- Opowiadanie: Lazarides - Anielska krew - Iturahiel cz.1

Anielska krew - Iturahiel cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Anielska krew - Iturahiel cz.1

 

 

Anielska krew – Iturahiel Paul A. Lazarides

 

 

 

Ciemność… brzęczenie w głowie… błysk światła… ciemność… niebo w dziwnym piaskowym kolorze…. Przeklęty hałas w głowie… ciemność….

 

 

 

 

 

Znowu to dziwne martwe niebo, jak łacha pisku na dnie doliny…. Cisza…. Bezruch … nóż wbijany w czaszkę… ciemność….

 

 

 

 

 

Niebo ciągle martwe. Cisza i bezruch. Trzeba się ruszyć, uciec od tego obcego, martwego nieba. Jęk. Ból przebijanej czaszki staje się nie do zniesienia. Ciemność…

 

 

 

 

 

Głosy… Ta dziwna miękka mowa… Bogowie! Ta nienawistna mowa!

 

Pamięć powraca… nagie plecy, ugięte pod brzemieniem dźwiganej klatki. Posapywanie bestii węszącej przez szczeliny, ogłupiałej bliskością zwierzyny, będącej niemal na wyciagnięci łapy, a nieosiągalnej. Skrobanie pazurów. Odgłosy głośnego wciągania powietrza przez rozdrażnionego drapieżnika. Ciężkie oddechy tragarzy, bzyczenie oszalałych owadów, zwabionych intensywnym zapachem rozgrzanych, spoconych ciał. Pijane krwią moskity i różne odmiany krwiożerczego robactwa, prawie zderzają się ze sobą, krążąc wokół zobojętniałych, umęczonych ludzi. Oni nie mają już sił, aby walczyć z tą pożerającą ich inwazją. Słońce i pragnienie zabija ich na raty, nie pozostawiając energii na nic więcej niż monotonny krok na przód. Jeszcze jeden krok po spieczonej słońcem piaszczystej drodze.

 

Amos idący w powłóczącym nogami szeregu, patrzył bezmyślnie na poznaczone śladami bata plecy stąpającego przed nim niewolnika. Pręgi krzyżujące się pod różnymi kątami, opowiadające bolesną historię tego człowieka, którego pozbawiono już niemal wszystkiego poza prymitywnym instynktem przetrwania.

 

Myśli pozbawione większego sensu, nastawione na obojętne przetrwanie męki. Tego niekończącego się bólu ramion, na których na zmianę spoczywa belka dźwigająca klatkę – więzienie bestii. Kiedyś Amos miał matkę, ojca i czterech braci. Teraz ma tylko ból za towarzysza i te szurające omdlałymi nogami ludzkie cienie, idące razem z nim.

 

I tak od ośmiu księżyców, kiedy bogowie schwytali go, spętali i powieźli jak zwierzę do swojej wioski. Osady wyglądającej inaczej niż wszystkie, które widział w swoim życiu. Przepełnionej obcymi woniami i dziwnymi hałasami dobywającymi się z wielkich, kamiennych chat.

 

Pod wpływem wspomnienia utraconej wolności, spojrzał tęsknie na cynamonowe diuny nieopodal i widoczną w oddali zieleń, zwiastującą obecność Świętej Rzeki. Kiedyś przemierzał rzekę z ojcem i braćmi, kiedyś miał inne życie…

 

Świst bata, błysk oszalałego bólu rozdzierającego plecy. Okaleczone, naznaczone kolejną smuga, która wolno bordowieje od napływającej krwi. Nadzorca rechoczący głupawo, zadowolony z zaskoczenia i szoku, który udało mu się wywołać u ogłupiałego Amosa. Bestia rozbudzona zamieszaniem podniosła się w klatce, wywołując bojaźliwe poruszenie u tragarzy. Ruchy jej ciężkiego cielska powodują chybotanie umieszczonego na drągach więzienia. Bestia zamknięta w kruchej klatce. Niezwykła jak wszystko, co otacza jego nowych panów. Jej cielsko przypomina lwa, a jednak Amos jest pewien, że nigdy wcześniej ta pustynia nie była domem podobnej istoty. Stwór cały pokryty drobnymi, gadzimi łuskami, łącznie z ogonem i łbem. Łuski są na tyle małe i gładkie, że właściwie nie odbierają elastyczności skórze, która wydaje się złudnie delikatna i połyskuje lekko przy każdym ruchu. Łapy potężne i tylko nieznacznie wygięte na boki jak u gada, zachowały elastyczność i dynamikę właściwą kotom. Olbrzymie, zdecydowanie kocie szpony, rysują drewniane dno klatki, przyciągając nerwowe spojrzenia tragarzy. Największą grozę wzbudza łeb, który jak na kota jest znacznie wydłużony, a paszcza wydaje się być kombinacją lwiej i gadziej. Długie dłutowate zęby wystają miejscami spod warg ociekających cuchnącym śluzem. Oczy sprawiają wrażenie martwych jakby stworzenie było zamyślone. Jednak nerwowo drgający ogon i pazury zgrzytające o dno klatki, całkowicie przeczą temu wrażeniu. Niosący stwora ludzie wiedzą, że każdy ich błąd może być ostatnim, a jedynie pręty klatki powstrzymują drapieżnika przed atakiem.

 

Amos wyrównał krok i posłał w myślach kolejną obietnicę rychłej śmierci w kierunku prymitywa wymachującego pejczem, który czerpał niewątpliwą radość z ich bólu. Łzy wywołane szokiem i cierpieniem szybko wysychały, pozostawiając po sobie ślady na zakurzonych policzkach. Tylko dusza poniżona i rządna zemsty nie przestaje łkać z bezsilności.

 

Amos chwilowo odzyskawszy trzeźwość umysłu, oderwał wzrok od pleców poprzedzającego go tragarza i spojrzał na drogę przed nimi. Osada bogów wydawała się być już całkiem niedaleko. Dachy dziwnie połyskiwały w chylącym się ku zachodowi słońcu, jedynie kamienne ściany miały swojski znany mu kolor.

 

Bezsilna wściekłość spowodowana palącą żywym ogniem szramą, przywróciła go do pełnej świadomości, wyrywając chwilowo z przepełnionego rozpaczą otępienia. Widoczny kres wędrówki, przywołał spotęgowane pragnienie i nieznośne skurcze głodowe. Przez ostatnich osiem księżyców prawie nic nie zjadł po za plackami z prosa rozmoczonymi w wodzie. Mięsa nie tknął… śmierdziało i niewolnicy szeptali, że to zwłoki ich towarzyszy niedoli. Większość z tych, którym udało się przeżyć parę tygodni niewolniczej pracy, pożerała te żałosne ścierwo nie bacząc na zapach i wątpliwe pochodzenie swojej strawy. Amos wiedział, że jeśli wcześniej nie padnie z wycieńczenia, to prędzej czy później będzie musiał zapomnieć o odrazie i ratować się przed nieuchronną śmiercią głodową. Teraz jednak jeszcze obrzydzenie zwyciężało i zadowalał się jałowymi plackami dającymi złudzenie sytości, szybko zastępowanej przez nawracające bolesne ukłucia w kurczących się trzewiach.

 

Wrota z błyszczącej substancji, która wydawała się twarda jak przedmioty ze znanego Amosowi brązu, otwarły się wpuszczając ich do środka. Osadzone były w niewysokim dwumetrowym murze, który niewolnicy wznieśli z glinianych cegieł na modłę miejscowego budownictwa. Wrót strzegł jeden strażnik w dziwnych szatach, jakie zwykli nosić zamieszkujący osadę bogowie. Odzienie wykonane było z miejscowego, znanego Amosowi materiału, jednak krój stroju był wyraźnie obcy. Dolna cześć szaty oplatała z osobna każdą nogę i powiewała leniwie w lekkim wietrze. Górę stanowiła równie luźna szata z tego samego materiału,. Całość uzupełniał kawał płótna przewiązany na głowie w celu ochrony przed palącym słońcem. Strażnik trzymał w ręku szary, połyskujący przedmiot, który jak Amos niejednokrotnie widział, niósł szybka śmierć tym, którzy zostali nim porażeni. Strażnik spoglądał leniwie na przechodzących niewolników, nie poświęcając też większej uwagi ładunkowi, który nieśli. Jedyna widoczną reakcją na ich pojawienie się, było uniesienie trzymanej przez niego broni. Podświadomy gest mówiący, że w razie potrzeby jest gotów jej użyć. Omiótł raz jeszcze znudzonym spojrzeniem całą grupę, jednak nie dostrzegając zagrożenia odwrócił wzrok, znudzony widokiem powłóczących nogami tragarzy. Amos miał nawet przez chwile wrażenie, że dostrzegł na jego twarzy cień odrazy pomieszanej z żalem, jednak wrażenie to szybko ustąpiło przed obojętnością i brakiem zainteresowania ze strony mężczyzny.

 

Patrząc na mijanego strażnika, Amos nie po raz pierwszy pomyślał, iż to nie mogą być bogowie. Jednego z nich widział raz na własne oczy w Świętym Mieście Junu. Był tam z ojcem w czasach dobrobytu, gdy panujący wówczas boski Tothus, ogłosił święto dla ludu z okazji przybycia wielkiego Re. Ojciec zabrał jego i braci, ponieważ na każdego przybyłego wydawano miarę prosa. Widzieli moment przybycia Rydwanu i powitanie Re. Tamten Bóg był dwukrotnie wyższy od witającego go Tothusa, mieniącego się namiestnikiem Re, tu na ziemiach Rzeki Matki. Obraz Re górującego nad otaczającą go grupką wystraszonych kapłanów, wywarł wówczas na Amosie olbrzymie wrażenie. Tłum ludzi padających na kolana i kołyszących ekstatycznie tułowiami, wpatrzonych w dziwnie zwężoną i wydłużoną w górę czaszkę, sprawił, że Amos nigdy nie zapomniał tej chwili. Dziś patrząc na bogów przechodzących ulicami, spieszących w jakichś swoich niezrozumiałych sprawach, był coraz bardziej przekonany, że mimo ich dziwnych mocy, nie są prawdziwymi bogami. Nie przypominali Re ani wygładem, ani tym bardziej wzrostem…

 

Te rozważania brutalnie przerwały krzyki oszalałego niewolnika, uciekającego ulicą w stronę bramy. Słychać też było następujące po sobie jazgotliwe uderzenia broni używanej przez bogów. Nieszczęśnik wybiegł zza rogu budynku i z całym impetem wpadł w tragarzy niosących klatkę.

 

Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Amos poczuł jak wzrasta nacisk na niesiony przez niego drąg, gdy po drugiej stronie klatki upadło kilku tragarzy, wytraconych z równowagi przez uciekiniera. Klatka przechyliła się niebezpiecznie w tamta stronę. Kolejni tragarze pochylali się, przygniatani rosnącym ciężarem, opartym na trzymanym przez nich drągu. Wreszcie jeden po drugim zaczęli uciekać i klatka z impetem uderzyła w brukowaną kamieniem ulicę osady.

 

 

 

Ashleen patrzyła w biel sufitu nad łóżkiem, po raz kolejny rozpamiętując wczorajsze rewelacje usłyszane w wiadomościach. „Świat pogrąża się w chaosie… bla, bla, bla … koniec znanego porządku… bla, bla, bla … możliwość konfliktu… bla, bla, bla … światowy kryzys polityczny…”

 

I za chwilę kolejne doniesienia, coraz bardziej dramatyczne…

 

Aż w końcu jakiś polityk zaczął roztaczać apokaliptyczne wizje nadchodzącej wojny. Wyłączyła odbiornik.

 

Wszystko zaczęło się od dziwnych zjawisk zasygnalizowanych przez agencję, która zajmowała się obserwacją najbliższej gwiazdy. Początkowo niewinne, burze słoneczne zaczęły się nasilać, by po pół roku osiągnąć takie rozmiary, że na dwa tygodnie większość świata pogrążyła się w ciemnościach. Komunikacja praktycznie ustała. Satelity nie działały trzy miesiące. Naukowcy jednak nie uspokajali i teraz, kiedy telewizje ponownie zaczęły nadawać, ogłoszono prognozę, że kolejna fala wiatru słonecznego ma być najsilniejsza z dotychczasowych. Supermocarstwa odebrały to, jako sygnał do zmiany status quo. Znany dotychczas świat oparty na przepływie informacji, mógł nie mieć prawa bytu w obecnej sytuacji. Systemy wczesnego ostrzegania miały przestać działać, razem z satelitami, na których bazowały.

 

Jeśli decydenci przyjmą, że najlepsza obroną jest atak, to wówczas może się zdarzyć wszystko….

 

To nie było dobre… Musi przestać o tym rozmyślać.

 

Ash od miesięcy leczyła depresję. Właściwie zawsze była cichą, zamkniętą w sobie osobą, balansującą na skraju psychicznej katastrofy. Ale dawała jakoś radę. Miała cel… chciała pomagać innym. Takim jak ona, zagubionym i samotnym.

 

Ojciec… Tak miała ojca. Miała tez matkę, ale ona odeszła. Równie uczuciowa jak Ash, przedawkowała leki, bez których nie potrafiła przetrwać dnia. Odeszła pod nieobecność ojca, który spędzał całe tygodnie w podróżach i laboratorium, opętany swoimi mrzonkami rodem z powieści i filmów klasy ”B”. Od kiedy Ashleen sięgała pamięcią zawsze widziała ojca pochłoniętego pracą. Laboratorium opuszczał tylko wtedy, gdy przenosił się do Akademii, by wziąć udział jakimś sympozjum, lub serii wykładów. Sprawiało to, że była dzieckiem zaniedbanym i przesiąkniętym nienawiścią do ludzi nauki. Nieobecność ojca i bolesny koniec matki sprawiły, że Ashleen zamknęła się w swoim kokonie duchowej udręki.

 

Ostatnie lata spędzone na Uniwersytecie Stanowym nie poprawiły sytuacji. Ash nie potrafiła nawiązać więzi z rówieśnikami, przedstawicielami ery cyberpunkowej, uczuciowej degeneracji. Tak o nich myślała. Degeneraci. Ludzie czujący i żyjący w sieci, a na zewnątrz puste skorupy. Jej pokolenie pod tym względem sięgało dna. Ze swoja współlokatorką nawiązała pewien rodzaj porozumienia, jeśli można to tak nazwać… Dziewczyna po powrocie z zajęć całe popołudnia spędzała w sieci. Jednak potrafiły sobie nie wchodzić w drogę i jakoś przeżyły trzy lata wspólnego zamieszkiwania.

 

Również z mężczyznami jak do tej pory nie miała zbyt wielu doświadczeń. Nie wynikało to absolutnie z braku zainteresowania jej osobą ze strony mężczyzn. Po matce, po za skłonnoscią do depresji i może zbyt uczuciowym stosunkiem do ludzi, odziedziczyła też nietuzinkową urodę. Nie była klasyczną pięknością wysokiego wzrostu i z nogami aż do samej szyi. Miała jednak w sobie coś takiego, co sprawiało, że mężczyźni wodzili za nią wzrokiem. Ciemnowłosa o jasnej cerze, twarz miała pogodną i wzbudzała zaufanie, zwłaszcza, że jej filigranowa sylwetka nie mogła się nikomu kojarzyć z zagrożeniem. Niestety te kilka epizodów z mężczyznami, które miała na swoim koncie, okazało się wielkimi rozczarowaniami. Infantylni młodzi ludzie, skupieni wyłącznie na sobie i swoich oczekiwaniach, byli bardziej zainteresowani robieniem wrażenia na rówieśnikach, niż poważnym traktowaniem jej osoby.

 

Po studiach rozpoczęła praktykę, jako psycholog dziecięcy w podrzędnym, okręgowym ośrodku dla dzieci z rodzin patologicznych. Szybko jednak okazało się, że jej cel, marzenie jej życia jest nieuchwytnym mirażem. Przekonała się boleśnie, że nie można dać komuś czegoś, czego samemu się nie posiada. Dzieci, które spotykała … Małe wraki. Bite, głodzone, gwałcone. Nieufne, wystraszone skorupy pełne bólu. Ash po każdym takim spotkaniu czuła, że świat zaciska się wokół niej jak pętla. Ta pętla wyciskała z niej ostatnie okruchy chęci życia, jakie w sobie nosiła. Nie potrafiła tak dalej. Odeszła.

 

Szalę przechylił przypadek dwunastoletniej dziewczynki, którą odebrano rodzicom, jako ofiarę wykorzystywania seksualnego. Dziecko było na pierwszy rzut oka zadbane i Ashleen nie zauważyła nic nadzwyczajnego, dopiero, kiedy spojrzała jej w oczy doznała wstrząsu. Czaił się w nich tak bezdenny smutek i strach, że robiła wrażenie zwierzęcia schwytanego w potrzask. Głos miała melodyjny, cichy i smutny, co najmniej tak bardzo jak jej szaroniebieskie oczy. Opowiadała swoją historię spokojnie, bez płaczu czy zająknięcia, jak gdyby wszystkie te wstrząsające wydarzenia były czymś zwyczajnym.

 

Oszołomiona Ash nie zrobiła jednak nic. Pewna, że jeszcze nie raz porozmawia z tym dzieckiem, że może z czasem uda jej złagodzić ból, zaleczyć szramy na jej duszy. Nie zauważyła sygnałów, nie rozpoznała prawdziwego stanu udręczonej pacjentki. Gdyby tylko…

 

Następnego dnia bezskutecznie czekała na wizytę tej małej. Wreszcie, kiedy wykręcała numer sierocińca, rozległo się ciche pukanie do drzwi.

 

Mówiąc „Proszę” miała wrażenie, że zimne palce strachu zaciskają się na jej potylicy. Mina jej asystentki zdawała się doskonale współgrać z przeczuciem.

 

– Dzwonili z sierocińca pani doktor… – zwykle wesoły głos był chropawy i zduszony.

 

Tego dnia Ashleen opuściła klinikę, by więcej nie wrócić. Nie potrafiła sobie wybaczyć samobójczej śmierci tej małej. Powinna była zauważyć, co się z nią dzieje. Źle zinterpretowała jej pełen spokoju smutek. Zawiodła….

 

Następny rok upłynął na próbach znalezienia własnego miejsca na ziemi.

 

Ojciec próbował odnowić z nią kontakt. Nie chciała go. Nie potrafiła zapomnieć, że to jego egoizm popchnął matkę na drogę do piekła. Teraz, kiedy była już dorosła i wypalona od wewnątrz, było o wiele za późno. Zgodziła się jedynie na zamieszkanie w apartamencie wynajętym za pieniądze jego firmy. Teraz leżała patrząc w sufit i szukając jakiegoś powodu, jakiegokolwiek bodźca, żeby wstać i przeżyć kolejny dzień.

 

Nie bała się wieści o apokalipsie ze względu na siebie. W stanie, w jakim się znalazła, było jej właściwie wszystko jedno jak to się skończy. Nie potrafiła jednak przyjąć do świadomości, że to wszystko wokół niej tak po prostu przestanie istnieć. Zginą miliardy ludzi. Ziemia zmieni się w umierającą, wypaloną pustynię popiołów i szczątków znanego jej świata.

 

Katatoniczne rozmyślania przerwał gwałtownie, natarczywy dzwonek telefonu. Ash drgnęła bojaźliwie, zaskoczona głośnym dźwiękiem, rozrywającym bezpardonowo sterylną cisze jej sypialni. Jęknęła zdegustowana, patrząc nienawistnie na trajkoczące urządzenie.

 

– Zamilknij proszę! – wymamrotała nakrywając głowę poduszką. Telefon jednak nadal hałaśliwie domagał się reakcji z jej strony. Odkryła głowę i spojrzała zrezygnowana w jego kierunku, jakby dając mu ostatnią szansę na zamilknięcie. Jednak uporczywe brzęczenie nie ustało i Ash z jękiem podniosła się z łóżka, by odebrać połączenie. Usiadła ciężko na krześle i podniosła słuchawkę.

 

– Ash?! – głos ojca. Nie mogło być gorzej.

 

Głos był wyraźnie podenerwowany, niemal drżący i to sprawiło, że zrezygnowała z uszczypliwej uwagi na temat nawrotu ojcowskiej miłości. Przeciwnie, coś w jego głosie sprawiło, że niemal zapomniała o swojej zapiekłej niechęci.

 

– Musisz natychmiast tu przyjechać! Dzwonię z laboratorium, nie mamy…

 

– Mam na dziś inne plany, a poza tym, co znaczy musisz?…

 

– Zamknij się dziewczyno – przerwał je gwałtownie – nie mamy chwili do stracenia, właśnie zaczęła się wojna, być może to już ostatnie szaleństwo tego chorego świata. Bierz taksówkę póki jeszcze coś działa w tym mieście.

 

„Boże a więc jednak stało się.” – pomyślała – „to początek końca…” Nie chciała widzieć ojca, nie chciała znosić jego nieudolnych prób pojednania. Jednak strach przed nieznanym… że umrze tu sama, sprawił ze podjęła decyzję, która zaskoczyła ją samą.

 

– Niedługo będę – powiedziała cicho i odłożyła słuchawkę.

 

 

 

Wyszła z domu na przedmieściach i skierowała się w stronę furtki, która tkwiła smętnie w wysokim na około trzy metry, mokrym, ociekającym wodą murze. Mur oddzielał posiadłość, która była jej fortecą, od podłego przesyconego konfliktami świata. Wychodząc na ulicę myślała o rozpoczynającej się wojnie, która według naukowców, miała być końcem, nie tylko ludzi, ale nawet samej planety. Spojrzała w niebo, które zdawało się opłakiwać stojącą nad przepaścią ziemię, ona nie płakała. Nie lubiła świata, który ją otaczał. Jedyne, czego się bała to śmierć, która miała zebrać swoje największe żniwo w historii. Nie chciała patrzeć na umierających ludzi, na rozpacz, na cierpienie. Bała się bólu umierania. Jej własna śmierć w obliczu końca świata zdawała się być nieunikniona.

 

Taksówka pojawiła się w chwili, kiedy podeszła do ulicy. Jej drzwi otwarły się bezszelestnie. Wsiadła do klimatyzowanego wnętrza i zapadła się w puszysty skórzany fotel. Czujnik pod sufitem wyczuł wilgoć na jej ubraniu, rozległ się łagodny pomruk aparatury i chwilę później poczuła podmuch ciepłego powietrza, zdającego się napływać ze wszystkich stron. Te znamiona luksusu nie robiły na niej wrażenia, były normalne w snobistycznym świecie, w którym przyszło jej żyć, jako córce sławnego doktora Corry’ego.

 

Taksówka z zawrotną prędkością dotarła do sześciopoziomowej jezdni, prowadzącej do centrum metropolii, zamieszkiwanej przez osiemnaście milionów obywateli. Komputer skierował pojazd na właściwy poziom i umieścił na właściwym pasie ruchu. Cisza, jaka ją teraz otuliła była niemal śmiertelna. Pojazd zawieszony w swoim korytarzu i poruszany przez pole siłowe nie wydawał żadnych dźwięków, płynąc ku swemu przeznaczeniu po holograficznej imitacji jezdni.

 

Pole siłowe sprawiało, że otaczający świat był lekko rozmyty i falujący, jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Taksówka szybko połykała drogę, przepływającą pod nieruchomymi kołami, używanymi tylko na mniejszych, osiedlowych i bocznych drogach, które budowano w stary klasyczny sposób.

 

Ashleen obawiała się nieco spotkania z ojcem, z którym nie widziała się od dobrych kilku miesięcy. Jak dotąd, każdy ich kontakt prowadził do starcia. Nie mogła mu wybaczyć dziecięcych lat, kiedy zazdrościła innym rodziców, odbierających ich ze szkoły i zabierających w różne fascynujące miejsca. Marzyła wtedy, że ojciec kiedyś ją zauważy, ale on nigdy nie miał czasu na tak przyziemne sprawy, jak spędzanie czasu z nudną córką.

 

„Straciłam moje dzieciństwo.” – powiedziała do siebie po raz tysięczny słysząc pomruk komputera, który wyprowadzał pojazd z holostrady, na lokalną drogę, prowadzącą na parking kompleksu budynków mieszczących laboratoria Instytutu.

 

„Królestwo ojca” – pomyślała – „jestem na jego terenie.”

 

 

 

Ojciec czekał przed głównym budynkiem i ruszył w jej kierunku, gdy tylko taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Wyglądał na równie onieśmielonego jak ona sama. Wyciągnął ręce w geście powitania, a ona pozwoliła się uścisnąć, choć uważała ten gest za zbędną poufałość.

 

Ojciec puścił ją i bez słowa skierował się do wejścia. Ash posłusznie poszła za nim. Wewnątrz panował uporządkowany chaos. Ludzie chodzili energicznie śpiesząc w różnych kierunkach, pozornie bez celu, ale ich miny i postawy świadczyły o tym, że są czymś mocno zaaferowani i wypełniają określone zadania.

 

Szła szerokimi jasnymi korytarzami, które mogło się zdawać nie miały końca. Surowe ściany z matowego stalowoszarego metapoliplastu zdawały się zbiegać przed nią, ustępując jednak na boki w miarę jak szli na przód. Wrażenie nieskończoności łamały z rzadka korytarze odbiegające na boki, pozornie donikąd. Wreszcie po kilkunastu minutach dotarli do olbrzymiej auli, gdzie złożono całe piramidy przeróżnego rodzaju aparatury, sprzętów i materiałów. Przez drzwi napływały wciąż nowe fale ekwipunku, wnoszonego przez wszędobylski personel. W centrum pomieszczenia stała grupa ludzi i ojciec poprowadził ją w ich kierunku.

 

Oszołomiona tempem wydarzeń Ash czuła, że traci kontrolę nad swoim losem. Otaczający ich ludzie wyglądali na podekscytowanych, ale nie zdradzali swoim zachowaniem strachu przed zbliżającą się apokalipsą. Niektórzy patrzyli na nią z zaciekawieniem. Inni udawali, że nie zauważyli jej przybycia i nie przerwali nawet rozmów, które wydawały się ich całkowicie pochłaniać. Ash była pewna, że jej pojawienie się nie było tu dla nikogo zaskoczeniem. Tak jakby inni lepiej wiedzieli, co ją czeka niż ona sama. Wszystko to sprawiało, że przyszłość zdawała się być wielką niewiadomą.

Amos patrzył zahipnotyzowany, jak pozostawiona na pastwę grawitacji klatka wyrżnęła o kamienne podłoże. Spojenia puściły. Oszołomiona bestia początkowo nie próbowała wydostać się ze szczątków więzienia, ale w następnej chwili wykonała potężny skok w stronę oniemiałego poganiacza niewolników. Mężczyzna umarł nie zdążywszy nawet krzyknąć. Potężne kły rozłupały jego czaszkę, rozpryskując jej zawartość i odrywając głowę od tułowia. Korpus wykonał chwiejny krok do tyłu i runął pod ciężarem bestii. Wszystko to stało się w kilka uderzeń serca i oniemiały Amos przyglądał się z fascynacją tej ślepej furii. Stwór podniecony odzyskaną wolnością i oszalały zapachem posoki nie zatrzymał się by pożreć ciało swej ofiary. Nie był głodny, niewolnicy dobrze go karmili w zaciszu świątyni. Chciał zabijać. To był najsilniejszy instynkt, jakim obdarzyli go jego stwórcy. W ułamku sekundy dopadł jednego z uciekinierów i szarpnął go pazurami za nogę, ściągając niemal mięśnie z kości.

 

Nieszczęśnik ryknął opętańczo, ale krzyk zamarł, gdy druga łapa strzaskała mu kark, orając głębokie bruzdy aż po miednicę. Bestia nie zwolniła nawet pościgu i dopadła kolejnego niewolnika, który upadł słysząc krzyk agonii swojego towarzysza niedoli.

 

Zaspokoiwszy instynkt zabójcy, drapieżca uspokoił się nieco i całą swoją uwagę skierował na leżącego nieruchomo niewolnika. Nie zachowywał się jak zwykły wielki kot, nie próbował chwytać leżącego za gardło. Jego zachowanie przypominało raczej gada. Złapał omdlałego nieszczęśnika za bok i zaczął się obracać jak wrzeciono, zupełnie jak to robią żerujące krokodyle. Krzyki rozszarpywanego przybrały nieludzko zwierzęce tony. Kilka sekund później krzyk przerodził się w charkot konającego. Bestia wyrwała kawał mięsa, wywlekając przy tym zwoje jelit. Ciało leżało ciche i nieruchome, ziejąc paskudną dziurą w boku, a martwe oczy spoglądały z niemą zgrozą na swego kata. Tymczasem oprawca się uspokoił i położywszy się na rozgrzanych kamieniach, zaczął leniwie pożerać wyrwany kęs. Amos miał wrażenie, iż bestia w myślach rozkoszuje się swymi dokonaniami. Sparaliżowany strachem wciąż stał w bezruchu, skamieniały w owej charakterystycznej dla większości ludzi fascynacji śmiercią.

 

Z pobliskiej świątyni wypadło dwóch bogów. Mieli na sobie dziwne opalizujące metalicznie stroje, które lśniły w ostrym słońcu, jeszcze bardziej dodając im majestatu.

 

Zaskoczony i wyrwany z katastroficznego zachwytu, upadł na twarz przed swymi panami. To zachowanie, niezgodne z jego naturą uratowało mu życie. Wytrąceni z równowagi bogowie poczęli wysyłać śmiercionośne promienie z niewielkich dziwnych przedmiotów, które trzymali w dłoniach.

 

Amos pozostał w bezruchu, podczas gdy uciekający niewolnicy padali jak muchy, skręcając się w konwulsjach. Wokół niego ludzie przecięci wpół rozpadali się w biegu inni padali pozbawieni kończyn. Ci ostatni wyli z bólu wijąc się na bruku. Amos widział jak korpus pozbawiony nóg próbował czołgać się dalej, konwulsyjnie czepiając się nierówności rozcapierzonymi palcami. Inni oślepieni strachem wpadali w pełnym pędzie na ściany i ogłuszeni padali na ziemię. Wokół rozlegały się jęki okaleczonych i umierających, oraz zapach spalonego mięsa.

 

Teraz, gdy nikt już nie uciekał bogowie przenieśli swoje zainteresowanie na stwora. Pochłonięty zdobyczą, zdawał się nic sobie nie robić z tego całego zamieszania i najzwyczajniej w świecie zaczął się tarzać w leżącym przed nim ścierwie, mrucząc z zadowolenia.

 

Nagle pod intensywnym spojrzeniem jednego z bogów bestia zesztywniała i zaprzestała rozkosznych igraszek z trupem. Powstawszy na łapy wydała z siebie pomruk, jakby manifestując swoje niezadowolenie. Niestrapieni tym bogowie czekali cierpliwie, aż posłusznie podeszła i przysiadła na zadzie obok nich.

 

Teraz w mniemaniu Amosa była najwyższa pora, aby zniknąć z pola działania boskich mocy. Powstał, obrócił się i uciekał ile sił w nogach. Bogowie najwyraźniej ochłonęli, gdyż zamienili między sobą kilka zdań w swym dziwnym języku i podjęli decyzję, która miała zmienić całe życie uciekającego niewolnika.

 

Amos oczywiście nie miał bladego pojęcia, że właśnie ważą się jego losy. Wszystko, co go w tym momencie interesowało, to znaleźć się jak najdalej od miejsca rzezi, bestii i jej panów. Oczami duszy widział swoje ciało rozczłonkowane przez błękitne promienie. Martwe, leżące na brzegu rzeki, jako żer dla krokodyli, lub co chyba jeszcze bardziej przerażające dla innych niewolników. Ta wizja dodawała skrzydeł jego nogom.

 

Kiedy już zaczynał wierzyć, że mu się udało poczuł na plecach dziwne mrowienie i nagle całe jego ciało zwiotczało. Potoczył się po ulicy bezwładnie jak szmaciana lalka.

 

– Dziwne, prawie nie bolało – pomyślał i stracił przytomność.

 

 

 

Ashleen siedziała w małej sali konferencyjnej. Przy niewielkim stole zgromadziło się pięciu naukowców. Sala miała surowy wystrój stwarzający przygnębiające wrażenie, szczególnie w świetle obecnych wydarzeń. Pomieszczenie dominował hipernowoczesny sprzęt do prezentacji audiowizualnych. Krzesła i stół wykonane z tworzywa do złudzenia imitującego mahoń. Na ścianie widać było wyświetlaną na żywo relację z jakiegoś miasta ogarniętego paniką. Korki na ulicach utworzone z teraz już porzuconych samochodów. Ludzie biegnący główną arterią miasta, tratujący się wzajemnie. W bezładnej ucieczce przed nieuniknionym. Dymy pożarów… W rogu ekranu widać było przestraszoną twarz reportera, który najwyraźniej komentował widoczne na ekranie sceny. Ash poczuła zimny pot zbierający się na karku. Dźwięk był wyłączony, co chyba jeszcze potęgowało grozę niemych obrazów.

 

Zebrani byli w nastrojach, które pogłębiały jej niepewność i przygnębienie. Ojciec chodził wzdłuż stołu milcząc od dłuższej chwili i obserwując zebranych. Na jego napiętej i zmęczonej twarzy malował się smutek, ale biła od niego jakaś dziwna determinacja połączona z podnieceniem.

 

Twarze pozostałych uczestników narady stanowiły odbicie jego nastroju. Jedni robili wrażenie wystraszonych. Inni zdradzali wydawali się być podekscytowani. Ashleen przyglądała się im z zainteresowaniem, szukając w tym ucieczki przed strachem i uczuciem osamotnienia. Kobieta siedząca naprzeciw wpatrywała się w nią uporczywie, co przyciągnęło spojrzenie Ashleen. Była to młoda jeszcze Azjatka około trzydziestki, która wyglądała na najbardziej wystraszoną osobę w tym gronie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, kobieta opuściła wzrok, a kącik jej ust drgał nerwowo.

 

,„Co tu się kroi?”– pomyślała – „Czemu są tacy podekscytowani, czyżby mieli jakiś plan?”– zastanawiała się.

 

 

 

Miasto zaczęło się zwolna pogrążać w chaosie. Ludzie wyjeżdżali i chyba pierwszy raz od powstania holostrad, drogi były zakorkowane. Nieprzyzwyczajeni do tego mieszkańcy wpadali w panikę. Niektórzy porzucali samochody i starali się schować przed tym, co nieuchronne. Inni poddawali się agresji napędzanej strachem i taranowali wszystko, co zagradzało in drogę. Gdzieś w zaułkach słychać było strzały i syreny policyjne. Wszystko zaczęło się od oficjalnej informacji w mediach o wybuchu ogólnoświatowej wojny. Totalna histeria przybierała na sile. Niektórzy pobudowali sobie schrony zaraz na początku zawirowań na słońcu, a teraz koniecznie chcieli zrobić ostatnie zakupy, jak gdyby te sterty żarcia, które już zgromadzili trzeba było uzupełniać. Stateczni obywatele, ojcowie rodzin, powszechnie szanowani obywatele, stopniowo zamieniali się w zwierzęta.

 

Pod drzwiami supermarketu rozpętało się piekło. Ludzie popychali się wzajemnie, starając się dostać do środka przed innymi. Młoda kobieta krzyknęła, kiedy ktoś brutalnie szarpnął ją w tył ciągnąc za włosy. Odwróciła się i warcząc jak zwierzę wściekle wbiła palce w oczy napastnika. Po jej dłoni popłynęła krew plamiąc elegancki kremowy kostium, kontrastujący dziwacznie z dzikim wyrazem twarzy właścicielki. Mężczyzna złapał się za głowę i krzycząc upadł na chodnik, gdzie jęcząc cicho znieruchomiał tracąc przytomność. Po nim przemaszerowali następni, nieczuli na nic poza celem, jaki sobie obrali.

 

Byli też tacy, którzy w ostatniej chwili postanowili znaleźć sobie przeciwatomowe lokum. Wdzierali się do domów w bogatych dzielnicach w poszukiwaniu schronów. Pechowi gospodarze owych domostw, zwykle kończyli ze sporą porcją ołowiu w plecach, lub po prostu z rozbitą czaszką. Inni, bardziej ostrożni, zamieniali swoje domy w twierdze i strzelali do każdego, kogo zobaczyli po drugiej stronie lufy.

 

 

 

Część tych hałasów dotarła do sali konferencyjnej, w której siedziała Ashleen. Jej sąsiadka z naprzeciwka zaczęła się pocić, a jej twarz zdawała się ulegać napadom drgawek.

 

– Jak sami wiecie, nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia – zaczął Corry – to miasto rozpoczęło własną wojnę, zanim jeszcze prawdziwa wojna tu dotarła. Wkrótce wyjście na ulicę będzie graniczyło z samobójstwem, wkrótce też mogą spaść pierwsze pociski. Tak, więc mamy do wyboru usmażyć się w nuklearnej kuchence, zostać zatłuczonym przez tą hołotę z zewnątrz, lub zaryzykować przeniesienie…

 

– O co do jasnej cholery tu chodzi? – nie wytrzymała Ashleen.

 

– A tak rzeczywiście, nie wiesz przecież nic o naszym planie, a powinnaś mieć wybór. Pamiętasz zapewne, nad czym pracowałem przez ostatnie lata.

 

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że chodzi o te twoje mrzonki ze światami alternatywnymi.

 

– To nie są mrzonki! – wściekłość i stres spowodowały, że twarz ojca zdawała się trupio blada w zimnym świetle lamp – Zbudowałem generator hiperprzestrzenny…

 

– Nie wezwałeś nas tu by proponować podróże w czasie?! Powiedz, że to nieprawda!

 

Ojciec uspokajał się powoli i patrząc przelotnie na spłoszone twarze podwładnych wbił zimne spojrzenie w twarz córki. Na jej twarzy nie dostrzegł już śladu gniewu, a jedynie strach i oszołomienie.

 

– A masz jakiś lepszy pomysł? – zapytał już prawie spokojnie Corry – Wolisz zostać ofiarą tej hołoty, lub odświeżyć lekcję o Hiroszimie? A może wypróbujesz na nas swoje psychologiczne sztuczki i przekonasz wszystkich tu zebranych, że powinni spokojnie poczekać na swój koniec? Otrzeźwiej do cholery! Tu chodzi o TWOJE życie.

 

 

 

Był późny wieczór. Do olbrzymiej auli dobiegały odgłosy oszalałego miasta, w którym histeryczny strach przed zagładą przerodził się w bezprawie. Doprowadzeni do szaleństwa ludzie, świadomi nadchodzącego końca, dawali upust swoim najgorszym, głęboko dotychczas ukrytym instynktom.

 

Ashleen nasłuchiwała tych hałasów z rosnącą świadomością, że podjęła właściwą decyzję. Ojciec miał rację, ten świat się kończył, nie ma już innej drogi. Jeśli nawet ta szalona próba ucieczki miała doprowadzić do ich śmierci, to tu na tym oszalałym świecie i tak nic lepszego już jej nie czekało.

 

Stała w pierwszym rzędzie ludzi skupionych wokół generatora, przy którym ojciec dokonywał ostatecznych regulacji i poprawek.

 

Czasu nie było zbyt wiele.

 

Kilku zdesperowanych mężczyzn szturmowało główne wejście do budynku, a był to już trzeci atak od godziny. Byli oczywiście bez szans, gdyż laboratoria, jako obiekt strategiczny, były wyposażone w broń laserową, będącą normalnie tylko i wyłącznie na wyposażeniu armii. Poskręcane nadpalone zwłoki poprzedników nie robiły jednak wrażenia na napastnikach. Ginęli z dzikim uśmiechem na ustach i wkrótce smród spalonego ciała stał się nieznośny.

 

Nieprzyzwyczajeni do używania broni i widoku walki naukowcy, byli tyleż podnieceni, co przerażeni rzezią, której dokonywali strzegący bramy ochroniarze. Kiedy strzały ucichły, a na schodach nie pozostał nikt żywy, obrońcy mogli chwilę odetchnąć. Odłożywszy broń oparli się o ściany, spazmatycznie wciągając powietrze. Niestety chwila wytchnienia nie była zbyt długa. Wkrótce od strony ulicy nadeszli następni spragnieni łupu napastnicy. Gnała ich tu uzasadniona nadzieja, że na terenie laboratorium znajdą coś, co mogłoby przedłużyć ich byt. Początkowo wydawało się, że to tylko kilku desperatów, ale za nimi szli następni i następni. Obrońcy patrzyli z przerażeniem na ten najazd. Przekonani, że tym razem nie zdołają odeprzeć szturmu. Sytuacja stała się naprawdę zła, kiedy seria z karabinu niemal przecięła na pół jednego z ochroniarzy. Pozostali przypadli do podłogi i starając się znaleźć osłonę za niskim progiem drzwi wejściowych, ostrzeliwali się chaotycznie, oszołomieni mnogością nacierających napastników. Widząc to małe zwycięstwo, napastnicy zawyli ukryci za pokrywającymi podjazd zwłokami poprzedników. Obrońcy starali się nie widzieć wykrwawiających się zwłok towarzysza i z determinacją ludzi przypartych do muru odpowiadali ogniem na chaotyczną kanonadę krzeszącą iskry na drzwiach i fasadzie budynku. Kiedy zdawało się, że ulegną, że nie ma już dla nich nadziei, rozległ się upragniony komunikat:

 

„BARYKADOWAĆ DRZWI I BIEGIEM DO AULI, ZMYWAMY SIĘ Z TEGO ŚWIATA”

 

Naukowcy starannie zamknęli drzwi i rzucili się w stronę głównego korytarza, ze świadomością, że drzwi wytrzymają nie dłużej niż kilka minut.

 

Kiedy dobiegali do otwartych wrót auli łomot, który rozlegał się za ich plecami, przerodził się w donośny trzask, gdy drzwi wreszcie skapitulowały i runęły na posadzkę holu.

 

 

 

W wielkiej sali panowała cisza. Od generatora, przy którym stał Corry rozchodziły się promieniście przewody, których kurczowo trzymali się zebrani tu ludzie. Niektóre z nich sięgały do stert ekwipunku, gdzie rozchodziły się w coś w rodzaju pajęczyny, która obejmowała sprzęt zgromadzony na podłodze auli. Corry już dawno przemyślał dokładnie, co powinni ze sobą zabrać, aby mimo upadku ich świata nadal mogli czuć się panami sytuacji. Mało, kto wiedział, co jeszcze zgromadził w podziemnym garażu głównego budynku, który był od kilku miesięcy niedostępny dla pracowników. To właśnie tam biegła niknąca w posadzce gruba wiązka kabli. Corry właśnie wezwał przez intercom obrońców bramy budynku i zamarł w bezruchu. Był doskonale świadom ryzyka tego przedsięwzięcia. Z przyczyn obiektywnych nikt nigdy nie wypróbował działania generatora. Było to niemożliwe, ponieważ jakiekolwiek przeniesienie wiązało się również z przeniesieniem samego generatora. Ewentualne niepowodzenie pociągnęłoby za sobą stratę prototypu i oczywiście było śmiertelnie niebezpieczne dla próbującego. A na to w normalnych warunkach nie mógł sobie pozwolić. Teraz już nie było czasu na strach, czy skrupuły. Droga była tylko jedna.

 

Pojawienie się ludzi uciekających z holu, wyrwało Corry'ego z bezruchu.

 

– Czy wszyscy trzymają przewód? – spytał. Odpowiedziała mu tylko cisza brzemienna strachem i oczekiwaniem – OK – powiedział zduszonym głosem – Zaczynamy!

 

Dotknął pulsującego na czerwono punktu na ekranie generatora i… nie stało się nic. Za drzwiami auli słychać było coraz bliższe krzyki i tupot biegnących napastników. Ludzie w auli zaczęli spoglądać na siebie nerwowo. Mężczyzna stojący obok Ashleen roześmiał się histerycznie, a ona sama zaczęła rozważać możliwość ucieczki z tego miejsca. Kiedy zdecydowała się puścić przewód, poczuła delikatne mrowienie w dłoni, którą go trzymała. W następnej chwili mrowienie przybrało na sile i rozeszło się na całe ciało. Ashleen miała wrażenie, że przepływa przez nią prąd, a chwilę później zauważyła, że otaczający ją ludzie rozmywają się, jakby zatracali swoje fizyczne kształty. Poczucie nieważkości zrazu ledwo wyczuwalne, stało się tak wyraźne, iż mogłaby przysiąc, że unosi się w powietrzu. Szarpnięcie, jakby była kupka kurzu, którą porwał wiatr. Później była już tylko ciemność.

 

Wbiegający do auli napastnicy stanęli niepewnie. Dziesiątki osób i sterty sprzętu znajdujące się w pomieszczeniu, rozmywały się w powietrzu. Chwilę później nastąpiło potężne wyładowanie i wszystko zniknęło. Zostały tylko puste ściany i kilka nieruchomych postaci na posadzce tych, którzy wtargnęli do środka, jako pierwsi.

 

CDN…

Koniec

Komentarze

Radzę ci to szybko skasować i dopisać całość, bo jak tu wpadną inni, którzy nienawidzą opowiadań w częściach, to zrobią ci niebywałą krzywdę…

ech… to gotowy text :> ale chyba zdecydownie zbyt długi na 1 raz… nie róbcie mi krzywdy pls, bee się starał :)

Mnie się podoba. I ciekawa jestem, jak połączysz te dwa światy ;)

Przynoszę radość :)

Czyta się całkiem nieźle, ale mogłoby być zdecydowanie lepiej, gdyby nie rozpraszały mnie liczne usterki i błędy. Niezrażona niedociągnięciami, jutro zaczynam ciąg dalszy. Ciekawa jestem, Lazaridesie, ile części liczy całość.  

 

„Znowu to dziwne martwe niebo, jak łacha pisku na dnie doliny…” –– Pierwszy raz czytam o łasze pisku. ;-) Łacha to piaszczysta mielizna na rzece, nie na dnie doliny. Literówka.  

 

„Pamięć powraca… nagie plecy, spocone, ugięte pod brzemieniem dźwiganej klatki. Posapywanie bestii węszącej przez szczeliny, ogłupiałej bliskością zwierzyny, będącej tak blisko i nieosiągalnej. Skrobanie pazurów. Odgłosy głośnego wciągania powietrza przez węszącego drapieżnika. Ciężkie oddechy tragarzy, bzyczenie oszalałych owadów, zwabionych ciężkim zapachem rozgrzanych, spoconych ciał”. –– Powtórzenia.  

 

„nie pozostawiając energii na nic więcej niż monotonny krok na przód”. –– …nie pozostawiając energii na nic więcej niż monotonny krok naprzód.  

 

„Amos idący w powłóczącym nogami szeregu, patrzył bezmyślnie na poznaczone śladami bata plecy idącego przed nim niewolnika”. –– Powtórzenie.  

 

„…opowiadające bolesną historie tego człowieka, którego pozbawiono już niemal wszystkiego po za prymitywnym instynktem przetrwania”. –– …opowiadające bolesną historię tego człowieka, którego pozbawiono już niemal wszystkiego, poza prymitywnym instynktem przetrwania.  

 

„…hałasami dobywającymi się wielkich, kamiennych chat”. –– …hałasami dobywającymi się z wielkich, kamiennych chat.  

 

„Okaleczone, naznaczone kolejną smuga…” –– Literówka  

 

„Niezwykła jak wszystko, co otacza jego nowych panów”. –– Niezwykła jak wszystko, co otacza jej nowych panów.  

 

„Bezsilna wściekłość spowodowana palącą żywym ogniem szramą…” –– Bezsilna wściekłość spowodowana palącą żywym ogniem ranąSzrama –– «szpecący kogoś ślad po zagojeniu się rany»  

 

„Przez ostatnich osiem księżyców prawie nic nie zjadł po za plackami z prosa rozmoczonymi w wodzie”. –– Przez ostatnich osiem księżyców prawie nic nie zjadł poza plackami z prosa rozmoczonymi w wodzie.  

 

„…nawracające bolesne ukłucia w kurczących trzewiach”. –– …nawracające, bolesne ukłucia w kurczących się trzewiach.  

 

„Wrota (…) Osadzone były na niewysokim dwumetrowym murze…” ––Raczej: Wrota (…) Osadzone były w niewysokim, dwumetrowym murze.  

 

Jedyna widoczną reakcją na ich pojawienie się…” –– Literówka.  

 

„Amos miał nawet przez chwile wrażenie…” –– Literówka.  

 

„Nie przypominali Re ani wygładem…” –– Literówki.  

 

„…wytraconych z równowagi przez uciekiniera…” –– Literówka.  

 

„Miała tez matkę, ale ona odeszła”. –– Literówka.  

 

„Po matce, po za skłonnoscią do depresji…” –– Po matce, poza skłonnością do depresji…  

 

„Niestety te kilka epizodów z mężczyznami, które miała na swoim koncie, okazało się wielkimi rozczarowaniami.” –– Niestety tych kilka epizodów z mężczyznami, które miała na swoim koncie, okazało się wielkim rozczarowaniem.  

 

„Pewna, że jeszcze nie raz porozmawia z tym dzieckiem, że może z czasem uda jej złagodzić ból, zaleczyć szramy na jej duszy”. –– Pewna, że jeszcze nieraz porozmawia z tym dzieckiem, że może z czasem uda się jej złagodzić ból, zaleczyć rany na jej duszy.  

 

„…rozrywającym bezpardonowo sterylną cisze jej sypialni”. –– Literówka.  

 

„…sprawił ze podjęła decyzję…” –– Literówka.   „Cisza, jaka ją teraz otuliła była niemal śmiertelna”. –– Cisza, która ją teraz otuliła, była niemal śmiertelna.  

 

„Wyciągnął ręce w geście powitania, a ona pozwoliła się uścisnąć, choć uważała ten gest za zbędną poufałość”. –– Powtórzenie.  

 

„Tak jakby inni lepiej wiedzieli, co ją czeka niż ona sama”. –– Wolałabym: Tak jakby inni, lepiej niż ona sama, wiedzieli co ją czeka.  

 

„…gdy druga łapa strzaskała mu kark, orając głębokie bruzdy aż po miednicę”. –– …gdy druga łapa strzaskała mu kark, orząc głębokie bruzdy aż po miednicę.  

 

„Inni oślepieni strachem wpadali w pełnym pędzie na ściany i ogłuszeni padali na ziemię”. –– Powtórzenie.  

 

Pomieszczenie dominował hipernowoczesny sprzęt do prezentacji audiowizualnych”. –– Wolałabym: W pomieszczeniu dominował hipernowoczesny sprzęt do prezentacji audiowizualnych.  

 

„Krzesła i stół wykonane z tworzywa do złudzenia imitującego mahoń”. –– Wolałabym: Krzesła i stół wykonano z tworzywa do złudzenia imitującego mahoń. Lub: Krzesła i stół zostały wykonane z tworzywa do złudzenia imitującego mahoń.  

 

„Inni zdradzali wydawali się być podekscytowani”. –– To zdanie wydaje się być pozbawione sensu.  

 

„Miasto zaczęło się zwolna pogrążać w chaosie”. –– Wolałabym: Miasto, z wolna zaczęło pogrążać się w chaosie.  

 

„…zostać zatłuczonym przez hołotę z zewnątrz…” –– …zostać zatłuczonym przez hołotę z zewnątrz…  

 

„Ojciec uspokajał się powoli i patrząc przelotnie na spłoszone twarze podwładnych wbił zimne spojrzenie w twarz córki. Na jej twarzy nie dostrzegł już śladu gniewu, a jedynie strach i oszołomienie”. –– Powtórzenia.  

 

„Szarpnięcie, jakby była kupka kurzu…” –– Literówka.  

 

„Zostały tylko puste ściany i kilka nieruchomych postaci na posadzce tych, którzy wtargnęli do środka, jako pierwsi”. –– Wolałabym: Zostały tylko puste ściany, a na posadzce kilka nieruchomych postaci tych, którzy wtargnęli do środka jako pierwsi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za tak dogłębną analizę! Obiecuję się poprawić.  To bardzo cenne i zadziwiające, że ktoś zadał sobie tyle trudu. Dziekuję! :) A cześci jest wiele… trudno mi teraz powiedzieć ile…

Ależ to nie KTOŚ zadał sobie tyle trudu, tylko ja – regulatorzy. ;-) I cieszę się, że mogłam pomóc. Skoro części jest tak wiele, że się w nich gubisz Lazaridesie, to chciałabym wiedzieć, czy Twoja opowieść ma koniec.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

REGULATORZY… Nie gniewaj się, o tego "ktosia" :) Jeszcze raz dzięki za cenne sugestie! Historia ma koniec… ma też ponad 120tys słów, wiec na jeden raz jej nie zamieszczę:) pozdrawiam

No coś Ty, nie gniewam się, nie mam takiego zwyczaju. ;-) W końcu, jakby na to nie patrzeć, regulatorzy to przecież KTOŚ! ;-) Mam nadzieję, że nie będziesz codziennie wrzucał kolejnych części. Zachowaj jakieś rozsądne odstępy czasowe, by czytelnicy mogli zająć się także opowiadaniami innych autorów.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja lubię czytać w miarę szybko. W tym sensie, że jak sobie przeplotę kilkunastoma innymi opowiadaniami, wytrącam się z nastroju/klimatu

Przynoszę radość :)

Anet :) cz2 jest dostepna od wczoraj:> miłej lektury!

Wiem, ale na dłuższe rzeczy rezerwuję sobie więcej czasu, w ciągu dnia bardziej z doskoku zaglądam ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka