- Opowiadanie: Makinath - Drzewo Życia - Rozdział I

Drzewo Życia - Rozdział I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Drzewo Życia - Rozdział I

POCZĄTEK

 

 

 

 

 

Karl Hoffman zdjął drewniany kufel z półki zawieszonej nad kontuarem i zanurzył go głęboko w stojącejm obok beczce. Po chwili podniósł do ust wypełnione piwem naczynie i za jednym razem wlał w siebie połowę jego zawartości. Zamaszystym ruchem przedramienia otarł pianę z górnej wargi i ruszył do najbliższego stolika. Jedną ręką odwrócił stojące przy nim krzesło w kierunku drzwi i ciężko usiadł.

 

Ciekawe, czy dziś ktoś się zjawi?

 

Karl był właścicielem gospody „Pod Zbutwiałą Tarczą” od dwudziestu lat, kiedy to jego ojciec zniknął bez śladu. To właśnie stary Dietrich Hoffman, przybywszy do Wissenburga blisko czterdzieści lat wcześniej, własnoręcznie postawił budynek, w którym znajdowała się karczma. Nie zrobił tego od razu, początkowo zaciągnął się do brygady drwali wycinającej okoliczne lasy. W ten sposób poznał Herr Johanna, dowódcę drużyny, oraz jego córkę, Melissę, z którą wkrótce się ożenił, a ona wydała na świat małego Karla. Hans, zdając sobie sprawę z tego, że praca drwala na dłuższą metę może być niezwykle wyniszczająca, zdecydował się poszukać innego źródła utrzymania. Zaciągnął pożyczkę u teścia, wybudował gospodę i jako jej szyld zawiesił na stalowych łańcuchach tarczę, której używał w czasie służby w armii imperialnej. Karl nigdy nie spytał bezpośrednio, ale podejrzewał, że ojciec trafił do tego zapomnianego przez świat miejsca po tym jak zdezerterował ze swojej jednostki. Rodzina żyła szczęśliwie przez kilka kolejnych lat, w międzyczasie Melissa urodziła cztery lata młodszą od Karla Katję. Jak się jednak okazało, Hans nigdy nie odnalazł się w roli ojca i męża, w rezultacie czego Melissa opuściła Wissenburg rok po urodzeniu Katji, zabierając dziewczynkę ze sobą. Znienawidzony przez swojego teścia, Hans za jednym zamachem utracił jedyne dwie osoby, które w pełni zaakceptowały go jako nowego mieszkańca miasteczka. Karczmę zaczęło odwiedzać coraz mniej miejscowych, a jedynymi gośćmi stali się przejeżdżający od czasu do czasu przez miasto kupcy, strażnicy dróg i poszukiwacze przygód. Lata mijały i wraz z otworzeniem się nowych szlaków handlowych na północy w rejonie Ankh, kupcy, czyli najbardziej dochodowi bywalcy, niemal kompletnie porzucili podróże na – powszechnie uważane za biedniejsze – południe. Wciąż co prawda nie brakowało poszukiwaczy przygód, ale ci, z wielu różnych powodów, mają tendencje do nie wracania nigdy w to samo miejsce. Wszystkie te wydarzenia przypadły na okres dzieciństwa Karla, przez co chłopiec tak naprawdę nigdy nie uświadczył jego uroków. Po opuszczeniu przez Melissę, Hans wydawał się oskarżać o zaistniałą sytuację Karla, który nie potrafił odeprzeć zarzutów ojca. Nie było też w pobliżu nikogo kto mógłby ochronić chłopca przed gniewem starszego mężczyzny, bo Hans nie dopuszczał do niego nikogo, łącznie z Johannem. Przez wiele lat bity i poniżany, Karl postawił się ojcu w wieku siedemnastu lat. Wtedy to po raz pierwszy Hans wylądował na ziemi trzymając się za broczący krwią, złamany nos. Gdy chłopiec obudził się na drugi dzień, jego ojca nie było już w mieście. Początkowo przerażony koniecznością samodzielnego zarządzania karczmą, Karl znalazł oparcie w dziadku, który wyraźnie ucieszył się ze zniknięcia zięcia. W ciągu kilku kolejnych lat we dwóch odbudowali reputację „Zbutwiałej Tarczy” i gospoda znów wypełniła się gwarem rozmów prowadzonych przez miejscowych.

 

Dziś mijał rok od śmierci Johanna Runge. Zmarł w nocy, leżąc we własnym łóżku, gdzie Karl znalazł go na drugi dzień. Oblicze starca było spokojne, wręcz wyrażało ulgę, że to już koniec podróży.

 

Jutro rano wszyscy okoliczni mężczyźni ruszą w pola, zbierać żniwa tego lata. Oprócz Karla. Blisko czterdziestoletni już mężczyzna chciał uczcić śmierć dziadka użynając się w trupa. Wiedział, ze Johann by tego chciał, gdyby wciąż żył. Mężczyzna wychylił kufel do dna, wstał i ruszył, żeby ponownie go napełnić. Zawsze tak było, cały okres żniw był bardzo ciężki zarówno dla interesu Karla jak i dla jego wątroby. Mężczyźni harowali ciężko od rana do nocy, a kobiety z reguły rzadko odwiedzały gospodę. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – czas, który następował po żniwach, rekompensował wszelkie poniesione wcześniej straty. Bardzo często z dużą nawiązką.

 

Drewniane naczynie po raz kolejny zanurzyło się w odmętach złotego trunku tylko po to, by po chwili… Karl zamarł. Rozpoznałby ten odgłos o każdej porze dnia i nocy. Dźwięk otwierających się drzwi frontowych. Mężczyzna podniósł wzrok znad beczułki piwa i wtopił go w ciemność zalegającą na dworze. Nie licząc okresu żniw, Karl był przyzwyczajony do widywania gości o tej porze. Teraz jednak był pewien, że nie może to być żaden z miejscowych. Instynktownie puścił kufel, który zaczął unosić się na powierzchni beczki niczym porzucona szalupa, i zacisnął palce na leżącej pod ladą, obitej stalą, drewnianej pałce. Do środka wmaszerowały cztery postaci – każda o kompletnie innej posturze. Pierwsza przewyższała Karla co najmniej o dwie głowy, choć karczmarz nigdy nie zaliczał się do ludzi niskich i była od niego ze dwa razy szersza. Kolejna dorównywała pierwszej wzrostem, ale była zdecydowanie szczuplejsza. Były też dwie mniejsze, jedna sięgająca Karlowi do pępka, wyglądała jak beczułka na krótkich nóżkach i druga przypominająca posturą około dziesięcioletnie dziecko. Wszystkie opatulone były w ciężkie, brązowe płaszcze podróżne, które uniemożliwiały stwierdzenie czegokolwiek więcej o ich tożsamości. Cała grupa usiadła przy stoliku stojącym najdalej jak to tylko możliwe od zlokalizowanego centralnie paleniska. A tak, palenisko. Powinien je rozpalić. Karl puścił drewnianą pałkę domyślając się, że w starciu z czwórką nieznajomych i tak nie zrobiłaby różnicy i wolnym krokiem ruszył do otoczonego pierścieniem kamieni stosu drewnianych szczap. Gdy nie było gości wolał zaoszczędzić i cieplej się opatulić, ale jeżeli w karczmie przebywał choć jeden gość, ogień miał płonąć. Po kilku minutach odezwało się przyjemne trzeszczenie spalanych drewien, a izbę wypełnił pomarańczowy blask. Karl wrócił za ladę tylko po to, żeby się, że najmniejszy z przybyłej kompanii właśnie pociąga zdrowy łyk z drewnianego kufla, który jeszcze chwilę wcześniej unosił się na powierzchni beczki. Pokryta kilkudniowym, zdecydowanie nie dziecięcym zarostem twarz wykrzywiła się w uśmiechu na widok zmieszanego Karla.

 

– Wyśmienite! Od tygodni nie piłem tak dobrego piwa! Swoją drogą, jak już o tym pomyśleć, to od tygodni w ogóle nie piłem piwa… – istota wyminęła zamurowanego mężczyznę i skierowała się do swoich towarzyszy – Jeszcze trzy razy to samo! I proszę się nie martwić, mamy czym zapłacić.

 

Jakby na potwierdzenie tych słów w izbie rozległo się głośne brzęknięcie, kiedy cztery srebrniki wylądowały na kontuarze tuż obok powoli dochodzącego do siebie Karla. Karczmarz postawił przed sobą trzy kolejne kufle i zaczął je napełniać, próbując uporządkować myśli. Goście podjęli rozmowę przyciszonymi głosami, a Karl mimo woli wytężył słuch. Szybko zorientował się, że nieznajomi nie dyskutują w żadnym znanym mu języku, a jako że znał tylko jeden, możliwości było dość dużo. Obsłużył swoich klientów, napełnił kolejny kufel specjalnie dla siebie i usiadł obok potrzaskującego wesoło paleniska. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem „Zbutwiałą Tarczę” odwiedziła tak nietypowa kompania. Gdy miał kilka lat, jeszcze przed odejściem mamy i Katji, do gospody wmaszerowało dwóch obejmujących się przyjacielsko czarodziei. Jakieś dwie godziny i dziesięć kufli piwa później cała wschodnia ściana gospody została zmieciona z powierzchni ziemi za pomocą jakiegoś zaklęcia. Czarodzieje oczywiście przeprosili i zapłacili za szkody, po czym nigdy więcej się w Wissenburgu nie pojawili. Karl był przekonany, że miało to związek z faktem, iż monety rozpłynęły się w powietrzu na chwilę po tym jak w pośpiechu wyjechali z miasta. Był też kiedyś wielki barbarzyńca, mierzący chyba z osiem stóp, musiał wchodzić do gospody niemal na czworaka. Twierdził, że wyrusza w Góry Szare aby tam siłować się na rękę z kamiennymi gigantami. Zawrócił tak szybko jak przegrał w tej samej konkurencji z dziadkiem Johannem. Przewinęło się też wielu innych niedoszłych bohaterów, jak w każdej karczmie w tej części kontynentu. Karl próbował wmówić sobie, że tak samo jest w tym przypadku, że to czwórka chcących tajemniczo wyglądać, niegroźnych świrów. Bardzo chciał tak myśleć.

 

Ale czuł coś zupełnie innego.

 

Wydawało mu się, że znalazł się w towarzystwie drapieżników o wiele groźniejszych niż wszystkie, jakie spotkał do tej pory. Miał szczęście, że na ofiarę upatrzyły coś (lub kogoś) innego i nawet nie zwracają na niego uwagi. W końcu po co mieliby to robić? Był zwykłym, szablonowym karczmarzem, zamieszkiwał jednoosobowy pokój na pierwszym piętrze, a w czwartki zawsze grywał na lutni ku uciesze miejscowych bywalców. Nie, na pewno on nie ma żadnego związku z ich wyprawą, a to, że zatrzymali się akurat w „Zbutwiałej Tarczy” to zupełny zbieg okoliczności. Po prostu poczeka, aż załatwią swoje sprawy i sobie stąd pójdą. Przede wszystkim musi dbać o interes – bez niego mogą go zaszlachtować na miejscu, wyjdzie na to samo. Karl wzdrygnął się. No dobrze, nie do końca. Chyba jednak lepiej być żywym karczmarzem bez karczmy niż martwym karczmarzem bez karczmy. Tak przynamniej podpowiadała mu intuicja.

 

Czas dłużył się nieznośnie i Karl urozmaicał go sobie co jakiś czas dolaniem następnej kolejki. Niewielki nieznajomy, wciąż zupełnie nie skrępowany, kursował tam i z powrotem donosząc sobie i swoim towarzyszom kolejne porcje złocistego trunku. Na ladzie leżała już co najmniej równowartość trzech koron w srebrnikach. „W sumie to nie taki zły układ” pomyślał Karl.

 

I właśnie wtedy zaczęło się piekło.

 

Jeden z nieznajomych krzyknął coś i cała czwórka jak jeden mąż wstała sięgając jednocześnie pod płaszcze. Karl niezmiernie chciał zobaczyć co stamtąd wyciągną, ale w tej samej chwili huknęło i coś ciężkiego uderzyło go prosto w klatkę piersiową. Krzesło zachwiało się i runęło do tyłu, tuż obok ogni wydobywających się z paleniska. Karl został przygnieciony przez drzwi frontowe do swojej gospody, które z jakiegoś powodu leżały właśnie na środku izby. Karl naparł z całych sił na ciężkie, dębowe odrzwia mające w zamierzonym przez Hansa scenariuszu strzec jego syna przed złem tego świata. Na jego nieszczęście nie przewidział sytuacji, w której staną się śmiertelnym wrogiem Karla. Mężczyzna przesunął drzwi odrobine w lewo, na tyle, żeby wyrwać się ze śmiertelnej pułapki. Tak szybko jak omiótł wzrokiem scenę rozgrywającą się w karczmie, zdecydował, że na odhaczanie pola „Uciec ze śmiertelnej pułapki” na dzisiejszej liście „Do zrobienia” jest jeszcze za wcześnie.

 

Czwórka nieznajomych odrzuciła płaszcze i Karl mógł się im teraz dokładnie przyjrzeć. Stojąca z przodu, największa sylwetka, należała do mężczyzny o zielonkawo-ziemistej skórze i dzikim wyrazie twarzy. Karl nie mylił się wcześniej, spod dolnej wargi człowieka (no właśnie, człowieka?) wystawały dwa nierówne, szare kły. Klatkę piersiową i uda pokrywała kolczuga z gęsto plecionych, stalowych kółek, narzucona na skórzaną kurtę. Ork – Karl domyślał się, że ta istota może nim być, choć nigdy żadnego nie widział – nie miał przy sobie widocznej broni, nie licząc stalowych rękawic, naszpikowanych niewielkimi ostrzami, które sięgały aż do łokci. Co więcej, jeżeli widok tego zielonego olbrzyma we własnej, niewielkiej gospodzie miał wstrząsnąć Karlem, to widok stojących razem, bark w bark, orka i krasnoluda wywrócił świat karczmarza do góry nogami. Brodacz, którego wcześniej Hoffman wziął za mobilną skałę, był od stóp do głów zakuty w pełną zbroję płytową, a w rękach ściskał zdobiony niezrozumiałymi dla Karla runami, dwuręczny topór. Za plecami tej dwójki przykucnęła niewielka sylwetka. Karczmarz klepnął się w czoło. Niziołek, oczywiście. Nieraz gościł u siebie tych małych spryciarzy, zazwyczaj będąc zmuszanym do egzekwowania całej kwoty należnej za noclegi z góry. Wykazywały zadziwiające zapominalstwo, jeżeli chodziło o kwestie regulowania zaległych zobowiązań. Bezpośrednio nad nim, ze splecionymi przed sobą rękami i spuszczoną głową stała wysoka, smukła postać odziana w kremowe szaty. Spomiędzy spadających na ramiona szerokimi kaskadami, kasztanowych włosów, sterczały zaostrzone uszy. Karl zwrócił wzrok w kierunku miejsca, gdzie jeszcze chwilę wcześniej znajdowały się drzwi. To właśnie tam stała osoba, która postawiła tę – wydawałoby się – zatrważającą grupę w stan pełnej gotowości. Nieco niższy od Karla, mężczyzna w średnim wieku o sięgających ramion, rudych włosach. Nowoprzybyły podrapał się po idealnie ogolonej twarzy, po czym wcisnął ręce do kieszeni szarego, wełnianego płaszcza.

 

– Cześć. – rzucił lekkim tonem.

 

Karl zaczął powoli czołgać się w stronę kontuaru, starając się robić tak mało hałasu jak to tylko możliwe. Bardzo możliwe, że to dziwne zgromadzenie nie zwróciło by na niego uwagi nawet, jeżeli wybiegłby z krzykiem przez dziurę ziejącą w miejscu wyważonych drzwi, ale wolał nie podejmować zbędnego ryzyka. Był tak zajęty byciem nieistotnym, że nie zdawał sobie sprawy z przeciągającej się po krótkim powitaniu ciszy. Już tylko kilka sekund dzieliło go od zamierzonego celu, gdy ciszę przeszył rozpaczliwy krzyk. Karl obrócił się momentalnie do tyłu i zobaczył padającą na ziemię, smukłą kobietę. W tym momencie kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Niziołek uklęknął obok swojej towarzyszki i zaczął nią nerwowo potrząsać. Krasnolud zrobił krok w stronę rudego mężczyzny, ale został zatrzymany przez wyciągnięte ramię zielonego olbrzyma. Natomiast sprawca całego tego zamieszania wykonał ledwo zauważalny gest lewą dłonią i krzesło, które jeszcze chwilę temu leżało tuż obok paleniska zmaterializowało się za nim. Mężczyzna podwinął płaszcz i usiadł, zakładając nogę na nogę.

 

– Czy tak się wita starych przyjaciół? – zapytał urażonym tonem. – Próbując namieszać im w głowach swoimi tanimi sztuczkami? Doprawdy Irileth, spodziewałem się po tobie czegoś więcej.

 

Krasnolud splunął na ziemię i opuścił przyłbicę swojego hełmu.

 

– Już ja ci dam coś więcej, ty…

 

– Uspokój się Oin. - Karl uniósł brwi ze zdziwienia. Ostatnie słowa wypowiedział zielonoskóry olbrzym, ale bynajmniej nie głębokim, dudniącym głosem. Dalszy tok rozmowy miał wyjaśnić, że ork tak naprawdę był orczycą. Kolejne słowa skierowane były do rudowłosego mężczyzny. – Czego chcesz? Co tutaj robisz?

 

Twarz siedzącego wyrażała głębokie niedowierzanie.

 

– Co tutaj robię? Myślę, że doskonale wiesz co my wszyscy tutaj robimy, Rhux. Każde z nas wie. W końcu sami ustaliliśmy miejsce spotkania.

 

– Wiele się zmieniło od tamtego czasu.

 

Rudowłosy postukał się palcem wskazującym w podbródek w marnej pantomimie zamyślenia.

 

– Tak… W ciągu tych kilku lat nasze drogi nieco się rozeszły, ale czy chcemy pozwolić żeby wpłynęło to na naszą współpracę? Kochani, odnieśliśmy tyle sukcesów w przeszłości, nie wiem dlaczego mielibyśmy zrezygnować z kilku kolejnych.

 

Jasno odziana kobieta wsparła się na ramieniu niziołka i powoli podniosła. Z jej ust wyrwał się zduszony dłonią kaszel.

 

– Irileth, tak cieszę się, że nic ci się nie jest! – Karl mógłby przysiąc, że w głosie rudowłosego rzeczywiście było słychać ulgę. – Nigdy nie byłbym sobie w stanie wybaczyć, gdyby stało ci się coś poważnego.

 

Kobieta wsparła się na prawym ramieniu orczycy i w ciszy wpatrywała się w siedzącą postać. Niziołek za to przecisnął się przez wąską szczelinę między Rhux i Oinem, otrzepał zakurzony płaszcz, który wcześniej zebrał z podłogi i zarzucił go na ramiona. Po chwili podniósł wzrok i wzdrygnął się, tak jakby zobaczył najnowszego gościa po raz pierwszy.

