
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Maurice Brewer nie zastanawiał się przeważnie nad tym, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Był typem osoby, która skupiona jest na tym co tu i teraz. Gdy od czasu do czasu wpadała do jego głowy myśl o ewentualnym życiu pośmiertnym, rozprawiał się z nią równie szybko i skutecznie, jak z ludźmi, którzy stawali mu na drodze. Czyniło to jego życie dużo wygodniejszym, a Maurice lubił i cenił wygodę.
Teraz natomiast był martwy. Jego mózg pozbawiony tlenu przestał funkcjonować, serce przestało pompować krew, a ciało zaczynało się powoli rozkładać i czekało na balsamistę, który doprowadzi je do stanu, w którym będzie nadawało sie do pokazania w drogiej trumnie rodzinie i przyjaciołom.
Tak więc gdyby kierować się wierzeniami naszego świeżutkiego denata, a dokładniej ich całkowitym brakiem, można by stwierdzić, że historia Maurice’a dobiegła końca, ostatecznie i definitywnie.
Jednak tak nie będzie. Wiecie czemu?
O tak.
Maurice Brewer sie mylił.
– Jak długo można zapieprzać? – zapytał Maurice, maszerując po pustyni złożonej z różnej wielkości szarych kamyczków. Pytanie nie miało adresata, jako że Maurice był sam. Ubrany był w jeden ze swoich najlepszych garniturów, lecz szedł boso. Niebo miało barwę ołowiu, podobnie jak wbijające się w stopy kamyki. Dla ścisłości, niebo zawsze miało taką barwę. Maurice nie zaobserwował dnia i nocy, podobnie jak nie zaobserwował słońca czy księżyca. Czasu liczyć się więc nie dało, zresztą nie bardzo było po co. Nie odczuwał zmęczenia. Między innymi dlatego właśnie zaczęły go dręczyć problemy natury egzystencjalnej – kompletnie nowe dla niego doznanie.
– Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem co tu robię. Jest cholernie zimno, a te kamyczki doprowadzają mnie do ciężkiej kurwicy. Nie wiem dokąd idę. Nie mam pojęcia, po co idę. Nie wiem nawet, jak długo już idę! Jestem też prawie pewien, że to nie sen, bo nie wierzę, że byłbym w stanie wyśnić coś podobnie popierdolonego!
Maurice przysiadł, chociaż nie był zmęczony. Horyzont z każdej strony wydawał się identycznie pusty i mało obiecujący. Kamienie wbijały mu się w tyłek.
– Jestem naćpany. – stwierdził zdecydowanie – Wziąłem jakiś syf i mam najgorszy w życiu odlot. To pewnie ten meksykański śmieć od którego ostatnio kupiłem działkę. Dlatego tak na mnie patrzył, bo dobrze wiedział, co za gówno sprzedaje.
Nagle Maurice poderwał się i rzucił jednym ze szczególnie uwierających kamyczków w granitowe niebo. – Zajebię chuja! – wrzasnął na całe gardło – Zajeeeeeeebięęęęęęęę!
Pokrzyczał jeszscze trochę i pociskał kamykami po czym nieco się uspokoił. Wygładził garnitur, odchrząknął, splunął i zamyślił się.
– Kiedyś czytałem, co trzeba zrobić kiedy ktoś ma zły trip. – mruknął do siebie – Niby czasem za cholerę nie poznasz, czy odlot jest dobry, czy nie bardzo, szczególnie jak koleś siedzi, patrzy tylko w ścianę i się ślini. Może mu dobrze i przyjemnie, a może niezbyt. Nie wiadomo. Jak gania z siekierą albo próbuje wyskoczyć z pięćdziesiątego piętra w apartamentowcu, to wtedy widać, że coś może być nie tak . I można działać. Ale jak samemu sobie przerwać chujowy trip to jakoś nigdzie nie pisali.
– Spokojnie, przystojniaczku – głos za jego plecami był lekko drwiący, ale przyjemnie chropawy i zdecydowanie bardzo, ale to bardzo kobiecy – Nie jesteś naćpany, nie gorączkuj się tak.
Maurice obrócił się gwałtownie. Dziewczyna wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, miała długie, kasztanowe włosy i niezwykle elegancką oraz bez wątpienia bardzo drogą, czarną suknię. Podobnie jak Maurice, była bosa. Uśmiechała się przebiegle.
– Co tak się wytrzeszczasz? Kobiety nie widziałeś, czy po prostu już zapomniałeś jak one wyglądają? Jejku, jaki elegancki. Żeby wszyscy tacy byli… – obejrzała go sobie od stóp do głów, a Maurice miał wystarcząjąco duże doświadczenie w tych sprawach, by wiedzieć, że oględziny wypadły dla niego pomyślnie.
– Z kim mam przyjemność? – wydusił nieco mniej płynnie niż zazwyczaj w takich sytuacjach.
– Ojojoj…. – dziewczyna udała zmartwienie – Miłe pytanie, ale zupełnie niewłaściwe. Spodziewałam się czegoś całkiem innego. Jakże rozczarowujące – uśmiechnęła się, drapieżnie i figlarnie jednocześnie.
Maurice próbował się zebrać w sobie, co nie było proste, w szczególności w obecnych warunkach. Czuł, jakby jej śmiałe spojrzenie i bezwstydny uśmiech rozbierały go, ale nie tylko z ubrania, lecz również ze skóry i mięsa. Normalnie lubił takie dziewczyny. Teraz jednak jej zachowanie wydawało mu się jakby dziwnie nie na miejscu.
– Skoro nie jestem naćpany – zapytał, próbując swobodnie się uśmiechnąć – To co się tutaj, do cholery, dzieje? Mam nadzieję, że to pytanie bardziej ci się spodoba. Naprawdę miło by było się dowiedzieć.
Dziewczyna momentalnie przestała się szczerzyć.
– To proste. Jesteś martwy. – wzruszyła ramionami.
Maurice przyglądał jej się przez chwilę, ale mina dziewczyny nie wskazywała na żart.
– Martwy – powtórzył za nią spokojnie.
– Właśnie tak – dziewczyna uśmiechnęła się z powrotem – No wiesz. Umarłeś. Kopnąłeś w kalendarz. Opuściłeś tamten padół łez. Wykorkowałeś. Odwaliłeś kitę. Obecnie jesteś trupem. Wąchasz kwiatki od spodu. Jesteś nieboszczykiem i się rozkładasz. Załapałeś? Na pewno któryś z tych terminów jakoś do ciebie trafił.
– To niemożliwe. – Maurice pokręcił głową – To jakiś żart, tak? Albo nie, inaczej. Jesteś wytworem mojego umysłu. Wziąłem nie to, co trzeba albo, kurwa, nie wiem, przedawkowałem i teraz mi odwala. Daj mi spokój. Idź sobie.
– A kysz – parsknęła dziewczyna – Taki ładny i elegancki, ale ego potworne. Nawet po śmierci. Wytwór twojego umysłu mówisz? No dobra. To słuchaj tego…
– Niczego nie będę słuchać – przerwal jej Maurice, po czym odwrócił się i ruszył niepewnym krokiem przed siebie.
– Nie ma sprawy, możemy rozmawiać idąc. – dziewcyna roześmiała sie głośno – Dokądkolwiek idziesz, coś mi mówi, że skończę opowiadać, zanim tam dojdziesz. Przyjaciele mówią mi Lilith. A przynajmniej mówiliby, gdybym jakiś miała. A ty, jak masz na imię? Dżentelmen powinien przedstawiać się damom.
Maurice zignorował ją i przyspieszył kroku.
– Nieładnie. Nie jesteś dżentelmenem, Maurice.
Szli dalej, boso po małych , niewygodnych dla stóp kamykach. Lilith wbrew zapowiedziom, milczała. Maurice milczał również, nie mając widocznie ochoty na rozmowę z wytworem własnego umysłu.
– Nie zapytałeś, skąd wiem jak masz imię. – nie wytrzymała w końcu Lilith. Powiedziała to śmiesznym tonem obrażonej dziewczynki. – Ale nieważne, ja rozumiem. W końcu według ciebie, Maurice, jestem tylko wytworem twojego własnego umysłu, więc to logiczne, że znam twoje imię. Równie logiczne jak to, że ty sam je znasz. Pozwól więc, że opowiem ci historyjkę. Chcesz? Nie, nie męcz się nieodpowiadniem mi. Historyjkę i tak usłyszysz. To dobra historyjka, bo w przeciwieństwie do większości z nich, prawdziwa.
– No pewnie. – Maurice dał za wygraną. Zresztą pustynia i tak była cholernie nudna. Równie dobrze mógł posłuchać gadaniny swoich halucynacji. – Tak samo prawdziwa jak to, że jestem trupem.
Lilith rozpromieniła się.
– Dokładnie! – krzyknęła – Dokładnie tak! No to słuchaj. W Los Angeles żył sobie pewien facet. Handlował bronią. Między nami mówiąc, kawał skurwysyna, nawet jak na handlarza śmiercią. O zmarłych niby źle mówić nie wolno, ale właściwie pojęcia nie mam czemu, w końcu i tak nie żyją, co im to za różnica? Ty zresztą też nie żyjesz. Wam już obojętne. Wracając do tematu… Zaczynał jak wiekszość z nich, mała płotka, trochę kałachów tu, trochę kałachów tam, to do Ugandy, to do Mali… Miał szczęście, bo zdążył się dorobić, zanim afrykańscy bojownicy o wolność przetestowali na nim jego własny towar. Nie wszystkim to się udaje.
– Fascynujące – mruknął Maurice, czując dziwny, nieprzyjemny ucisk w żołądku.
– A żebyś wiedział, że fascynujące. – zgodziła się Lilith z promiennym uśmiechem. – Bo widzisz, to dopiero początek. Choć, jak mówiłam, kawał był z niego skurwysyna, to swój rozum miał. Partnerów dobierał starannie, rzadko musiał zlecać zabójstwa któregoś z pracowników, choć wiadomo, różnie w życiu i biznesie bywa. Firma się rozrastała, było miło. Nawet rodzinkę miał. Żona celebrytka, chciała być gwiazdą Holywood. Nie wyszło. Zadowoliła się żalosnymi rolami w słabych serialach, ale przecież pieniędzy do domu przynosić i tak nie musiała. Pieniądze przynosił on. Rodzinka nie wiedziała co facet wyczyniał, rzecz jasna. Widzisz, mówię rodzinka, bo była jeszcze córeczka, zepsuta nastolatka. Kawał zdziry, zupełnie jak mamusia – Lilith nie przestawała się promiennie uśmiechać.
Maurice szedł, nie komentując. Kamyczki uwierały bardziej niż wcześniej.
– Pewnego dnia sprawa się wydała. Błąd w sztuce. Niespełniona gwiazda Holywood dowiedziała się, co mężuś robi, żeby na chlebek i kawiorek było. Jeśli zdaje ci się, że uznała robotę męża za potworność, niegodną ludzkiej istoty, to jesteś w błędzie. Inni ludzie nie interesowali jej zbytnio, a już na pewno nie jakieś czarnuchy z krajów trzeciego świata, które ucinają sobie łby maczetami. Ale wyczuła, cwana baba, że może da się tę wiedzę jakoś wykorzystać. Jej wielka chwila. Pewnie już widziała te nagłówki – „Załamana żona handlarza bronią”, „Mój mąż nieludzkim potworem” i tak dalej i tym podobne… – Lilith westchnęła teatralnie, udając smutek – No, ale nie wyszło. Była kłótnia, handlarz się zdenerwował i rozpieprzył kochanej żonie łeb nocną lampką . Ze złota. Nie wiem, czy w afekcie, bo okładał ja tą lampką jeszcze na długo po tym, jak upadła. Strasznie zasyfił mieszkanie. Żona by się nieźle wkurzyła, jakby to zobaczyła. Szlag by ją trafił, co nie? – Lilith porozumiewawczo tryknęła Maurice’a łokciem w bok. Ten zatrzymał się i patrzył przed siebie. Oddychał powoli, ciężko. Spływał po nim pot. Garnitur i kamyczki uwierały.
– No i teraz wyobraź sobie taką scenkę. – Lilith oparła dłoń Maurice’owi na ramieniu i zaczęła szeptać do ucha – Mąż w garniturze za kilkanaścia patyków, klęczy nad żoną i napierdala ją w łeb lampką ze złota. Mózg i krew bryzgają na lewo i prawo. I nagle do pokoju wchodzi córka, no wiesz, nastoletnia zdzira. Nie krzyczy. Nie mdleje. Nie pyta nawet, „tatusiu, wszystko w porządku, ojej czy to przypadkiem mózg mamy?” Nie. Wiesz, co robi zamiast tego? – głos Lilith jest cichy i niemalże łagodny, ale tnie Maurice’a na kawałki jak rzeźnicki tasak – Wiesz, co robi? Wiesz, prawda, Maurice? Pamiętasz? Pakuje mu w łeb cały magazynek ze swojego pistoletu, który dostała od kochającego tatusia na urodziny! – ostatnie zdanie Lilith wykrzyczała.
Gdyby Maurice Brewer, handlarz bronią z Los Angeles żył, to właśnie straciłby przytomność.
– Wstawaj, Maurice. No dalej, nie rób sceny, nikogo tu przecież i tak nie ma.
Maurice leżał na wznak z zamkniętymi oczami. Ogarniał go ból, okropny i porażający, ale nie był go w stanie nigdzie umiejscowić. Czuł się obrzydlwie.
– Pamiętam…niech cię szlag Lilith. Wszystko pamiętam. Kurwa, wszystko.
Usłyszał jak przy nim kucnęła i poczuł jej dłoń na swoim czole. Była ciepła, niemal gorąca.
– Wybacz. Odniosłam wrażenie, że tego właśnie chciałeś. – choć Maurice nadal miał zamknięte oczy, wiedział, że dziewczyna się uśmiecha. Jej uśmiech był niemal słyszalny w tonie głosu. – Zresztą i tak nie da się inaczej. Każdy przez to przechodzi, w ten czy inny sposób. Chociaż twoje wspomnienia, pozwolę sobie zauważyć, należą do tych bez wątpienia bardziej obciążających pamięć duszy.
– Nie ma żadnej duszy – warknął Maurice – Nawiedzone pieprzenie. Oszczędź sobie.
– Może i nie ma – zgodziła się nieoczekiwanie Lilith. – Ale twojego mózgu nie ma już za to na pewno, a jakoś chciałam to nazwać. To jak, wstajesz?
– Nie.
– Jak wolisz. Możesz sobie leżeć. To nawet będzie miła odmiana.
Ku swojemu zaskoczeniu, Maurice poczuł jak Lilith na nim usiadła.
– Co ty robisz, do cholery? – warknął otwierając oczy. Lilith właśnie zaczynała rozpinać mu spodnie.
– A na co ci to wygląda? Na dysputę teologiczną? – zapytała uśmiechając się niewinnie dziewczyna – Będziemy się pieprzyć, Maurice. O ile pamiętam, to za życia całkiem to lubiłeś. Niekoniecznie tylko ze swoją żoną, ale patrząc na nią, kto mógłby cię winić?
– Moja żona była zdzirą – warknał Maurice. – Zabiła mnie, suka. To ona tak naprawdę mnie wykończyła, nie Jessica.
– Jasne, że tak. Zrelaksuj się.
– Łatwo ci mówić. Tobie kamyki nie wbijają się w dupę.
Lilith nieoczekiwanie pochyliła się nad nim tak, że jej twarz była zaledwie centymetry od jego. Oczy dziewczyny wydały się nagle Maurice'owi pozbawione tęczówek i białka, były niczym dwie ciemne otchłanie, wirujące i groźne, ale zarazem nieodparcie przyciągające.
– Nie ma żadnych kamyków, Maurice. Jestem tylko ja. Tylko ja.
Maurice Brewer otworzył oczy. Było tak samo zimno i szaro, jak zawsze odkąd pamiętał, tyle, że teraz można było poczuć jakby lekki wietrzyk. Lilith stała parę metrów obok niego, wpatrując się w horyzont z zamyśloną miną.
– Spałem? – Maurice wstał i rozprostował kości, bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby.
Lilith przyjrzała mu się, rozbawiona.
– Jesteś martwy, pamiętasz? Po co niby miałbyś spać? – parsknęła śmiechem.
– A jak było, co? W porządku? – Maurice również się wyszczerzył.
Dziewczyna potrząsneła głową, jej kasztanowe włosy zafalowały.
– Cholera, jesteś trupem Maurice, jak miało być? Zresztą nieważne. Już się nie zobaczymy. No, to papa. Baw sie dobrze – Lilith pomachała mu żartobliwie dłonią i zaczęła odchodzić
Maurice zmarszczył brwi.
– Czekaj, dokąd? Idę z tobą!
Lilith odwróciła się i przekrzywiła głowę przyglądając mu się spod przymrużonych powiek.
– Nasze drogi, na szczęście, prowadzą gdzie indziej, Maurice. Mam coś ważnego do zrobienia. We mnie jest życie, w tobie już tylko śmierć. Mnie pisane jest co innego, a tobie co innego. Cóż, tak to już bywa w życiu. Po nim najwyraźniej również.
– Co mi niby jest pisane, co? – warknąl Maurice podchodząc do Lilith i łapiąc ja za przegub – Co? Oświeć mnie. Co prawda pojęcia nie mam, co taka szczylowata dupodajka, jak ty, może o tym wiedzieć, ale chętnie posłucham. Nie mam tu za wiele do roboty, jak widzisz.
Wbrew jego przypuszczeniom, dziewczyna nie wyrwała się, wręcz przeciwnie, przysuneła bliżej do niego i spojrzała mu głęboko w oczy. Znowu nie był w stanie okreslić ich koloru, jakby jej tęczówki zmieniały sie nieustanie, co chwila przybierając inna barwę.
– No więc? – warknął, bo Lilith wciąż milczała – Co mnie niby czeka?
– Śmierć, Maurice. – dziewczyna nie uśmiechnęła się tym razem, choć w jej dziwnych
oczach jakby coś błysnęło – Umrzesz.
Puścił ja, nieoczekiwanie nawet dla samego siebie i zrobił krok do tylu.
– To bez sensu. – pokręcił głową, czując nagle dziwny lęk, irracjonalny, lecz głęboki – Lilith przecież…mówiłaś, że ja już jestem martwy. Że już umarłem.
Lilith pokiwała głową, po czym uśmiechnęła się. Pięknie, drapieżnie i absolutnie nieludzko.
– O tak, Maurice. To wszystko prawda. Tylko widzisz… tym razem umrzesz tak naprawdę.
Minęła pełna zimna i strachu chwila, po czym Maurice zauważył, że znów jest sam.
Zimny wietrzyk zaczął się nasilać.
Ktoś za nim szedł. Maurice Brewer nie miał żadnych wątpliwości. Był śledzony. Nie, nawet nie śledzony. Obserwowany, jak zwierzyna, która i tak nie może już uciec, lecz drapieżnik wciąż nie atakuje, czekając na dogodniejszy moment. Przedłuża jeszcze zabawę i obserwuje bezsensowne starania ofiary. Kot i mysz. Pająk i mucha. Życie i śmierć.
Wiatr był bardzo silny, Maurice instynktownie szedł razem z nim, tak też było szybciej. Po jakimś czasie przestał isć.
Zaczął uciekać.
Rzeka przecinająca kamienne pustkowie była niebezpiecznie szeroka i miała zbyt zdradziecki nurt by ją przepłynąć. Chociaż był już martwy, Maurice odczuwał przed nią pewien dziwny, niemalże pierwotny lęk, coś czego nigdy nie czuł za życia.
Było tylko jedno wyjście. Na chwilę musiał zaprzestać ucieczki na ślepo przed siebie.
Musiał znaleźć bród.
Maurice Brewer nigdy nie lubił starych ludzi. Byli przeważnie brzydcy i śmierdzący, a co najgorsze, przypominali mu rodziców. Wiecznie zrzędliwą i upierdliwą matkę, oraz nieustannie zalanego ojca. Wkurzali go już kiedy byli jeszcze całkiem młodzi, ale kiedy się zestarzeli, obudzili w nim dodatkowy wymiar odrazy do swoich osób.
Ojciec, stary alkoholik, nie miał nawet dość przyzwoitości, by przekręcić się przed wiekiem starczym, jak większość porządnych meneli i wymagał opieki do siedemdziesiątego pierwszego roku życia. Matka nie chciała oddać go do domu starców, który zwała "umieralnią", ale gdy w końcu ojciec umarł, wylądowała tam sama. Maurice miał już dosyć jej pieprzenia, a kiedy zaczęła robić pod siebie, dostał wreszcie ostateczny argument by się jej pozbyć.
Nie znosił starych ludzi. Byli obleśni, paskudni i w jakis sposób wydawali mu się obrazą dla natury. Nigdy by się do tego nie przyznał, nawet przez samym sobą, ale w pewnym sensie budzili w nim jakiś dziwny lęk.
Poza tym, byli bezużyteczni.
Być może dlatego właśnie widok staruszki stojącej bezradnie na brzegu rzeki nie przypadł Maurice'owi zbytnio do gustu. Razem ze staruszką znalazł jednak upragniony bród, więc bilans zysków i strat wydawał się ostatecznie do przyjęcia.
Babina, okutana w brązową opończę, potwornie zgarbiona i dzierżąca w dłoni gruby kostur, wyglądała niczym typowa, bajkowa wiedźma. Jej spojrzenie jednak było kompletnie zagubione i przypomniało Maurice'owi wujka chorego na Alzheimera. On też tak patrzył, gdy nagle na spotkaniu rodzinnym otoczony był przez zupełnie obcych mu ludzi, albo gdy znajdowali go włóczącego się po latynoskich dzielnicach kontrolowanych przez gangi narkotykowe.
Nie były to miłe wspomnienia.
– Nie dam rady – powiedziała cicho staruszka, nie patrząc na niego lecz na rzekę – Już nie. Nie mogę.
Maurice już miał ją ominąć, nie zawracając sobie głowy babinym mamlaniem, gdy nagle zatrzymał się. Stał przez chwilę, jakby nasłuchując, po czym, nabrawszy pewności, uśmiechnął się lekko i podszedł do staruszki.
– Jakiś problem? – zapytał uprzejmie, starając się nie zwracać uwagi na jej brzydotę, na garbaty nos, brodawki, bezzębne usta – Może mogę jakoś pomóc?
Staruszka przyjrzała mu się po raz pierwszy i skupiając na nim wzrok przymglonych oczu.
– Nie mogę przejść. Nie dam rady. Nurt jest zbyt silny, zbyt groźny. Tyle lat już chodziłam – pokręciła głową ze smutkiem – Tyle lat… I po co? Żeby teraz, stara i słaba patrzeć, jak nic już nie mogę zrobić? Co to za sprawiedliwość?
Maurice pokiwał głową.
– Nie powinno tak być – zgodził się – Ale możemy przejść razem. Jestem silny, damy radę. Tu jest zresztą całkiem płytko.
Staruszka westchnęła.
– Nie chciałabym być obciążeniem. Ale tym właśnie są starzy ludzie. Brzemieniem dla siebie i innych – przyjrzała mu sie jeszcze raz, a on dostrzegł w jej starych oczach coś jakby niepewność i wdzięczność zarazem – Jesteś pewien chłopcze? Nurt jest silny….
– Głupstwo! – Maurice roześmiał się i machnął ręką – Ja jestem silniejszy, zapewniam. Młodsi muszą pomagać starszym, nie mam racji? W końcu każdy się kiedyś zestarzeje.
Staruszka uchwyciła niepewnie ramię które jej oferował, ale pokręciła głową.
– Nie każdy, chłopcze. Wcale nie każdy. Niektórzy odchodzą młodo. Tak bardzo młodo… Co jest według ciebie najważniejsze, mój drogi? W życiu? W postępowaniu? W tym, kim jesteśmy… tak naprawdę? Wiem, że to śmiałe pytanie…
Maurice uśmiechnął się promiennie.
– Wcale nie, to proste pytanie, przynajmniej dla mnie – woda była przerażliwie zimna i sięgała póki co jedynie do kolan – Najważniejsze, to być sobą.
– Zawsze? – zapytała dociekliwie staruszka – W każdej sytuacji?
– Absolutnie. O to właśnie chodzi. Trzeba być sobą i być wiernym tylko sobie. Swoim ideałom i wartościom. Zawsze dobrze mi się żyło przestrzegając tej zasady.
Staruszka skinęła lekko głową. Choć wydawała się być uwieszona na Mauricie całym ciałem, ten nie odczuwał szczególnie jej ciężaru.
– To piękna zasada – zgodziła sie cicho babina – Ale zdradziecka. Czasami trzeba uważać, by tak bardzo będąc sobą, nie stać się nagle kimś zupełnie innym.
Maurice tym razem nie skomentował, tylko ciągle się uśmiechając, kroczył naprzód.
Choć bród wyglądał całkiem niewinnie, przekroczenie go okazało się dużo trudniejsze niż można by przypuszczać patrząc z brzegu. Maurice miał absurdalne wrażenie że woda wzburzyła sie gdy do niej weszli, a sama rzeka jakby pogłębiła. W miejscach gdzie wcześniej widział dokładnie prześwitujące dno, teraz była tylko woda, często nieprawdopodobnie głęboka. Staruszka nie ułatwiała całego przedsięwzięcia. W końcu, gdy znaleźli się dokładnie w połowie brodu, gdzie woda, w najgłębszym miejscu, sięgała im do pasa, Maurice sie zatrzymał.
– Coś się stało? – zapytała niepewnie babka.
– Czy coś się stało? – Maurice udał zdziwienie – Nie skądże, absolutnie nie, szanowna seniorko. Wcale.
Wyrwał staruszce blyskawicznie kostur z ręki i odrzucił daleko w wir rzeki.
– Wszystko jest w jak najlepszym porządku – zapewnił, po czym złapał zaskoczoną staruszkę za gardło i zaczął dusić, spychając z brodu głebiej do rzeki.
– Myślisz – zasyczał – Że nie wiem kim jesteś? Że się nie domyślę? Co, stara dziwko? Nie masz nic do powiedzenia? Dziwne, sądziłem że będziesz przynajmniej równie rozmowna co tamta młoda kurwa, którą przerżnąłem. Aaaaa, nie możesz mówić? Czy ja cię przypadkiem nie dławię?
Staruszka istotnie dusiła sie, próbowała nawet okładać go pieściami, ale nie na wiele się to zdawało. Oczy wylazły jej na wierzch, ale twarz jakby się zapadła, ukazując kości czaszki które wyglądały, jakby próbowały przebić się przez skórę.
– Nie musisz nic mówić – Maurice usmiechnąl się szeroko – Ja i tak wszystko wiem. Miałaś mnie zabić. Naprawdę zabić. To chytre przebranie, muszę przyznać. Ale ja jestem sprytniejszy od ciebie, ty koścista suko.
Babina zaczęła przeraźliwie charczeć, a jej twarz w ogóle nie przypominała już twarzy ludzkiej. Oczy wywrociły się tak, że było widać tylko białka, świecące, niczym odsłonięta kość.
– Wiesz, po czym poznałem, kim jesteś? – zapytał miłym tonem Maurice, nie przestając miażdżyć jej tchawicy – Po tym, że przestało wiać. Dopóki za mną szłaś, dopóki mnie ścigałaś, wiał wiatr. Jak tylko zaczęłaś. Jak tylko ta popieprzona Lilith sobie poszła. Wtedy zrozumiałem. Miałem tylko wątpliwości, bo nie wiedziałem, czy można cię zabić. Ale wygląda na to, że tak. Bo widzisz, ja się jednak zawsze wolę upewnić. Więc wyświadcz mi tę uprzejmość i zdychaj, ty stara kupo gówna!
Maurice błyskawicznie zanurzył jej głowę w wodzie i przytrzymał. Trzymał tak dlugo, dużo dłużej niż było konieczne dla na wpół zaduszonej staruszki. W końcu puścił.
Lilith szła wzdłuż brzegu skrzącej się w popołudniowym słońcu rzeki. Dłoń trzymała na wyraźnie wydętym brzuchu, który gładziła od czasu do czasu szepcząc coś do siebie. Od czasu do czasu wpatrywała się w wodę, jakby na coś czekając.
W pewnym momencie podbiegła do samego brzegu i zrobiła jeszcze kilka kroków naprzód, aż woda sięgnęła jej kolan.
Samym środkiem rzeki, oświetlony pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, dryfował gruby, drewniany kostur. Tuż obok, płynęło na wznak, wzdęte i opuchnięte ciało.
Lilith zaczęła się śmiać, radośnie i przenikliwie.
Coś co kiedyś, bardzo krótko, bo przez zaledwie pięćdziesiąt dwa lata, istniało jako Maurice Brewer, a dużo dłużej było czymś o wiele, wiele więcej, spływało w dół rzeki, patrząc w nicość spojrzeniem pełnym bezbrzeżnego zdumienia.
Wybacz Autorze, ale skupiona na przerażającej ilości literówek i innych błędów, nie jestem w stanie uzmysłowić sobie, co ja właściwie przeczytałam.
„Jego mózg pozbawiony tlenu przestał funkcjonować, jego serce przestało pompować krew…” –– Zaimki chyba zbędne, wiemy kto nie żyje.
„…doprowadzi je do stanu, w ktorym będzie nadawało sie…” –– Literówki.
„Tak więc gdyby kierować sie wierzeniami…” –– Literówka.
„…możnaby stwierdzić, że historia Maurice’a…” –– …można by stwierdzić, że historia Maurice’a…
„…maszerując po pustyni złożonej z różnej wielkości szarych kamyczków”. –– Wolałabym: …maszerując po pustyni, którą tworzyły różnej wielkości szare kamyczki.
„Nie odczuwal zmęczenia”. –– Literówka.
„Pokrzyczał jeszscze trochę…” –– Literówka.
„…a Maurice miał wyatarcząjąco duże doświadczenie w tych sprawach…” –– Literówka.
„Jakże rozczarowujące – uśmiechnęłe się…” –– Literówka.
„…próbując swobodnie się usmiechnąć …” –– Literówka.
„Naprawdę miło by było sie dowiedzieć”. –– Literówka. „
Niczego nie będe słuchać – przerwal jej Maurice…” –– Literówki.
„…dziewcyna roześmiała sie głośno…” –– Literówki.
„Dżentelmen powinien przedstawiać sie damom”. –– Literówka.
„Zaczynał jak wiekszość z nich…” –– Literówka.
„…trochę kałachów tu, troche kałachów tam…”–– Literówka.
„Miał szczęście, bo zdażył się dorobić…” –– Literówka.
„…czyjąc dziwny, nieprzyjemny ucisk w żoładku”. –– Literówki.
„…rożnie w życiu i biznesie bywa”. –– Literówka.
„Żona celebrytka, chiała być gwiazdą Holywood”. –– Literówka.
„Zadowoliła sie żalosnymi rolami…” –– Literówka.
„…bo była jeszcze córeczka, zesputa nastolatka”. –– Literówka.
„…że może da się tą wiedzę jakoś wykorzystać”. –– …że może da się tę wiedzę jakoś wykorzystać.
„…rozpieprzył kochanej żonie łeb nocną lamką”. –– Literówka.
„…bo okładał ja tą lamką…” –– Literówka.
„Oddychał powoli, cięzko”. –– Literówka.
„…Lilith oparła dłoń Maurice’owi na ramieniu…” –– …Lilith oparła dłoń na ramieniu Maurice’a…
„Mąż w garniturze za kilknaścia patyków…”. –– Literówka.
„Nie pyta się nawet…” –– Nie pyta nawet…
„Czuł się obrzydlwie”. –– Literówka.
„…choć Maurice nadal miał zamkięte oczy…” –– Literówka.
„…zgodziła sie nieoczekiwanie Lilith”. –– Literówka.
„To nawet bedzie miła odmiana”. –– Literówka.
„…warknąl otwierając oczy”. –– Literówka.
„…wpatrując sie w horyzont z zamyśloną miną”. –– Literówka.
„Po co niby miałbyś spać? – parskneła śmiechem”. –– Literówka.
„Dziewczyna potrząsneła głową…” –– Literówka.
„No, to papa. Baw sie dobrze”. –– No, to pa, pa. Baw się dobrze.
„…warknąl Maurice podchodząc do Lilith i łapiąc ja za przegub…” –– Literówki.
„…wręcz przeciwnie, przysuneła bliżej do niego…” –– Literówka.
„Znowu nie był w stanie okreslić ich koloru…” –– Literówka.
„…jakby jej tęczówki zmieniały sie nieustanie…”–– Literówka.
„…Lilith przecież…mowiłaś, że ja już jestem martwy”. –– Brak spacji po wielokropku przed mówiłaś.
„…po czym uśmiechnęła sie”. –– Literówka. „Po jakimś czasie przestał isć”. –– Literówka.
„Matka nie chciała oddać go do domu starców, które zwała "umieralniami"… –– Matka nie chciała oddać go do domu starców, który zwała "umieralnią"… Piszesz o domu starców, nie o domach.
„…a kiedy zaczeła robić pod siebie…” –– Literówka.
„…paskudni i w jakis sposób wydawali mu się…” –– Literówka.
„…wygladała niczym typowa, bajkowa wiedźma”. –– Literówka.
„…latynoskich dzielnicach kontolowanych przez gangi…” –– Literówka.
„…uśmiechnąl się lekko i podszedł do staruszki”. –– Literówka.
„Staruszka przyjrzała mu sie…” –– Literówka.
„Nie mogę przejśc”. –– Literówka.
„Maurice pokiwał glową”. –– Literówka.
„…przyjrzała mu sie jeszcze raz…” –– Literówka.
„…coś jakby niepewność i wdzięcznośś zarazem…” –– Literówka.
„W życiu? W postepowaniu?” –– Literówka.
„…woda była przerażliwie zimna…” –– Literówka.
„Absolutnie. O to własnie chodzi”. –– Literówka.
„Choć wydawała sie być uwieszona na Mauricie…” –– Nie znam angielskiego, ale tak się chyba tego imienia nie odmienia.
„…zgodziła sie cicho babina…” –– Literówka.
„…tylko ciągle sie uśmiechając…” –– Literówka.
„Choć bród wygladał całkiem niewinnie…” –– Literówka.
„…przekroczenie go okazało sie dużo trudniejsze niż możnaby przypuszczać…” –– …przekroczenie go okazało się dużo trudniejsze niż można by przypuszczać…
„…że woda wzburzyła sie gdy do niej weszli…” –– Literówka.
„Staruszka nie ułatwiała całego przedsiewzięcia”. –– Literówka.
„…gdzie woda sięgała im w najgłeszym miejscu do pasa, Maurice sie zatrzymał”. –– A gdzie Maurice i staruszka mieli swoje najgłesze miejsca z pasem? ;-) Pewnie chciałeś napisać: …gdzie woda, w najgłębszym miejscu, sięgała im do pasa, Maurice się zatrzymał.
„Coś sie stało?” –– Literówka.
„Wyrwał staruszce blyskawicznie kostur z ręki…” –– Wolałabym: Błyskawicznie wyrwał staruszce kostur z ręki…
„…spychając z brodu głebiej do rzeki”. –– Literówka.
„Staruszka istotnie dusiła sie…” –– Literówka.
„…próbowała nawet okładać go pieśćmi…” –– …próbowała nawet okładać go pięściami…
„…kości czaszki które wyglądału…” –– Literówka.
„…Maurice usmiechnąl się szeroko…” –– Literówka.
„Oczy wywrociły się tak…” –– Literówka.
„…nie przestając miażdzyć jej tchawicy…” –– Literówka.
„Dopóki za mna szłaś…” –– Literówka.
„Jak tylka ta popierzona Lilith sobie poszła”. –– Wcześniej Autor nie wspomniał, że Lilith miała jakieś pióra, że popierzona była. ;-) Jak tylko ta popieprzona Lilith sobie poszła.
„Mialem tylko wątpliwości, bo nie wiedziałem, czy mozna cie zabić”. –– Literówki.
„Więc wyświadcz mi tą uprzejmość i zdychaj…” –– Więc wyświadcz mi tę uprzejmość i zdychaj…
„Trzymal tak długo…” –– Literówka.
„…od czasu do czasu szczepcząc coś do siebie”. –– …od czasu do czasu szepcząc coś do siebie.
„…aż woda sięgneła jej kolan”. –– Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wielkie dzięki za korektę, poprawki naniesione ;)
Mam nadzieję, że po raz ostatni poprawiałam Twoje literówki. Następnym razem mogę już nie mieć sił. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Jak widzę miałam pecha, bo drukowałam jeszcze tekst bez poprawek… Powiem więc tylko, że to wstyd, by tyle literówek w publikowanym tekście się znalazło. I na dodatek błędy w zapisie dialogów! I interpunkcja! Ciuś, ciuś! Natomiast sama historia jest nawet ciekawa. Czytało się nieźle. A potem doszłam do końca i (wiem, wiem, ja zawsze to mówię) – nie rozumiem. O co chodzi z tą staruszką? Filozofia jest tu jak dla mnie nazbyt zagmatwana. Czy on zabił samego siebie? To jedyny sensowny wniosek, jaki wpadl mi do głowy, ale tylko dlatego, że wydał mi się sensowny, a nie dlatego, że wynika z tekstu. Więc jeśli jest, jak myślę, to ni chu chu nie widać związku pomiędzy nim a staruszką. A jeśli jest zupełnie inaczej to, no, nie rozumiem ; ( Pozdrawiam…
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Przecież takie nagromadzenie literówek to szczyt niedbalstwa. Edytor to nawet podkreśla. Nie chciało Ci się przeczytać tekstu czy co?
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)