- Opowiadanie: mark2 - ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

ZWYCIĘZCÓW NIKT NIE SĄDZI

 

– Ja cię, góra – niemal trzydziestoosobowy rzeczny oddział ochrony pogranicza stanął jak wryty. Po prawdzie odeszli dość daleko od rzeki, ale mieli ku temu poważny powód. Zamiast pilnować rubieży, wkroczyli kupą na teren zachodniego sąsiada za namową swojego dowódcy, więc był to poniekąd rozkaz. Plan był banalnie prosty. Gdzieś tam na pewno musiał być gród. Należało go znaleźć, zdobyć i okupować, a dalej się zobaczy. Miał być to atak niespodziewany, samowolny i przede wszystkim udany. Plan był prosty, a przynajmniej po słowach dowódcy wydawał się prosty: „To cieniasy, pójdziemy, przeskoczymy po cichu palisadę i zdobędziemy gród. Jakby co to ja będę się tłumaczył wodzowi. Pomyślcie chłopaki, będziemy mieli własny gród. Koniec z siedzeniem w szuwarach.” Ten ostatni argument przeważył. Każdy kto spędził kilka lat na obserwowaniu drugiego brzegu, w wilgoci i chłodzie, potrafił docenić milutkie i suchutkie wieże strażnicze. Cały oddział poszedł na hazardowną misję i, w sumie w ciemno za dowódcą głównie z tego powodu. Wszyscy wiedzieli, że taki samowolny atak może skończyć się tragicznie zwłaszcza, gdy wódz wodzów się o tym dowie. Zagrożeniem więc nie były tylko wrogie wojska, ale też sojusznicze. Wódz mógł się rozsierdzić i przegnać lub nawet skrócić o głowę nieposłusznych mu wojaków. Mógł też wręczyć każdemu po kilkadziesiąt monet za przyłączenie nowych ziem do państwa. Ale kto to mógł przewidzieć. Na tym właśnie polegał największy hazard.

 

Właściwie to miał na tym polegać największy hazard misji, bo jak się okazało dowódca nie przewidział jednego. A mianowicie tego, że palisada, którą mieli przeskoczyć okazała się kamiennym murem, a brama, która miała być zawsze otwarta była opuszczaną z wierzy bramnej kratą. I to właśnie dowódca, niejaki Pszemko, stał teraz pod lasem z otwartą gębą i mówił:

 

– Ja cię, góra.

 

Z resztą nie było to zdanie wypowiadane tylko przez niego, bo uzbrojony we włócznie i tarcze oddział, mógł sobie co najwyżej pokrzyczeć pod murami zamku. Dodatkowo zamek posadowiony był na skalistym wzniesieniu otoczonym ze wszystkich stron równiną pól. To zmieniało diametralnie sytuacje, bo wykluczało jakiekolwiek ciche podejście na odległość bliższą niż strzał z łuku.

 

– Co teraz? Już nas zauważyli? – zagadnął jeden Pszemka.

 

– Nie wiem. Chyba spierdalamy – ten odparł w zamyśleniu, bo właśnie obliczał szanse przeżycia. Zza odsuniętej kraty wypadł konny oddział i pędził w ich kierunku.

 

– Stać! – wydał rozkaz. I słusznie, bo część oddziału już była w odwrocie.

 

– Ustawić się w dwuszeregu! – żołnierze z ociąganiem, ale ustawili się. Pszemko wyszedł naprzeciw nadjeżdżającej konnicy.

 

– Melduje oddział pokojowych jednostek ochrony pogranicza na eksperymentalnym programie wymiany zagranicznej jednostek piechoty! – wykrzyczał i zasalutował sztywno, gdy oddział z zamku się zbliżył. Konnica podjechała stępa i otoczyła drużynę. Na czoło wyjechał dowódca i zatrzymał się o kilka kroków od salutującego.

 

– Spocznij. Kim wy, do cholery, jesteście?

 

– Jesteśmy jednostką piechoty nadbrzeżnej chwilowo oddelegowani na eksperymentalny program wymiany zagranicznej w ramach umowy o partnerstwie między sąsiednimi krajami – zełgał gładko. Konny przyjrzał mu się, jakby chciał uwierzyć, że śni, że takie cudo jak eksperymentalny program wymiany zagranicznej w ramach umowy o partnerstwie między sąsiednimi krajami w ogóle istnieć nie może. Kto to widział, żeby sąsiadujące ze sobą kraje wysyłały na siebie pokojowe wojska. Co to do cholery było pokojowe wojsko. Ale ryzykować nie mógł. Odwrócił się do swoich kompanów i zapytał. Dla Pszemka dźwięki wypowiadane przez konnego brzmiały trochę jak kamień młyński, gdy się porządnie zapiaszczy, lub gdy ktoś szoruje butami podczas trzepania skór. Jeźdźcy kiwnęli tylko ramionami, ale żaden światła na sprawę najwyraźniej nie rzucił.

 

– Idziecie z nami! – zakomenderował, nadal niepewny, dowódca konnych.

 

– Ta jest! – wykrzyczał, nadal pewny swego, dowódca piechoty, i kompania ruszyła. Konnica pierwsza, a za nimi w szyku i paradnie niemal trzydziestu, ledwo co odzianych w skórzane kamizelki i z własnoręcznie struganymi włóczniami w rękach, piechotników. W porównaniu z doborowym oddziałem konnych, prezentowali się nader żałośnie. Krzywe włócznie z oplatanymi rzemieniami grotami chybotały się nierówno podczas marszu. Tarcze, albo raczej puklerze z pozbijanych nierównych deszczułek wyglądały jakby same z siebie mogły się rozpaść min cokolwiek w nie uderzy. Odziani byle jak z wystającymi skrawkami płóciennej odzieży, pooplątywanymi i powiązanymi rzemieniami gdzie się tylko dało. Ogólny obraz nędzy i rozpaczy tarabanił się klekocząc i brzękając za równo idącą kolumną konnicy.

 

Nie trwało to jednak długo, bo zamek chociaż solidny, to z bliska okazał się dużo mniejszy. Jego trzon stanowiła kamienna wieża warowna z dobudowanym do niej drewnianym dworem. Przed nią stało kilka chat pokrytych strzechą zapewne należących do zamożniejszych rzemieślników i niewiele mniej szop drewnianych na wszelakiej maści dobra. Na przestrzeni lat kamienna wieża poczerniała od wiatru i deszczu, przez co odcinała się kontrastem od wyraźnie nowszych pozostałych zabudowań. Całość otoczona była solidnym murem, który też okazał się niższy niż przypuszczali. Stał on za to na litej skale przez co zamek, choć niewielki, stanowił nie lada wyzwanie nawet dla liczniejszej armii, a co dopiero dla marnej drużyny Pszemka.

 

– To po to robią takie małe okna, żeby się z daleka większy wydawał – szepnął jeden do dowódcy.

 

– Stul pysk, głąbie. Nawet z całą osadą nie dalibyśmy im rady – usłyszał nieregulaminową odpowiedź.

 

– Zakłuliby nas samymi konnymi – ponuro odezwał się kolejny.

 

– Do bramy byśmy nie dobiegli – dodał trzeci.

 

– Wszyscy zamknąć się! – znów poleciała nieregulaminowa komenda. – Już nie musimy.

 

Dotarli do wału ziemnego, prowadzącego do nieco wyższej od samych murów, wieży bramnej. Gdy przechodzili pod jej łukowym sklepieniem mogli przypatrzeć się wystającym zębom podniesionej kraty.

 

– Nie licha robota, u nas takich nie uświadczysz – zagwizdał z uznaniem Pszemko.

 

– Takie cudo potrafi nielicho ostudzić zapały przy oblężeniu – dodał, któryś z idących, zaraz za dowódcą, wojów.

 

– E tam, na wszystko znalazłby się sposób – dodał idący za nim kolega.

 

– Ciekaw jestem jak ty byś sobie z tym poradził.

 

– Powiesiłbym twoje onuce od nawietrznej to by sami przez nią wybiegli – kompania ryknęła śmiechem i Pszemko raz jeszcze musiał ich uciszyć, ale zastanowił się chwilę usłyszaną ripostą. Zamiast wchodzić, sprawić, żeby sami wyszli. Coś w tym było.

 

Weszli na niewielki dziedziniec za bramą. Na nim nerwowo kotłowało się jeszcze trochę kmieciów z widłami i cepami, ale wyglądało na to, że konnica jest tu jedyną siłą militarną, z którą trzeba się liczyć. Dowódca podjechał do bogato odzianego panicza i znów zaszeleścił i zaklekotał.

 

Waaas!? – usłyszeli wszyscy odpowiedź. I znów dowódca konnych zaszeleścił i pokazał ręką na mizernie prezentujący się oddział piechoty nadrzecznej, który stanął na baczność w krzywym dwuszeregu. W odpowiedzi usłyszeli klekot i szelest panicza, który, wyglądało na to, nic nie wnosił do treści.

 

– Pan mówicz, że nic nie słyszecz o was i waszym eksperymentalnich programe – głos konnego stał się teraz twardszy i nabrał chrapliwego akcentu.

 

– A ty coś tak język w gębie zmienił? – Pszemko, od razu to wychwycił. – Toś ty jeszcze kilometr temu mówił po naszemu, a teraz przed swoim panem zagranicznego udajesz? Taki z ciebie konfident?

 

– Powiedz mu, że o nas nie słyszał, bośmy jest „Eksperymentalny Oddział” w ramach programu jego pana i nie jesteśmy tu dla przyjemności, a żeby się szkolić.

 

– I dodaj jeszcze niech się czuje zaszczycony! – zza pleców dowódcy wychylił się jeden z nieogolonych żołnierzy.

 

– O właśnie – podchwycił dowódca. – Niech się czuje zaszczycony, bo to jego zamek został wybrany do tej misji. Konny odwrócił się do panicza i najwyraźniej przetłumaczył to co mu powiedziano. Panicz zamyślił się, zasępił, podrapał się w głowę i z ukłonem w stronę piechoty odparł:

 

Herzlich willkommen – choć minę miał nietęgą, kwestionować poleceń władcy przecież nie mógł i nie zmieniał tego fakt, że pierwszy raz usłyszał o eksperymentalnym programie wymiany zagranicznej jednostek pomiędzy sąsiednimi państwami. W końcu on zawsze dowiadywał się ostatni. Było to dość zrozumiałe, ze względu na peryferyjne położenie jego włości. Gdy bywał na dworze swego pana, często musiał wysłuchiwać dowcipów na ten temat. Najczęściej powtarzał się ten o psach szczekających dupą, ale inny, dlaczego ptaki latają u niego do góry brzuchem, bo nawet nasrać nie warto, też się często powtarzał. Konsekwencją tych drwin była ogólna przekładająca się na szczątkową korespondencję z Wilhelmem Trwożnym. Jego pan zajęty podbojami na południu, najwyraźniej nie był zainteresowany skromną domeną na wschodzie i wystarczało mu to, że w regionie panuje spokój.

 

Mimo, że cała ta historia z programem wymiany zagranicznej wydawała mu się nieprawdopodobna, to jednak prawdą być mogła. Postanowił wysłać kogoś po dalsze instrukcje do władcy. Nieco zatroskał się, gdy przez myśl mu przebiegło, że sam będzie musiał oddelegować kogoś na wschód. Przy jego skromnych siłach byłoby to dość kosztowne przedsięwzięcie. Spojrzał jeszcze raz na nowo przybyłych i zrozumiał jak poważny to był program. Umowa umową, a wyglądało na to, że pan wschodnich ziem wybrał największe łachudry, bez których mógł się obejść. Pomyślał, że zrobi tak samo i przestał się martwić.

 

Oddział ulokowano tymczasowo w stajniach, mieszczących się w wąskim przesmyku pomiędzy dworem, a murem zamkowym. W smrodzie jaki pozostał po żywym inwentarzu, od razu zaczęły się roszczenia i protesty co do warunków sanitarnych, ale Pszemko znów nieregulaminowo kazał wszystkim zamknąć mordy i protesty ucichły. Bowiem posłuch u swoich ludzi miał niemały. Rozdano im także, skromne bo skromne, ale świeże, racje żywnościowe w postaci chleba i sera. Warunki na pewno nie były komfortowe, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że gdyby nie dowódca, nie mieliby najprawdopodobniej już z czego czapek do wieczerzy zdejmować. Oczywiście pojawiły się szepty, że gdyby nie dowódca to nie znaleźliby się w takiej sytuacji, tym bardziej, że powrót przed oblicza wodza wodzów też nie wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Wszyscy wiedzieli w jak wielkie łajno wdepnęli. Z jednej strony niemiecki wódz, który bezwarunkowo każe ich skrócić o głowy zaraz, gdy dostanie informację od swojego zwierzchnika, że nigdy nie było eksperymentalnego programu, a z drugiej strony ich własny wódz, który prawdopodobnie o to samo każe ich skrócić, gdy dowie się o samowoli oddziału. Sytuacje zdawała się być tragiczna, ale póki co nocowali w suchych stajniach, a nie w nadbrzeżnych krzakach, co już było pewnym podniesieniem standardu.

 

Tymczasem Pszemko kombinował jak ich z tego wyciągnąć. Wiedział, że ma jedynie kilka dni zanim cała maskarada się wyda. Wstał z posłania i wyszedł na zimną noc. Przy dworze zatrzymały go straże i próbowały coś mu tłumaczyć, ale nic z tego nie zrozumiał. Dobitnie za to zrozumiał poszturchiwania i pchnięcia kierujące go z powrotem do stajni. To niemiłe doświadczenie nauczyło go dwóch rzeczy. Po pierwsze, że jest więźniem, a po drugie, że jedyną osobą, z którą da się tutaj pogadać jest dowódca jazdy konnej, który ich tu przyprowadził.

 

Rano ów dowódca przyszedł do niego i zaprowadził go do swojego zwierzchnika. Tam Pszemko trudził się i prężył, by kłamstwo nie wyszło na jaw. Wyraził też kilkukrotnie zdziwienie, że nikt tu o niczym nie wie i zagrał, nad wyraz przekonywująco, oburzenie z tak chłodnego przyjęcia. Zapewnił też, że jego pan, Lech z Łysej potwierdzi jego wersję wydarzeń, bo on jako dowódca nadrzecznego oddziału sam tego nie planował, a jedynie rozkaz wykonał. Skąd mógł wiedzieć, że pisma, zgodnie, z którymi miał się stawić dwa dni temu w zamku, jeszcze nie dotarły. Za spóźnienie serdecznie przeprosił i poprosił, by nie informować jego pana o tym drobnym incydencie. Na koniec zapewnił, że jego ludzie są do dyspozycji pana tych ziem, ale zaznaczył, że głównym ich zadaniem jest nauka żołnierskiego rzemiosła. Jak się okazało, pan tych ziem także miał na imię Wilhelm, a zamek, w którym się znajdowali nazywał się Lubush. Dziwnie swojsko brzmiała ta nazwa, więc Pszemko postanowił się dopytać o to przy pierwszej sposobności.

 

Po spotkaniu ruszył razem z dowódcą jazdy, który teraz stał się jego przełożonym, przydzielić ludzi do odpowiednich zadań. Większość poszła na plac kupiecki gdzie czekał na nich gruby, wąsaty sierżant. Handlarzy tymczasem wyrzucono na podzamcze, gdzie i tak większość z nich mieszkała. Dla niemieckiego sierżanta, musztra prezentowana przez doborowy oddział Pszemka, nie spełniała żadnych standardów przez co drużyna spędziła cały dzień ucząc się stać na baczność. Dwóch zostało przydzielonych kowalowi jako pomocnicy, a dwóch poszło pomagać stajennym, którzy razem ze swoimi podopiecznymi zostali przemeldowani pod wieżę bramną. Pszemko po rozlokowaniu miał trochę czasu, więc postanowił zapytać swojego przełożonego o to i owo, a ponieważ on także miał już fajrant, usiedli razem w karczmie i zamówili po dzbanie piwa.

 

– Nie miałem czasu się przedstawić. Pszemko jestem – wyciągnął dłoń do swojego niemieckiego przełożonego.

 

– Konrad – dłoń została uściśnięta.

 

– Skąd znasz nasz język?

 

– Widzisz ja pochodzę z zarzecza, to jest ze wschodu. Tak się u nas mówi na wasze ziemie. Wszystko co za rzeką to zarzecze i tyle. Nikt z nas nie mówi inaczej, bo i nikt nie jest ciekaw co tam w rzeczywistości się znajduje. Mieszkam tu niemal całe życie, ale pochodzę z waszych ziem, tylko, że… nie pamiętam, z których dokładnie.

 

– Uciekłeś, czy cię sprzedali?

 

– Ani jedno, ani drugie. Gdy byłem chłopcem nasza wieś została zaatakowana. Niewiele z tego pamiętam. Ojca przebili oszczepem, a matkę spalili z resztą osady. Pozamykali ich w chałupach i podpalili im strzechy nad głowami. Cała osada poszła z dymem. Oprócz mnie złapano jeszcze kilku dzieciaków. Ich załadowali na wóz, taki z klatką i wywieźli. Ja się chyba spodobałem dowódcy, bo posadził mnie na koń. Pamiętam, że ci w tych chatach długo krzyczeli. Jechaliśmy, a oni krzyczeli. Za brodem już byliśmy, a oni krzyczeli. Gdy już tylko dym z daleka widać było, jeszcze mi się zdawało, że ich słyszę. Do dzisiaj śni mi się to po nocach – Konrad sposępniał, a Pszemko pociągnął duży łyk piwa też markotniejąc.

 

– Oj nie masz ty dobrych wspomnień z dzieciństwa, bracie. Jak ciebie porywali, to ja gęsi pasałem. Robota żadna i człek dużo czasu miał. Piszczałki z trawy strugałem, kamieniami kaczki na stawie puszczałem. Ogólna sielanka. Później w żołnierkę poszedłem, bo człek świata chciał zobaczyć, ale na żadnej bitwie nie byłem. A ty biedaku już za młodu swoją pierwszą przeżyłeś. A chwali ci się, że przeżyłeś, bo jednak częściej słyszy się to takich, którzy nie przeżyli. Ale, ale, napijmy się co by w gębie nie zaschło – wznieśli kubki i wychylili po kilka łyków.

 

– Ciekaw jestem rodaku, z jakiż to stron pochodzisz, bo przyznam się, żem nie słyszał o żadnej rajzie niemieckiej na naszą stronę. Owszem, zdarzały się dawniej, ale to już tyle wiosen, odpukać, pokój panuje, że człowiek jeno z opowieści to zna. Pamiętasz ty jeszcze co z dzieciństwa?

 

– Pamiętam naszą chatę. Pamiętam jak ojciec chodził co rano w pole, a matka krzątała się w obejściu. Do dzisiaj jak czuję zapach gotowanego bobu to mi się łzy na oczy cisną. Pamiętam, że las ojciec z dziadem karczowali. Rzeka niedaleko była, ale dużo węższa niż ta graniczna. Pamiętam śpiew ptaków i promienie słoneczne na mojej twarzy. Piękne to wszystko było. Do dziś tęskno mi na samą myśl o ojczyźnie, ale wrócić jakoś nie mogę. Poza tym nie mam już dokąd. Tu już teraz mój dom i tutaj moje życie. Ale dość o mnie – Konrad przetarł oczy wierzchem dłoni. – Co wy tu robicie?

 

– Jesteśmy na eksperymentalnym programie wymiany oddziałów pogranicza… – wyrecytował gładko Pszemko.

 

– Przestań mnie obrażać takimi kłamstwami. Pytam się co tu robicie naprawdę.

 

– A znudziło nam się siedzieć w szuwarach i postanowiliśmy zobaczyć co dalej na świecie słychać – niefrasobliwie znów zełgał, ale tym razem dowódca konnych machnął jedynie ręką, bo nijak mu było przesłuchiwać rodaka. Wychylił kubek do dna.

 

– Wiecie, że jak to wszystko się wyda to was skrócimy o głowy? – powiedział wycierając usta z piany.

 

– Dlatego musisz nam pomóc.

 

– Ja? Chyba kpisz sobie, Pszemko. Ja tu jestem po to żeby was pilnować. Wiesz co mi powiedział ten chłystek co tu się ma za pana na zamku?

 

– To on tu nie władca?

 

– Władca to był jego zmarły tragicznie ojciec, on tu tylko gospodaruje i to na dodatek nieudolnie. Teraz jeszcze mi grozi, że jak coś przeskrobiecie to ja pierwszy głowę stracę.

 

Obu miny zrzedły, ale od czego było piwo. Karczmarz przyniósł po kolejnym dzbanie. Chwilę później znów musiał przynosić repetę, bo obaj kompani humor poprawili sobie wychylając go duszkiem. Potem przyszła pora obiadowa i Przemko zaniepokoił się o swoich ludzi, ale lekko już wstawiony Konrad zapewnił go, że ktoś się nimi zajmie i zamówił po kolejnym dzbanie piwa. Do piwa poprosili coś na ząb. Dostali zupę z kapusty i po olbrzymiej misie gotowanego bobu, na co Konrad zareagował łkaniem. „Jednak nie przesadzał z tym patriotyzmem” – pomyślał Pszemko. Do posiłku zamówili kolejne piwa i Konrad stał się jeszcze bardziej rozmowny.

 

– Brakowało mi tego, rodaku – wytarł wąsy z piany. – Tutaj wszyscy piją i jedzą z umiarem, nawet żołnierze. Od kiedy pamiętam każda biesiada kończyła się tym, że zostawałem sam przy stole, a reszta zasypiała, albo szła do domu. Przez to nauczyłem się upijać na smutno. Pamiętam jeszcze mojego ojca jak pijany do domu wracał, wchodził z hukiem do chałupy i brał matkę tam gdzie stała. Jak byłem mały to myślałem, że mój ojciec jest władcą ziemi. Zawsze patrzyłem z podziwem na niego. Był potężny, władczy i taki męski – to ostatnie określenie trochę zaniepokoiło Pszemka, ale postanowił nie dopytywać co konkretnie kompan ma na myśli. A po kompanie widać było wyraźnie, że nie przywykł do nadmiernych ilości alkoholu. Głowa mu się coraz bardziej kiwała, a głos załamywał. Za to język coraz bardziej rozwiązywał.

 

– Na tej obcej ziemi nie mam już nikogo z kim mogę po ludzku pogadać – żalił się oparty głową o ramię Pszemka. – Parę lat temu był tu jeszcze stary bard Hlavel, on też po naszemu mówił, więc sobie czasem pośpiewaliśmy, czasem poopowiadał mi o tym jak u nas pięknie. A znał on, rodaku, nieskończoną ilość pieśni z naszych stron. Śpiewał mądrze i tak pięknie, że jeszcze tęsknię do tych pagórków leśnych i tych łąk zielonych szeroko pod błękitnym niebem rozciągnionych – Pszemko przysiągłby, że jego towarzysz cytuje jakąś balladę, ale nie był pewien jaką.

 

– I co się z nim stało?

 

– I zmarł, a dzisiaj to mój pierwszy raz od kilku lat jak mam się z kim naprawdę napić – Konrad popłakał się ze szczęścia i wpadł w ramiona Pszemka.

 

– Kocham cię, kumie. Widzisz, jak mnie ci Niemcy porwali to ten gruby dowódca wziął mnie do siebie i też mnie kochał. Tulił mnie i głaskał, a mi się to nawet podobało, bo mały byłem. Nawet kąpał się ze mną. Opowiadał mi, że jak podrosnę to będziemy żyli sobie szczęśliwie i ja mu wierzyłem. Dobrze mi u niego było, miałem swojego nauczyciela i komnatę w wieży większą niż cała moja chałupa dzisiaj. Aż któregoś dnia znalazłem go nieżywego w mojej komnacie, całego naguśkiego – Konrad znów zapłakał.

 

– Przez jakiś czas myślałem, że mnie dziedzicem zrobią, bo pan nie zostawił żadnego potomstwa, nawet żony nie miał, więc wszyscy mówili, że to pewnie ja obejmę po nim schedę. Nie trwało to długo. Przyjechało poselstwo, rozkazy przywiozło, że to teraz domena innego pana i jak to się mówi, przysłowiowa „dupa blada”. Trochę tam jeszcze pomieszkałem, ale że nowy pan nie bardzo wiedział co ze mną zrobić to mnie do wojska wysłał. Choć niewyrośnięty byłem, z końmi sobie dobrze radziłem i stajennym pomagałem. Później to już jakoś poszło. Wysłali mnie na północ, tam kilku dzikich pobiłem to mnie awansowali, a że u tego grubego Niemca wcześniej mieszkałem to mnie wszyscy znali. Później się dowiedziałem, że to był jakiś pociotek Wilhelma Trwożnego. Dzięki temu mogłem robić karierę w żołnierce. Do sztabu mnie nie wzięli, bom przecie nie Niemiec, ale coś ze mną zrobić musieli. Widzisz, Pszemko, nikt tu naszych nie lubi. Nawet jak chłop mówi po naszemu, to się nie przyzna. Tutaj, jakby to powiedzieć, hańba z naszych stron pochodzić i choć wielu pochodzi to się z tym kryją. W końcu i o mnie ktoś sobie przypomniał, że język sąsiada znam, więc mnie przenieśli na kresy. Już od ośmiu lat siedzę w Lubushu i granicy pilnuję. Tylko ten chłystek co tu rządzi mnie wpienia, bo szarogęsi się jakby wszystkie rozumy pozjadał, a panuje tu ledwo dwa lata.

 

– To on nie stąd? – zapytał Pszemko.

 

– A gdzież tam. Wcześniej to on tu mieszkał i owszem, ale po nauki pojechał do Magdeburga, do wujostwa, jak był pacholęciem. Wrócił dopiero po śmierci ojca jak mu spadek łakomy przypadł i on teraz wielki pan na zamku, a pojęcie w butach nosi, o takie małe ­– Konrad pokazał wielkość pojęcia swojego pana pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. – A jak się pręży, jak rozkazy wydaje? Jakbym samego Wilhelma Trwożnego słyszał. Staje na tym swoim podeście przed dworem i na moich ludzi krzyczy, że konno jeździć nie potrafią. Słyszysz mnie, Przemko? Moi ludzie konno jeździć nie potrafią! – dowódca w swoim świętym gniewie wykrzykiwał oburzenie, ale Przemko był myślami już dalej.

 

– Coś mi się jednak zdaje, że ty też swej głowy całej nie uniesiesz.

 

– Jak to? – Konrad, z przestrachu, albo ze zdziwienia, wytrzeszczył oczy.

 

– Boś ty bratku jest konfident co to uraz do całej nacji niemieckiej głęboko w sobie nosi. Tyś się popłakał na wspomnienie moich ziem, choć ich nie widziałeś szmat czasu. Znaczy się, tęsknisz, a nawet nie wiesz za czym. Tyś był wykorzystywany przez jakiegoś Niemca w dzieciństwie. Nie przeczę, że przez grubą personę, bo to zawsze lepiej być wykorzystanym przez personę niż przez byle kogo, ale byłeś. A na dodatek jesteś jeszcze zaciekłym wrogiem swojego pana i założę się, że mu w duchu złorzeczysz. Mam rację?

 

Konrad półprzytomny od ilości wypitego piwa, pokiwał smętnie, nisko zawieszoną nad kubkiem, głową.

 

– I pewnie na dodatek swoich ludzi buntujesz, obniżając autorytet swojego bezpośredniego przełożonego. Mam rację?

 

– A no masz – dowódca wlepił wzrok w dno dzbana.

 

– Nie martw się druhu, jakoś sobie poradzimy. Mam już pewien pomysł – klepnął Konrada w plecy tak mocno, że ten wyrżnął głową w blat ławy. – Teraz jest nas tu dwóch i jak rodak z rodakiem musimy się trzymać razem. Jesteś wśród swoich, więc głowa do góry.

 

– Dzięki, Pszemko – prawdziwy z ciebie przyjaciel.

 

Pili dalej. Karczma z wieczora nie zapełniła się ludźmi, ale karczmarz przestał zwracać na nich uwagę i zajął się swoimi sprawami. Od czasu do czasu przynosił tylko kolejne dzbany. Późnym wieczorem, po niezliczonej ilości wypitych piw druhowie podnieśli się z ławy i wyszli w chłodną noc. Trzymając się za ramiona, wężykiem, bełkocząc i podśpiewując sobie, panowie powędrowali w stronę dworu.

 

– Może chcesz spać u mnie? Mam wolny siennik – zaproponował Konrad.

 

– Eee, nie. Dzięki, muszę wracać do chłopaków. Cały dzień mnie nie widzieli, muszę wysłuchać raportów i takie tam. Dobranoc kamracie.

 

– Dobranoc, rodaku.

 

Konrad poczłapał do swojej chaty, a Pszemko do stajni, które tymczasowo przerobiono na baraki. Reszta jego drużyny była już na miejscu. Od bramy doleciały go głośne rozmowy. Okazało się, że jeden dzień wystarczył, by jego wszechstronnie uzdolnieni ludzie zaczęli mówić w języku gospodarzy. Niestety głównie były to niecenzuralne słowa sierżanta kierowane pod ich adresem. Prostym żołnierzom tak się spodobały, że teraz cały barak zwracał się do siebie per verfluchte banditenostliche hunde. Ogólna wesołość panowała wśród chłopców. Dzień spędzony na poznawaniu Niemców, był niezwykle pouczający. Okazało się, że mimo oczywistych różnic kulturowych, niemieccy żołnierze także parają się grą w kości i lubią sobie czasem łyknąć, choć nie są w tym tak dobrzy jak ich wschodni bracia. Dowodziło to ponad granicznych i ponad kulturowych aspektów tego, jakże szlachetnego, zawodu.

 

Pszemko, podchmielony ułożył się na sianie, ale kiwnął jeszcze ręką na Macieja, swojego zastępcę, by ten podszedł do niego.

 

– Jak się sprawy mają?

 

– Ano, melduję posłusznie, że nie najgorzej. Chłopcom się tu podoba. Sporo się nauczyliśmy i z tymi Germanami też idzie się dogadać – wyrecytował szybko.

 

– No, no, żebyście się za bardzo nie rozgadali – dowódca pokiwał ostrzegawczo palcem.

 

– Ranni są?

 

– Melduję posłusznie, że dwóch – Pszemko znał swoich ludzi jak nikt inny. – Jednego koń kopnął, a drugi nie tą stroną włócznie na mustrze trzymał i sobie grot w stopę wbił – Przemko pacnął się otwartą dłonią w twarz.

 

– Ten od konia, w jakim jest stanie?

 

– Melduję, że ręka go boli, ale już mu w klamry ją wsadził niemiecki felczer.

 

– Dobrze – dowódca, zmęczony całodziennym piciem, przymknął na chwilę oko.

 

– Szefie – nieśmiało odezwał się Maciej, bo nie wiedział czy ma sobie pójść. Komendy nie usłyszał, więc stał nadal.

 

– Szefie, chłopaki pytają co mają robić. Wymyślił coś szef?

 

– A tobie się zdaje, że co przez cały dzień robiłem? – Pszemko otworzył oczy i spojrzał gniewnie na podwładnego, ale niespodziewane czknięcie zepsuło efekt. – Tobie się zdaje, że ja dla przyjemności z tym volksdeuchem piłem. Na służbie pijam jedynie w interesach. Wbij to sobie do głowy, baranie. Mam już zarys planu, jutro nadal będziecie grać grzecznych chłopców, tylko niech mi się żaden nie spije wieczorem. Nie wszystko jeszcze stracone, ten zamek może być nasz. Odmaszerować!

 

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że ani Pszemko, ani Konrad nie tknęli kropli alkoholu. Obaj, mimo drobnej niedyspozycje, dzielnie towarzyszyli swoim ludziom i wypełniali swoje obowiązki. Pszemko przy okazji rozejrzał się po zamku. Zajrzał do kowala, gdzie dwóch z jego ludzi pracowało przy miechach. Przyjrzał się tym ogromnym urządzeniom i aż zagwizdał z uznaniem. Kuźnia przedstawiała się imponująco. Blisko półtora metrowe palenisko otaczały nie mniejsze miechy umocowane na drewnianych stelażach. Koryta z wodą wyciosane z jednego kawałka granitu, piec kamienny taki, że pół wołu w całości można tam było zmieścić. Szczypców i młotów wisiało na ścianie ze dwadzieścia, a sam kowal, sumiasty i gruby, grzał w kowadło z siłą tura, wykuwając kolejne narzędzia.

 

Później zajrzał na plac musztrowy. Już z daleka dało się słyszeć jak sierżant drze się na jego ludzi, którzy nic sobie nie robili z piejącego ze złości Niemca. Problemem nie było tu nieposłuszeństwo podwładnych, a bariera językowa. Sierżant, albo był za głupi, albo zbyt uparty, by prowadzić musztrę gestykulując. W zamian wykrzykiwał komendy i rzucał czapą o ziemię, gdy wojsko ich nie wykonywało. Później podnosił ją zrezygnowany i podchodził do każdego żołnierza osobiście, aby ustawić go w odpowiedniej pozycji. Czynność tę powtarzał przy każdym nowym rozkazie, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Ludzie Pszemka, a dało się to zauważyć, celowo sierżanta denerwowali, bawiąc się przy tym niemiłosiernie i przedrzeźniając starego żołnierza. Gdy sierżant odwracał się, stroili miny, albo zamieniali się miejscami zwiększając tylko jego frustrację. Pszemko zauważył, że jeden z jego podkomendnych ma owinięta w czyste płótna nogę i domyślił się, że to ta niedojda, która włóczni trzymać nie potrafiła. Obserwując cały rozgardiasz nie mógł się oprzeć wrażeniu, że potęga militarna zachodniego sąsiada brała się w dużej mierze z dyscypliny, czego jego ludziom wybitnie brakowało. Naszła go wtedy refleksja, że jednak przykład idzie z góry, bo przecież on sam wykazał się niesubordynacją opuszczając wyznaczony mu posterunek nad rzeką.

 

Przechodząc koło bramy usłyszał jak jego człowiek próbuje nauczyć języka, pełniącego z nim wartę Niemca.

 

– A teraz powtórz, pszenica.

 

– Psinica.

 

– Nie najgorzej, a teraz powtórz, wiewiórka.

 

– Wiwiuhka.

 

– Dobrze.

 

– Dobsie.

 

– Nie, nie, tego już nie powtarzaj – gestykulując dawał znaki Niemcowi. Pszemko poszedł dalej.

 

Gdy dotarł do prowizorycznych stajni, urządzonych przy bramie, spotkał Konrada.

 

– Ach witam rodaka – ten przywitał go radośnie. – Jak po wczorajszym, głowa nie boli, bo mi tak trochę tępawo.

 

– Ano, trochę się zasiedzieliśmy, ale przynajmniej czas miło zleciał. Chciałbym z wami zamienić parę słów na osobności jeśli pozwolicie.

 

– Teraz jestem zajęty. Klacz mi się źrebić będzie. O co chodzi? – zaciekawił się Konrad.

 

– Myślałem trochę o naszym wspólnym problemie i chyba znalazłem rozwiązanie.

 

– Cicho. Nie teraz i nie tutaj. Spotkajmy się wieczorem, powiedzmy przy kuźni, to porozmawiamy. Moi ludzie trochę znają wasz język, więc lepiej nie ryzykować.

 

– Taa, właśnie słyszałem – pożegnali się i rozeszli do swoich zajęć.

 

Pszemko wrócił na plac musztrowy poprzyglądać się jakie postępy robią jego ludzie. Chciał też trochę popatrzeć jak stary sierżant pieni się ze złości. Jemu, podobnie jak jego ludziom, nie wiedzieć czemu przynosiło to niezrozumiałą satysfakcję. Sierżant skakał i darł się na wojów, którzy przy każdej okazji dawali wyraz pogardy dla kunsztu wojennego. Nieustające drwiny, przeplatały się z głośnymi, pozorowanymi bąkami, na co stary Niemiec reagował jeszcze większą furią. Od wczoraj drużyna nauczyła się stać na baczność i teraz przerabiała stanie na baczność w dwuszeregu, ale widać było, że do opanowania tej figury daleko im jeszcze było. Spędził tak popołudnie, obserwując drwiny z sierżanta i urósł w nim szacunek dla całej germańskiej nacji. On by tak nie potrafił. Po kilku pierwszych próbach ustawienia tych łazęgów zrezygnowałby z krzyków i wziął się do rękoczynów. No ale najwyraźniej sierżant dysponował większą cierpliwością od niego.

 

Wieczorem wysłuchał raportów jak to pod niemiecką kuratelą czas mija i poszedł poszukać Konrada. Gdy dotarł przed kuźnię, jeszcze go nie zastał. Zajrzał więc do warsztatu, żeby upewnić się, że żaden pachołek tam nie drzemie i nie podsłucha przypadkiem ich rozmowy. W pamięci miał słowa, że język jego ojców choć niemile widziany, był na tych ziemiach powszechnie znany.

 

Konrad dotarł nieco później.

 

– Witaj, rodaku, chciałeś mi coś powiedzieć?

 

– Mamy problem – zaczął Pszemko. – A właściwie to ty masz problem. Myślałem sobie o twojej historii i naszło mnie kilka refleksji. Ja sobie jakoś poradzę, ludzi wyprowadzę i znikniemy tak jak się pojawiliśmy, ale ty… Ty to dopiero masz problemy. Służysz panu, który za nic cię ma. Przy pierwszej nadarzającej się okazji pośle ciebie na pewną śmierć, boś ty jest dla niego nielichym kłopotem. Sam w sobie skrywasz nienawiść do wszystkiego co niemieckie, a służysz jakbyś psem na powrozie był. Zwierzchnik twojego pana jest daleko, a mój tuż za rzeką. Widziałem z jakim szacunkiem odnoszą się do ciebie twoi ludzie i myślę, że moglibyśmy się wspólnie pozbyć panicza z dworu. Co ty na to?

 

– Chyba zwariowałeś. Toż to przecież zdrada.

 

– Nie, bo tyś jest nasz, a nie ich. Niemcowi bym nie proponował. Prędzej, czy później wyjdzie szydło z wora i nie wytrzymasz. Za miesiąc, a może za rok, sam podniesiesz rękę na swego pana. Jedynym wyjściem dla ciebie jest przejście na naszą stronę. Nic na tym nie stracisz, a możliwe, że wręcz przeciwnie. Zyskasz spokój dla siebie i twojej rodziny. Pod opieką Lecha z Łysej będzie ci lepiej, Konradzie. On ma wielkie serce i z całą pewnością ozłoci cię za twoje zasługi. Kto wie może i oddział ci się powiększy, a może nawet ten zamek tobie przypadnie. Właściwie to na pewno tobie przypadnie, bo kto bardziej od ciebie nadawałby się na nowego pana tych ziem. Pomyśl tylko Konrad z Lubusha – pan na zamku. Hę, co ty na to?

 

– Nie godzi się tak pana zdradzać. Przyznaję, że młokos dał mi się we znaki, ale przecie to on jest prawowity pan tych ziem, z dziada pradziada.

 

– E tam, takie gadanie. Ziemia przechodzi z rąk do rąk, wczoraj dzika, dzisiaj niemiecka, a jutro znowu może być dzika, albo nasza. Młody panicz dobry pewnie z nauk jest, ale do wojaczki, sam mówiłeś, głowy nie ma. A co będzie jak sobie dziki wódz północnych plemion wymyśli, że mu za ciasno na swoim? Ruszy na was ze swoją hordą, a masa ich tam, że hej. Przecie to niebezpiecznie z takim dowódcą do walki stawać. Jeszcze w hazard nie tylko swoje, ale i twoich ludzi, życie postawisz. Lepiej już by było ci przejąć władzę i zabezpieczyć porządnie granice. Wilhelm Trwożny jak się dowie, to co najwyżej posłów pośle. Jego wojska daleko, a nasze blisko. Będziesz miał czas zdecydować z kim ci lepiej pod rękę iść. Pomyśl tylko, Konrad, pan na zamku Lubush.

 

Rycerz myślał długo. Całe życie marzył, by wrócić na ojczyzny łono, ale ani razu nie zamarzył, że to łono może samo przyjść na niemiecką stronę. Wiedział, że Pszemko ma rację, jego sytuacja nie była zbyt pewna pod obecną władzą. Wilhelm Trwożny, nawet gdyby chciał, nie był w stanie przysłać wojsk, bo po pierwsze zajęty był podbojami na dalekim południu, a po drugie kresy wschodnie nigdy nie przedstawiały się wystarczająco atrakcyjnie. Dla tak potężnego władcy jeden zamek w tą, czy w tą nie stanowił różnicy, zwłaszcza gdy chodziło nie o zamek z prawdziwego zdarzenia, lecz raczej o wieżę strażniczą z dworem i paroma chatkami dookoła. Podjął w końcu decyzję.

 

– Jak chcesz to zrobić?

 

– Zobaczysz. Ty musisz tylko swoich ludzi wyprowadzić z zamku, a resztę zostaw nam. Wymyśl jakiś patrol, albo polowanie na watahę wilków. My w tym czasie załatwimy wszystko po swojemu, ale pamiętaj, jak wjedziesz potem do zamku ja już będę twoim przełożonym, zrozumiałeś? – Konrad kiwnął głową. – Kiedy możesz wyjechać?

 

– A choćby i jutro z rana. Ludzi trzymam w pogotowiu. Nic tylko na koń wsiąść i jechać. Młody Wilhelm tylko usłyszy, że mus konie przetrenować lub zwiad zrobić i da pozwolenie. Zawsze narzeka, że mu konie w stajniach gnuśnieją to teraz będzie miał.

 

– W takim razie wszystko dogadane. Resztę załatwię już sam – to mówiąc wyciągnął dłoń i splunął w nią obficie. Konrad z razu nie wiedział co ma z tym fantem zrobić, ale w końcu dopełnił protokołu i sam podał oplutą dłoń rodakowi.

 

Pszemko, w doskonałym humorze, wrócił do bakarów i zebrał kompanię. Wprowadził wszystkich w szczegóły planu i wydał polecenia na jutrzejszy dzień. Ale i tym razem wśród niezdyscyplinowanej drużyny pojawiły się sceptyczne głosy, że teraz to na pewno stracą głowy, że lepiej byłoby cichcem w las pobiec, albo wyznać winy i uprosić młodego panicza o azyl. Na te słowa Pszemko wściekł się niemiłosiernie i za topór chwycił, ale kompania szybko się zreflektowała. Znów mus był takimi kartami grać jakie los raczył podarować.

 

Nazajutrz, skoro świt konnica opuściła zamek. Drużyna Pszemka, nie budząc żadnych podejrzeń, odmaszerowała do wyznaczonych zadań, ale na umówiony sygnał rozpoczęła się pacyfikacja straży. Pierwszą ofiarą zdradzieckiego ataku stał się stary sierżant, który tak solidnie szkolił oddział w mustrze. Z nim poszło gładko, ledwo drużyna ustawiła się w równym dwuszeregu, a już ktoś włócznią przebił Niemca. Starzec jedynie cicho zacharczał i osunął się w ramiona zabójcy.

 

Chwilę potem dwóch strażników przy bramie padło pod ciosami toporków. Mieszkańcy, których przeważająca większość pracowała poza murami zamku lub w swoich warsztatach zajęci byli czynnościami dnia codziennego, byłaby niczego nie zauważyła. Ale gdy zaczęto zasuwać kratę bramną, ktoś się zorientował, że coś nie gra. Od razu jeden z kmieci pobiegł do dworu, by zaalarmować Wilhelma. Młody pan przeczuwając grożący mu spisek zakrzyknął wszystkich do obrony. W moment przed wejściem zebrała się grupa kilkunastu osób uzbrojonych we wszelakiej maści sprzęt rzemieślniczy i rolniczy. Dominowały widły, ale dało się także zauważyć sterczące cepy, motyki i szpadle.

 

Chyba jedynym rzemieślnikiem, który nie stawił się na wezwanie był kowal, ale miał on ku temu poważny powód. Zaatakowany przez swoich pomocników nie dał się potulnie obezwładnić i właśnie teraz szarżował na nich z drągiem niewiele mniejszym od dyszla od wozu. Skąd i po co taki drąg w kuźni się znajdował wiedział zapewne sam kowal, ale fakt faktem, że właśnie teraz ratował mu on życie. Zresztą dobór oręża zdawał się nieprzypadkowy, bo zaatakowany miał mnóstwo żelastwa do wyboru. Zadecydował jednak roztropnie, bo uzbrojeni w miecze wojowie Pszemka nie mogli nawet podejść do broniącego się kowala. Co który próbował fortelu to albo lądował na ziemi, albo uskakiwał do tyłu przed wielkim drągiem. A kowal wywijał jak dziki, wsadził sobie jedną stroną dyszel pod pachę i trzymał atakujących na bezpieczną odległość, machając to w lewo to w prawo. Trwało to chwil kilka, aż w końcu jeden z wojów poszedł po rozum do głowy i zmienił taktykę. W ruch poszła broń miotana, czyli właściwie wszystko, czym rzucać się dało. A było tego trochę. Kolejno na kowala poleciał jego imponujący zestaw szczypiec, mniejsze młoty, kilka podków i podobna ilość haków. Dopiero nieuformowane jeszcze głownie mieczy zdołały wytrącić kowala z równowagi tak by na chwilę opuścił gardę. Natychmiast zostało to wykorzystane przez drugiego napastnika, który błyskawicznie doskoczył i krótkim pchnięciem zakończył pracowity żywot kowala.

 

Drużyna Pszemka ruszyła tymczasem na broniących się przed dworem. Nielicznych starców i niewiasty powpychano do chałup, wymachując przy tym groźnie bronią. Oczywiście jedynie profilaktycznie, aby przez barierę językową, ktoś sobie niechcący krzywdy nie zrobił. Pod dworem, znający się jednak trochę na taktyce młody wódz rozdał ludziom łuki. Choć żaden z prostych rzemieślników nie miał pojęcia jak posługiwać się poprawnie tym orężem, to jednak kilka strzał świsnęło koło uszu szarżującej drużynie Pszemka. Oczywiście rozsądny dowódca przerwał atak i cała drużyna czmychnęła z linii strzału. Wilhelm tymczasem wystąpił przed tłuszczę i zakrzyknął coś do buntowników. Słowa jego, kompletnie niezrozumiałe, spotkały się jednak z wyraźnie słyszalnym śmiechem, bo drużyna wychwyciła jedynie poznane podczas musztry przekleństwa.

 

Sytuacja przedstawiała się nad wyraz miałko. Oto kilka kroków przed dworem stała grupa rzemieślników i podlotków uzbrojona w łuki i mierzyła w, pochowanych za narożnikami chałup i opłotkami, wojów Pszemka. Co się który wychylił, a już leciała strzała lub strzał kilka. Co z tego, że chybione skoro ruszyć się zza osłony nie było jak. Trwało to chwilę, a właściwie tyle ile potrzeba było na podprowadzenie wozu z sianem dla koni od bramy. Podpalono go i czterech wojów chwyciło za dyszel. Rozpędzoną pochodnię skierowano prosto na grupkę przerażonych obrońców, którzy pierzchli na boki porzucając oręż. Pan na zamku schronił się zamykając i tarasując drzwi do dworu na chwilę zanim rozpędzony wóź roztrzaskał się o nie.

 

Trochę to trwało nim przerąbali się przez drzwi. Choć wykonane były solidnie, to nie mogły oprzeć się żmudnej rąbaninie toporów. I kawałek po kawałku zamieniły się w stertę drzazg. Wpadli do środka. Z miejsca kilku ostatnich strażników zostało zarąbanych przez napierającą zgraję. Nie pomogła niemiecka dyscyplina na kupę słabo zorganizowanych, ale silnie zmotywowanych wojów. Nie pomogły też rozkazy wykrzykiwane przez przerażonego panicza, który stał z mieczem na końcu sali. Pan na zamku, nie chcąc złożyć broni po dobroci wykrzykiwał przekleństwa. Do samego końca nie chciał uwierzyć, że swoją władzę właśnie traci. A trzeba przyznać, że stracił ją z głową i to dosłownie. Pszemko wziął wiszący na ścianie ogromny topór dwuręczny i oddzielił nim tułów Willhelma od głowy. Ta potoczyła się głucho po posadzce i zniknęła gdzieś za tronem.

 

Około południa powrócił Konrad. Na czele swojego oddziału dojechał pod sam dwór i zasalutował stojącemu Pszemkowi. Jego ludzie najwyraźniej uprzedzeni o całej sytuacji zrobili to samo.

 

– Melduję oddział konny po powrocie z patrolu – powiedział oficjalnie i puścił oko do Pszemka.

 

– Rozumiem, że z twoimi konnymi problemu nie będzie.

 

– To moi ludzie, a nie Willhelma, więc dla nich nic się nie zmieniło – zsiadł z konia. Stanął obok Pszemka i powiedział coś po niemiecku. Konnica zawróciła i niespiesznie oddaliła się ku stajniom.

 

– Co teraz? – zapytał, gdy zostali sami.

 

– Tak jak ci obiecałem rodaku. Teraz ty tu jesteś władcą. Pozostaje ci wybrać stronę, po której się opowiesz.

 

– Myślę, że znasz moją decyzję – uśmiechnął się zalotnie i pogłaskał Pszemka po policzku. Dowódca nadrzecznego oddziału ochrony pogranicza nie zareagował. Bo i niby jak miał zareagować. Przecież nie uchodziło w ciągu jednego dnia zabijać dwóch panów zamku.

 

Przerażonych krwawymi zajściami mieszkańców uspokojono. Konrad zapewnił ich, że byli jedynie świadkami walki politycznej i zaczyna się dla nich okres prosperity. Zapewnił też, że nowa władza będzie zawsze z ludem, a przynależność do nowego państwa oznacza jedynie dobrobyt. Dla udowodnienia tych słów wytoczono z piwnic zamkowych kilka beczek miodu i polecono chłopom przygotować mięsiwa. Do końca dnia posprzątano ciała i pod wieczór urządzono huczną biesiadę.

 

Następny etap był nieco bardziej ryzykowny, bowiem należało cały bunt uprawomocnić. W tym celu Pszemko wysłał jednego z wojów do grodu Lecha z radosną informacją, że przyłączył pokaźnych rozmiarów teren do nowego państwa. Poprosił też w imieniu Konrada o łaskę i zapewnił, że będzie on lojalnie wykonywać polecenia nowego władcy. Jednomyślnie zdecydowali także, że przynajmniej tymczasowo nie będą informować o zdarzeniu Willhelma Trwożnego, by nie zaprzątać mu niepotrzebnie głowy.

 

 

***

 

 

– Dobre wieści, panie – wódz wodzów, Lech z Łysej, dawno już nie słyszał tych słów. Zawsze tylko niedola, bieda, pożary, zarazy, morderstwa lub wszelkie inne koszmarne wiadomości do niego docierały. Zatarł tedy ręce i machnął na posłańca.

 

– Wasza miłość, pragnę donieść o zwycięstwie. Zamek jest nasz. Drużyna Pszemka zdobyła zamek Lubush – posłaniec szczerzył się jakby co najmniej to on sam ów zamek zdobył. Wódz wodzów zamiast rozradować się i rzucić jakąś monetę, zasępił się. Miał on wprawdzie swoje lata i nie wszystko już musiał pamiętać, ale przysiągłby, że niczego nie atakował. Podrapał się w głowę.

 

– Czy możesz powtórzyć? – poprosił łagodnie wódz. Posłaniec jeszcze nigdy nie spotkał się z taką reakcją na dobrą nowinę, więc stropił się nieco. Rozejrzał na boki i ciszej już powtórzył:

 

– Melduję, że woj Pszemko zdobył zamek Lubush.

 

– Coś ty powiedział?

 

– Pszemko zdobył zamek…

 

– Słyszałem! – wydarł się wódz. Rozsierdzony nie na żarty zerwał się z dębowego tronu i porwał za miecz. Jeszcze chwila i zasiekłby niewinnego posłańca, ale doskoczył do niego syn Wiesław i złapał za rękę. Mocował się z ojcem chwilę, ale w końcu ten osłabł i opadł ciężko na tron.

 

– Czy może mi ktoś wyjaśnić dlaczego atakowaliśmy naszego sąsiada? – już spokojniej zwrócił się do zgromadzonych w sali.

 

– Wasza wysokość – odezwał się skryba. – Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek zaczynali wojnę z Germanami.

 

– Wiem durniu! – Lech znów się wściekł i załamał chwilę później. – Wszystko stracone, a miało być tak pięknie. Pokój na zachodzie, mała wojenka na wschodzie – mówił do siebie. – Przepadliśmy z kretesem. Teraz to dopiero mamy przesrane. Pojmać i skrócić o głowę odpowiedzialnego za to! – padł rozkaz.

 

– Wołaj Marcina – wydyszał przez zaciśnięte ze złości zęby.

 

Tym razem nie musiał długo na niego czekać. Marcin, który czas zabijał kręcąc się po grodzie, dojrzał biegnącego posłańca. A wiedział, że przeważnie to jego wzywają przed oblicze władcy. Czekał tylko, aż ktoś wyleci z dworu i zacznie nerwowo wypytywać ludzi. Prawie zawsze wypytywano o niego. Skierował więc swe kroki w tę stronę.

 

– Wasza miłość wzywał? – ukłonił się głęboko.