 

– Oh, Alexander. Kiedy się zjawiłeś?

 

Karl zerknął na mężczyznę nazwanego Alexandrem i po raz pierwszy dostrzegł na jego twarzy cień zdenerwowania.

 

– Dosłownie przed sekundką Boomerze, nasza stara towarzyszka Irileth przywitała mnie w progu ze wszystkimi znanymi jej uprzejmościami.

 

Niziołek przysunął jedno z krzeseł i wyraźnie nieskrępowany przyjął na nim pozycję łudząco podobną do rudowłosego człowieka.

 

– Dobrze więc, o czym chcesz w takim razie porozmawiać? Jestem pewien, że tutejszy barman może nam urozmaicić tę pogawędkę kuflem piwa. Mają tu wyśmienite piwo, Alexandrze.

 

– Nie wątpię, ale nie mam już w zwyczaju pić alkoholu.

 

– Tak też myślałem. Ja natomiast chętnie się jeszcze napije.

 

Karl potrzebował kilku sekund żeby w pełni zrozumieć sens ostatnich słów wypowiedzianych przez niziołka. Wstał niezgrabnie, uderzając łokciem o blat pobliskiego stołu i przeklinając pod nosem. Drżącymi rękami ściągnął kolejny kufel z górnej półki, napełnił go piwem i na uginających się nogach zaniósł niziołkowi. Ten przyjął go w milczeniu, odchrząknął i kontynuował.

 

– Tak więc Alexandrze. Kiedy to ostatni raz się widzieliśmy? Czy nie było to ubiegłej zimy w forcie Twinpeak? Kiedy ja i Rhux zostaliśmy zmuszeni do spalenia cię żywcem?

 

– Tak, chyba później nie mieliśmy okazji się spotkać. Byłem dość zajęty.

 

– Czym takim może zajmować się zwęglone ciało, mój drogi przyjacielu? – Boomer zmarszczył brwi, wyraźnie zaintrygowany tą kwestią.

 

Karl mimowolnie skulił się, otwarcie przerażony atmosferą tej rozmowy. Życie w Wissenburgu nigdy nie przygotowało go na sytuacje tego typu. Alexander uśmiechnął się, ukazując rząd idealnie równych, białych zębów. Wyraźnie bawiły go te małe zgryźliwości.

 

– Najpierw musiałem odzyskać starą kondycję. Co tam odzyskać, znacząco ją polepszyć. Te o – wskazał skinięciem głowy leżące obok paleniska drzwi – są naprawdę solidnie zrobione. Aż żal było je niszczyć, ale chciałem rozumiesz, trochę się pochwalić.

 

– Tak, to bardzo w twoim stylu. Co teraz zamierzasz? ­– w głosie Boomera po raz pierwszy nie dało się usłyszeć nonszalancji.

 

– Jak to co, wyruszamy odnaleźć księgę, czyż nie? Tak, jak planowaliśmy to zrobić już kilka lat temu.

 

W izbie nastała cisza, a Karl miał wrażenie, że spojrzenia tych dwóch byłyby w stanie krzesać iskry. Wpatrywali się tak w siebie, z niewzruszonymi wyrazami twarzy przez kolejne kilka minut, aż w końcu niziołek przerwał milczenie.

 

– Nie możemy wyruszyć razem.

 

– Ależ dlaczego?

 

– Doskonale wiesz dlaczego.

 

– Ah, masz na myśli to? Aż tak strasznie widać?

 

– Śmierdzi od ciebie trupem na kilometr.

 

– Prosto w serce, Boomerze, prosto w serce… – rudowłosy pokręcił głową z niedowierzaniem – Nigdy nie domyślałbym się, że kiedyś będziemy się tak nawzajem traktować.

 

– Nie pozostawiasz mi wyboru.

 

Alexander powoli podniósł się z miejsca. Prawą dłonią odgarnął pukiel włosów z czoła, a lewą sięgnął do pasa.

 

– Masz rację. Nie pozostawiam.

 

Karl nie był w stanie nadążyć za następnymi wydarzeniami. Jeszcze wiele tygodni później rozmyślał nad tym, co wtedy zobaczył i próbował dojść do jakiegoś sensownego wytłumaczenia. Wreszcie udało mu się sklecić mniej więcej prawdopodobną wersję i to ją właśnie teraz przedstawię.

 

Już w momencie, gdy rudowłosy zaczął wstawać, Irileth rozpoczęła układać w głowie słowa inkantacji. Nie musiała konsultować z pozostałymi tego co zamierza zrobić, podróżowali ze sobą już tak długo, że rozumieli się bez słów. Kiedy ucichły ostatnie słowa Alexandra, rozległo się głuche dudnienie. To Oin nabierał rozpędu, celując swoim masywnym ciałem prosto w rudego mężczyznę. Nie miał w dłoniach topora – doskonale wiedział, że na nic by się nie zdał. Ułamek sekundy, jaki Alexander poświęcił nacierającemu Oinowi wystarczył, żeby Boomer rozpłynął się w powietrzu. Rudowłosy błyskawicznie zorientował się, że to nie krasnolud jest zagrożeniem i skoncentrował uwagę na Irileth. Odskoczył zgrabnie w bok, a Oin przeleciał obok niego, całym impetem wpadając na krzesło na którym jeszcze chwilę wcześniej siedział mężczyzna. Alex wyciągnął prawą dłoń w kierunku paleniska i wykonał serię gestów. Rozpalone drwa popędziły w kierunku pogrążonej w medytacji Irileth. W tej części pojawiła się Rhux. Z diabelską precyzją strącała każdy, najmniejszy kawałek drewna zmierzający w stronę czarodziejki. Jedyną osobą patrzącą na ten proces z przerażeniem był Karl. Rozrzucane po całej gospodzie drwa zajmowały ogniem stoły, krzesła i ściany. Mężczyzna wiedział, że jeżeli czegoś nie zrobi, cały jego dobytek życia przepadnie na zawsze, ale był tak sparaliżowany strachem, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Jego rozterki przerwał okrzyk bólu Alexandra. Mężczyzna spojrzał w dół, na nóż sterczący z prawej łydki.

 

– Srebro? Czyżbyś coś podejrzewał? – rudowłosy niemal wypluł te słowa, odrzucając tym samym pozory spokoju i uprzejmości. Wyrwał ostrze z ciała i odrzucił je najdalej jak potrafił. W tym momencie inkantacja Irileth stała się słyszalna w całym pomieszczeniu, słowa mocy wypełniały gospodę, a nad paleniskiem zaczął formować się bladofioletowy portal. Źrenice Alexandra rozszerzyły się, ale mężczyzna nie zdążył nic zrobić bo w tej samej chwili na plecy skoczył mu rozszalały Oin. Nie mogąc za żadną cenę zrzucić z siebie krasnoluda, rudowłosy rzucił się plecami na ścianę, którą niemal w całości zdążył pochłonąć już ogień. Spopielone częściowo drewno nie wytrzymało uderzenia i ściana zapadła się na zewnątrz, razem z Oinem starającym się zrzucić z siebie zbroję, która już rozgrzała się do nieznośnej temperatury. Wolny od zbędnego ciężaru Alexander zaczął kuśtykać w stronę Irileth – Karl nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego tamto kuśtykanie było o wiele szybsze od jego sprintu -, ale zanim zrobił więcej niż kilka kroków, z jego ust znów wyrwał się okrzyk bólu. Tym razem rękojeść noża wystawała z lewej łydki. Mężczyzna upadł na jedno kolano, wziął dwa głębokie oddechy i po raz kolejny wyszarpnął srebrne ostrze ze swojego ciała.

 

– Dużo ich jeszcze masz?! – wykrzyknął w przestrzeń, bo niziołek znów gdzieś zniknął.

 

W tym samym momencie Irileth wymówiła ostatnią sylabę zaklęcia i portal rozbłysnął jasnym blaskiem. Po chwili tuż obok niego zmaterializowała się Rhux, trzymająca pod pachą Oina w rozgrzanej do czerwoności zbroi. Jej skórę już zaczęły pokrywać poparzenia, więc z wyraźną ulgą wrzuciła krasnoluda w sam środek portalu, po czym niewiele myśląc, skoczyła za nim. Karl dostrzegł podążający w kierunku portalu niewielki cień, zapewne Boomera i on również po chwili zniknął. Ostatnia z drużyny, Irileth zmierzyła klęczącego na ziemi Alexandra zimnym spojrzeniem i wstąpiła do jaśniejącej bramy, która zamknęła się ułamek sekundy później. Choć powietrze wciąż wypełniały odgłosy palącej się wokół gospody, Karl nie zwracał na nie żadnej uwagi. Jego spojrzenie skoncentrowane było na klęczącej nieruchomo postaci. Czy zdołałby uciec? Raczej nie, ten mężczyzna nawet z poprzecinanymi więzadłami mógł bez problemu dotrzymać mu kroku. Jedynym wyjściem było nie zwrócenie na siebie jego uwagi. Nic innego mu nie pozostało…

Koniec

Komentarze

[…]  ściana zapadła się na zewnątrz, […].  ---> a to możliwe, zapadanie się na zewnątrz?    Dziwna maniera zapisu wypowiedzi dialogowych. Klasyka tak klasyczna, że już, obawiam się, mało kogo interesująca. Karczma, bijatyka, portal, zombiak, niziołek, krasnolud i czarodziejka… Istnieje, owszem, istnieje zapowiedź dalszych wydarzeń, być może ciekawszych, ale ileż było takich niespełnionych obietnic…

Nie ukrywam, że klasyka była od początku moim zamiarem. Dalszych wydarzeń mam już dość sporo, chciałem najpierw zobaczyć jak zostanie przyjęta pierwsza część. Co rozumiesz przez dziwną manierę? Jeżeli wiedziałbym w czym rzecz, chętnie bym nad tym popracował.

Użycie kursywy (italiki, pisma pochyłego). Stosuje się ją, kursywę, do wyróżnień, na przykład cytatów, ale nie do zapisu normalnego dialogu. Czyli nie:   --- Ależ, skarbie! – oburzył się Antoni.   lecz:   – Ależ, skarbie! – oburzył się Antoni.   Co do przyjęcia pierwszej części: sam widzisz po ilości komentarzy, iż osiemsetna czterdziesta wersja tego samego niczego nowego wnieść nie może, zwrócić na siebie uwagi nie jest w stanie… Nie odczytuj tego jako kpiny, jestem jak najdalszy od takiego traktowania tekstów i Autorów, to z mojej strony zwyczajne stwierdzenie faktu.    Może, gdybyś wybrał do wstępnej prezentacji "coś ze środka", oczywiście informując o tym, żeby nikt nie dziwił się i nie pytał, co było przedtem, pokazałbyś coś odbiegającego od przeciętności – wydarzenie, postać… Klasyka, czyli powtarzalność założeń fabularnych i rysów postaci nie musi oznaczać mielenia tego samego w kółko. Zawsze można – i trzeba – wnieść coś nowego od siebie. Niechby tylko w szczegółach, ale nowego, indywidualnego, od siebie.

Rzeczywiście, zgadzam się, pewnie gdybym sam przeczytał jedynie tę część, zareagowałbym podobnie. Mam wrażenie – i szczerą nadzieję – że już kolejna część coś takiego wnosi, więc postaram się ją wkrótce wrzucić. Dzięki też za uwagę dotyczącą kursywy, to stary nawyk jeszcze z czasów sesji RPG na Polterze. ;)

Nowa Fantastyka