- Opowiadanie: Milos - Łobuzy z Dublina - Rozdział Trzeci

Łobuzy z Dublina - Rozdział Trzeci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łobuzy z Dublina - Rozdział Trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI

Kto jest maminym Superchłopcem?

 

Okna w jednym z pokoi na piętrze Zielonego Domu stały się transparentne o poranku na długo po pozostałych. Mieszkaniec tego pokoju musiał spóźnić się na śniadanie, a panujące w całym budynku zamieszanie najwidoczniej nie potrzebowało jego udziału.

Zielony Dom, który wcale nie był zielony, stanowił siedzibę głowy rządu Regionu Irlandii i Nowej Islandii, którą architektonicznie odwzorowano na Białym Domu ze Stanów Zjednoczonych Ameryki zanim został wraz z nimi zniszczony.

Posiadłość prezentowała się bardzo dostojnie, bo jako jedyny budynek w okolicy robiła wrażenie nawet bez wizualizacji iŚwiata. Znajdowała się w sercu Dublińskiego Górnego Poziomu, obok Parku Zasłużonych, w którym wizualizacje pięknych, poruszających się rzeźb przedstawiających znakomite postacie z historii Irlandii dumnie opowiadały o sobie przechodniom na szerokich piedestałach, które jako jedyne były tam prawdziwe. Dla wielu obywateli, wizualizacja na błoniach owego parku była największym zaszczytem jaki mogli otrzymać w podzięce od prezydenta.

Parę lat temu wyszła na jaw informacja dowodząca, że w przeciwieństwie do Parku Zasłużonych, trawniki Zielonego Domu, otoczone wysokim ogrodzeniem oplecionym wizualizowanym bluszczem, były w rzeczywistości obsiane prawdziwą trawą. Wywołało to ogromne poruszenie wśród mieszkańców Dolnego Poziomu, którzy uznali to za odrażające i domagali się by zastąpiono ją wizualizacją. Dlatego, by uspokoić protestujące tłumy, zamieszkujący wówczas Zielony Dom prezydent Daniel O’Connell kazał nie tylko pozbyć się całego prawdziwego ogrodu na rzecz równie spektakularnych wizualizacji, ale także zwolnił bez wiedzy ogółu społeczeństwa część ochrony.

Patrolujące ogrodowe zagajniki dwuosobowe grupy Straży Pokoju zostały zastąpione wizualizacjami. Pomimo niematerialnych ciał, pracowały w nich skomplikowane programy potrafiące reagować odpowiednio do sytuacji i w przypadku problemu ściągały do siebie całe szeregi Dyrektorialnych służb. Sztuczna inteligencja wciąż była poza zasięgiem możliwości ludzkiej technologii, ale jej substytuty w pełni zaspokajały potrzeby wyręczania się myślącymi maszynami.

Jedynie stacjonujący obok bramy i w kluczowych punktach D.O.G.S.’i oraz rządowi agenci specjalni byli ludźmi. Między nimi chadzały zaś wizualizacje kolorowych pawi, a na chorągwiach powiewały regionalne flagi.

 

* * *

 

W tamtym spóźnionym pokoju mieszkał syn prezydenta Daniela O’Connella o imieniu Kent, jedynak. Nawet w iŚwiecie było to nietypowe imię, ale Kent był w końcu nietypowym chłopcem i miał pełne prawo myśleć o sobie hojnie. Było to często krytykowane przez zawistnych ludzi. Mówiono, że żyje marzeniami innych, a powiedzenie chłopiec z Zielonego Domu stało się popularnym wśród młodzieży i w mediach określeniem kogoś, kto niezasłużenie cieszył się dostatkiem, będąc jednocześnie odciętym od przeciętnych mieszkańców Dublina, od których życie wymagało często wielu poświęceń.

Wygodne życie nie rozleniwiło jednak Kenta. Był chłopcem wyjątkowo pracowitym, zwłaszcza gdy miał świadomość, że rezultat jego nawet prywatnych działań będzie głośno komentowany przez zupełnie obcych mu ludzi, którzy najczęściej i tak nie życzyli mu dobrze. Zawsze cieszył się ponadprzeciętnymi wynikami w nauce, ale jego wszelkie akademickie zasługi przypisywano społecznemu statusowi, którym obciążyła go rodzina. Nie miał jej tego za złe, bo lubił znajdować się w centrum uwagi bardziej niż być docenianym, ale czasami przypominał zgryźliwie opinii publicznej, że do szkół uczęszczał anonimowo do ostatniego dnia.

Był jedyną osobą w całym Regionie, która w przypadku takiej potrzeby miała pełne prawo kamuflować się w iŚwiecie jako ktoś inny. Dzięki temu od dwóch lat mógł bez wiedzy mediów kontynuować swoją edukację na kierunku wizualigrafii, która przynosiła mu najwięcej radości ze wszystkich dziedzin wiedzy z jego szerokiego wachlarza zainteresowań.

Dzięki swoim rozlicznym wrodzonym talentom stał się pupilem wielu wykładowców widzących w nim zapowiedź zdolnego wizualigrafa. Nadal jednak czuł się czasami obserwowany i pomimo zapewnianej przez iŚwiat anonimowości wolał nie wychylać się z tłumu, przestrzegać zasad i pilnował się, by nie zdradzić swojej tożsamości. Nieustannie słyszał w głowie cichy, opryskliwy głosik, który próbował wmówić mu szeptem, że gratulujący mu kolejnych sukcesów profesorowie potrafili przejrzeć jego szczeniacką maskaradę.

Kent posiadał także własny wielki sekret. Możliwość stawania się zupełnie nieznanym nikomu osobnikiem przyniosła ze sobą wiele okazji do potajemnych eskapad z których najodważniejszą był udział w mistrzostwach HoloGier Regionu Irlandii i Nowej Islandii, gdzie po latach prób i niezliczonych błędów udało mu się zakwalifikować do oficjalnych rozgrywek pod pseudonimem Łobuz. Branie udziału w tego typu publicznych przedsięwzięciach, będących pod skrupulatną inwigilacją wszystkich regionalnych serwisów informacyjnych było mu surowo zabronione przez sztab doradczy jego rodziców.

Spóźnianie się nie należało do zwyczajów Kenta. Zazwyczaj kiedy pozwalał sobie na niezobowiązującą drzemkę, wysyłając do jadalni na śniadanie jedynie wizualizację samego siebie, matka sprawdzała o poranku jego pokój i wyciągała go na siłę z łóżka.

– Nie wychowam lenia! – powtarzała, ściągając z niego szybko kołdrę.

Dzisiaj jednak nikt nie przeszkodził jego snom a budzik nie zadzwonił chociaż Kent sprawdzał go tuż przed zaśnięciem, żeby mieć pewność, że wstanie wcześnie. Dziś miały odbyć się uroczystości uświetniające urodziny jego ojca, prezydenta O'Connella.

Kent obudził się z gwałtownym podskokiem, jakby już we śnie wiedział, że był spóźniony. Przez chwilę szamotał się z pościelą, by oswobodzić się z kokonu, w jaki zawinął się nią na noc i spadł z kołdrą na podłogę. Usiadł i westchnął.

Jasna grzywka przykleiła mu się do czoła od potu. Nie potrafił sobie przypomnieć, co mu się śniło? Wydawało mu się, że chyba coś paskudnego, ale możliwe, że była to tylko jego znajoma. Nie był tego ostatecznie pewien.

Była jedenasta rano i nigdy nie zdarzyło mu się spać do tak późna. Przez chwilę czuł przerażenie, co pomyślą jego rodzice, gdy dowiedzą się, że ominęła go parada Pierwszą Aleją, główną ulicą Górnego Poziomu, przeciętego nią przez samo serce miasta. Później pomyślał jednak, że szybko zauważyliby jego brak i na pewno od razu zaczęliby go szukać. Czemu więc nikt go jeszcze nie obudził?

Rozejrzał się wokół łóżka i zgarnął ręką mały pojemnik kremu do oczu z szafki nocnej. Posmarował nim powieki i poczekał aż się wchłonie. Bez niego prawie nic nie widział. iGogle męczyły oczy a Kent nadużywał ich możliwości. Po części dlatego, że studiował naukę o tworzeniu wizualizacji, ale również dlatego, że oddawał się w wolnych chwilach walkom w HoloGrach. Jeśli dalej będzie tak nadwyrężał swój wzrok będzie musiał przeszczepić sobie w końcu oczy. Jedyne co go pocieszało to, że będzie mógł wtedy wybrać sobie nowy kolor tęczówek. W iŚwiecie i tak zmieniał go co kwadrans lub dwa, ale czasami musiał zdjąć iGogle i spojrzeć w lustro.

Dlatego powstał iGlob, którego Kent używał jednak głównie jako budzika. Niestety zawiódł się na nim tego ranka. iGlob, mieszcząca się w otwartej dłoni kula żelastwa leżała obok jego lewej stopy, koło łóżka. Wyglądała jak stary rupieć, ale w rzeczywistości była nowatorskim projektem, który spodziewano się, że zejdzie ze sklepowych półek niczym ciepłe bułeczki.

Kent miał do dyspozycji jeden z trzech skonstruowanych do tej pory egzemplarzy prototypu iGlobu na świecie. Z niesmakiem kopnął go i poczekał aż się włączy, a kiedy w końcu zaczął działać – uniósł się w powietrze na wysokość metra i rozbłysnąwszy jasnym światłem, wyświetlił iŚwiat. Dzięki temu urządzeniu możliwe, że ludzie ostatecznie nie będą musieli polegać na iGoglach lecz jako utalentowany student wizualigrafii, Kent uważał go za ślamazarnie skonstruowany gadżet bez przyszłości.

W pokoju Kenta było jedno duże okno wychodzące na zachód, wielkie łóżko i stojące naprzeciw niego akwarium. Bez wizualizacji iŚwiata całe pomieszczenie wyglądało na przygnębiająco puste, jakby mieszkająca w nim osoba była pogrążona w klinicznej depresji. Gdy tylko iGlob zaczął działać pokój Kenta zamienił się jednak w spektakularną karuzelę barw, którą zaprojektował osobiście. Jedynie wizualizacja półnagiej Cziczi w spazmach na żelaznym krzyżu spowitym prądem, nie była jego autorstwa lecz dostał ją od samej piosenkarki. Miał jej za złe, że nie wręczyła mu tego podarunku osobiście, chociaż dołączyła do niego miły list i podwójne zaproszenie na swój dzisiejszy koncert. Wizualizacja przedstawiała ją w naturalnych wymiarach a na głowie ułożono jej na wzór korony napis z błyskawic – XIII: Cziczi umiera na krzyżu elektrycznym.

Zmieniające barwę kryształy służyły Kentowi za źródło światła, wisiały nad jego głową i podążały za nim. Skorzystał z prysznica parowego i założył szybko swój odświętny kombinezon, który w iŚwiecie ubrał w wizualizację skór zimnokrwistych gadów i grzywę białego lwa. Wokół niego unosiły się jaśniejące wstęgi tęczy i złota jak widoczne gołym okiem obłoki subtelnego zapachu egzotycznych perfum. Ponadto zaprojektował tą wizualizację tak aby przedstawiała jego postać nawet trzy razy większą niż pobliscy mu ludzie. Wiedział, że znów znajdzie się w centrum uwagi wszystkich reporterów. Zupełnie niczym jego idolka, Cziczi.

Założył swoje iGogle i zdziwił się, że w iŚwiecie było cicho jak nigdy. Nie dostał żadnej wiadomości od nikogo ze swoich tysięcy znajomych i obserwatorów, serwisy informacyjne milczały, co było jeszcze większą zagadką, a większość mediów społecznościowych była wyłączona z powodu niejasnych problemów z łącznością.

Kent zrozumiał, że coś jest nie tak dopiero kiedy wyszedł ze swojego pokoju. Zazwyczaj w białych korytarzach krzątali się po zielonych dywanach urzędnicy a pod ścianami stały wizualizacje D.O.G.S.'ów, które legitymowały każdego. Nawet członków rodziny prezydenckiej. Dziś jednak było tam zupełnie pusto.

Usłyszał głosy piętro niżej i ciche buczenie silników pojazdów kapsułowych, które krążyły nad Zielonym Domem jak muchy.

„Gdzie jesteście?“ wysłał wiadomość do matki i ojca. Przed jego oczami pojawił się od razu komunikat, że iGogle Daniela O'Connella znajdują się obecnie poza wszelkim zasięgiem.

„Och, jak to dobrze, że już wstałeś. Zaczynałam się martwić. Jestem w sali konferencyjnej.“ Dostał odpowiedź od matki.

„Co się stało? Dlaczego nie mogę wysłać ojcu IMS'a?“ Zapytał schodząc szerokimi spiralnymi schodami na dół. Schody miały masywne poręcze i znajdowały się pośrodku budynku a nad nimi wisiała przeszklona kopuła. Gdy pozwalała na to pogoda, wpadało przez nią jasne światło. Dzisiaj białe chmury przesłaniały słońce i Kent mógł dostrzec jedynie sylwetkę stojącej nad całym miastem wielkiej wizualizacji Cziczi. Tak ekscentryczna reklama wywołała oburzenie konserwatywnych Standardystów do których należeli również jego rodzice.

„Nie wiem.“

„Moje iGogle muszą być uszkodzone…“

„Zajmiemy się tym później.“ Nawet nie próbowała zauważyć jego zmartwienia.

Parter Zielonego Domu był tamtego dnia równie nie do poznania co jego wyższe piętra. Podczas gdy na górze wiało pustkami, na samym dole było już zupełnie inaczej. Wszędzie krzątali się nieznajomi Kentowi ludzie, z których przynajmniej połowa pojawiła się tam jako ledwie projekcja. Zazwyczaj uznawano to za brak szacunku, ale przy takim zatłoczeniu nikt nie przejmował się przechodzeniem przez wizualizowanych oficjałów traktując ich jak przenikające ściany widma.

W ten sposób Kentowi udało się przedostać do sali konferencyjnej, gdzie była właśnie jego matka, prezydentowa Kathryn Killroy-O'Connell. Wraz ze swoimi asystentami i doradcami przygotowywała się do wygłoszenia mowy porządkującej dzisiejsze zamieszanie w mediach, o którym Kent nie miał jeszcze najmniejszego pojęcia. Udało jej się jednak wygospodarować nieco swojego cennego czasu, by poprosić Kenta na bok i zamienić z nim kilka pozbawionych emocji słów.

– Mamo, gdzie jest tata? – zapytał od razu.

„Ojca nie ma.“

– Gdzie jest? Nie miałem jeszcze okazji złożyć mu życzeń.

– Chodź tutaj! Zobacz, co ty znów na sobie wizualizujesz… będziesz miał jeszcze okazję. Taty nie ma.

– Co to znaczy, że go nie ma?

„Dosyć pytań!“ Oprócz IMS'a, matka wysłała mu małą wizualizację eksplodującego wulkanu. Popatrzyli na siebie zastanawiająco po czym uśmiechnęła się z miną pełną troski.

– Mówiłam ci już jak ja i tata wybraliśmy dla ciebie twoje wspaniałe imię?

„Wiele razy…“ Kent przewrócił oczami.

– Od kiedy się urodziłeś wiedzieliśmy, że wyrośniesz na silnego, mądrego mężczyznę, którym faktycznie się okazałeś. Był to czas gdy sztuka powracała do motywów znanych ze starych książek i filmów. Byłam wtedy taka młoda – wyświetliła przed nimi nagranie jego pierwszych kroków. Pośród nieświadomych niczego współpracowników prezydentowej zaczęła przechadzać się wizualizacja chłopca, który chwiejnym krokiem szedł z rąk młodej Kathryn w stronę równie młodego Daniela. Obrazy zniknęły jednak równie szybko, co się pojawiły. – Ach, jak pięknie. Takie ładne… ładne włosy. A moim ulubionym bohaterem tamtych lat był Superman. Był niepokonany, walczył ze złem i umiał latać. Stare komiksowe historie. Nikt nie wiedział, że Superman był w rzeczywistości Clarkiem Kentem, zwykłym śmiertelnikiem. Twój ojciec nienawidził imienia Clark, ale uważał, że nazwisko Kent brzmi bardzo obiecująco.

„Mamo?“

„Później, kochanie.“ Odpisała mu. Wizualizowała na sobie oficjalną kreację i wzdychając odeszła.

To była najdziwniejsza rozmowa jaką Kent kiedykolwiek odbył ze swoją matką i wyglądało na to, że ten niecodzienny początek dnia będzie rozwijał się w jeszcze bardziej niespodziewanym kierunku. Nie mógł się przecież domyślać, że prawdopodobnie już nigdy więcej się nie zobaczą.

 

* * *

 

Kent od zawsze miał ciepłe relacje z rodzicami, chociaż byli oni bardzo wymagający. W zamian za ciężką pracę nad sobą, aby stać się synem godnym europejskiej pary prezydenckiej, mógł liczyć na życie w luksusie. Spełnianie oczekiwań rodziny i obywateli było niestety dużo trudniejszym zadaniem dla jego matki, którą przezywano złośliwie królową Kathryn.

Ona również wychowała się w uprzywilejowanej rodzinie lecz jej krewni byli amerykańskimi monopolistami kontrolującymi jedno z tamtejszych miast-państw. Nie podobało się to w negatywnie nastawionej do tak despotycznych praktyk Europie. Nikt nie mógł jednak odmówić jej wdzięku.

Kiedy Kent był jeszcze nastolatkiem bywali często w gościnie u jego dziadków w Nowym Teksasie, ale przez ostatnie lata musieli ograniczyć podróże za ocean aby nie kąsać już rozjuszonego tłumu. Protesty przeciwko kolejnym wydawałoby się niepotrzebnym wydatkom były do niedawna ignorowane przez regionalne władze, aż w zeszłym miesiącu zabrał w tym głos globalny rząd. Europejczykom nie spodobało się, że magnaci Konglomeratu Arabskiego domagali się surowszych kar za bunty, bo nie odpowiadało im, że są one w ogóle marginalizowane. Zwłaszcza, że w Wielkich Stolicach, takich jak Mały i Wielki Paryż oraz Londyn – protestujący byli zazwyczaj mieszkańcami Górnego Poziomu, których ego karmiono hasłami propagującymi wiarę w przekonanie o własnej wyższości nad resztą ludzkości. To oni byli tymi, którzy wygrali Trzecią Wojnę Światową a jednak traktuje się ich jakby byli jeńcami.

Kent nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo cierpią obywatele Dolnego Poziomu, bo spokojne demonstracje przed Salą Kongresową i Zielonym Domem były w iŚwiecie szybko usuwane z widoku. Czasami zdejmował iGogle aby zobaczyć jak oddziały D.O.G.S.'ów płoszą przed sobą tłumy przerażonych ludzi, ale nigdy nie doszło jeszcze do starć między nimi. Zazwyczaj próbowano okazać w ten sposób niechęć do nowych wytycznych, które regionalne rządy otrzymywały od dyrektorialnej Uniwersalnej Rady.

Kent wyglądał wtedy przez okno i dumał nad ich losem. Przecież nie ma już na świecie chorób ani głodu, rozmyślał nie rozumiejąc, co mogło powodować w ludziach wolę buntu.

– Piękni, zdrowi ludzie to nadal tylko ludzie – mawiał jego ojciec, który sam niekiedy przyglądał się protestom, wyświetlając ich projekcje na osobności w iŚwiecie. – Człowiek ewoluuje, bo przestaje mu się podobać kim jest i jak wygląda jego świat. Wtedy go zmienia i adaptuje się do nowych warunków. Czasami władzy wydaje się, że świat może zmieniać dowolnie wiele razy na wzór własnego widzimisię a ludzie przywykną do kolejnych nowości i w ten sposób staną się jej bardziej posłuszni. Zazwyczaj dzieje się to małymi kroczkami przez pokolenia, ale czasy są takie, że Dyrektoriat musiał zacząć skakać… z nogi na nogę… aby samemu nie ewoluować.

Słuchanie mądrości rodziców i sztabu ludzi, którzy z nimi pracowali w Zielonym Domu musiały wystarczyć Kentowi zamiast życia towarzyskiego. Nie mógł bezpośrednio bawić się ze swoimi rówieśnikami. W najlepszym razie groziło mu pojawienie się w mediach i stanie się przedmiotem plotek i zawiści.

Dlatego poświęcał się głównie nauce i ze szczególną dociekliwością badał wszystkie nowe technologie i zgłębiał tajniki ich kodów programowych. Szybko zaczął budować swoje własne proste gadżety i pisać autorskie wizualizacje, które już jako młodego dorosłego, zainspirowały go do podjęcia dalszej nauki na poświęconym im kierunku w progach Akademii Nauk Precyzyjnych.

Dziadkowie ze strony matki nigdy nie byli zadowoleni z jego decyzji, bo woleli, żeby rozwijał się jako machinolog, ale Kent uważał ich za gadżeciarzy, a samą naukę o nich za zbyt nudny temat. Dzięki swojej pasji do tworzenia wirtualnych obrazów i wrodzonej złośliwości, każdego roku wysyłał im na urodziny dedykowane z bezwzględną miłością prace.

Zanim pozwolono Kentowi na korzystanie z kamuflażu aby mógł uczęszczać do Szkoły Średniej Johna O'Flanagana, chłopiec odbierał swoją edukację w domu za pomocą wirtualnych nauczycieli, a jedyne osoby spoza otoczenia pary prezydenckiej poznał dzięki zabawie po kryjomu w HoloGrach. Stworzył tam postać Łobuza, którą zgodnie z zasadami rozgrywek musiał rozwijać dłużącymi się latami, by stworzyć z niej jak najlepszą broń do zabijania kosmicznych potworów z gazowego olbrzyma, planety Araneas.

– BIĆ ARA-GNIDY! – wymsknęło mu się nie raz, gdy zamknięty na zamek w swoim pokoju grał z pozostałymi uczestnikami zabawy przeciwko najeźdźcom z najczarniejszej otchłani w całej galaktyce.

Wraz z wprawą, zdobywanymi coraz lepszymi broniami i modyfikowaniem Łobuza dzięki kolejnym odkrywanym ulepszeniom udało mu się dołączyć do garstki ekspertów i konkurować z nimi o tytuł najlepszego gracza.

HoloGry działały poza iŚwiatem, więc ich użytkownicy mogli pozostać zupełnie anonimowymi osobami. Kupowało się je razem z dwoma szerokimi dyskami, które były ze sobą magnetycznie połączone. Dyski były na tyle szerokie, by po ich włączeniu, gdy jeden z nich wzniósł się nad drugi, gracz mógł wejść pomiędzy nie i dzięki wytworzonemu między nimi polu siłowemu, unieść się tak by jego ruchy nie były skrępowane żadną przeszkodą i odpowiadały dzięki temu ruchom jego wirtualnej postaci. Obraz produkowały iGogle, które łączyły się z dyskami HoloGier i logowały użytkownika do programu.

– Hej, Lorenzo – zaczepiła Kenta Natasza, gdy pierwszy raz pojawił się w Szkole Średniej Johna O'Flanagana, pod swoim kolejnym pseudonimem. – Jesteś fanem HoloGier? – zapytała, by przełamać lody.

"Co mnie zdradziło?"

– Przeglądałam znudzona lekcją historii twój profil w iŚwiecie. Wydajesz się sympatyczny, chcesz pójść ze mną po zajęciach do Żywiołu?

– Tak po prostu? – zdziwił się Kent, jeszcze nigdy nie zaproszono go dla towarzystwa. Zazwyczaj rodzina wykorzystywała go jedynie w swoich publicznych występach jako sympatyczny dodatek.

– Nie, tak krzywo. Jasne, że po prostu. Jesteś nowy i mi się podobasz. Więc, co powiesz na zagłębienie się w podwodnym świecie? Widziałam zdjęcia nowych elementów krajobrazu. Zapierają dech w piersiach! Jest nawet zatopiony statek…

– TAK! – wykrzyknął radośnie Kent, to znaczy Lorenzo. Pozwolił Nataszy skończyć opowiadać mu o Żywiole, bo przyznał, że nigdy o nim nie słyszał.

– Jeśli lubisz HoloGry, pokochasz Żywioł. To wielka hala na ulicy Steve'a Jobsa w Górnym Poziomie, oczywiście. Musisz być nowy w Dublinie, skoro o niej nie słyszałeś.

Żywioł wykorzystywał podobny system pola siłowego, co ulubiony gadżet Kenta, ale tam rozciągało się ono na całą zadaszoną halę a każdy kto się w niej znalazł był przenoszony codziennie w inne miejsce – na dno oceanu czy w sam środek wulkanu.

Parę dni później, to właśnie w Żywiole Kent przyznał się swojej nowej koleżance do prawdziwej tożsamości. Co prawda nie odzywała się do niego przez następną dobę, ale jej złość szybko przeszła i przyznała w końcu, że rozumie jego potrzebę kamuflowania się, ale nigdy nie odgadnie dlaczego zdecydował się wyglądać jak stary Latynos.

"Walczysz w ten sposób ze swoimi kompleksami?"

"Czasami mam ochotę cię zabić…"

"Biorąc pod uwagę kim są twoi rodzice pewnie i tak uszłoby ci to na sucho… LORENZO!"

 

* * *

 

Kent uważał Żywioł za wyjątkowe miejsce i dlatego, gdy w dniu urodzin swojego ojca nie mógł z nim się skontaktować i uznał, że musi być rzeczywiście niesłychanie zajęty – umówił się tam z Nataszą. Tamtego dnia w Żywiole projektowano na całej przestrzeni wielkiej hali, w której okazjonalnie organizowano aerosportowe zawody, przejmującą głębię kosmosu. Odpowiednio zmniejszone w skali planety i gwiazdy dryfowały między cieszącymi się w stanie nieważkości klientami. Najlepsze miejsce na odrobinę relaksu, pomyślał Kent.

"Chodź na ŻYWIOŁ! Afterparty po koncercie Cziczi…" dostał IMS'a od obsługi obiektu, ale nie chciał nawet czytać go do końca. Razem z Nataszą mieli już inne plany na spędzenie czasu po wieczornym show a takie zaczepki ze strony organizatorów imprezy tylko przeszkadzały mu w cieszeniu się spokojem jaki przyniósł mu widok kołyszących się leniwie planet.

"Dziś znajdziesz się w swoim ŻYWIOLE…" mignął mu przed oczami fragment kolejnego IMS'a. Usunął go zanim zdążył otworzyć się w całości.

Zdenerwował się na myśl, że od rana nie może nawiązać łączności z żadnym serwisem informacyjnym iŚwiata, ale nadal odbiera wszystkie reklamy. Na dodatek nikt oprócz niego nie wydawał się mieć podobnych problemów ze swoimi iGoglami. Czyżby znów je zepsuł? Może spadły w nocy na podłogę? Ten dzień był coraz dziwniejszy.

– Nie poddają się z tymi reklamami – przyznała Natasza, płynąc stylem na pieska przez ciemne czeluści kosmosu. Brak grawitacji wydawał się łudząco podobny do pływania w ogromnym basenie.

– Nie uważasz, że ostatnio Żywioł stał się przewidywalny?

– Panuje moda na motywy z wizualizacjami spiralnych galaktyk i świetlistych mgławic. Myślisz, że to dlatego, że Dyrektoriat wydał globalny zakaz wychodzenia poza atmosferę bez rządowego pozwolenia?

– Nawet jeśli nie byłoby to prawnie zakazane, wydaje ci się, że potrafilibyśmy skonstruować pojazd zdolny do poruszania się w panujących tam warunkach z prędkością, która nie zabiłaby nas z nudów?

"Jak zwykle odbierasz wszystko stanowczo za poważnie. Mówiłam tylko, że młodzi buntują się od zawsze" Odpisała mu Natasza usiłując pchnąć się w stronę lśniącej w oddali komety o ogonie wyglądającym jak rzeka diamentów.

"Gdzie lecisz?"

"Musimy pogadać gdzieś z dala od tych pocących się przygłupów." Napisała, wskazując dyskretnie na grupę dzieciaków wrzeszczących obok coś o genialnym czadzie, który był genialny i najbardziej genialny.

"Znasz jakieś nowe ploteczki?" Spytał wesoło Kent.

– Jeszcze jakie! Mówi ci coś imię Sebastian?

"Nie mów, że TEN Sebastian."

– A czy jest w tym mieście jakiś inny? – zapytała zgryźliwie i odepchnęła się od niego, odpływając w dal.

Kent podążył za nią bez zastanowienia. Po kątach chowały się przy oślepiających gwiazdach pary zakochanych, które na tle rozświetlających okolicę rozbłyskach słonecznych uchodziły wzrokowi pozostałych.

– Czy to nie jest tak, że ty nadal… go… wiesz… – zapytała go dyskretnie Natasza, gdy znaleźli się wystarczająco daleko.

– Kocham? Nie, ale nie można mu odmówić bardzo działających na wyobraźnię atrybutów.

Natasza roześmiała się i wysłała mu wizualizację małej tabletki, która zanim zdążył dokładnie jej się przyjrzeć zamieniła się w iskrzące fajerwerki. Kent zrobił zdziwioną minę.

– Co to było? Czy to była Radość? Chcesz mi powiedzieć, że nawet ty się w to wciągnęłaś? Myślałem, że jesteś mądrzejsza… czekaj, cofam, co powiedziałem. Nigdy nie uważałem cię za mądrą osobę.

– Ty parchu! Przestań być takim nudziarzem! Chcę spróbować dziś wieczorem.

– Nie odważysz się!

– Zakład?

"Stoi, ale nie planuję tego w pojedynkę… po koncercie idę na imprezę, gdzie w spokoju będę mogła przekonać się ile radości daje Radość."

– Nie mieszaj mnie w to, ja nie chcę o tym nic wiedzieć. Lepiej wróćmy do tematu i powiedz, co miałaś mi zdradzić o sama wiesz kim – ostatnie trzy słowa, które wysłał Nataszy IMS'em wizualizowały się przed nią wraz z wielką dłonią z wyciągniętym w jej stronę palcem wskazującym. Szturchał ją z każdym kolejnym wyrazem i szybko zniknął.

– Tylko bądź spokojny!

"Stało się coś złego?"

Natasza przez chwilę wyglądała na poruszoną jego pytaniem, ale później jej mina wsiąkła pod iŚwiatową wizualizację makijażu w stylu maski weneckiej, którą kupiła specjalnie z okazji koncertu Cziczi.

– Wiesz jak bardzo się cieszę, że w końcu uda nam się ją zobaczyć na żywo? JĄ, CZICZI! – pisnęła z przejęcia, wysyłając mu krótką projekcję tańczącej nowoislandzkiej gwiazdy, która kręciła wokół nich piruety w kosmicznej pustce.

– Do sedna!

– Sebastian będzie razem z nami na koncercie w loży dla ważnych gości. Matka wciśnie ich wszędzie. Molly Glam jest jak karaluch. Ciekawa jestem czy przetrwa swoją własną karierę aktorską?

– Nic nowego, wiedziałem o tym od paru dni. Szczerze jednak liczyłem, że dostaną miejsca jak najdalej od nas. Ostatnia rzecz jakiej teraz pragnę to patrzeć jak obściskuje się ze swoją flądrą do słów piosenki Ja iTy. Zepsułby mi tą piosenkę do końca mojego życia.

"Wolałbyś znaleźć się wtedy na jej miejscu?"

"Jeszcze jak!"

– Dlatego nie mogłam się mylić, gdy uznałam, że powinieneś się ucieszyć na wiadomość o rozpadzie ich pożałowania godnego związku. Lily zerwała z nim dosłownie kilka godzin temu. Wiedziałam! – krzyknęła, bo udało jej się uchwycić swoimi iGoglami jego nagłą zmianę wyrazu twarzy. Zapętliła ją i męczyła go widokiem jego ciągle od nowa rozchmurzającej się miny.

Wizualizacja promieniejącej szczęściem głowy Kenta posłużyła jej dodatkowo za dekorację torebki. Kiedy ją otwierała, wyglądała jakby zaglądała mu do gardła. Na jego dnie leżały zaś ukryte w małej paczuszce tabletki Radości. Szczerzyły się do nich w Żywiole dwie pary rozochoconych oczu.

 

* * *

 

"To będzie najlepsza noc naszego życia."

"JEST MOC!"

"Nie mogę się doczekać."

"Ja też! Ja też!"

"Oby było warto. Nie wydałam mało na te bilety. Idę na drinka."

"Mamo, proszę niech nie złapią cię znów reporterzy kiedy będziesz pijana do nieprzytomności. Wiesz, jak bardzo nie lubię mieć opinii syna zdezelowanego wraka."

"Czy wiesz, jak bardzo JA nie lubię mieć opinii matki snoba bez polotu?"

"Wiecie, że wysyłacie te wiadomości do WSZYSTKICH?"

"Spotkajmy się w loży za pięć minut. Koncert zaraz się zacznie!" Zaproponował Kent zanim Molly Glam zdążyła zorientować się, że wcześniejsza wymiana zdań między nią a Sebastianem została przeczytana także przez przyjaciół jej syna.

"Super! BRAK CZASU, BRAK, BRAK CZASU…" Odpisała mu Natasza, cytując słowa ostatniego wielkiego hitu swojej ulubionej piosenkarki.

"Pora przekonać się czy Cziczi to coś więcej niż dobra wizualizacja!"

"Mamo, pamiętaj, co ci napisałem…"

"Sprawiasz, że inne matki byłby z ciebie dumne." Przyznała mu Molly, nadal wysyłając IMS'y do każdego z obecnych z nimi znajomych.

Dublińska Arena huczała gwarem i spontanicznymi wiwatami podnieconych oczekujących. Mieściła się na północnym skraju Górnego Poziomu, tuż obok Mostu Douglasa Hyde'a, którego windy wyłączono na czas koncertu, by nikt z Dolnego Poziomu nie mógł bezkarnie uprawiać wandalizmu podczas show globalnej gwiazdy.

Wzrok serwisów informacyjnych całego Uniwersalnego Dyrektoriatu skupił się tamtej nocy na tym wyjątkowym przedstawieniu. Kent zapomniał dzięki niemu o zamieszaniu związanym z urodzinami jego ojca oraz tym, że wszelkie próby skontaktowania się z nim okazywały się niepowodzeniem. Nie myślał też o matce, która zbyła go dziwną rozmową z samego rana ani o tym, że nikt nie obudził go aby nie spóźnił się na śniadanie, co w pewnych kręgach było uważane za niewybaczalny nietakt.

"Prosiłeś o Czarne Żniwo?" Dostał wiadomość od Molly, która pojawiła się znienacka obok i wręczyła mu wysoki kieliszek pełen ciemnego płynu, który buzował jak gotująca się woda.

"Dziękuję." Odpisał i posłał jej skrępowany uśmiech.

Wrócił do opierania się o barierkę ich loży, która znajdowała się naprzeciwko sceny, na samym szczycie południowego sektora Dublińskiej Areny. Widok zapierał dech w piersiach. Przez otwarty dach napierało na nich zimne powietrze.

– Przynajmniej wyłączyli już wizualizację Cziczi rozkraczonej nad połową Dublina. Przesympatyczny Tomasz musi mieć dar przekonywania. Sama machałam kiedyś dla niego pośladkami w jednej z reklam, widziałeś? Wszyscy widzieli – zachichotała Molly, śmiejąc się jak prosiak i szturchając Kenta barkiem. Siorbała swojego drinka i patrzyła przed siebie wzrokiem maniaka.

Byli sami a scena nadal była spowita mrokiem. Kent oddałby teraz swoje Czarne Żniwo i wiele więcej, żeby tylko zamienić Molly w jej syna.

"Gdzie wy jesteście?"

"Jesteśmy piętro niżej. Krystal, przyjaciółka Lily, właśnie rozmawia z Sebastianem." Napisała mu Natasza, która zaczynała się niecierpliwić.

Wyglądało na to, że nie tylko z ojcem Kenta nie dało się skontaktować. Była dziewczyna Sebastiana wydawała się zaginąć w niewyjaśnionych okolicznościach.

– Nie wiem gdzie ona jest. Nie widziałem się z nią od rana. Myślisz, że chciałbym z nią rozmawiać po tym jak się zachowała? Musiałaś upaść na głowę, ale poprzewracała ci już w niej do reszty Radość – zarzucił Krystal z niesmakiem, ale ona była bardziej zaaferowana zniknięciem Lily niż jego złym humorem.

Wizualizowała swoje włosy jako gniazdo motyli, które na skrzydłach nosiły plamki w kształcie wielkich kocich oczu. Niektóre odrywały się od jej głowy i porywały do krótkiego lotu dookoła. Czasami zalotnie wysyłała jednego z ręki razem z frywolnym pocałunkiem w stronę obiecujących chłopców, których udało jej się wypatrzeć.

– Słuchaj, nie obchodzi mnie czy ona wygryzła twoją matkę z nagrody dla najgłupszej laski na Arenie – zaczęła tłumaczyć się Krystal, ale w tym samym czasie komentator zaczął nawoływać do zajęcia swoich miejsc a nad głowami zebranych pojawiały się projekcje ludzi z tłumu poniżej.

– Jest z nami, między innymi… MOLLY GLAM! – nad publicznością pojawiła się wielka wizualizacja jej zaskoczonej twarzy. Uśmiechnęła się sztucznie i cmoknęła w podzięce za otrzymaną salwę kibicujących okrzyków, mieszających się z gwizdami i wyrazami zażenowania.

– Nie wiesz gdzie ona jest?

– W co ty ją tym razem wciągnęłaś?

– Nie twój to interes, ale ostatnia wiadomość jaką dostałam dziś od Lily była tuż po tym jak przyniosła do mnie swoje rzeczy, gdy rodzice wyrzucili ją z domu za to, że wcześniej nie zerwała z takim frajerem jak ty!

– CO? – zaskoczył się Sebastian.

"Słyszysz ich wyraźnie?" Kent dostał wiadomość od Nataszy, która stanęła z boku i próbowała przesłać mu obraz i dźwięk ze swoich iGogli w jak najlepszej jakości.

"Nie wtrącajmy się do tego. Ta sytuacja jest ponad moje siły." Odpowiedział jej Kent i ponaglił, by uwolniła go od towarzystwa matki Sebastiana.

– No jasne, idźcie się bawić na koncercie tej lunatyczki! Kogo obchodzą ci, których jeszcze w południe podobno się kochało!

– Jak ty się tu w ogóle dostałaś, wywłoko? – wtrąciła się jednak Natasza, zmierzając w stronę wejścia do strefy dla sław i wybranych osobistości. – Nie wiedziałam, że stać cię na bilet.

– Niektórzy nie muszą płacić za bycie gdzie chcą! – wrzasnęła Krystal i włączyła na sobie wizualizację oklejającej ciało sukni z ruchomej magmy i jej zastygłych, ciemnych płatów. Motyle nadal siedziały na jej głowie, ale zaczęły zwiększać swoją ilość. W końcu motyle włosy sięgnęły jej aż do pasa.

– Sebastianie, chodźmy już. Zaraz będą odliczać do włączenia sceny!

Natasza złapała go za ramię i pociągnęła za sobą. Na początku się opierał, ale później poddał się na widok Krystal strzelającej sobie z palca do ust tabletką Radości.

"To nie jest Radość i Lily poszła aż do Dolnego Poziomu po więcej takich tabletek jak ta. Nie działają teraz żadne windy na mostach, a jej iGogle muszą być chyba wyłączone. Jeśli ruszy cię coś w tej pompie, która uchodzi za serce w twoim, poza tym idealnie umięśnionym ciele to odezwij się i pomóż mi jej szukać. Dostaniesz buziaka. Nie od niej jednak…" Wysłała mu IMS'a z załączoną wizualizacją swoich rozchylonych ust. Oblizywały się namiętnie.

"Jesteście szurnięte!" Odpowiedział i poszedł z Nataszą.

"Ja ciebie też, kotku…"

W końcu światła zgasły a iGogle wszystkich obecnych na Dublińskiej Arenie połączyły się ze strumieniem danych, który wypłynął ze sceny niczym pojedyncza struga światła w nie obejmującej wzrokiem ciemności. Prywatne wizualizacje zgasły i przed oczami każdego z widzów pojawiła się informacja:

 

CZICZI: TO

ŁADOWANIE…

/////////---------

/////////////-----

///////////////---

 

Koncert o minimalistycznym tytule To rozpoczął się wkrótce po tym, jak Natasza i Sebastian odnaleźli się wreszcie wśród widzów z najwyższej loży. Odliczanie do pojawienia się Cziczi i włączenia sceny prowadzili jednym chórem jej stłoczeni na samym dole wielbiciele. W towarzystwie Kenta jedynie wiecznie nieposkromiona Molly Glam krzyczała wniebogłosy, bijąc pięścią w powietrze przed sobą i niebezpiecznie wychylając się przez barierkę. Machała głową nawet gdy nie było słychać żadnej muzyki a jej naturalna czupryna poplątanych loków wydawała się w każdej chwili móc spaść niczym tania peruka.

– Tak! Dalej! CZICZI! – wrzeszczała jak opętana nastolatka.

Najpierw pojawiła się ogromna wizualizacja przedstawiająca w szybkim skrócie stworzenie Ziemi i rozwój pierwszego życia. Prehistoryczne bakterie pływały między publicznością, która miała symbolizować pierwotną zupę genów i jak głosiły pojawiające się migawkami teksty, owijające się niczym węże wokół rąk zgromadzonych: Nawet kiedy nie było na Ziemi człowieka, był POTENCJAŁ, który dzięki naturze dał nam życie.

– Nie zmarnujcie swojej szansy! Nie byłoby Ziemi, gdyby jakaś kosmiczna siła nie wykorzystała swojego potencjału! To jest TOOO – rozbrzmiał niespodziewanie głos gwiazdy i na scenie pojawiło się ziarenko nie większe niż orzech, które rosło i rosło, gdy Cziczi mówiła swój motywacyjny monolog. – Nie zaszliśmy tak daleko, żeby teraz przestać!

Ziarno pękło i zaczęło puszczać pędy, które obrosły wielki pąk kolorowego kwiatu. Kiedy roślina rozrosła się do kolosalnej wielkości, zaczęła rozkładać spiralnie swoje płatki, a Cziczi czekała ukryta w nich z wizualizowanym piętnastometrowym wzrostem, dzięki któremu nawet najdalej stojący od sceny obserwatorzy mogli liczyć na oglądanie jej każdego precyzyjnie dopracowanego szczegółu.

– Jest żywym przykładem, że ideały istnieją – skomentował jej wejście Kent.

– Nie wolisz mieć swojego ideału bliżej i bez profesjonalnych wizualizacji? – zapytał go niepewnie Sebastian i spuścił wzrok ze sceny. Coś go wyraźnie męczyło a Kent wiedział, że bez wątpienia musiało to dotyczyć zniknięcia Lily. Już prawie wspomniał, że cały dzień nie miał kontaktu z ojcem, ale powstrzymał się, by Sebastian nie odniósł wrażenia, jakby chciał teraz rozmawiać o jego byłej dziewczynie. – Nie wiem co robić – stęknął a Kent wywrócił oczami fikołka.

Cziczi zaczęła śpiewać.

 

Jesteś moim wizualnym przyjacielem,

potrzebuję technologii, by być przy twoim ciele,

bo kiedy zamknę swoje oczy –

znika cały świat i ty z nim

przepadaaaaaaaaasz…

 

Wtedy, jak na zawołanie, Sebastian wybuchł płaczem przy Nataszy, zaczynającej odczuwać pierwsze narkotyczne doznania, płynące z połkniętej przed chwilą Radości; swojej matce, która zachowywała się jakby była tam sama i Kencie, próbującym nie myśleć o tym, że jego wyczekiwana tygodniami randka oraz koncert rozpoczęły się łzami nieszczęścia. Jedyne, co było w stanie pocieszyć Sebastiana to przyklejenie się do ramienia Kenta, który nie mógł przez to dziko skakać jak pozostali bawiący się na imprezie goście.

– Nawet twoja matka… – wymsknęło się z zaciśniętych ust Kenta pełne gniewu spostrzeżenie na widok Molly podskakującej z Nataszą i jak głupie rozlewających swoje drinki, ale w hałasie jaki panował na Arenie nikt go na szczęście nie usłyszał.

 

Wymagasz specjalnej pary gał,

by być mi dostępnym!

Tylko ja i ty, ja i ty –

jesteśmy wizualizacjami!

Jesteśmy sami, sami, sami…

 

Kent zaczynał się niecierpliwić. To jasne, że nie pozwoliłby sobie na odepchnięcie od siebie Sebastiana, ale w tym momencie zaczynał poważnie rozważać wyrzucenie go przez barierkę.

– Przepraszam, przepraszam… – ten płakał i rozklejał się coraz bardziej. – Nawet nie mogłem jej pocałować na pożegnanie… – powiedział cicho i przytulił Kenta, ściskając go jakby i on miał zaraz rozpłynąć się przed nim w powietrzu.

 

Wiedząc więcej i więcej –

czujemy się taaacy duzi,

jak na taaak maaałych ludzi…

 

W momencie gdy zdenerwowany Kent i zrozpaczony Sebastian popatrzyli sobie w objęciach w oczy i pochylili się ku sobie jakby zaraz mieli się pocałować – piosenka skończyła się nagle. Tuż przed tym, jak ich usta prawie złączyły się w idealnie namiętnym pocałunku, podniosły się na Dublińskiej Arenie światła i skupiły na scenie. Wizualizacje Cziczi zniknęły i stanęła przed nimi naga. Publiczność oszalała, zdzierając bez opamiętania gardła.

Kent, Sebastian i Natasza wraz z przycupniętą pod barierką, pijaną Molly Glam, spojrzeli na piosenkarkę z zaciekawieniem. Tego nie było w programie show.

– Dzisiejszej nocy chciałabym zadedykować ten koncert pewnemu niezwykłemu człowiekowi… – zaczęła przemawiać łamiącym się dramatycznie głosem Cziczi. – Na pewno każdy z nas stracił już w życiu kogoś dla siebie ważnego, ale dziś odszedł ktoś, kto nie bał się próbować zmienić świat!

Na widowni zapanowała grobowa cisza.

– Straciliśmy kogoś, kto… – rozpłakała się.

– KOCHAMY CIĘ, CZICZI! – ryknęli jej wielbiciele.

– Ten koncert jest ku pamięci tragicznie dziś zmarłego prezydenta Daniela O'Connella! Nie będziemy cicho! Gdziekolwiek jego dusza może się teraz znajdować, zróbcie dla niej hałas!

Kenta zamurowało.

– Mój ojciec… mój ojciec nie żyje? Czemu ja nic nie wiem? Dlaczego mi nie powiedzieliście!

Znikąd pojawili się wokół niego D.O.G.S.'i, którzy bez żadnego wyjaśnienia złapali go za ramiona i wyprowadzili powoli z loży.

– PRZEPRASZAM! Tak bardzo przepraszam! – krzyknęli jednocześnie Natasza i Sebastian.

Molly była jedyną osobą, która wydawała się równie zdruzgotana ogłoszeniem Cziczi, co sam Kent.

– Ktoś zginął? – wybełkotała.

– Kent O'Connell? Lepiej będzie jeśli pójdzie pan teraz z nami. Proszę nie stawiać oporu. Robimy to wszystko na życzenie pierwszej damy…

 

* * *

 

Nie wyjaśniono od razu wszystkich zawiłych manipulacji jakim Kent został tego felernego dnia poddany, ale z tego, co zdążył się dowiedzieć od dyrektorialnych żołnierzy w drodze do Zielonego Domu – jego iGogle zostały specjalnie przeprogramowane, a znajomi zmuszeni do milczenia pod groźbą prawnych reperkusji. Kathryn, jego matka, chciała najpierw uporać się z formalnymi konsekwencjami śmierci swojego męża zanim poinformowałaby o niej syna i pogrążyła się w żałobie.

Niestety, tak jak niejasne wydawały się Kentowi jej motywy, równie zagadkowe było dla niego wmieszanie w cały ten cyrk D.O.G.S.'ów. Czy regionalna Straż Pokoju nie byłaby w tej sytuacji znacznie bardziej odpowiednia? Z pewnością okazałaby się dużo mniej przerażająca i oficjalna.

Sam nie wiedział, jak to możliwe, ale ani razu nawet nie zapłakał. Wiadomość o śmierci prezydenta Daniela O'Connella była dla niego szokiem, ale w głębi serca wiedział od rana, że coś było nie tak. Im bardziej się nad tym zastanawiał tym bardziej nie wiedział, co myśleć.

Kiedy przyprowadzono go do domu – zamknięto go w jego pokoju i kazano z niego nie wychodzić, czekając na matkę. Kent zaczynał się niecierpliwić gdy minęła pierwsza godzina, ale odblokowano mu przynajmniej iGogle i mógł obejrzeć dzisiejsze wiadomości.

– Dobry wieczór, państwu! Trayvon Martin na żywo z Dublińskiej Areny… mamy piękny chociaż smutny wieczór. Koncert Cziczi, nowoislandzkiej gwiazdy, trwa właśnie w najlepsze, ale jak się dowiedzieliśmy Kent O'Connell opuścił go przed ponad godziną, tuż po rozpoczęciu z nieznanych jednak powodów. Wiadomo, że stało się to zaraz po tym jak Cziczi zadedykowała koncert jego tragicznie zmarłemu dziś o poranku ojcu, prezydentowi Danielowi O'Connellowi – relacjonował na bieżąco reporter z Uniwersalnych Wiadomości. Był ubrany bardziej konserwatywnie niż zwykle. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z żałobą po śmierci naszego regionalnego prezydenta. Przypominam, że urząd ten sprawowany jest dożywotnio lub własnowolnego opuszczenia Zielonego Domu przez rodzinę prezydencką. Jest z nami były prezydent, Angus Buckley…

– Dobry wieczór – wtrącił szybko gość.

– Proszę nam powiedzieć, co czuł pan na widok spadającej kapsuły prezydenta O'Connella? Wiemy, że był pan jednym ze świadków tej tragedii.

– Szok, zdziwienie… chyba to, co każdy poczułby na moim miejscu. Miałem jeszcze przez moment nadzieję, że ktoś włączył przed nami projekcję jakiegoś bardzo słabego żartu, ale niestety nie. Nie, to działo się naprawdę…

Kent słuchał ich nawet nie mrugając. Akwarium bulgotało cichutko, nakarmił rybki, zmienił swój kombinezon i nie potrafił przestać zastanawiać się, co nastąpi dalej. Jego ojcem nie jest już prezydent jednego z regionów Unii Europejskiej. Dzięki krótkiemu przebłyskowi rozsądku dotarło do niego dlaczego jego matka mogła chcieć odwlec rozmowę z nim jak najdłużej mogła. Odejście Daniela O'Connella wiązało się z koniecznością opuszczenia Zielonego Domu a na dodatek wyjazdu z Kathryn do Nowego Teksasu, do jego dziadków.

Usiadł na łóżku i przebrnął bez czytania przez setki wiadomości, które zaśmieciły mu widok zaraz po włączeniu skrzynki odbiorczej. Na szarym końcu znalazł krótkiego IMS'a od Sebastiana.

"Liczę, że nie myślisz o mnie źle. Spotkajmy się jeśli będziesz potrzebował z kimś pogadać."

Bezwiednie uśmiechnął się ciepło, ale jego mina szybko stężała i ponownie zatopił się w rozmyślaniu o ojcu. Po drugiej godzinie spędzonej zamknięty w swoim pokoju, Kent zdążył już odpisać na połowę IMS'ów, obejrzeć wszystkie dostępne w iŚwiecie audiowizualne nagrania katastrofy kapsuły jego ojca i przeczytać tuzin reportaży komentujących jej możliwe następstwa i dociekające prawdy o jej przyczynach. Kontemplując na podłodze wszystkie szczegóły poczuł, że coś niewidzialnego kopnęło go zaczepnie w bok.

– Co jest do… KTO TU JEST!? – wrzasnął i poderwał się na nogi.

Jednym susem dostał się na łóżko i zaczął nerwowo rzucać wzrokiem po pokoju. Wyłączył na swoich iGoglach wszystkie wizualizacje i projekcje, które rozbrzmiewały do tej pory jednostajnym hałasem, wpadając jedna na drugą wokół niego, ale nadal nikogo nie zobaczył.

– Zdejmij iGogle! – polecił mu znajomy głos.

– Co? Kim jesteś i jak się tu dostałeś?

– Wyjaśnię ci wszystko jeśli zdejmiesz swoje iGogle – powtórzył prośbę. – Zaufaj mi.

– Bill? – zapytał.

Kent bardzo ostrożnie zrobił o co go proszono a źródła światła i wystrój jego pokoju zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez okno bił jedynie do środka srebrzysty blask nocnego nieba, który był dużo słabszy z powodu braku Księżyca. Kent musiał bardzo wysilić swój wzrok, żeby dostrzec przed sobą wyłaniającą się z mroku i nieostrego widzenia postać Billa McTroy'a, byłego szefa Departamentu Straży Pokoju Regionu Irlandii i Nowej Islandii Unii Europejskiej.

– Bill? – powtórzył Kent i gdy go rozpoznał zaczął płakać, a wysoki mężczyzna w ciemnym kombinezonie objął go silnym ramieniem.

Bill McTroy, na którego Kathryn zawsze mówiła William a Daniel zwykł wołać Billy, chłopcze; był dla Kenta jak wujek, brakujący członek rodziny, który jako jedyna osoba z otoczenia jego rodziców była w stanie powiedzieć mu zawsze prawdę i obrócić ją w najśmieszniejszy żart.

– Tak dawno cię nie widziałem. Popatrz tylko, czy ty zacząłeś ćwiczyć? Wziąłeś moją radę poważnie? No już, ciii… – uspokajał go czarnoskóry przybysz a gdy Kent go puścił i przetarł dłonią spłakaną twarz, były agent wręczył mu wielki pusty plecak. – Pakuj się! – rozkazał.

– Jak to? To nie przysłała cię mama?

– Obawiam się, że twoja matka, Kathryn jest w właśnie w dobrze strzeżonym pojeździe kapsułowym zmierzającym prosto do Zjednoczonych Miast-państw Ameryk.

– Kłamiesz, ona nie zostawiłaby mnie w Dublinie samego! Nie dziś!

– Nie miała wyboru. Wszystko kontroluje teraz Dyrektoriat. Ta sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wszyscy spodziewają się kolejnych ataków, a globalny rząd nie może sobie pozwolić na utratę ludzi u władzy. Doprowadziłoby to do przekonania o jej słabości i zachęciłoby do buntu.

Kent z na wpół otwartymi ze zdziwienia ustami trzymał w rękach plecak otrzymany od Billa. Gdy zaczął już myśleć, że wszystko rozumie los ponownie cisnął mu wielką niewiadomą.

– Jaki bunt, o czym ty mówisz, kto cię tu wpuścił? Cała posesja roi się od D.O.G.S.'ów!

– Pokażę ci jak tutaj wszedłem, wychodząc stąd z tobą – odpowiedział zagadkowo Bill. – Pakuj się – powtórzył. – Zielony Dom stoi pusty – powiedział i pchnął drzwi od jego pokoju.

Bill McTroy miał rację. W całym budynku nie było żywej duszy.

– Wykorzystują cię jako przynętę a twoją matkę wysłali do jej rodziców gdzie będzie pilnowana przez tamtejsze służby specjalne. Ona o niczym oczywiście nie wie. Myśli, że wysłali ją do Nowego Teksasu, bo ty już tam na nią czekasz. Dyrektoriat chce zwabić do Zielonego Domu terrorystów, których podejrzewają o zamach na Daniela… na twojego ojca. Miałeś nigdy się nie dowiedzieć, co planują dzisiejszej nocy a jutro jeśli wszystko okazałoby się fiaskiem, wysłaliby cię do matki…

– Czemu tego jutro nie zrobią? – zapytał zaniepokojony Kent.

– Nie zastanawiało cię dlaczego Ciara Murray zastąpiła mnie na stanowisku niecały miesiąc przed dzisiejszą tragedią? Pracowała wcześniej bezpośrednio dla globalnego rządu. Myśleliśmy, że jest ich marionetką, a w rzeczywistości…

– Naprawdę chcesz żebym uwierzył, że to Dyrektoriat stoi za awarią kapsuły mojego ojca?

– Nie, ale wydaje mi się, że Ciara Murray jest terrorystką, która pomogła zabić twojego ojca, bo udało jej się zinfiltrować szeregi najlepszych ludzi z jakimi dane mi było pracować. Jest niebezpieczna i to ona zaplanowała pozostawienie cię samego na noc w Zielonym Domu a twoją matkę wysłała jak najdalej mogła. Nie ufam jej i obawiam się, że lada chwila coś złego wydarzy się w tych ścianach. Zbieram dowody w tej sprawie i obiecuję ci, że nie pozostawię cię bez opieki, ale na razie musisz się stąd wydostać. Dam ci nowe iGogle bez zarejestrowanego użytkownika, zostaw swoje stare za sobą. Niech Murray nie wie gdzie cię znaleźć… przynajmniej przez jakiś czas.

– Jak mogę ci zaufać? JAK!? To wszystko brzmi tak niedorzecznie!

– Jak myślisz, dlaczego nie mogłeś mnie zobaczyć, mając na oczach iGogle? Skoro zdjęto ci już wszystkie blokady to czemu nadal mnie nie widziałeś? Czy to Dyrektoriatowi zależy na maskowaniu jednego ze swoich najwierniejszych zwolenników czy to robota kogoś, kto przedostał się przez naszą linię obrony i miesza we wszystkich kodach programowych…

Bill wziął do ręki leżący na podłodze iGlob i włączył go, majstrując przy nim przez chwilę. Metaliczna kula uniosła się, błysnęło z niej jasne światło i przed Kentem pojawiła się projekcja jego zmarłego ojca, który zostawił mu w sekrecie to nagranie. Nawet ktoś tak zdolny jak Kent, który rozebrał na części i złożył ten gadżet do kupy nie raz i nie dwa, nie natrafił na nią do tej pory.

Daniel O'Connell uśmiechnął się do syna.

– Zaufaj Billowi, chłopcu… mój chłopcze – powiedział i powtarzał to dopóki Kent nie sięgnął po iGlob i nie wyłączył go, chowając wreszcie do plecaka.

Pierwszy raz w życiu spakował się tak szybko. Zabrał ze sobą kilka prostych kombinezonów, dwie pary sportowych butów i jedną wyjściową, pozłacany dysk prywatnych plików i gadżet z nagraniem swojego ojca. Bill wyprowadził go potajemnie z Zielonego Domu i zabrał do kryjówki, którą przygotował dla niego w jednym z wieżowców mieszkalnych we wschodniej części Górnego Poziomu.

Kent milczał przez całą drogę i stworzył na swoich nowych iGoglach fałszywy profil kogoś, kto nazywał się Lorenzo Łobuz. Nie zdziwiło go, że wszystkie wprowadzone przez niego dane osobowe zostały uznane przez iŚwiat za prawdziwe. Bill dysponował w końcu rządowym sprzętem.

Wybiła północ i zaczęło padać. Prując wysoko ponad Górnym Poziomem w kapsule oznaczonej numerami Straży Pokoju, Kent spojrzał na lśniący Dublin. Pierwszym, co wtedy zobaczył, była wizualizacja wielkiego mężczyzny o szerokim uśmiechu, który stał obok reklamy Przesympatycznego Tomasza z napisem: GŁOSUJ NA FLANNA DONOVANA! Lepsza przyszłość – teraz!

 

Koniec

Komentarze

Znowu mi się podobało :) Fajnie piszesz, ciekawa jestem, co będzie dalej.

Przynoszę radość :)

Coś mało osób tutaj, na razie zostawiam ślad – potem przeczytam.

Słownik Ortograficzny do łapki i sprawdzamy odmianę akronimów, ale już!

Żeby mieć pojęcie o czym czytam, zajrzę najpierw do wcześniejszych części. Proszę o cierpliwość. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka