nam co mamy robić?
Nathair napiął cięciwę. Lorcan uczynił podobnie.
– Milcz starcze, bo każe spalić tę dziurę! – Golvan zbliżył się do dziadka. – Jak cię zwą staruszku?
Powoli z chałup zaczęły wychodzić wystraszone, ludzkie postacie o zdziwionych twarzach. Nikt nie wiedział co się dzieje.
– Jestem Borga – powiedział staruszek
Golvan uśmiechnął się szeroko, nie był to jednak uśmiech serdeczny.
– Bo widzisz dziadku… To znaczy, Borga… – smarkacz odwrócił się plecami do staruszka. – Albo jesteś bardzo odważny, albo bardzo głupi. Jedno i drugie nie gwarantuje ci długiego życia. Spójrz. My, w przeciwieństwie do was, jesteśmy uzbrojeni, więc miejcie rozsądek i róbcie, co mówię a nikomu nie powinno się nic stać. Uprzedzam, że moi chłopcy poradzą sobie z każdym, kto podniesie swoją brudną łapę na nas.
Jego uśmiech stawał się coraz paskudniejszy. Kobiety podchodziły bliżej, tuląc swoje dzieci do siebie. Za nimi szli chłopi ze spuszczonymi głowami.
– Niech nikomu nie przyjdzie do głowy się buntować! – krzyknął Golvan do coraz większego tłumu wieśniaków. – A Ty, Borga…
– Nie będziesz mi mówił co mam…
Dłoń zacisnęła się na dziadkowym gardle błyskawicznie. Golvan zbliżył do niego swoją twarz. Nie było już na niej uśmiechu.
– Miałeś szansę przeżyć, głupcze – wycedził przez zaciśnięte zęby – ale moja cierpliwość do ciebie właśnie się skończyła.
Popchnięty Borga upadł na ziemię. Golvan podniósł do góry lewą pięść. Opuścił ją, kiedy dziadek zaczął się podnosić. W tym samym momencie świst wystrzelonych strzał rozdarł powietrze. Dwa groty, jeden przy drugim, wbiły się w dziadkową pierś. Upadł, nie dając oznak życia. Ludzie stanęli jak wryci. W oddali rozległ się cichy płacz dzieci i kobiet.
– Kto nie stanie tu na placu, tego czeka taki sam los! – krzyknął Golvan do tłumu, poczym odwrócił się do swoich chłopców. – Bideven, Helga, wyciągnijcie resztę tego motłochu z chałup, jeśli chłopi będą stawiać opór, zabić. Tylko pamiętajcie, że kobietom nie może stać się krzywda. No… powiedzmy, większa krzywda…
– No to idziem, Helga – Bideven cały aż się trząsł z radości. – Wraz się rozrywka zacznie.
– A jakże – sapnął grubas, wycierając rękawem koszuli, spoconą twarz.
Hazeem dobył obu mieczy i stał nieruchomo. Wyglądał najgroźniej z całej szóstki. Bliźniacy wyciągnęli następne strzały i ponownie napięli łuki. Byli gotowi oddać drugi strzał. Gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
– Nikomu, kto będzie rozsądny, nie stanie się krzywda, więc żwawo tu, pókim cierpliwy. Lecz jeśli są tu jeszcze jacyś bohaterowie… – chłopi pokręcili przecząco głowami. – I dobrze… Im szybciej to załatwimy, tym szybciej odjedziemy. Prawda, chłopcy?
– Ty, Lorcan, myślisz, że będzie jatka? – Nathair szepnął do brata.
– Eee… chyba nie, chłopi pewnie aż tak głupi nie są. Ryzykować im chyba nie we łbach.
– Skoro tak gadasz…
– Gadam ci… To zapadła dziura, nikt tu nie zagląda poza zwierzem z lasu. A i wieśniacy nic poza ryciem pola nie znają. Nie we łbach im łapy podnosić.
– Zabijać w walce, braciszku, to i godzi się, ale chłopów bezbronnych katować, to jakoś…
– Eee… nie dumaj na ten sposób, bo i we łbie potem ci się będzie kotłować, Nathair. Gadam ci, zapłata to zapłata. A czy masz strzałą przebić rycerza czy starego dziada, co gębę wykrzywia, to dalsza sprawa. Nie nam osądzać czy się godzi. Nam tylko zapłaty pilnować.
– Złoto, dobra rzecz… Ale nie lubię ubijać, gdy kto nie zbrojny. Myślisz, że się nie odważą?
– Zobaczym… Ale coś żem słyszał, że się jakieś niedawno, smarkacze chędożone, rzucili w tej dziurze na obcego. Nie dalej jak dni temu ze sześć, dla zabawy. Nie wiem, czy ubić chcieli, czy li tylko strachu zadać, ale marnie skończyli. Z gębami swemi we błocie i z wnętrznościami na zewnętrzu. Nauczkę dostali, by łap nie podnosić, przeto tera najsampierw się będą baczyć czy aby warto.
– A jak ten obcy tu jest? Może się w te dni sześć, zżył z wieśniakami i bronić ich będzie miał w sumieniu?
– Eee… Nie obroni, nawet gdyby mu się chciało chcieć. Podobno ranny był srogo i ducha oddał zaraz po nich. We błocie, tym samym, go jakie dziecko znalazło. Miejscowe pijaki z karczmy chcieli obcego trupa zabrać, to się dzieciak rozpłakał i prosić jął, by go ostawili. Jak zaczęli gówniarza odpędzać kijami, to się w chłopaku co pozmieniało, jakoby się wilczej jagody albo bieluniu nażarł. W szał jaki wpadł, za miecz obcego chycił i zaczął nim wywijać, mało komu krzywdy nie narobił. Nikt go ruszyć nie chciał, bo smarkacz podobno matkę ma czarownicę. Za wioską mieszkają, przy uroczysku, tam gdzie nikt z własnej się woli nie zapuszcza. Potem, słyszałem, podobno dziad jego a ojciec tej czarownicy, wozem przyjechał, truchło zabrał i odjechał. Pewnie się córeczce przydała padlina świeża, do eliksirów jakich lub innych czorcich obrzędowań.
– Ej! Wy dwaj! – przerwał im dysputę Golvan. – Zawżeć pyski i baczenie mieć czy nikt aby o strzałę nie prosi. Pogadacie potem, jak już się złotem podzielimy i rozjedziemy.
– Tak jest! – krzyknęli obaj i umilkli.
– Gdybym tak zapłaty nie potrzebował – szepnął po chwili Nathair przez zaciśnięte zęby. – To bym Cię tak powygniatał, wszo jedna, że sam byś się we własną rzyć pocałował.
– Phii… – zaśmiał się Lorcan pod nosem – Piękny byłby to widok, oj piękny…
Wszystkie zapędzone na plac kobiety stały nieruchomo. Tłum dookoła przyglądał się w ciszy jak Golvan przechadza się wzdłuż rzędu niewiast, bawiąc się ściągniętą z dłoni rękawicą. Płomienie wbitych w ziemię pochodni nadawały mu upiornego wyglądu.
– Jeśli nie sprawicie mi zawodu – zwrócił się do kobiet – wyjedziemy stąd jeszcze przed zachodem słońca. Jeśli natomiast przyjdzie wam do waszych ślicznych główek, by stawiać opór, pozwolę moim chłopcom zabawić się wami a waszą wioskę trafi szlag. Uprzedzam, że moi chłopcy są bardzo wyposzczeni. Wierzę, że wyraziłem się jasno.
Zatrzymał się.
– Bideven! Do mnie!
Drągal błyskawicznie podbiegł do swojego pana, uklęknął na jedno kolano. Golvan ruchem ręki nakazał mu wstać.
– Wybierz z tego motłochu jednego wieśniaka.
– Ty, parszywco! – Bideven złapał za koszulę pierwszego z brzegu mężczyznę i silnym szarpnięciem wyciągnął go z tłumu. Chłop skulił się przerażony.
– A teraz pokaż wszystkim, co czeka każdego, kto ośmieli się popełnić ten sam błąd, który popełnił… Jak mu tam było? – uśmiechnął się złowieszczo.
– Staruszek Borga! – krzyknął radośnie Halga, raz po raz ocierając tłuste czoło z potu.
– Staruszek zwany Borga – powtórzył cicho Golvan.
Bideven nie czekał na dalsze polecenia, złapał mężczyznę za włosy, uniósł jego głowę wysoko. Zza pasa wyciągnął puginał i jednym, wolnym, niemal artystycznym ruchem, poprowadził ostrze po szyi nieszczęśnika. Za przesuwającym się sztychem pojawił się ciemnoczerwony ślad. Wystraszeni ludzie zamarli w bezruchu, wydając ledwie słyszalny jęk. Mężczyzna upadł na piasek, momentalnie barwiąc go własną krwią. W dłoni drągala pozostała kępka włosów.
– A teraz do rzeczy… – Golvan odwrócił się w stronę kobiet. – Pięć z was pojedzie z nami, resztę oszczędzimy. Zapewniam, że i tym, które zabierzemy, włos z głowy nie spadnie. Oczywiście, jeśli same nie sprawicie mi kłopotu.
Podszedł bliżej.
– Ty… Imię?
– Breena – odpowiedziała z płaczem drobna dziewczyna.
– Nie płacz. Nie bój się – rękawicą wytarł jej łzy, złapał za rękę i wyprowadził z szeregu.
– Ty…
– Tressa. Gdzie nas zabieracie?
– Dowiesz się już niebawem. Podejdź do Breeny, ślicznotko.
Minął dwie następne, nieco starsze kobiety, zatrzymując się przy wysokiej i chudej blondynce.
– Ty… Twoje imię?
Dziewczyna pociągnęła nosem, trzęsąc się niemiłosiernie ze strachu.
– Imię…
– So… Sofri, panie – z trudem wyjąknęła, opuszczając nisko jasną głowę.
– Ty…
– Rhia.
– Dołącz do nich – palcem wskazał trzy wystraszone niewiasty.
– Jeszcze jedna. Może… – zatrzymał się przy ostatniej.
Jej kruczoczarne włosy lśniły w blasku pochodni. Jako jedyna nie płakała. Jako jedyna patrzyła mu prosto w oczy. Z wyraźnie zauważalną pogardą.
– Ty… Jak masz na imię?
Zamiast imienia, poznał siłę, z jaką plunęła mu prosto w oczy. Powolnym ruchem otarł powieki, jego usta wykrzywiły się w czymś, co trudno byłoby nazwać uśmiechem. Odpowiedział błyskawicznie. Zewnętrzną stroną dłoni uderzył ją w twarz, tak silnie, ze natychmiast z jej małego noska, popłynęła strużka krwi. Czarnowłosa nie pozostała mu dłużna. Wyprostowała się, spojrzała mu w oczy i plunęła znowu. Tym razem jej ślina miała odcień różu. Hazeem doskoczył do niej, przykładając do jej gardła dwa, skrzyżowane ze sobą, wygięte ostrza.
– Nie! – krzyknął opluty przywódca. – Zostaw ją! Ona mi się podoba. Zabieramy ją. Jestem pewny, że ona spodoba się najbardziej mistrzowi Morhirowi, a jej imię poznamy na miejscu…
Słońce schowało się już za dachami chałup. Bideven i Hazeem, związane ze sobą niewiasty poprowadzili na skraj placu. Halga, do dłoni pierwszej z nich, przywiązał linę, której drugi koniec przytroczył do łęku przy swojej kulbace. Dopiero teraz bliźniacy spuścili cięciwy a strzały schowali w kołczanach. Podnieśli się z kolan i dołączyli do swoich kamratów.
– Reszta z was do chałup! – krzyknął Golvan w stronę tłumu, zbliżając się do płonących pochodni. Jedna po drugiej, wyciągnął je z ziemi. – Na konie, chłopcy!
Wszyscy, na jego komendę, wskoczyli na konie. Golvan zamachnął się najmocniej jak tylko zdołał i rzucił pierwszą pochodnię w stronę krytego słomą dachu drewnianej chaty.
Potem drugą…
Trzecią.
Czwarta wylądowała na dachu karczmy…
Dzierżąc ostatnią pochodnie, wskoczył na swojego wierzchowca. Koń zarżał i zawierzgał kopytami.
– Za mną! Do Morhira!
– I po zapłatę! – zawołali pozostali.
Rejmyre płonęło. Wszędzie unosił się duszący, ciemny dym. Płomienie lizały i pożerały strzechy, blisko siebie stojących, chałup. Zewsząd dobiegał wrzask ludzkich, przerażonych gardeł. Na tle pomarańczowej od ognia poświaty, w mroku nocy, powoli znikały sylwetki jeźdźców na koniach i ciągniętych za nimi, związanych kobiet.
V
Krótki świst, potem głuchy odgłos klingi uderzonej o drzewo. Znowu świst. Gaeth zatrzymał się.
– Cicho… Słyszysz? – zapytał niemal szeptem.
Hagal stanęła jak wryta. Spojrzeli na siebie, nasłuchując kolejnych uderzeń. Powoli zaczęli przedzierać się przez olbrzymie paprocie. Gaeth szedł się pierwszy. Kolejny świst, kolejne uderzenie. Coraz wyraźniej dobiegające zza chałupy. Skradali się cicho, ostrożnie stawiając kroki po mokrej od rosy, trawie. Gdy doszli do chaty, odgłosy ucichły. Oboje wystawili głowę zza ściany. Cofnęli się i w tym samym momencie, roześmiali.
– Chodź, pomożemy mu.
– Dobrze – zgodziła się dziewczyna – ale najpierw urwę mu głowę.
Hubrig nie zauważył nawet, że stanęli tuż za nim. Zajęty był mocowaniem się z mieczem, którego ostrze nie chciało dać się wyciągnąć z olbrzymiego dębu, rosnącego za chałupą.
– Pomogę Ci go wyjąć – odezwał się Gaeth, zniżając głos najbardziej jak potrafił. – Pod warunkiem jednak, że obiecasz nigdy więcej mi go nie podkradać.
Chłopak aż podskoczył ze strachu i stanął jak sparaliżowany. Jego dłonie jeszcze mocniej zacisnęły się na rękojeści. Nie puścił miecza.
– Natychmiast do izby! – Hagal starała się brzmieć groźnie, by ukryć wielką chęć roześmiania się.
– Ale mamo…
– Żadnego ale… Ile razy mówiłam ci, jak mogą skończyć się takie zabawy?
– No bo… No, ja tylko…
– Wiem, co ty tylko! Zostaw miecz i marsz do domu, dopóki twoje dłonie łączą się jeszcze z nadgarstkami. Jeszcze chwila a pewnie szukałbyś swoich odciętych dłoni w trawie. I nawet jak byś je znalazł, to nie miałbyś czym ich z tej trawy podnieść!
Gaethowi coraz trudniej było zachować powagę, choć bardzo się starał. Wiele razy widział, jak kończyły się takie zabawy i wiedział, że Hagal ma racje. Hubrig powoli opuścił ręce, odwracając się w ich stronę. Wzrok miał wbity w ziemię.
– Ja tylko chciałem…
– Nic się nie stało – wędrowiec wydawał się być bardziej wyrozumiały niż matka. – Dobrze, że nie zrobiłeś sobie krzywdy.
Chłopak pociągnął nosem i spojrzał na mężczyznę.
– Przepraszam.
Gaeth przyklęknął, dłonie położył na ramionach chłopca.
– Te ostrze wykonane jest z temirskiej stali, najtwardszej i najostrzejszej na świecie. Bez trudu potrafi przeciąć kość chłopca takiego jak ty.
– Ale ja już umiem walczyć – chłopak wyprostował się dumnie. – I kiedyś będę jeszcze lepszy. Będę taki jak ty, Gaeth… Albo jeszcze lepszy.
Hagal bezskutecznie próbowała wyjąć ostrze miecza wbite w drzewo, w końcu zrezygnowała. Podeszła do syna i mocno go objęła.
– Wiem, że będziesz, mój bohaterze – szepnęła chłopcu do ucha. – Gaeth też to wie i już teraz się boi, że niedługo nie będzie już najlepszym wojownikiem. Ty nim będziesz…
– To prawda – zgodził się Gaeth. – Twoja mama opowiedziała mi, co zrobiłeś pod karczmą, żeby mnie uratować. Do tego potrzebna jest odwaga i zdolności. Ty masz jedno i drugie. Kiedy cię wystraszyłem, ty, mimo, że podskoczyłeś ze strachu, nie wypuściłeś jednak miecza z rąk. Zauważyłem, że zacisnąłeś wtedy dłonie jeszcze mocniej. Wbitego przez ciebie ostrza, Hagal nie dała rady wyciągnąć. Masz niespotykaną jak na twój wiek siłę i odwagę. Jak dorośniesz, będziesz postrachem wszystkich bandytów i zbirów, jestem tego pewny.
Hubrig uśmiechnął się dumnie, wypinając do przodu swoją młodą pierś.
– Będę taki jak ty.
– Taki jak ja – zgodził się Gaeth.
– Gaeth, czy ty jesteś najlepszy na świecie?
– Nie.
– A ja myślę, że jesteś – chłopiec nie dawał za wygraną.
– Nie. Nie jestem.
– A znasz takich, co są?
– Znałem takich, co myśleli, że są.
– Jak się nazywają? Kto to jest? – oczy Hubriga zapłonęły niczym pochodnie.
– Hej, spokojnie! – Gaeth bezskutecznie próbował ostudzić zapał chłopca. – Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. A poza tym, czy to takie ważne?
– No pewnie, że ważne! Chciałbym wiedzieć, kto jest najlepszy na świecie. No i gdzie tacy są.
– To, gdzie są – łowca wyprostował się – to ja akurat wiem.
– Ha! Wiedziałem, że wiesz! Powiedz, gdzie ich można znaleźć.
– Na cmentarzach.
Cisza trwała krótko.
– Hubrig! – głos Vretomira dobiegł z chałupy, po chwili staruszek wyszedł na podwórze. – Pieronie ty! Com ci ja kazał z rana samego?
Dumny wyraz twarzy natychmiast zniknął z chłopięcej twarzy.
– No… Bo miałem… Hmm… – Hubrig podrapał się po głowie z zakłopotaniem – Nie wiem…
Spojrzał na matkę, szukając w jej oczach podpowiedzi.
– Żeby żelastwem w drzewo ciepać to nie zapomniesz! A jak ci ja jakie polecenia daję to wraz ci ze łba wylatają – twarz dziadka nabrała groźnego wyrazu. – Jak zara jaką lagę chycę, jak po rzyci nakładę, to chyżo se przypomniesz!
Hagal spojrzała na Gaetha, próbując powstrzymać się od śmiechu.
– Twoja to wina – dostało się również jej – że Hubrig na polecenia, ponad miarę wszelaką, nie baczy…
– Już wiem! – krzyknął Hubrig, zadowolony, że w końcu sobie przypomniał. Podszedł do studni, zdejmując z niej pokrywę. – Miałem wody ze studni nabrać i do chałupy zanieść.
– Tako ci rzekłem, urwisie, więc chyżo za czerpak chytaj. Jam stary i siły już wiader dzierżyć w starych dłoniach nie mam.
– Nie masz… – powiedział gniewnie, pod nosem, mały buntownik. – Wydzierać się na mnie od samego rana, rozkazywać jak psu i gadać do siebie po całych dniach, to masz siłę…
Hubriga usłyszeli wszyscy. Na szczęście, poza Vretomirem…
Gdy tylko chłopiec z wiadrem pełnym wody, wszedł do chałupy, na podwórze wjechał mężczyzna. Jego koń zarżał, potrząsając długą, białą grzywą. Gość zeskoczył na ziemię i nisko się ukłonił. Hagal i Gaeth spojrzeli na niego ze zdziwieniem. W te strony zazwyczaj nikt się nie zapuszczał, zwłaszcza sam. Rozejrzeli się dookoła. Nie było nikogo więcej. Mężczyzna ubrany był w czerwoną koszulę z poprzecznym, złotym pasem. Na jego piersi dumnie lśnił mosiężny, owalny ryngraf, z wymalowanym czarnym niedźwiedziem, stojącym na tylnych łapach.
– To znak Regnira, wójta Rejmyre – szepnęła Hagal.
Mężczyzna ukłonił się raz jeszcze.
– Witajcie. Zanim się przedstawię, o wybaczenie proszę, że spokój tego pięknego dnia, zdecydowałem się wam zakłócić.
Nie odpowiedzieli, wpatrując się w gościa.
– Jestem Stig, człowiek wójta Regnira, co jak mniemam, jest ci, pani, wiadome.
Hagal kiwnęła twierdząco głową. Gaeth zrobił krok w tył, niemal niezauważenie. Potem jeszcze jeden. Teraz tylko dwa łokcie dzieliły go od jego miecza, wbitego w drzewo. Nie przestawał rozglądać się dookoła, jakby przeczuwał, że jednak posłaniec wójta nie przybył tu sam.
– Przyjechałeś tu po mnie? – Gaeth zrobił jeszcze jeden krok w tył. – Chodzi ci zapewne o tych idiotów, którzy chcieli przed karczmą poćwiczyć na moich gnatach…
– Nie, panie… Znaczy się… nie zupełnie. Tak po prawdzie, to przyjechałem nie po ciebie, ale do ciebie, panie. Wiem, co zrobiłeś, panie Gaeth – mężczyzna podszedł bliżej – i głęboko w poważaniu mam tych, których ścierwo przyszło nam sprzed karczmy wywieźć. Tak po prawdzie, to nawet przyznać muszę, że należało się gówniarzom, bo i nam, miejscowym, sporo krwi napsuli. A i do wójta słówko szepnąłem, coby się może jakaś nagroda znalazła za zrobienie porządku z tymi hultajami, ale że jako wójt funduszów nie ma, to i na nagrodę się zgodzić nie raczył. Tak więc, niestety, bez sakiewki przybywam.
– Więc co cię w te strony sprowadza – spytała Hagal, wyraźnie zaciekawiona – że wójt, zamiast swojego gońca, ciebie do nas wysyła?
– Otóż stała się rzecz potworna, wieczoru wczorajszego – zaczął Stig, łamiącym się głosem. – Banda zbrojnych, w liczbie sześciu, gwałtem się do wioski wdarła. Dwóch chłopów życie straciło, pięć dziewcząt naszych, siłą ze sobą zabrali. Chałup kilka i karczmę z dymem puścili. Zgrozę i strach po sobie zostawili. Chłopi do tej pory z chałup wyjść się boją a kobiety nasze i dzieci płakać nie przestają. Jedna z niewiast porwanych, Alinoe, wójtową córką jest, toteż w imieniu wójta o pomoc…
– Dlaczego sami się nie zbierzecie, by dziewczęta wasze uwolnić. Sam żeś powiedział, że zbrojnych tylko sześciu było. Was, chłopów, jak mniemam, chyba więcej jest niż sześciu – przerwał mu spokojnie Gaeth, udając uprzejmość.
– Bo widzisz, panie… My w Rejmyre, lud prosty jesteśmy. Na roli się znamy i z roli żyjemy. Nie ma u nas nikogo, kto biegle by mieczem czy jaką inną bronią, władał. Nawet oporu w stanie nie byliśmy postawić, a ten, co próbował, skończył marnie. Drugiemu, dla przykładu łeb poderżnęli jak cielakowi jakiemu, toteż nikt odwagi nie miał, by się choćby słowem odezwać.
Hagal stała nieruchomo, przysłuchując się ich rozmowie. Ciarki przeszły jej po plecach. Miała dziwne przeczucie, że ta rozmowa to początek kłopotów.
– Czego chcesz ode mnie, dobry człowieku? – spytał Gaeth, choć znał odpowiedź.
– Ludzie w wiosce widzieli jak miecz ci, panie, w ręku tańczy. Wszyscy myśleli, żeś pod karczmą ducha wyzionął, lecz nie dalej jak dni ze dwa temu, młody Bravko, syn Wilimorta, co starszyźnie naszej przewodzi, widział cię, panie, na uroczysku za mokradłami. Toteż, gdy nam o tym opowiedział, tośmy się od razu domyśleli, że cię stary Vretomir dogorywającego zabrał. A że wiemy również czym się Vretomirska córka para, to i się od razu żeśmy połapali, że cię dzięki ziołom i sztuczkom swoim czorcim, wraz na nogi postawiła.
– Zważaj na słowa wójtowski sługo – oburzyła się Hagal – bo dzięki tym czorcim sztuczką, jak mówisz, sprawić mogę, że twarz twoja z rzycią, miejscami się może zamienić. Choć patrząc na ciebie, to nie wiem czy by ci to na dobre nie wyszło.
Gaeth roześmiał się głośno a twarz przybysza nabrała koloru czerwieni.
– Co ludzie, pani, o tobie po wsi gadają, nie moja sprawa. Ja się nie mieszam do innych, a i do ciebie, pani, nic nie mam. Mówię tylko com słyszał i zapewnić pragnę, że to nie moje słowa.
Hagal zmarszczyła brew a dłonie zaciśnięte w pięści, oparła na biodrach. Minę miała groźną.
– Do rzeczy, dobrodzieju – Gaeth nawet nie próbował udawać zniecierpliwienia.
– Tak, tak.. Do rzeczy… Właśnie – Stig chrząknął i wyprostował się. Krwisty kolor nie schodził z jego twarzy. – Otóż, Panie, wójt postanowił cię o pomoc w uwolnieniu niewiast prosić. I zaznaczyć kazał, że on nie skory do proszenia ludzi niższego stanu, toteż…
– Wielcem się poczuł zaszczycony… – zadrwił Gaeth. – Że mnie skromnego człowieka niższego stanu, jaśnie wielmożny wójt, prosić raczył. Aż nie wiem co powiedzieć z tego zaszczycenia…
– Wójt władzę wielką ma, toteż…
– Posłuchaj, człowieku! Nie moja sprawa, co tam się u was dzieje. Jutro, gdy tylko zaświta, odjadę stąd i zamiaru najmniejszego, karku za was nadstawiać, nie mam. Wójt, nawet prosząc mnie o pomoc, traktuje z lekceważeniem moją osobę, więc ani mojej sympatii, ani chęci pomocy, tym sobie zyskać nie zdoła. Owszem, zajmuję się ściganiem i zabijaniem takich szumowin, jak ci, którzy was wczoraj odwiedzili… – Gaeth uniósł rękaw kaftana, pokazując Stigowi prawe ramię z wytatuowanym sztyletem, dookoła którego owinięty był wąż z szeroko rozdziawioną paszczą, dwoma kłami i wystającym z paszczy, rozdwojonym językiem. – Ale nie robię tego za darmo.
– Znak Travedica, poprzedniego króla Koirii… – rozpoznał tatuaż jego rozmówca. – Znak cechu łowców z El-Kahir… Jesteś łowcą…
– Tak, jestem.
– Teraz już wiem, dlaczego twoje imię wydawało mi się znajome. Słyszałem o tobie. Gaeth z Gynvahl… Zbuntowany łowca, który jako jedyny odmówił wykonania zlecenia i przeżył. Travedic pod pozorem zwolnienia ze służby zwabił cię do zamku El-Kahir, a tam już na ciebie czekali, by cię ubić jak psa. Znaleziono ich później, ale nikt nie był w stanie ich rozpoznać po tej masakrze, której im urządziłeś. Ludzie gadali potem, że uciekłeś do Górnej Gwyntii a król Travedic, jako renegata, spod prawa cię wyjął, by każdy, kto cię spotka na swojej drodze, mógł cię ubić bezkarnie, a i nagrodę za twoją głowę odebrać. Słyszałem bardów, którzy o tobie pieśni śpiewali i ludzi, którzy historię o tobie dziatwom swoim do głowy wbijali. Jedni mówili, że cię zaraza dopadła. Inni, że cię wilki zagryzły w górach Platein, gdy do Temiru wracałeś. Jeszcze inni, że tułasz się po świecie i by przeżyć, zlecenia po miastach na parszywców bierzesz. Po śmierci Travedica, miłościwie nam panujący obecnie król Bavmord ułaskawił cię a El-Kahir zburzył. Pozostałych łowców ze służby zwolnił i do domów odesłał, ale i tak znalazłoby się wielu, którzy chętnie by twój łeb od reszty ciała oddzielili.
Hagal, nic nie mówiąc, wodziła wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. Ona też znała te historie, jednak w opowieściach Vretomira, łowca był bezimienny. Nie była nawet pewna, czy taki ktoś w ogóle kiedykolwiek istniał. Zawsze brała historie Vretomira za bajki i legendy. Najczęściej staruszek, w trakcie opowiadania, sam zasypiał a gdy budził się po chwili, zaczynał historię od początku. Gdy opatrywała go, widziała tatuaż, który wydawał jej się nie tyleż groźny, co ciekawy. Nie pytała jednak o nic, mimo, że ciekawiło ją niezmiernie, co oznacza ten oplatający sztylet, czarny wąż. Czekała, aż sam jej powie. Nie powiedział. Ty jednak istniejesz, pomyślała, niech cię licho, staruszek mówił prawdę.
Stig oparł się o konia. Zwierzę poruszyło się w miejscu i zarżało, grzebiąc kopytami w ziemi.
– A więc jaka jest twoja cena?
– Było ich sześciu, o ile dobrze pamiętam?
– Tak.
– Sześćset koirskich koron. Sto od głowy, a wójt sam niech zdecyduje, czy chce ich mieć żywych czy martwych. W jednym kawałku, czy tylko ich głowy, by ku przestrodze podróżnych, powbijać je na pale przed wjazdem do Rejmyre. Kobiety, oczywiście jeśli do tej pory żyją, znajdą się całe i zdrowe w domach.
– Nie – zaprotestował Stig. – Wójt gotów jest dać sto, góra sto pięćdziesiąt koron. Tyle miałem zaproponować tobie, gdybyś nie zgodził się pomóc za darmo.
– Sześćset.
– Wójt nie zapłaci tyle.
– Więc sam niech karku nadstawia.
– Z tego, co widzę, nie jesteś szlachetnym rycerzem, gotowym poświęcić się za sprawę, by tylko ocalić niewiasty w potrzebie.
Gaeth uśmiechnął się parszywie.
– A kto ci powiedział, że jestem?
– A co jeśli jednak uznam, do czego prawo mam pełne, żeś jednak winien tej rzezi na… Jakby to powiedzieć… – gość podszedł bliżej, jego twarz nie miała już w sobie nic z serdeczności, którą emanowała jeszcze przed chwilą. – Na tych niewinnych, miejscowych młodzieńcach, którzy tylko próbowali bronić swojej ziemi przed obcym, nieproszonym i wrogim przybyszem?
– A co jeśli poradzę ci – Hagal nie wytrzymała – byś ostrożnie słowa dobierał, mając na uwadze to, na czyjej ziemi teraz jesteś?
– Po ciebie, czarownico, też straże przysłać mogę. Królewskie prawo Koirii każe wolności pozbawiać każdego, kto świadomie, z woli własnej, zbiega bądź mordercę pod swą strzechą trzyma i schronienie daje, nie zgłaszając gwardii królewskiej o czynie takowym. Jeśli dojdą do tego świadectwa miejscowych, którzy jak mi powszechnie wiadomo, miłością zbytnią cię nie darzą, o czynach i praktykach twoich czorcich… – nachylił się do jej ucha, ściszając głos. – To chyba nie muszę ci mówić, jakim procesem to by się dla ciebie skończyć mogło?
– Cofnij się, jeśliś łaskaw, bo zapach twój tak samo jest wstrętny, co i twoja gęba – dziewczyna z obrzydzeniem skrzywiła usta.
Cofnął się. Wyprostował.
– Twoje ostatnie słowo, przybyszu z Gynvahl? Radzę się dobrze zastanowić.
– Wracaj do wójta. Jemu radź.
– A więc… – człowiek wójta nadął się niczym barani pęcherz. – Na polecenie wójta Rejmyre, Regnira, w imieniu jaśnie panującego nam króla Koirii, Bavmorda III, aresztuję cię i nakazuję…
Stig chwycił za rękojeść miecza najszybciej jak potrafił. W tym samym czasie ostrze, które jeszcze przed chwilą tkwiło w potężnym, wolnostojącym dębie, błysnęło mu przed oczami. Słońce odbijające swoje złote promienie od klingi, oślepiło go. Zamknął oczy i poczuł jak zimna, twarda, temirska stal, dotyka jego gardła. Poczuł również jak nie mniej zimny pot oblewa całe jego ciało. Powoli i ostrożnie, z trudem przełykając ślinę, cofnął rękę.
– Gaeth, nie! – krzyknęła dziewczyna. – Nie warto.
– N-n-nie…w-w-war…t-to – próbował powtórzyć wystraszony posłaniec, ale słowa z trudem wychodziły mu z ust.
– Powiem ci, co teraz zrobisz, aby ocalić swój łeb – nieprzyjemny, chropowaty głos Gaetha zabrzmiał złowrogo, przypominając teraz ryk rozjuszonego zwierzęcia. – Wleziesz na konia i nie zatrzymując się, ani nie oglądając za siebie, wrócisz tam, skąd przyjechałeś.
– D-d-dob…b-brze, p-p-panie – spocony mężczyzna cofnął się i powoli, z trudem wdrapał się na swojego wałacha.
– I jeszcze jedno… – zawołał łowca do odjeżdżającego, wójtowego posłańca. – Twoja parszywa morda więcej się tu nie pojawi!
Stig zatrzymał się w odległości dziesięciu sążni od nich. Odwrócił konia a jego twarz nie zdradzała już oznak paniki.
– Będziesz wisiał, przybłędo! – w jego głosie pewność siebie wzrastała wraz z odległością, która dzieliła go od temirskiego miecza.
– Być może… – odpowiedział Gaeth. – Ale to nie ty mnie będziesz wieszał.
– Mamo, kto to był? Z kim rozmawialiście? – zapytał Hubrig, gdy tylko weszli do chaty.
– Nikt ważny, synku. Nikt ważny… – Hagal starała się nie okazywać złości. – Wójt go przysłał, by porozmawiać z Gaethem.
– Jużci ja znam gadanie takowe, co się kończy żelastwa przed pyskiem machaniem – dziadek podniósł się ze stołka przy piecu.
– Tato… Nie przy Hubrigu.
– No tak… No tak… Niech po twojemu będzie – Vretomir dołożył do pieca. – No tak… Nie pora, coby młodemu we łbie sprawami nie dla niego zamieszać. Mnie się jednakoż widzi, coby z tego dobrego niczego nie było, li tylko kłopot jaki…
– Tato… Proszę! – Hagal zmarszczyła brwi. – Możemy o tym później porozmawiać?
– Ano tak… No tak… Jako rzeczesz, córeczko, tako zrobim – staruszek rozsiadł się wygodnie za piecem.
Gaeth usiadł przy stole. Nie mówił nic, wpatrując się jak otępiały, w jeden punkt.
– Nikt ważny? – Hubrig nie dawał za wygraną.
– Nikt, synku.
– To dlaczego Gaeth chciał mu gardło…
– Nie chciał. Gaeth, powiedz mu, że nie chciałeś.
– Nie chciałem – zgodził się beznamiętnie łowca, nie odwracając nawet głowy w ich stronę.
– Ale dziadek powiedział…
– Dziadek dużo rzeczy gada – znowu przerwała mu w połowie zdania. – I sam wiesz, że nie wszystko, co mówi dziadek, jest mądre.
– Ano tak… Ano tak… Azali mnie się baczy… – uśmiechnął się chłopiec, próbując naśladować mowę Vretomira.
– Mów normalnie! Wiesz, że nie lubię, kiedy mówisz jak dziadek. On stary jest, to i po staremu gada.
– Wiem, mamo… – Hubrig podszedł do stołu i usiadł obok Gaetha. – Ale mamo?
– Tak, synku?
– Dlaczego powiedziałaś, żeby dziadek przy mnie nie gadał?
– Bo są rzeczy, o których nie mówi się przy małych chłopcach. Są sprawy, których jeszcze nie rozumiesz.
– Nie rozumiem? – oburzył się Hubrig. – Jak zawsze… Traktujecie mnie jak dziecko. Albo czegoś nie rozumiem, albo jestem za mały… Nosić wodę ze studni, to nie jestem za mały, ale żeby mi coś powiedzieć, to już tak. Jestem już duży, rozumiesz? Duży!
– Jesteś duży – Gaeth objął chłopca i przytulił. – Obroniłeś mnie przed ludźmi, którzy chcieli mi zrobić krzywdę. Pilnowałeś mnie, dopóki dziadek po mnie nie przyjechał. Kiedy leżałem nieprzytomny, opiekowałeś się mną i Duchem. Jesteś już duży i piekielnie odważny.
– Widzisz, mamo? – Hubrig pękał teraz z dumy. – Gaeth mówi, że jestem duży. On wie wszystko i jeśli tak mówi, to tak jest!
– Jest, jest – Hagal zbliżyła się do nich i też objęła chłopca. – Mój mały… Oj, przepraszam… Mój duży bohater.
– Dziadku! – Hubrig odwrócił się w stronę pieca. – A ty jak myślisz? Jestem już duży? Dziadku?
Dziadek nie odpowiadał, mimo że jego usta poruszały się, wydając odgłos, przypominający mruczenie.
– Dziadek znowu śpi… – uśmiechnął się Hubrig.
– Może jest zmęczony? – odezwał się Gaeth.
– Tak, zmęczony… Chyba krzyczeniem na mnie i gadaniem do siebie – chłopak podszedł bliżej Vretomira, nachylił się do jego twarzy, nasłuchując mruczenia.
– Widzisz, Gaeth? Dziadek nawet przez sen gada do siebie. Nic dziwnego, że ciągle jest zmęczony i ciągle śpi.
Pierwsza roześmiała się Hagal. Później śmieli się już wszyscy.
Przeczytałem. Opinia taka sama jak ostatnio. Sięgasz poziomem wysoko. Ocenę dam zbiorowo, na koniec.
Tekst jest pełen literówek i błędów, które powinny zostać wyłapane podczas korekty.
Dwie zabawne myśli, które mnie naszły podczas lektury: po pierwsze, nigdy nie miałeś w ręku łuku klasycznego. Bliźniacy trzymają cięciwy naciągnięte przez dość długi czas (całe zdarzenie w wiosce), co jest niemożliwe. Dobry łuk wykończyłby im ramiona i dłonie już po kilku minutach.
Druga zabawna myśl: mimo, że posiadam kilka różnych mieczy, nie udało mi się żadnym z nich machnąć tak, żeby trzymając go, odciąć sobie dłonie w nadgarstkach. To jest po prostu fizycznie niemożliwe (i wymagałoby dość dużego pędu ostrza, czyli prędzej wykręcisz sobie nadgarstki, niż je utniesz).
Dalej -- pozostając w tematyce miecza -- na miejscu Gaetha zabiłbym małego, gdyby wziąłby mój miecz i zaczął nim naparzać w twarde drzewo. Raz -- taki "trening" nie służy kompletnie niczemu, prócz niszczenia klingi (a miecze to drogie zabawki, szczególnie, kiedy kuje się je ręcznie), dwa -- twarde drzewo+świetnie przenosząca drgania stal. Coś Ci to mówi? Chłopaczek w dwóch, może trzech uderzeniach poobijałby sobie dłonie od wewnątrz, może nawet wybił palce.
Co do fabuły, muszę stwierdzić, że tu pochwał też nie będzie. Przeczytałem pierwszą część oraz powyższy tekst i, niestety, całość jest wtórna i w swojej wtórności nie jest szczególnie interesująca. Wyczuwam silne inspiracje wiedźminem? Tak mi się wydaje...
Została jeszcze ocena stylu -- dla mnie to czysta przeciętność. Nie jest źle, bo da się czytać. Jednak jakiś szczególnie lotny i porywający Twój styl też nie jest.
Pozdrawiam