 

– Mamy poważny problem.

Koniec

Komentarze

W literaturze ilość niestety nie przechodzi w jakość. Na miałką fabułę nie poradzą aptekarsko szczegółowe opisy.

 

Piszesz sprawnie, prawie bez błędów. Opisy konsekwentne, wszystko bardzo ścisłe. Ale całość jak w polskim kinie: http://www.youtube.com/watch?v=BB4SBj2qiVg

Infundybuła chronosynklastyczna

Dzięki za pochlebstwo. Oba opowiadania są częścią większej fabuły i pochodzą z książki, która ukaże się na początku przyszłego roku. Najmocniej przepraszam za taki ich dobór, ale mają celowo budzić niedosyt. Chciałem jedynie podzielić się z Wami i usłyszeć kilka słów gorzkiej prawdy. Za kilka dni zamieszczę kolejne, no chyba, że zostanę tak zbesztany, że głupio mi będzie się tutaj zalogować. Pozdrawiam

a brama, która miała być zawsze otwarta była opuszczaną zwierzy bramnej kratą – poważnie? odcinała się kontrastem – cóż za dziwna konstrukcja Nie licha robota, u nas takich nie uświadczysz – zagwizdał z uznaniem Pszemko. – nielicha, do cholery jasnej! Dobra, na zdaniu cytowanym powyżej skończyłem lekturę. W tekście sporo literówek, brak polskich końcówek "ę", "ą" na porządku dziennym, błędy ortograficzne i interpunkcyjne (tych już nawet nie chciałem wymieniać). Jeśli ten tekst miał budzić niedosyt, boję się myśleć, co mogłoby – Twoim zdaniem – wywołać przesyt. Szanuj czytelnika i nie wrzucaj niedopracowanych tekstów. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Pierwsza część mojego komentarza jest zawoalowaną KRYTYKĄ. I to dość mocną.

 

W zdaniu, które bierzesz za pochlebstwo, słowo "prawie" rzuca pewne światło na moją opinię o tekście.

 

Opowiadanie nie budzą niestety niedosytu. Raczej zdziwienie, że można napisać tak wiele i tak nieefektownie.

 

Nie chciałem wyrażać zbyt prostolinijnie swojej niepochlebnej opinii. Spod palców budowlańca, którym jestem, mogłyby wtedy wyjść dość druzgocące i nieparlamentarne zdania. Czasem aluzje odnoszą lepszy skutek. Niestety, nie w tym wypadku. Przesianie własnego talentu przez gęste sito samokrytyki przyniesie pożytek zarówno tobie, autorze, jak i nam, biednym odbiorcom.

Infundybuła chronosynklastyczna

Wbrew przewidywaniom Autora, fragment który zdołałam przeczytać wzbudził we mnie przesyt, skutkiem którego nie dokończyłam lektury. Uważam że tekst jest napisany bardzo źle, w dodatku fatalnym językiem. Mam wrażenie, że Autor pisząc zdania w rodzaju: Piszczałki z trawy strugałem…, Szefie, chłopaki pytają co mają robić. Wymyślił coś szef?, …że ja dla przyjemności z tym volksdeuchem piłem. –– nie bardzo wie o czym pisze. Tekst mógłby się obronić, a nawet zdobyć uznanie, gdyby był napisany na konkurs GRAFOMANIA.  

 

„To cieniasy, pójdziemy, przeskoczymy po cichu palisadę i zdobędziemy gród”. –– Domyślam się, że cieniasy, w czasach gdy grody otaczały palisady, były powszechnym, nad wyraz popularnym określeniem. ;-)

 

„Pomyślcie chłopaki, będziemy mieli własny gród”. –– I pomyślcie chłopaki, jabłka z wszystkich sadów będą nasze! ;-)

 

„Cały oddział poszedł na hazardowną misję i, w sumie w ciemno za dowódcą głównie z tego powodu”. –– Zrozumiałam, że dowódca był dowódcą głównie z tego powodu, że cały oddział, w ciemno, poszedł na rzeczoną misję. ;-) Czy chodzenie na hazardowne misje było powszechnym zwyczajem chłopaków udających wojów? ;-)

 

„Zagrożeniem więc nie były tylko wrogie wojska, ale też sojusznicze”. –– Skoro wrogie wojska nie były zagrożeniem, to po co się z nimi bić. ;-)

 

„I to właśnie dowódca, niejaki Pszemko…” –– Czy Autor sam zdecydował, że imię dowódcy będzie pisane w ten sposób, z błędem? Jeśli tak, to dlaczego?

 

„…najwyżej pokrzyczeć pod murami zamku. Dodatkowo zamek posadowiony był…” –– Powtórzenie.

 

„…wyglądały jakby same z siebie mogły się rozpaść min cokolwiek w nie uderzy”. –– …wyglądały jakby same z siebie mogły się rozpaść nim cokolwiek w nie uderzy.

 

„…za równo idącą kolumną konnicy”. –– Konnica, to wojsko walczące konno. Konnica nie idzie, konnica jedzie. Na koniach jedzie. Toś ty jeszcze kilometr temu mówił po naszemu…” –– Skąd tutaj wzięły się kilometry, jeśli wolno zapytać? ;-)

 

„Ciekaw jestem rodaku, z jakiż to stron pochodzisz…” –– Ciekaw jestem rodaku, z jakichż to stron pochodzisz… Dzielnie dobrnąwszy do tego miejsca, dla własnego dobra i dobra tych, których opowiadania są warte przeczytania, przestaje robić łapankę.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oba opowiadania są częścią większej fabuły i pochodzą z książki, która ukaże się na początku przyszłego roku.   Naprawdę?

Może Autor ostrzega ewentualnych czytelników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oba opowiadania są częścią większej fabuły i pochodzą z książki, która ukaże się na początku przyszłego roku.   

Naprawdę?

No właśnie. Ja próbowałam przeczytać obydwa teksty. W przypadku tego przeczytałam może ze trzy akapity, jeśli chodzi o drugi – zawzięłam się i doszłam do połowy. Wtedy zaczęłam zastanawiać się, kto jest głupszy – chłopi czy pan. I właściwie jak ktoś tu pisze, że wydaje książkę, to – sama się sobie dziwię [ :) ] – ale nie zgrzytam zębami z zazdrości, tylko się cieszę. A tu zdębiałam. Bo rozumiem – może to własnym kosztem itd. Ale czy nikt nie robił korekty? W takiej formie to wychodzi?

Pewnie wydaje w systemie POD tą grafomanię :D

Tę(!) grafomanię.

Infundybuła chronosynklastyczna

Przeczytałem bez zgrzytania zębów, w przeciwieństwie do przedmówców, ale zgodzę się, że tekst jest strasznie rozwlekły i przedstawiona historia się dłuży. Intryga też jest mocno naciągana, choć takie chyba było założenie konwencji. Całej książki tak napisanej nie dałbym rady przeczytać. I gdzie tu fantastyka?

Cóż mogę rzec? Wydawcy też muszą jakoś zarabiać, a skoro jest popyt na self-publishing, musi być i podaż. Cieszę się, że wydajesz własną książkę, będzie co na półce postawić, czym się pochwalić przed dziećmi. Ja natomiast pozowlę sobie nie sięgnąć po nią, jeśli jakimś przedziwnym trafem znajdę ją kiedyś na sklepowej/bibliotecznej półce.

Opowiadanie, w mojej ocenie, jest fatalne. Od warstwy językowej zaczynając (powtórzenia, literówki i ortografy („z resztą”, „wierza”) słowa wybitnie współczesne i to błędnie użyte – „hazardowa misja), zapis), a na logice kończąc (oddział ustawiający się z ociąganiem naprzeciw nadciągającej konnicy). Nie wiem kto Ci to wydaje, ale może napisz, będziemy omijać szerokim łukiem.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka