
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
ROZDZIAŁ 1
Pochowaj mnie w tym świecie
I
W Laanderthayi, stolicy Królestwa Kariosofii, zabrzmiały czystym głosem dzwony Świątyni Jojakima Wielobarwnego, boga Życia i Śmierci, zwanego też Panem Szaleństwo. Dzwony biły na cześć pierwszego, nowonarodzonego wnuka króla Smoka XIV. Pierwszy Spadkobierca i Najwyższy Książę, jedyny syn króla, Erenc zarządził trzydniowy Festiwal Radości, którego obchody zacząć się miały od poświęcenia niemowlęcia w Świątyni. Uroczystość ta zgromadziła wielu gapiów z terenów wiejskich i samej stolicy, głównie plebsu, liczącego na hojność starego króla. W samej zaś Świątyni przebywali jedynie Smok XIV z królową Eleonorą, książę Erenc z księżną Miriam oraz arcykapłan, który składał dary na ołtarzu Jojakima. Erenc musiał przytrzymywać szesnastoletnią zaledwie Miriam, bowiem narodziny ich potomka całkiem nadwątliły jej siły. Arcykapłan uklęknął przed dzieckiem, otoczonym darami: oliwą z oliwek, wonnym kadzidłem i najprzedniejszymi klejnotami ze skarbca królewskiego.
– Jojakimie Wielobarwny, – rozpoczął modlitwę. – Panie Szaleństwo, bogu Życia, bogu Śmierci, wejrzyj na to dziecko, w którego żyłach płynie królewska krew i daj mu żywot długi, obdarz mądrością, nie żałuj siły. Przyjmij te dary i pobłogosław temu Drugiemu Spadkobiercy, Dziedzicowi Korony, Dębowi – w Kariosofii panował zwyczaj, iż to arcykapłan właśnie nadawał imiona członkom najbliższej rodziny króla. – gdyż Dąb symbolem jest siły, długowieczności i zakorzenienia, zakorzenienia w Królestwie i jego najwspanialszych tradycjach. Radujmy się!
– Radujemy się. – odpowiedzieli zebrani.
Kapłan uczynił nad dzieckiem skomplikowane znaki rękoma, kreśląc okręgi, po czym przekazał je księciu Erencowi. W przedsionku Świątyni sformowano procesję z półnagich Świętych Dziewic, za którym podążali arcykapłan i rodzina królewska. Na błoniach przed świątynią dołączyła do nich Gwardia Królestwa w sile trzystu zbrojnych. Ten korowód zmierzał do Zamku Królewskiego, usytuowanego na klifie. Rozpoczynał się Festiwal Radości, trzydniowa libacja połączona z bezwstydną rozpustą, najlepszy czas dla wszelakiej maści gawiedzi, łotrzyków, szelmów i nierządnic. Gdy procesja dotarła do zamku, stary król udał się do swojej Rady zarządzać państwem, a Miriam poszła odpocząć, dziecko zaś Erenc przekazał mamkom, a sam narzucił na siebie stary, kasztanowy płaszcz podróżny. Zawołał dwóch poruczników z Gwardii Królestwa, Ambrozjastera i Dydymona, których uważał za swoich przyjaciół. Rzekł do nich:
– Panowie, czas się zabawić. Księżna będzie nieczystą jeszcze przez trzydzieści trzy dni, więc należy to odpowiednio wykorzystać.
– Jak sobie życzysz, Panie. – odparł Dydymon.
– Już nie Panie. Jesteśmy kupcami z Lodomerii, a ja nazywam się Herbaet.
– Tak jest. – Ambrozjaster skłonił się przed księciem. – Towarzyszu Herbaecie, gdzież więc będziemy świętować, masz już jakiś pomysł? – Dla Dydymona i Ambrozjastera takie wypady z księciem nie były nowością.
– Myślałem o burdelu „Gwiazda Zaranna”. Mają dobrą sławę.
– Zły pomysł. – Ambrozjaster się uśmiechnął. – Poznają cię tam w trymiga. Proponuję zajazd „Siedemnaście Mil”. Jest on na skraju Lasu. Wiem, że są tam piękne niewiasty, a ponoć sam Jojakim zachodzi tam, by napić się ich miodu.
– Zatem na koń! – Erenc zarzucił na głowę kaptur, skrywszy w cieniu obleśny uśmiech, jaki pojawił się na myśl o uciechach, którym będzie oddawał się przez najbliższe trzy dni.
Zajazd „Siedemnaście Mil” znajdował się na zachodnim krańcu Lasu, kwadrans podróży konno od Rogatki Edypa, wschodniej bramy miejskiej. W Lesie tym codziennie rano jedna ze Świętych Dziewic zbierała stare gałęzie na spalenie dla Jojakima. Zgodnie z przekazami Świątyni, w czasach gdy bogowie tworzyli światy i mieszali się w ich sprawy, Jojakim odpoczął w Lesie po Wielkiej Bitwie, stoczonej z Panem Świata, Salonem, Duobolonem, Djabolosem, Panem O Wielu Imionach. Od tego czasu Las był święty, tak też wszystko co się w nim znajdowało. Sam zajazd czerpał z darów Lasu obficie, szczególnie dochodząc do mistrzostwa w wytwarzaniu nieziemskiego wręcz miodu. Zajazd zaczął przynosić prawdziwe zyski około dwóch wiosen temu, wtedy to jego właściciel pan La Blument, zainwestował w kolejną uciechę. Otóż sprowadzał najlepsze prostytutki z najodleglejszych zakątków świata. Były one egzotycznej urody, a ich ciemna karnacja skóry powodowała, że wielu mężów gotowych było zapłacić za nie każdą cenę. Takich panien było najwięcej, ale pan La Blument nie zapominał także o tradycjonalistach, wynajdował białe niewiasty, tylko te najpiękniejsze. Przemierzał on ze swoimi ludźmi najbiedniejsze dzielnice Laanderthayi, oferując młodym, atrakcyjnym kobietom wyjście z nędzy i kontrakty na kilka lat (potem można było odejść, przedłużyć kontrakt bądź zostać kelnerką czy sprzątaczką w zajeździe). Pan La Blument był człowiekiem uczciwym, dlatego wiele dziewcząt pragnęło u niego pracować, albowiem sprzedaż własnego ciała na usługi mężczyznom była w Kariosofii jedyną dziedziną handlu i gospodarki, w której kobiety mogły zbić fortunę, jeżeli nie narodziły się w możnych rodach. Wręcz legendarną stała się postać Madame Kakii, zaczynającej jako podrzędna dziwka w porcie laanderthańskim, by po kilku latach stać się właścicielką sieci burdeli, a raczej Kompanii Domów Publicznych „Gwiazda Zaranna” w najważniejszych miastach Kariosofii i jednym z najbogatszych ludzi Królestwa. Domy Publiczne te przeznaczone były głównie dla klasy średniej, chociaż arystokraci też bywali częstymi gośćmi.
Książę Erenc i jego towarzysze skorzystali jednak tylko z jednej specjalności zajazdu, a mianowicie z miodu. Pili przez dwa dni, jedli, wymiotując, by zrobić sobie miejsce na kolejne dania. Trzeciego zaś dnia, poranne promienie słońca i potrzeba fizjologiczna obudziły Erenca, który miał okropne bóle głowy. Spojrzał na swoich druhów, śpiących w zarzyganych ubraniach. Wyszedł na zewnątrz, pragnąc pozbyć się balastu z pęcherza, lecz do wychodka ciągnęła się długa kolejka. Rozejrzał się wokół siebie i prędko pobiegł w głąb Lasu, stanąwszy pod lipą. Jojakim się chyba nie obrazi. Zresztą, czy w ogóle istnieje? Żółty strumień pociekł na brunatna korę. Po chwili usłyszał nieśmiały śpiew. Udał się za nim. Przedzierał się przez krzaki, aż ujrzał na małej polance Świętą Dziewicę, zbierającą gałęzie. Nigdy nie brały gałęzi z drzew bezpośrednio, zawsze korzystały z tych, leżących już na ziemi.
Ból głowy prawie mu ustąpił, a Festiwal Radości jeszcze się nie skończył. Pił przez cały ten czas, ale nie miał jeszcze żadnej kobiety, a nie godzi się przecie kończyć Festiwal bez kobiety, oczywiście obcej, u boku. Obserwował z krzaków lekkie i zwinne ruchy Świętej Dziewicy. W miarę jak tańczyła na polance, myśląc że nikt jej nie obserwuje, czuł coraz bardziej obsesyjną chęć dorwania jej i pokazania co traci, wiążąc się dziewictwem z Jojakimem. Zbliżała się do jego kryjówki. Widział jej niewinną twarz, złote, rozpuszczone włosy, była pełna ufności i najprawdziwszej radości. Mogła mieć góra czternaście lat, jej piersi jak koźlęcia zarysowywały się pod białą szatą. Podchodziła i podchodziła ku niemu. Wreszcie wyskoczył z krzaków, przydusił ją na ściółce. Chciała krzyknąć, ale ręką zakrył jej usta. Drugą ręką zerwał z niej szatę. Próbował się bronić, drapała, kopała, lecz na próżno. Siła Erenca okazała się większa, był w końcu trzydziestoletnim mężczyzną. Poddała się po krótkiej szamotaninie, a w oczach jej zaszkliły się łzy. Wiedziała, co ją czeka. Wiedziała, a Erenc tą wiedzą się napawał. Wygrał. Zdjął rękę z ust. Już nie próbowała krzyczeć, tylko cicho płakała. Książę ściągnął spodnie. Młoda, naga, Dziewica. Takiego pożądania nie czuł jeszcze do żadnej kobiety. Pojawiła się krew, a Erenc przyspieszył. Skończywszy, wytarł się z czerwonej mazi. Spojrzał na swoją ofiarę. Całe uda pokryły się szkarłatem, już nawet nie chlipała, ani nie jęczała z bólu, a patrzała na niego smutnymi oczyma, w których Erenc dostrzegł niewysłowione cierpienie. Bezdenna przepaść, brak nadziei na życie, pęknięte na pół serce. Nie miała łez. Straciła swoją niewinność. Była brudna od ziemi i krwi. Erenc zrozumiał, że zabrał jej duszę. Istocie, która nic nie zawiniła. Kilkoma ruchami pozbawił życia młode dziewczę. Co za tragedia! Jego lędźwiami! Leżała bez ruchu, tylko pierś falowała szybko. W umyśle Erenca rozpoczęła się gonitwa. Zostawić ją tak? Nie, trzeba jej jakoś pomóc. Spróbował ją podnieść i posadzić. Poddała się temu bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Jakąś chustką wytarł jej krew. Nieco wzdrygnęła się, gdy zbliżył się do jej łona, ale nic nie uczyniła. Dlaczego? Niech wrzeszczy, niech ucieka, niech mnie złapią, na bogów! Niech osądzą! Otulił ją swoim płaszczem, bo zaczynała się trząść.
– Nie bój się skarbie. Nie bój się. – powtórzył, bardziej jakby do siebie, aniżeli do niej.
Zareagowała na głos. Podniosła półprzymknięte powieki. Popatrzyła w jego oczy. Książę zaczął tonąć w pustce, niżej i niżej, aż poczęło mu brakować tchu. Otrząsnął się z tego wrażenia. Chciał ją podnieść, ale oparła się. Wyszeptała tylko coś, co Erencem wstrząsnęło w najgłębszych zakamarkach duszy. Zimny pot wystąpił na jego kark.
– Zabij mnie. – w jego uszach ten ledwie dosłyszalny szept przerodził się w donośny wrzask. Krzyk potępieńca, który pragnie uwolnić się od wiecznej męki.
– Nie mogę.
Zdjęła płaszcz i naga położyła się na nim, wciąż powtarzając niczym modlitwę słowa zabij mnie. Była zbrukana, pozbawiona swojej świętości. Erenc zerknął z obrzydzeniem na jej ciało, które wydawało się już wcale pociągające i świeże. Sam nawet nie zauważył, kiedy klęczał nad nią, a w prawej ręce uniósł nóż. Ostrze zabłysło błękitem niebios. Ze świstem podążyło w dół, przecinając skórę, dotarło do serca, które po raz ostatni zabiło przebite w młodej piersi. Dziewczyna westchnęła z ulgą, nikły uśmiech rozjaśnił jej twarz. Umarła, wzrokiem dostrzegając jakby niepoznawalny Absolut. Erenc miał ręce we krwi, nie przeszkodziło mu to jednak ukryć twarz w dłoniach i zapłakać. Łzy spadały na ciało Dziewicy, a mieszając się z krwią, spływały do ziemi. Książę znowu dostrzegł jej piękno, lecz teraz nie wynikało to z pożądliwości. Stała się niedościgłym ideałem. Umierając osiągnęła Piękno, niebudzące dążenia do aktu seksualnego, Piękno ponadświatowe, Piękno boskie, Prawdziwe Dziewictwo. Erenc wstał. Był jak pijany. Nie zamierzał jej chować. Las spełni rolę grabarza z najwyższym szacunkiem, godnym tej istoty. Skąd to wiedział? Skąd? A ona spała, znowu niewinna.
Jak stąd wyjść? Dokąd iść? W którą stronę? Erenc zgubił się w Lesie. Wszystko wydawało się takie samo, każde drzewo, źdźbło, krzak, a jednak gdy już widział wyjście, a przynajmniej tak myślał, znów powracał na polanę swego straszliwego czynu. Jakby Las go zatrzymywał. Stanął, by złapać oddech. Polana! Nie! Ona. Naraz posłyszał dziwny dźwięk. Ktoś jakby sfrunął na ziemię z trzepotem skrzydeł, wywoławszy wiatr, który delikatnie musnął liście drzew, a te przepełnione podmuchem dziwnego, zaprawdę chyba nieziemskiego stworzenia, zaśpiewały najpiękniejszą pieśń, na jaką stać drzewa. Sięgnęły do serca korzeni, które wtedy jeszcze głęboko wbijały się w grunt, wydając słyszane tylko duchem dźwięki, namiastkę niebiańskiej symfonii, zagranej jakby na pożegnanie. Erenc, słysząc to, zastygł w bezruchu. W sercu Erenca do czasu jego zniszczenia pozostała ta muzyka drzew, aria korzeni, wyśpiewana przez liście. Książę w oka mgnieniu odetchnął zupełnie innymi powietrzem, nieprzepełnionym już ciężkim pyłem oraz brudnymi wyziewami, takie jakim stało się po jego zbrodni. Wyczuł w nim cząstkę tej najjaśniejszej chwały miłości, którą z olbrzymim trudem przywoływał do umysłu niczym dawną radość i spokój pozostawione na rzecz ulotnej zdobyczy, odruchu ciemnej części serca. W powietrzu tym wyczuwał także pierwiastek niechybnie prowadzący ku straszliwej zagładzie. Spojrzał w górę. Rzewnie zapłakał. Poczuł się tak, jakby cały smutek świata spoczął na nim. Ona zniknęła. Nie było to dzień, nie była to noc. Gdzie się podziały drzewa? Wiatr ustał i trzepot skrzydeł także. Co się dzieje? Za sobą usłyszał powtórnie jakieś szelesty. Odwrócił się. Szedł do niego wysoki, smukły człowiek, którego twarz promieniowała tak, że Erenc nie mógł dostrzec jego rysów. Emanował dobrem.
– Witam Najwyższego Księcia Erenca. – skłonił się wytwornie jak najlepiej ćwiczony dworzanin.
– Na bogów! – wykrzyknął Erenc. – Wreszcie jakiś przyjazny człowiek! Jak mnie poznałeś?
– Och, znałem cię już wcześniej.
– Nie przypominam sobie. – Erenc próbował przywołać postać tego mężczyzny, ale bezskutecznie. Raczej się nie spotkali.
– Teraz to już nieważne, książę.
– Wyprowadzisz mnie stąd? – nagle Erenc uderzył się dłonią w czoło. – Przepraszam najmocniej, wędrowcze, nie zapytałem o twoje imię.
– Moje imię stanie się znanym w toku rozmowy. Zaś na pierwsze pytanie, odpowiem ci pytaniem. Dlaczego tak gorączkowo chcesz odejść z Lasu?
– Bo… bo ten stary Las mnie uwięził. Chce mnie dorwać. Jest przeklęty!
– Przeklęty? Nie nadużywaj słów, książę. Osobiście bardzo lubię tu wypoczywać.
– Ale ja nie mogę stąd wyjść! – Erenc zaczynał się denerwować.
– Nie sądzę, aby Las był problemem. – odrzekł nadzwyczaj spokojnie tajemniczy przybysz.
-Doprawdy? – Erenc poczerwieniał. – To wyprowadź mnie stąd, a może nie każę cię ściąć za obrazę i nieposłuszeństwo!
– Książę, przeceniasz siły swoje i tego Lasu.
– Wytłumacz mi zatem!
– Owszem, Las jest starożytny, ale na pewno nie przeklęty. A poza tym to nie Las cię nie wypuszcza. Z tego miejsca, gdzie stoimy, doskonale widzę dróżkę, którą tu przybyłeś, a która prowadzi do zajazdu. Las po prostu jest. – westchnął. – Ani zły, ani dobry. Problem tkwi w tobie, książę. Dlaczego nie pozwalasz sobie wyjść? Czy uczyniłeś coś złego, może właśnie tu, na tej polanie, żeś zamknął się w więzieniu umysłu?
On wie, pomyślał Erenc, on wie!
– Coś kręcisz przybyszu.
– Pewnych zdarzeń nie można wyprzeć. Trzeba się z nimi zmierzyć. Bo czyż jeśli zbijesz ukochany kielich ojca i spróbujesz to ukryć – a on i tak się dowie, bo ojcowie mają swoje sposoby – to czy jego gniew będzie większy czy mniejszy gdy prawda wyjdzie na jaw? Większy, bo oprócz gniewu za zbity kielich, swoją drogą niewiele wart, dojdzie jeszcze gniew za okłamanie i próbę ukrycia, a zaufanie do najbliższych jest przecież jedną z najwyższych wartości, książę.
Kim on jest? Tyle dobroci i miłości w jednej osobie… Kto to jest?
– Masz rację. – w oczach Erenca pojawiły się łzy. – Spotkałem tu Świętą Dziewicę od Jojakima. I… i… zgwałciłem ją, a potem zabiłem, bo… mnie poprosiła.
– Ach. – Erenc wyczuł w nim zmianę nastroju. Słuszne wzburzenie. Ale czy kogokolwiek stać na tak sprawiedliwe uczucie? – Zgwałcił dziewicę Jojakima. Nie boisz się jego kary?
– Jestem gotów ponieść każdą karę przewidzianą prawem, ale nie wierzę, by ów Jojakim naprawdę istniał, a jeśli nawet, to z tego co wiem bogowie nie interweniują w świat.
– Czyli pragniesz kary?
– Muszę ją otrzymać!
– Masz rację. Rozdział spraw boskich od ziemskich. Proste, nieprawdaż? Jednak nie do końca tak jest. Czasem bogowie na tym świecie się pojawią w postaci różnych pomysłów, idei, rzadko osób, które to koncepty jednak wcielają w życie tylko i wyłącznie ludzie. To jest taka subtelna różnica. Możemy coś powiedzieć, ale to co z tym uczynisz zależy od ciebie.
Zaraz, zaraz. Możemy? Jakie możemy?! Popadłem w obłęd, wariuję!
– Jestem tu i jestem wszędzie, książę. A ona odpoczywa szczęśliwa na moim łonie.
– To nie jest, to nie może być prawda! – Erenc zaczął panikować.
– Czymże jest prawda? – zapytał bóg. Ton jego głosu, głęboki i poważny, momentalnie uspokoił duszę Erenca, który milczał.
– Owszem, możesz mnie uznawać za omam, obłęd. Nawet za… Szaleństwo. Tak. Bo to jest moje imię, książę.
– Jojakim?
– Imię nadane mi przez ludzi. Całkiem ładne. Zdaje się, że dodajecie do tego przydomek Wielobarwny? – nie czekając na odpowiedź, kontynuował. – Pasuje mi. Bardzo zgrabny. Bardzo elegancki. – zerknął na Erenca. – Dalej mi nie wierzysz. Rzeczywiście, cały czas nasza rozmowa biegła wokół ciebie, mówiliśmy tylko o tym co w tobie, a nie na zewnątrz ciebie. Na podstawie tych przesłanek mogłeś uznać mnie za wytwór rozumu uczyniony w celu niezwariowania w celi, którą sam sobie wymyśliłeś.
– Zgadzam się. – mruknął Erenc.
– Teraz dostaniesz dowód. Coś co nigdy nie wpadłoby ci do głowy. Coś, czego wiedzieć nie możesz. Imperator Lodomerii zbiera w tajemnicy armię i zastanawia się na kogo uderzyć. Mój odwieczny wróg, jego doradca podsuwa pomysł ataku na wasze królestwo. I obawiam się, że Imperator to zrobi, bo sam przypieczętowałeś swój los, Erencu. Mój gniew na twój czyn wspomoże jego doradcę, a Imperator z radością przetestuje na was swoją armię. Kiedy wrócisz, zobaczysz że byłem prawdą.
– Nie wierzę. Z Lodomerią łączy nas odwieczny alians.
– Spokojnie książę. Wróćmy do rozmowy. Jak rzekłem, twój czyn wyzwolił reakcję. Co prawda Imperator jeszcze się waha, ale jest już bliski decyzji, a raczej już ją zna w głębi duszy swojej, tyle że jej nie podjął. Decyzji oczywiście na niekorzyść Królestwa Kariosofii. Wróćmy jednak do ciebie. Opanowała cię żądza, pewnego rodzaju obsesja. Zgwałciłeś i zniszczyłeś człowieka szczególnie mi drogiego, bo poświęconego mnie, a przez to całemu kosmosowi. Zgrzeszyłeś przeciw Prawdzie, przeciw niezmiennym prawom ustalonym nie przez ludzi.
– Nie chciałem…
– Chciałeś… Życie i Śmierć od początku przemierzają ulice tego świata, a towarzyszy im Szaleństwo, bowiem człek nietknięty tym nie wejdzie przez bramy niebios. Lecz w tobie te proporcje się zachwiały. Dlatego spadnie na ciebie i twoją rodzinę moje przekleństwo. Dziś nie znam przebaczenia, oczywiście nie jest wykluczone, że ktoś z twojego rodu je otrzyma. W końcu jam jest. Nienawiść i Przebaczenie. Równowaga.
– Co?!
– Jam jest Życiem, jam jest Śmiercią, jam jest Szaleństwem, jam jest przed światem i zawsze za światem, jam jest w świecie i poza światem. Jam jest czasem. Przeklinam ciebie i twój ród. Nie zaznasz już spokoju. Oręż żelazny zrujnuje wasze ciała. Dokonałeś wyboru za Imperatora w momencie gdy zobaczyłeś Świętą Dziewicę. Lepiej by było dla twego syna, by urodził się martwy! Strzeż się! Niszczę to, co mnie nie kocha i nie szanuje! Niszczę nie sam, ale zawsze rękami innych ludzi. Bo żądze budzą się łatwo, a droga cnoty jest trudna. Bądźże przeklęty, a moim ramieniem niech będzie Imperator! Panie Świata, Wiecznie Zły, Wrogu Mój i Ludzkości, pozwalam ci raz jeden wzbudzić mocne podszepty! – zamknął oczy. – Bywaj, książę.
Bóg zniknął, a pojawił się Las. Między wierzchami drzew prześwitywało słońce, było koło południa. Las był jak przedtem, lecz nie było jej ciała, nawet śladu, by ktokolwiek tu leżał i się wykrwawiał. Erenca przeszedł dreszcz. Czy to znaczy, że jej nie zabił, że jej nie zgwałcił? Czy był to pijacki sen? Senna mara w białej gorączce? Demony zsyłane przez Pana Świata? Wiatr zawył ze złością. Musi sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Wyciągnął z pochwy nóż. Na jego ostrzu były ślady zaschniętej krwi.
II
A tron jego na północy.
Imperator Lodomerii przechadzał się po sali tronowej w narzuconym na ramiona hebanowym płaszczem, którego kołnierz wykonany był z kruczych piór. Zatrzymał się przed swoim doradcą, wyprostowanym i napiętym jak struna, Lordem Dualisem Albertem Konstantym Janem Giraffem de Hoc Praeprexis Alebzis Al-Allar.
– Mój drogi Dualisie, wiele masz imion.
– Jeśliby Najjaśniejszy Imperator chciał dokładnie sprawdzić mój rodowód, to zobaczyłby, że mych imion jest tak wiele, jak Waszej Miłości żołnierzy.
– To sporo, Dualisie. Widzisz, ale nie chcę rozmawiać o imionach. – Imperator miał niecałe czterdzieści wiosen na karku i był człowiekiem zimnym oraz wyrachowanym. – Podjąłem decyzję. Zapoznałem się z twoimi planami. W pełni je aprobuję i wcielę w życie. Pierwszą armię poprowadzę ja wzdłuż wybrzeża, dwie pozostałe dostaną generałowie Hajnuk i Neer-Steg. Udało się też przeprowadzić większą niż zakładałeś mobilizację, dysponujemy siłami w liczbie przekraczającej dwadzieścia sześć miriad.
– Sprawiasz mi wielką przyjemność, Panie.
– Jesteś bardzo inteligentny. Zdobywasz na dworze coraz większe poważanie.
– Dziękuję. – Dualis skłonił się. Nie podobało mu się to. Imperator coś knuje, komplementy w jego ustach zawsze pachną słodko, smakują zaś gorzko. – Staram się, Słońce Wszechświata.
– Wiem. Szkoda tylko, że nie dożyjesz tego, by ujrzeć, jak miażdżone jest Królestwo Kariosofii. Straż! – Imperator uśmiechnął się, krzycząc te słowa. Do sali tronowej wpadło pięciu strażników z obnażonymi mieczami. Prawie równocześnie wbili je w ciało Dualisa. Padł martwy, bryzgając krwią z wielu ran.
– Posprzątać mi to ścierwo. – rzekł Imperator. – Za godzinę psy wrócą z polowania, ma tu być czysto!
Pan Świata poza czasem zaśmiał się serdecznie w swojej czarnej monarchii. Świat jest, był mój! Świat, ten zepsuty do szpiku kości świat! Ludzie go zamieszkujący są tkaninami wydzierganymi z nienawiści, gotowi opluć każdego i wyniszczyć go.
Sprawca staje się ofiarą, ofiara sprawcą.
Pan Szaleństwo, bóg Życia, bóg Śmierci… zapominają dodać jeszcze Pan Świata!
Jednak kiedy dowiedzieliby się i o tym, niewątpliwie kult Jojakima skończyłby się bardzo szybko.
III
Minęło dziewięć dni od powrotu Erenca z Lasu. Sześć dni wcześniej odwołany został poseł Lodomerii z dworu króla Smoka XIV, a w dwa dni potem rozpętała się nawałnica, która swoim rozmachem i zasięgiem przewyższała wszystkie dotychczasowe wojenki, prowadzone przeważnie na granicy. Sam Erenc wyjechał na Północ zaraz po opuszczeniu Lasu. Nikt go nie widział, ani o nim nie słyszał. Królestwo, bogiem a prawdą miało znacznie poważniejsze problemy, niźli poszukiwania krnąbrnego księcia. Na początku padły górskie twierdze stanowiące pierwszy, północny punkt oporu. Szerzyły się pogłoski o upiornych hoplitach lodomerskich w czarnych zbrojach. Ponoć nie mieli ciał – Imperator zaciągnął do swojej armii duchy walczących po stronie Pana Świata w Wielkiej Bitwie, ale to pewnie tylko bajania niewykształconych wieśniaków. A zatem dziewiątego dnia od odjazdu Erenca, a czwartego od wybuchu wojny król Smok XIV wyszedł do grupy uchodźców, przybyłej z Komerii, miasta położonego na wybrzeżu, w połowie drogi między Górami Północy a Laanderthayią. Uciekinierów było dziewięciu, wśród nich jeden z chorążych garnizonu komerskiego.
– Żołnierzu! – wojna wyzwoliła w starym królu nowe pokłady energii. Odmłodniał, a i wyprostował się, ukazując dawno nie widzianą dostojność monarszą. – Dlaczego nie zostaliście z innymi w mieście?
– Wasza Wysokość. – chorąży był ranny w głowę. Obwiązano mu ją bandażem, ale rana musiała otworzyć się i kilka kropel krwi spadło na posadzkę. – Czarni hoplici wyżynają wszystkich niepotrzebnych w pień. Nasza grupa zebrała się, aby zanieść Waszej Wysokości informacje o sytuacji. Dowiedzieliśmy się, że inni też wysłali grupy, ale nie dotarły.
