- Opowiadanie: abettbarrell - Nieznajomy (Rozdział I)

Nieznajomy (Rozdział I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nieznajomy (Rozdział I)

Rozdział 1

Szedł wolno, od strony lasu Treadern, prowadząc objuczonego konia. Nie rozglądał się na boki. Nie patrzył nawet przed siebie. Wzrok miał wbity w ziemię, twarz skrzywioną w grymasie bólu. Pod czarnym, zabrudzonym płaszczem, narzuconym na ramiona, nosił skórzany kaftan wiązany po bokach rzemieniami. Ludzie w tych stronach nie ubierali się w taki sposób, więc domyślał się, że w każdej chwili może zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Nie chciał tego. Okolica, która niebawem miała go przywitać, od niepamiętnych czasów słynęła ze swojej niegościnności. Jednak nie miał już ani sił, ani czasu by szukać przyjaźniejszego miejsca. Brud i błoto na jego ubraniu nie były jego największymi zmartwieniami. Prości chłopi, którzy tu żyli, przyzwyczajeni byli do takich widoków. O wiele bardziej w oczy rzucało się to, że jego kaftan coraz mocniej barwiła krew.

Spojrzał na swojego towarzysza.

– Jeszcze trochę, brachu… Jeszcze kawałek – wymamrotał nieprzyjemnym dla ucha głosem.

– Wiem, że dasz radę… Jaki byłby z ciebie łowca, gdybyś teraz padł?

Każde wypowiadane słowo bolało jak diabli. Mimo, że do bólu był przyzwyczajony jak mało kto, dawno nie czuł się tak potwornie źle. Ostre, przeszywające całe ciało skurcze, targały nim coraz mocniej. Każdy ruch, każda nawet najprostsza z pozoru czynność, sprawiała mu coraz większy kłopot.

– Dasz… radę… – wycedził przez zęby.

Nie był już nawet pewien czy wypowiadane z takim trudem słowa miały dodać otuchy Duchowi czy jemu samemu…

Słońce coraz słabiej oświetlało ponurą okolicę. O tej porze roku dosyć szybko robiło się ciemno, więc zakrwawiony mężczyzna cieszył się w myślach, że udało mu się wyjść z lasu, zanim całkowity mrok opanował ziemię. Wiedział doskonale, że ranny i osłabiony, w tej ponurej, owianej złą sławą puszczy, nie miałby najmniejszych szans na doczekanie świtu. Ruszył niczym ćma do światła, które dostrzegł, gdy wokół niego zrobiło się ciemniej. Nie wiedział do jakiej wioski się zbliża. Nie wiedział też jak na jego widok zareagują mieszkańcy, ale niewiele miał do stracenia. Czasu było coraz mniej, ostry ból w boku nawet na chwilę nie dawał o sobie zapomnieć.

– Chodź, Duchu. Zobaczymy jak nas przywitają – prawa dłoń ostatkiem sił zacisnęła się na wodzach.

Koń zastrzygł uszami, sprawiając wrażenie, jakby cieszył się na myśl, że w końcu odpocznie, może nawet coś zje. Szedł spokojnie, obok swojego pana. Raz po raz parskając tak, że para buchała mu z nozdrzy.

Gdy dochodzili do karczmy, pierwszy zobaczył ich Erit, chłopak o wyjątkowo paskudnej urodzie. Stanął jak wryty, nie spuszczając oczu z nieznajomego i jego konia. Gdy zbliżyli się do niego na kilkanaście kroków, ten nie czekając na nic, jakby w panice, uciekł za przykarczemną stodołę. Kiedy już wydawało się, że nie wróci, pojawił się w towarzystwie trójki młodocianych opryszków. Obserwowali obcego, stojąc w bezruchu. Wędrowiec z trudem poprawił płaszcz, by nie można było dostrzec coraz większej ilości krwi, sączącej się z przebitego boku. Podszedł do wejścia, powolnym ruchem przywiązał konia do drewnianej poręczy. Kątem oka zauważył czterech podejrzanych osobników. Miejscowi, trochę ostrożnie, powolnym krokiem zbliżali się w jego stronę.

– Czego tu szukasz przybłędo? – pierwszy krzyknął rudy Erit. Odważniejszy, od kiedy miał towarzyszy.

– No właśnie… Czego tu? – zawtórowała mu reszta.

– Nie szukam kłopotów… Chcę tylko zjeść i opatrzyć ranę – odpowiedział obcy, stojąc do nich plecami.

– Patrz na nas psubracie, jak mówimy do ciebie!

– No właśnie… Patrz! – znowu udzielili się pozostali, sprawiając wrażenie znacznie mniej rozgarniętych niż ich rudy przywódca.

Duch zaczął przejawiać niepokój. Parskał, wierzgał kopytami jak gdyby przeczuwał, że za chwilę wydarzy się tutaj coś złego. Nieznajomy przyłożył dłoń do głowy swojego zwierzęcia, lecz to nawet trochę nie uspokoiło porywczego, czarnego jak smoła, wierzchowca.

– Dajcie mi spokojnie załatwić, co moje a odjadę i nikomu z was nie stanie się krzywda – wiedział, że to nie zadziała, ale przynajmniej próbował wyjść z tej całej sytuacji bez niepotrzebnego rozlewu krwi.

Lewą dłonią przycisnął ranę, odwrócił się powoli i delikatnie, tak żeby niczego nie zauważyli. Prawą dłoń włożył pod siodło.

– Psia mać! – zaklął pod nosem.

To, czego szukał po omacku, było z drugiej strony.

Nie spuszczając wzroku ze swoich przeciwników, całkiem bez pośpiechu, przykucnął. Gdy był już wystarczająco nisko, zrobił krok w tył. Znalazł się pod swoim koniem. Zrobił jeszcze jeden krok i najszybciej jak pozwalała mu na to rana, wstał. Dzielił ich teraz tylko Duch.

– Hej… Patrzta no… Ten brudas myśli, że jak zasłoni się swoją chabetą to mu damy spokój – roześmiał się Turvik. Śmiał się tak szeroko, że gdyby nie zmrok, widać byłoby wszystkie jego trzy zęby. Chłopak był chyba prawą ręką rudego zbira, bo jako jedyny prócz niego sprawiał wrażenie pewnego siebie.

– Ty… Erit… Może odpuścimy? Przecież on ledwo stoi na nogach. Jakoś chyba nie wypada zaczepiać kogoś, kto nie jest w stanie się sam obronić?

– Zamknij się Hubrig i zajdź go z boku – krzyknął Erit rozkazującym tonem. – Wywabimy go zza tego konika…

– Dzikus… – rudy odwrócił się do czwartego z bandy. – Daj mi coś, czym rozwalę łeb temu pomiotowi.

Najmłodszy z nich, dziesięcio– może jedenastoletni, Hubrig zaczął się wolno cofać. Zadawał się z dużo starszymi od siebie rzezimieszkami, bo mu imponowali. W takich chwilach górę brało jednak sumienie… On, jako jedyny z nich, je miał. Żałował, że tu z nimi przyszedł. Myślał teraz o słowach swojej matki. Przecież tak wiele razy powtarzała mu, żeby trzymał się od nich z daleka, bo ściągnie na siebie kłopoty. Instynktownie zaczął czuć, że właśnie te kłopoty, przed którymi przestrzegała go Hagal, zbliżają się nieuchronnie.

Herszt ruszył w lewo i patrząc na swoją ofiarę, szedł łukiem aż do momentu, kiedy zza końskiego zada wyłoniła się szara postać obcego. Dawno nikt spoza wioski nie zawitał do Rejmyre, więc teraz cały aż się trząsł z podniecenia, że będzie mógł się wyładować. Był teraz jeszcze odważniejszy niż przed chwilą, bo w ręku trzymał szeroki na dwa palce kij.

Duch, gdy poczuł pod siodłem rękę swojego pana, troszkę się uspokoił. On już znał takie sytuację i wiedział, co oznacza ręka w tym miejscu. Mężczyzna zza konia nie odzywał się. Obserwował tylko chuliganów, przeskakując wzrokiem od jednego do drugiego. Chciał już krzyknąć, po raz ostatni, by się cofnęli, ale zrezygnował… Kosztowałoby go to zbyt wiele sił. On też znał takie sytuacje i nie chciał tych sił marnować. Nie dość, że ledwo stał na nogach, to jeszcze przeczuwał, że już za chwilę siły te będę mu o wiele bardziej potrzebne. Rudzielec zrobił krok naprzód. Nie zdawał sobie sprawy, jakie głupstwo popełnia. Gdyby nie ciemność, która coraz bardziej spowijała plac przed karczmą, pewnie dostrzegłby, że spod siodła, w miejscu gdzie obcy trzymał prawą dłoń, wystawała rękojeść miecza…

Przyspieszył. Uniósł kij w morderczym szale, zamachnął się najszybciej jak mógł. Zrobił jeszcze ostatni krok w stronę swojego celu z wyzwiskiem na ustach:

– Ty wychędo…

Nie zdążył powiedzieć już nic więcej…

Przeraźliwy świst rozpruł powietrze tak szybko, że Erit nawet nie poczuł jak klinga rozcina go od prawego biodra aż po lewy obojczyk. Zwalił się na ziemię tuż za końskimi kopytami. Jęknął tylko raz, gdy upadał twarzą w błoto, potem znieruchomiał. Jego ciałem targnęły jeszcze lekkie dreszcze, lecz już wtedy chłopak był martwy. Turvik poczuł się w obowiązku przejąć funkcję po byłym przywódcy, ruszył z impetem na wędrowca, wyciągnął z ręki truchła kij, odskoczył w lewo, aby ominąć zwierzę…

– Zdychaj ty suczy synu! – powiedziałby pewnie więcej… Gdyby zdążył…

Drugi świst…

Już znacznie słabszy od pierwszego. To jednak wystarczyło, aby Trójzębny padł obok swojego niedawnego towarzysza. Złapał się za gardło, nie mogąc nawet krzyczeć z bólu. Spośród palców, zaciśniętych na grdyce, zaczęła sączyć się ciemna ciecz…

Wytrzymał dłużej niż poprzednik…

Niewiele dłużej…

Charczał przez chwilę jak topielec, dusząc się własną krwią, potem ucichł. Dzikiego już wtedy nie było przed karczmą, uciekł gdzieś pomiędzy pierwszym cięciem a drugim.

Hubrig kucał troszkę z tyłu, obserwując całe zajście z niezwykłym, jak na jego wiek, spokojem. Nawet się nie poruszył, nawet nie drgnął. Może ze strachu a może z ciekawości, jego wielkie oczy wędrowały po zwłokach. Spojrzał na konia, potem na mężczyznę. Nie powiedział nic. Nie próbował też uciekać, co bardzo zaciekawiło obcego.

Napadnięty mężczyzna stał trzymając się siodła, jego miecz w prawej dłoni czubkiem ostrza dotykał ziemi. Kiedy się puścił, by zrobić krok, poczuł jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Już nie tylko zraniony bok dawał mu się we znaki. Czuł, że całe jego ciało drętwieje w nieopisanym, potwornym bólu. Udało mu się zrobić dwa, może trzy kroki w kierunku chłopca, który już wyprostowany, w dalszym ciągu nie spuszczał rannego z oczu. Padł na kolana. Błoto spod jego stóp rozbryznęło się wokół. Zakręciło mu się w głowie. Usłyszał ogłuszający szum w uszach i wtedy już wiedział, że za chwilę padnie na ziemię.

Leżał obolały w kałuży błota. Czuł, że robi mu się coraz zimniej. Czuł też, jak krwawi jego przebity bok. Miał dziwnie znajomy, słonometaliczny smak w ustach. Wiedział, że to smak krwi. Wiedział, że ta krew na twarzy i w ustach nie jest jego…

Teraz mógł już tylko myśleć. Słyszał o słynnym braku gościnności w tych stronach. O tym, że nie najlepiej traktuje się tu obcych. Zwłaszcza takich, którzy wyglądają podejrzanie. Nie spodziewał się jednak, że zostanie powitany aż w taki sposób. Zastanawiał się dlaczego nikt z karczmy nie wybiegł, gdy rozcinał tych dwóch durniów, którzy podnieśli na niego rękę. Czy zrobił to aż tak cicho? A może to jeszcze jedno miejsce, w którym życie ludzkie ma tak niską wartość. Niższą niż miecz, który to życie odbiera. Ból stawał się coraz słabszy, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to nie powód do radości. Bolało mniej nie dlatego, że czuł się lepiej. Bolało mniej, bo czuł się coraz gorzej.

Spodziewał się najgorszego, już od dawna był na to przygotowany. Myślał o tych wszystkich rzeczach, których nie było mu dane zrobić i o miejscach, których nie zdążył jeszcze zobaczyć. Skoro tak wyjątkowo i serdecznie go tu przywitali, to niby jakim cudem mieliby mu teraz pomóc. Rano pewnie ktoś go znajdzie a miejscowy kat zapakuje jego ścierwo na wóz i wywiezie do lasu. Resztę dokończą sępy.

Zaczęło padać. Jemu jednak było wszystko jedno. Nagle poczuł na swoim czole małą dłoń. Potem drugą. Ktoś usiadł przy nim a małe dłonie uniosły jego zakrwawioną głowę i ułożyły ją na małych nogach jak na poduszce. Starał się ostatkiem sił otworzyć powieki, by zobaczyć kto to jest. Nie dał rady. Domyślił się jednak czyje to dłonie. Wiedział też, że chłopak pochylił się nad nim, bo na swojej twarzy nie czuł już spadających kropel deszczu…

Po chwili nie czuł już niczego…

Koniec

Komentarze

Ooooooo. A ja znam ten tekst! :-)
Witaj młodzieńcze! Widzę, że popracowałeś nad nieścisłościami. Teraz rzuciło mi się w oczy tylko jedno słowo: sępy. W jakiej szerokości geograficznej dzieje się akcja? Bo sępy to żyją w Afryce.
A, no i zwrot "gdy się puścił". Hmmm, potocznie tak się mówi, ale w prozie, to brzmi dwuznacznie. Przynajmniej dla mnie.
Mam nadzieję, że dostaniesz dużo komentarzy, bo twoja opowieść jest tego warta.

Ja się niestety nie dziwię, że komentarzy nie ma. Tekst jest nużący i schematyczny. Nie napisałeś tu niczego, co by zachęciło do dalszego czytania. Idzie sobie ranny koleś, trafia do wioski, gdzie rozwala kilku kolesi i mdleje. No i co powinno mnie w tym zainteresować. Do tego przez pół tekstu uparcie międlisz, że bohater jest ranny i słaby,  żeby czytelnik ani na chwilę o tym nie zapomniał.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Pomysł i wykonanie może nie powalają na kolana, ale czytałem dużo gorsze rzeczy, więc nie jest tak tragicznie. To co zakłulo mnie w oczy, to m.in. to, co wymienił już kolega wyżej, zbyt częste, wręcz nachalne powtarzanie jak bardzo zmęczony i jak okropnie ranny jest bohater. Poza tym przyczepiłbym się w kilku miejscach do przecinków, które stały tam, gdzie nie powinno ich być, bądź ich po prostu zabrakło. Do tego dodałbym jeszcze pewne niefrasobliwości jeśli chodzi o szyk wyrazów w niektórych zdaniach, bądź dobór słów, przykładem może tu być "Niższą niż miecz, który to życie odbiera." - wydaje mi się, że lepiej pasowałoby "mniejszą wartość", ale to sprawy związane z gustem, więc nie podlegające dyskusji.
Jeśli znajdę wolną chwilę doczytam ciąg dalszy, tymczasem życze powodzenia i pomyślności przy pisaniu następnych tekstów.
Pozdrawiam

Nie uważam, żeby tekst był najgorszy, ale faktycznie raczej schematyczny. Po takim początku raczej nie siegnę po drugą częśc, ale tekst przynajmniej trzyma się kupy i można przeczytac bez bólu zębów a to już coś. Niezbyt mi się spodobał ten fragment z wielokropkami, takie to strasznie pretensjonalne wyszło, ale to kwestia gustu. Na razie średnio, ale jest potencjał.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka