- Opowiadanie: lucius - Krasnal Chrzestny

Krasnal Chrzestny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krasnal Chrzestny

Opowiadanie jest pastiszem słynnej sceny bardzo słynnego filmu, ale mam nadzieję, że i bez znajomości tego filmu utwór da się czytać.

 

*****

 

Młody Mikelion Kor'leondur siedział przy tawernianym stoliku i patrzył ponuro na mężczyznę naprzeciw niego. Raz po raz zaciskał zęby; miał nadzieję, że ciemna broda skrywa spazmatyczne drganie szczęk. Bał się. Na wojnie wszystko było prostsze i trochę odrealnione. Wszechobecny smród krwi i swąd spalenizny spowijały umysł czerwoną mgiełką i wprowadzały w stan, gdzie krasnolud przestawał troszczyć się o swoje życie. Choć śmierć czaiła się zawsze na wyciągnięcie ręki, bitewny berserk sprawiał, że żaden wojownik o niej nie myślał. Teraz zaś Mikelion rozmyślał o niej stanowczo za dużo. Miał wręcz wrażenie, że Ponury Drwal dosiadł się do ich stolika niczym czwarty do kości. Jego olbrzymi topór zdawał się rzucać cień na wszystkich obecnych.

 

– Miksh? Wszystko w porządku?

 

Kor'leondur powrócił do rzeczywistości. Krasnolud siedzący po przeciwnej stronie stolika złożył włochate przedramiona na blacie. Potężne bicepsy napięły się pod złoconymi obręczami. Ciemne oczy spozierały z udawaną troską spod wygiętych w łuk brwi.

 

Virdos "Gremlin" Sol'ozidhum z niespotykaną bezczelnością patrzył prosto w twarz krasnoludowi, którego ojca niedawno próbował zamordować.

 

Zanim Mikelion zdążył odpowiedzieć, przy ich stoliku pojawiła się kelnerka. Przysadzista, nawet jak na krasnoludkę, brodę miała zgodnie z najnowszą modą zgoloną do skóry. Tylko niebieskawy, wieczorny cień na jej policzkach świadczył o tym, że nie jest gnomką.

 

Dziewczyna ustawiła na stoliku dwa kwarciane kufle i nalała do nich piwa z dźwiganego na ramieniu antałka. Ciemnobursztynowy trunek rozchlapał się naokoło; kufle podeszły pianą tak zwartą, że sięgała na cztery palce powyżej krawędzi i ani myślała się przelewać. Towarzyszącemu krasnoludom człowiekowi nie zaoferowano napitku, a on sam nie wydawał się wcale dotknięty tym faktem. Sol'ozidhum podniósł naczynie do ust i upił łyk. Otarł pianę z czarnej jak węgiel brody i skinął kelnerce głową.

 

– Dają tu jakieś dobre krasnoludzkie żarcie? – odezwał się Mackkluk, szpakowaty sierżant straży miejskiej.

 

– Dają – potwierdził Sol'ozidhum, obrzucając gwardzistę przelotnym spojrzeniem. – Spróbuj ogrzych żeberek, są najlepsze w mieście.

 

– To poproszę. – Sierżant wyszczerzył do kelnerki pożółkłe zęby.

 

Dziewucha oddreptała, kołysząc biodrami tak szerokimi, że Mikelion miał wrażenie, iż patrzy na żeglującą kogę.

 

"Gremlin" wziął jeden z kufli i postawił go przed młodym krasnoludem. Mikelion nawet na niego zerknął. Sol'ozidhum zwrócił się do Mackkluka.

 

– Będę rozmawiać z Mikshem w Języku Skał – powiedział przepraszającym tonem, choć w jego twardych oczach nie odmalował się nawet cień skruchy.

 

– W porządku. – Gwardzista machnął ręką, upychając sobie serwetę powyżej napierśnika.

 

"Gremlin" pochylił się w stronę najmłodszego syna Vittogha Kor'leondura. Mikelion spojrzał mu hardo w oczy. Zobaczył drobnego, choć niebezpiecznego bandziora – handlarza odurzającymi kadzidłami, który związał się z klanem Tat'taglur, gdy przywódca rodu Kor'leondur odmówił udziału w tym haniebnym procederze.

 

Przepraszam – zaczął nieszczerze Sol'ozidhum.

 

To nieważne.

 

Czarnobrody krasnolud westchnął i kontynuował.

 

To, co przydarzyło się twojemu ojcu, to tylko interesy. Żywię olbrzymi szacunek dla twojego ojca, uzbad Kor'leondura. Ale on jest staroświecki, nie pojmuje zmieniającego się świata. – Sol'ozidhum nachylił się jeszcze bardziej. – Musisz zrozumieć, czemu to uczyniłem

 

Doskonale rozumiem – odparł zimno Mikelion.

 

Choć sam nie był świadkiem zamachu, usłyszał relacje tak wielu osób, że mógł sobie wyobrazić, jak wszystko się odbyło. Oto uzbad Vittogh Kor'leondur robi osobiście zakupy na targu, jak zawsze miał w zwyczaju. Ochroniarzy niefrasobliwie zostawił przy powozie; sam z uśmiechem targuje się z przekupniami znającymi go od kilkudziesięciu lat. Nagle coś przykuwa jego uwagę – pomiędzy straganami przepycha się kilku opancerzonych krasnoludów, ściskane w dłoniach topory połyskują złowieszczo. Bezbronny uzbad Vittogh rzuca się do ucieczki. Przewraca za sobą stoisko z podrobami, buty pogoni rozdeptują z nieprzyjemnym plaśnięciem kiszki i nereczki na bruku. Uzbad Vittogh dopada już powozu, kiedy w jego kierunku lecą lekkie toporki. Jeden wbija się w plecy, drugi w udo. Stary Kor'leondur osuwa się po kole karocy, ośmieleni zamachowcy ciskają w niego jeszcze sztyletami. Zanim ochrona zdoła wygramolić się z powozu, zabójcy z klanu Tat'taglur wtapiają się w rozwrzeszczany tłum ludzi i krasnali. Freddhon, średni syn uzbad Vittogha upuszcza młot i zapłakany siada na krawężniku przy rannym ojcu.

 

Z rozmyślań wyrwał go powrót kelnerki. Korpulentna dziewoja postawiła przed nosem Mackkluka dymiącą misę, z której wystawały długie na łokieć żebra. Sierżant podziękował i ochoczo zabrał się do konsumpcji. Dwaj krasnoludowie odczekali, aż kolebiąca się rufa kogi zniknie z pola widzenia.

 

Posłuchaj Miksh – podjął "Gremlin". – Szanuję również siebie. I nie mogę pozwolić, by inny krasnolud wkraczał do mojej kopalni i powstrzymywał mnie przed dokopaniem się do złota. To, co się wydarzyło, było nieuniknioną konsekwencją upartości twojego ojca.

 

Sol'ozidhum przerwał na chwilę, jakby oczekiwał reakcji Mikeliona. Ten jednak siedział w milczeniu, mierząc przemytnika kamiennym spojrzeniem. Przed obydwoma krasnoludami stały nietknięte kufle piwa. Ciszę mąciło jedynie mlaskanie gwardzisty pochłaniającego ogrze żeberka.

 

Gdyby twój ojciec czuł się lepiej i sam prowadził interesy, zamiast, bez urazy – "Gremiln" uniósł owłosione dłonie w geście pojednania – powierzać je swojemu najstarszemu synowi, nie byłoby teraz tej rozmowy. Nie byłoby całej sytuacji – dodał z naciskiem.

 

Młody Kor'leondur wciąż milczał. Czarnobrody krasnolud poruszył się niespokojnie.

 

Proponuję rozejm do czasu, aż uzbad Vittogh wyzdrowieje. Wówczas powrócimy do targów. Żadnej zemsty, żadnej vendetty. Zawrzyjmy pokój, ale – przemytnik uniósł palec – wasz klan nie będzie się wtrącał do moich interesów.

 

To, czego – zaczął Mikelion i zerknął na sierżanta pochłaniającego kolację. – To, czego chcę – kontynuował w kontynentalnym języku – to gwarancja, że nikt ponownie nie spróbuje zabić mojego ojca. To jest dla mnie najważniejsze.

 

– Jaka gwarancja? – odparował w kontynentalnym Sol'ozidhum. – Jakąż gwarancję mogę ci dać, chłopcze? To ja tu jestem ścigany. Zmarnowałem swoją szansę. – Zmarszczył brwi. – Przeceniasz mnie, Miksh. Nie mam tyle władzy. Chcę tylko pokoju.

 

Kor'leondur odetchnął głęboko. Kiełkujący w nim strach począł przeradzać się w chłodną determinację.

 

– Muszę do wychodka – powiedział. – Mogę?

 

– Cóż, młody, jak trzeba to trzeba – odrzekł Mackkluk z pełnymi ustami.

 

Mikelion wstał od stolika. Ledwie postąpił krok, kiedy potężna łapa "Gremlina" złapała go za pas i osadziła w miejscu. Z podejrzliwym wyrazem twarzy Sol'ozidhum obmacał dokładnie młodego krasnoluda. Grube lecz wrażliwe palce przemytnika prześlizgnęły się szybko po wszelkich zakamarkach ubrania, w których młody Kor'leondur mógł ukryć broń.

 

– Sprawdziłem go już. Jest czysty – mruknął strażnik między jednym a drugim kęsem jedzenia.

 

Sol'ozidhum puścił Mikeliona, który skierował się do drzwiczek obok baru. Sala karczmy była niemal pusta; w rogu siedziała parka ludzi, a przy szynkwasie zapijał smutki podstarzały ork. Krasnolud otwierał już drzwiczki do ustępu, kiedy dobiegł go stłumiony głos Mackkluka.

 

– Wierz mi, obszukałem w życiu wielu zabijaków.

 

Mackkluk, strażnik miejski na liście płac klanu Tat'taglur. Mikelion zacisnął pięści. Kiedy jego ojciec leżał ranny w przyświątynnym szpitalu, to właśnie gwardzistom Mackkluka polecono strzec go przed kolejnymi próbami zabójstwa. W końcu był ważnym krasnoludem w mieście, filarem niskiego ludu. Jednak skorumpowany sierżant odwołał swoich podwładnych i o mało nie dopuścił do śmierci uzbad Vitarga. Gdyby Mikelion wraz z przyjacielem nie stanęli na straży szpitala, psy Sol'ozidhuma dokończyłyby dzieła. Krasnolud dotknął twarzy. Pod szczeciną brody wciąż wyczuwał opuchliznę powstałą, kiedy Mackkluk, wściekły z powodu oskarżenia o przekupstwo, złamał mu pięścią szczękę.

 

Pchnął rozchwierutane drzwi. Owionął go smród moczu i ekskrementów. Wychodek nie stał na zewnątrz karczmy, lecz łączył się z nią długim drewnianym korytarzykiem. Mikelion przemierzył łącznik kilkunastoma krokami i wszedł do latryny. Rozejrzał się w poszukiwaniu schowka.

 

Nie było żadnego schowka.

 

Spojrzał w górę, mając nadzieję zobaczyć jakiś stryszek albo załom. Jednak otaczały go tylko proste ściany z desek. Jego wzrok padł na dziurę wyciętą na siedzisku wychodka. Zrozumiał.

 

Trzęsąc się z obrzydzenia, młody krasnolud podciągnął rękaw kaftana i zanurzył ramię w kloace. Poczuł, jak jego rękę otacza zimna, półpłynna masa fekaliów. Gmerał w dziurze, modląc się do bogów o wytrwałość i powstrzymując wymioty. Wreszcie zziębnięte palce natrafiły na coś twardego. Zacisnął dłoń na śliskim stylisku i z odrażającym mlaśnięciem wydobył na świat obosieczny topór.

 

Jak on miał, na Przenajświętszą Brodatą Panienkę, ukryć to bydlę pod ubraniem?!

 

Powrócił pamięcią do sceny, jaka rozegrała się kilka dni temu w kamienicy Kor'leondurów. Podburzony zamachem na ojca i nabuzowany niedawnym sukcesem w szpitalu, zaproponował, że podejmie się zabicia Sol'ozidhuma i Mackkluka. Postanowił, że umówi się z nimi w miejscu publicznym, pozorując chęć zawarcia rozejmu, zaś agenci klanu Kor'leondur wywiedzą się, jaki lokal wybrali Tat'taglurowie i podrzucą do wychodka broń. Jego najstarszy brat, Santaggon, wyśmiał go wówczas, mówiąc, że to nie zadanie dla takiego dobrego chłopca, jak on. "Nie podołasz", mówił z pobłażaniem, mierzwiąc Mikelionowi czuprynę. "Morderstwo z zimną krwią to coś zupełnie innego od zabijania na wojnie". Jego przyboczni mu wtórowali. Komnata pełna krasnoludów, którzy nie śmieli wybrać się na wielką wojnę klanów z trollami, wykorzystując swoją pozycję i wykręcając się łapówkami. On jedyny spośród trzech braci zgłosił się na ochotnika. I zakosztował więcej przelanej krwi, niż wszyscy podwładni jego ojca razem wzięci. A te spasione piwskiem i golonką, rozleniwione krasnale śmiały go pouczać. Weterana! Co gorsza, Sansh miał też bardziej racjonalne argumenty.

 

W ciągu całej historii Pięciu Krasnoludzkich Klanów Nowocisowa nie zdarzyło się, żeby któryś z rodów dokonał zamachu na oficera straży miejskiej. Groźba odwetu ludzi i ostracyzmu ze strony pozostałych czterech klanów stanowiła wystarczający straszak. Ród, który zaryzykowałby zabijanie gwardzistów, mógł przegrać wszystko. Tu, na szczęście, Mikeliona poparł go radca prawny klanu, Thomhaag – człowiek adoptowany przez uzbad Vittogha i przyjaciel braci z dzieciństwa. Stwierdził, że przekupny sierżant straży, który praktycznie stał się osobistym ochroniarzem ściganego przemytnika, nie był już pod ochroną. Wkroczył na teren krasnoludów i teraz obowiązywały go reguły Klanów. Śmierć obu mężczyzn dałoby się dobrze wykorzystać propagandowo. A klan Kor'leondur tylko by na tym zyskał.

 

Sansh, naciskany z dwóch stron, niechętnie zgodził się na misję brata. Przezwyciężył opory i zaufał mu.

 

A teraz niedoszły mściciel Kor'leondurów stał rozdygotany w klopie, ściskając w dłoni ociekający gównem topór, którego nie miał nawet gdzie schować.

 

Trzymając oręż jak najdalej od siebie, krasnolud przeszedł korytarzykiem z powrotem do drzwi na salę. Spojrzał przez szparę między wypaczonymi deskami. Mackkluk akurat przełykał kęs ogrzyny i zerknął w stronę wychodka. Mikelion skamieniał ze strachu, ale sierżant nie dostrzegł jego rozgorączkowanego oka spozierającego zza szczeliny. Sol'ozidhum był odwrócony do niego plecami. W prawej ręce trzymał kufel z piwem, palcami lewej bębnił niecierpliwie po blacie.

 

Młody krasnolud wyprostował się i odetchnął kilka razy głęboko, jak przed wypadem z okopów. Lewą dłoń oparł o drzwi. Policzył w myślach do trzech. A potem jeszcze raz do trzech. Licząc do trzech po raz trzeci, poczuł się głupio. Co gorsza, miał wrażenie, że "Gremlin" i Mackkluk zaczynają się niecierpliwić jego przedłużającą się nieobecnością. Oczyma duszy widział, jak czarnobrody sięga po podręczną kuszę, a sierżant straży wybiega z karczmy, by wezwać posiłki. Nie mógł do tego dopuścić. Zacisnął zęby i natarł barkiem na drzwi.

 

Wrota ustępu otworzyły się i uderzyły z trzaskiem o ścianę. Kor'leondur wyskoczył na zewnątrz z bojowym okrzykiem na ustach. Sol'ozidhum odwrócił się na krześle, ale zanim zdołał wstać, topór rozpłatał mu czaszkę. Krew, mózg i kał z ostrza obryzgały wszystko naokoło. Przemytnik zginął na miejscu. Mikelion szarpnął toporem, lecz ten ugrzązł w głowie martwego krasnoluda. W przypływie strachu zaparł się nogą o brzuch trupa i zaczął targać bronią na prawo i lewo. Gwardzista przyglądał się tej scenie ze z niebosiężnym zdumieniem. Wreszcie po kilku sekundach upuścił sztućce na talerz i sięgnął po miecz. Spanikowany Kor'leondur wypuścił z dłoni stylisko topora i sięgnął przez stół. Zanim Mackkluk zdołał wydobyć broń z pochwy, jego własny widelec wbił mu się w gardło. Sierżant zacharczał, chwytając się za szyję. Jasnoczerwona krew bluzgała na założoną za kirys serwetkę. Młody Mikelion chwycił ponownie za swój oręż i pociągnął go do siebie najmocniej, jak umiał. Ostrze niechętnie rozstało się z czaszką Sol'ozidhuma; po izbie rozniosło się upiorne cmoknięcie. Krasnolud zamachnął się toporem, trafiając rannego strażnika w czoło. Chrupnęła kość, sierżant Mackkluk zwalił się na stolik, przewracając go i wywracając na siebie resztki ogrzych żeberek.

 

Zamachowcy dybiący na życie uzbad Vittogha Kor'leondura byli martwi.

 

Mikelion oddychał ciężko, patrząc na oba trupy. Rozejrzał się. Para ludzi w kącie karczmy kuliła się pod stolikiem, oberżysta stał za szynkwasem skamieniały ze strachu, kelnerki umknęły na zaplecze. Tylko pijany ork siedział niewzruszony i flegmatycznie siorbał wino z glinianego kubka. Kor'leondur odrzucił od siebie zbrukany topór i skierował się do wyjścia tak szybko, jak pozwalały mu jego krótkie nogi. Pchnął ciężkie, obite podrdzewiałym żelazem drzwi. Na twarzy poczuł chłodną mżawkę, w nozdrzach fetor rynsztoka. Po drugiej stronie wysadzanej kocimi łbami ulicy majaczyły sylwetki dwóch kudłatych kuców. Krasnolud zebrał ręką poły peleryny i przebiegł przez jezdnię, ślizgając się na mokrych kamieniach.

 

Od ściany budynku oderwał się niewielki cień. Szczupły krasnal, jeden z zaufanych żołnierzy klanu Kor'leondur, zwinnie wskoczył na grzbiet kuca. Mikelion dopadł swojego wierzchowca i złapał go za wodze. Zanim jednak zdążył podciągnąć się na siodło, poczuł silne uderzenie w pierś. Oszołomiony, zerknął w dół.

 

Z jego kaftana sterczał bełt kuszy. Krew przesiąkała szybko przez szary materiał. Dopiero po chwili krasnolud poczuł rwący ból. Ugięły się pod nim kolana. Uczepił się uzdy kuca, ale ktoś brutalnie wyrwał mu ją z dłoni. Z trudem podniósł wzrok. Żołnierz Kor'leondurów chował pod pelerynę małą kuszę, mierząc rannego pryncypała beznamiętnym spojrzeniem. Drugą ręką trzymał luźnego wierzchowca za uprząż. Zdrajca krótkim okrzykiem pogonił kuce i odjechał, przewracając Mikeliona na bruk.

 

 

Tętent koni cichł w oddali. Przy karczmie zbierali się gapie, ktoś – może oberżysta – zaczął wzywać straż. Najmłodszy syn uzbad Vittogha wykrwawiał się w rynsztoku, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Nie obawiał się nadchodzącej śmierci. Był gotowy na jej przyjęcie od czasu swojej pierwszej bitwy w wielkiej wojnie. Jednak czuł, że coś w tej historii poszło zupełnie nie tak, że wypadki powinny były potoczyć się innym torem. Lotka bełtu drgała w rytm nieregularnych, płytkich oddechów. Serce Mikeliona biło coraz słabiej, krasnolud popadał w odrętwienie. Nie słyszał już nawoływań strażników, nie czuł wilgoci krwi i deszczu. Jeszcze w głowie kołatała mu ostatnia myśl: "to zupełnie nie tak". Gasnącymi oczami ujrzał rosnący cień, który zdawał się przysłaniać całą uliczkę. Lodowate palce zacisnęły się na jego duszy, wielki topór wzniósł się i opadł, podcinając drzewo życia krasnala. Ponury Drwal zabrał Mikeliona Kor'leondura do Bezkresnej Kopalni.

 

 

*

 

 

Santaggon Kor'leondur zginął niedługo później, zaszlachtowany toporami w zasadzce na rogatkach miasta. Sędziwy uzbad Vittogh przeżył Miksha i Sansha tylko o kilka lat. Umarł w ogrodzie, bawiąc się z jednym ze swych osieroconych wnuków. Władzę nad klanem przejął średni syn – Freddhon. Słaby i nieudolny, nie był w stanie utrzymać dominującej pozycji Kor'leondurów wśród Pięciu Klanów Nowocisowa. Ród stopniowo tracił wpływy, jego interesy podupadały. Konkurenci poczęli działać coraz śmielej. Mnożyły się napady na złotników i jubilerów klanu; podkładano proch w tawernach, do których uczęszczali żołnierze Kor'leondurów; prominentni członkowie rodu padali ofiarami zamachów w biały dzień. Wreszcie Freddhon został zamordowany przez własnych ludzi. Schorowany mecenas Thomhaag nie ubiegał się o sukcesję nad masą upadłościową. Zawarł ugodę z głowami pozostałych czterech klanów. W zamian za darowanie życia jemu i wnukom Vittogha Kor'londora zrzekł się wszystkich interesów rodu i przekazał struktury zwycięzcom. Kilkudziesięciu pozostałych przy życiu żołnierzy zmieniło barwy klanowe, imperium uzbad Vittogha zostało podzielone na cztery części niczym tort. Młodych Kor'leondurów oszczędzono, ale wygnano z miasta na zawsze. Rozpierzchli się na cztery strony świata, żadne z nich nigdy nie powróciło do Nowocisowa.

 

Klan Kor'leondur przestał istnieć.

 

A przecież to nie tak miało być, zupełnie nie tak…

Koniec

Komentarze

Ładnie napisane, ale tak samo, jak nie kręci mnie "Ojciec Chrzestny", tak i ten tekst mnie nie ruszył. Pewnie facetom się bardziej spodoba.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Suzuki, jak chcesz kobiecą literaturę, to zajrzyj sobie na "Strażniczki". To nie ironia. Powaga.
Podobała mi się scena walki. Generalnie tyle. To co było przed i po, tak sobie. Ostatni akapit w ogóle zbędny.
Czy korzystałeś kiedyś z wychodka; taki drewniany, dziura wykopana w ziemi itp. 'Poziom' gówna jest minimum metr poniżej deski z dziurą. Generalnie, im głębiej, tym lepiej. Gdyby było, tak jak opisujesz, to siadajac na deskę, nieomal ocierałbym się o zawartość dziury. No i zawartość wyciekałaby pomiędzy deskami. To tyle, w kwestii gównianego komentarza ;-).
Daję 3. Na większe zachwyty mnie nie stać.

Łatwo się pogubić w nadmiarze imion i nazwisk. To niedobrze. W kwestii wychodka muszę się zgodzić z Tomaszem. 
Tak poza tym -- całkiem fajne. Zgrabnie napisane, dość lekko. W przeciwieństwie do przedmówcy, przypadła mi do gustu nie tylko scena walki. 
Ode mnie 4. 

Nowa Fantastyka