– Jakieś strzępy informacji posiadamy. – warknął król. – Wiem, że na północnym wschodzie trwa opór. Wojska Lodomerii są powstrzymywane przez naszych dzielnych żołnierzy.
– Panie, jeśli o to chodzi, to nie była tylko nasza decyzja, żeby uciekać. Zostaliśmy wybrani przez Ławę Miejską. Mam tu list od burmistrza, który wszystko wyjaśni. – wyciągnął z kieszeni skrawek papieru. Król chwycił go, a w trakcie czytania jego twarz tężała coraz bardziej.
Najjaśniejszy!
Przyjmij tych ludzi, którzy dostarczyli Ci mój list, jako bohaterów. Wyjechali bowiem z miasta, narażając się na makabryczną śmierć z rąk konnych forpoczt Lodomerii, tylko po to, byś Ty dowiedział się jaka jest sytuacja. A jest fatalna. Z tego co wiem z twierdz północnych nie uszedł nikt żywy. Imperator Lodomerii pojmał jako jeńców jedynie najsilniejszych mężów. Cała reszta została w sposób bestialski zabita. Nasze miasto trzyma się, ale już niedługo. Gdy będziesz czytał ten list, Komeria będzie konała. Nie bój się jednak! Nie zginiemy z rąk siepaczy Imperatora. Wydałem rozkaz, aby gdy rozlegną się w mieście dzwony, wszyscy popełnili samobójstwo. Jest to jedyne honorowe wyjście, jeśli nie chcemy narażać się na upokorzenie i tortury przed śmiercią, z których słynie wojsko Imperatora. Nikt nie sprzeciwił się mojej decyzji.
Imperator ma około dziesięciu miriad, których cel jest jasny – stolica. Z pewnego źródła wiem, że na wschód od nas ciągle walczą. Przeciwstawiają się dwóm armiom – razem liczącym piętnaście czy czternaście miriad. Jest jednak pewne, że wcześniej czy później padną. Dlatego wybacz mi, o Panie, moją zuchwałość. Wysłałem bowiem gońców nie tylko do Ciebie, ale i na front północno-wschodni. Z tego co orientowałem się liczebność naszych armii tam oscylowała w granicach pięciu miriad. Nakazałem, korzystając z odwiecznego prawa generała, którym byłem wiele lat w służbie Waszej Miłości, wycofanie się czterech miriad do stolicy, pozostałej zaś powstrzymywać wroga jak długo może. Zechciej mi wybaczyć raz jeszcze tą zuchwałość, ale nie damy rady powstrzymać ich w centrum kraju, musimy bronić stolicy i skoncentrować siły.
Żegna Cię Twój wierny sługa i żołnierz. Panie, niech łaska Jojakima oświetla Twoją drogę!
Rob-Ret ad Mundos
Ad Mundos, stary wiarus, świetny żołnierz, pomyślał Smok XIV. Człowiek gotów na największe poświęcenie. Prawdopodobnie ocalił kraj. Smok XIV wpadł na ten sam pomysł co burmistrz-generał, ale wysłał swoich ludzi z poleceniem odwrotu dzień temu, nie mieli więc jeszcze możliwości dotrzeć na front. A Rob-Ret jak zwykle zachował zimną krew i zmysł taktyczny. Chwała mu! Na twarzy króla zagościł uśmiech.
– Oto są bohaterowie! – wykrzyknął wymachując listem. – Wolą ponieść śmierć z własnej ręki niż być haniebnie zadźganym przez okrutnego wroga! Niech bardowie układają o nich pieśni! Co do was – zwrócił się do mężczyzn z Komerii. – Dam wam wszystkiego co potrzebujecie. Spisaliście się.
– Nie do końca. – mruknął chorąży.
– Jak to? – król w międzyczasie rzekł do swojego giermka. – Sprowadź mi tu generałów.
– Bo, widzisz Panie, wyruszyło nas piętnastu.
– Co się z nimi stało?
– Zaatakował nas trzydziestoosobowy oddział zwiadowczy lodomerian.
– I?
– Zabiliśmy wszystkich, ale sześciu naszych poległo.
– Och. – król powiódł wzrokiem pełnym uznania po zebranych. – I tylko ty jesteś żołnierzem?
– Tak, Panie.
– Niezwykłe. – Smok XIV zamyślił się. – Wasz burmistrz oddał mi nieocenioną przysługę. Odpocznijcie teraz. Przydacie mi się później.
Do sali weszli ośmiu obecnych w stolicy generałów, wszyscy w czerwonych zbrojach.
– Dobrze, że jesteście. – król rozpoczął mowę. – Nadszedł zły czas dla Królestwa. Pustoszone jest przez wroga z Północy, który nie zna litości i miłosierdzia. Padły twierdze północne, padają miasta w centrum. Wróg zagraża stolicy. Jeśli chcemy go pokonać musimy związać jak najwięcej jego sił w bitwie, która najprawdopodobniej rozegra się pod murami Laanderthayi. Dzięki przytomności umysłu generała ad Mundosa wycofują się, by nas wesprzeć, siły z frontu północnowschodniego. Jest to około czterech miriad. Tu, na miejscu dysponujemy armią liczącą pięć miriad oraz tysiącem elitarnych oddziałów Gwardii Królestwa. Czy macie wieści od generałów z południa?
– Tak jest, Panie. Armia formuje się pod dowództwem generała Malika Alamany. Liczy, że za trzy, góra cztery dni wyruszy na czele dwunastu miriad.
– Długo, obawiam się, że Imperator będzie tu za dwa dni. I pozostaje problem północnego wschodu. Tam też szaleje ta czarna zaraza. Kiedy się połączą będą liczyć ponad dwadzieścia miriad.
– Może nie. – odezwał się inny generał. – Wysłaliśmy zgodnie z twoim poleceniem posłów z wszelkimi pełnomocnictwami do Cesarstwa Telosforu. Liczymy, że zwiążą siły Imperatora. Od dawna chcieli z nami aliansu, a teraz my idziemy do nich.
– Niech bogowie sprawią, by to się powiodło. Następna sprawa. Czy ewakuacja stolicy przebiega sprawnie?
– Jak najbardziej. Do jutra nie będzie tu nikogo, kto nie walczy. Czy księżna Miriam z Dziedzicem jest gotowa do wyjazdu?
– Myślę, że tak. Dajcie jej całą chorągiew Gwardii do ochrony. To niemowlę jest niezwykle cenne. Ono dziedziczy po Erencu.
– Czy Wasza Wysokość ma jakieś wieści o Najwyższym Księciu? – generałowie uważali Erenca za człowieka, który podnosi morale wojsk, bo jego sztuka fechtunku znana była w całym Królestwie. We wszelakich, dotychczasowych manewrach to zawsze Erenc sprawował honorowe dowództwo nad armią i zachęcał swoim przykładem żołnierzy, wśród których czuł się najlepiej.
– Pojechał na północ. Dziewięć dni temu. Szansa, że żyje jest taka, jak to, że ja będę rządził jeszcze przez sto lat.
Nad Laanderthayią zapadał zmierzch. Krwiste promienie zachodzącego w morze słońca zwiastowały niechybną, nieludzką bitwę, może już dnia następnego. W mieście pozostali już tylko mężczyźni, wszyscy gotowi oddać życie w obronie ukochanej ojczyzny. Nieliczni pozostali bardowie śpiewali utwory jakiegoś starożytnego wieszcza o tym, jak słodko i zaszczytnie jest umierać za Królestwo. W ciemnych zaułkach ujadały bezpańskie psy, uzbrojeni żołnierze natomiast w milczeniu i pośpiechu spożywali kolację, być może ostatni ciepły posiłek w ich życiu. Ustały wszelkie śmiechy, dowcipy, docinki, nie rzucali ich nawet najstarsi wyjadacze. W Laanderthayi panował nastrój milczącej powagi, bojowej zaciętości a niekiedy nawet melancholii, bowiem pocztą pantoflową szerzyła się informacja o zbiorowym samobójstwie Komerii. Niektórzy z mężczyzn zastanawiali się, czy oni byliby zdolni na taki krok. Każdy zaś w tamtym momencie myślał o swoich bliskich, wspominał radosne chwile, gdy czarne chmury nie wisiały nad Kariosofią, a życie płynęło szczęśliwie. Bowiem człowiek docenia to co ma, gdy zostanie mu to zabrane i to najlepiej w sposób możliwie najbardziej brutalny. Imperator Lodomerii, wcielony diabeł, objawiony Pan Świata, jednoczył wszystkich pod wspólnym sztandarem. W sercach Kariosofijczyków rodziła się zaciętość oraz chęć dania nauczki dumnemu Imperatorowi. Niejeden patrzył na drugiego w duchu myśląc sobie, że w bitwie nie odstąpi do tyłu ani na krok. Najbliższe godziny miały zweryfikować te buńczuczne myśli. Jak mawiał sierżant Debries, hardość wyrabia się w zwarciu, a nie w koszarach.
Uwagę wszystkich zgromadzonych przy bramie południowej przykuły dwie setki konnych Gwardii Królestwa wyjeżdżających chyżo, cichcem, wyglądali oni na uciekinierów z miasta przeznaczonego na rzeź. Uważny obserwator dojrzałby w ich gronie niewiastę w kapturze i zawiniątkiem pod pachą. Była to księżna Miriam z synem Dębem. Pędzili oni na południe. W bezpieczne miejsce. Chociaż żadne miejsce nie było już bezpieczne, bo pięćdziesiąt staj od Laanderthayi widziano oddziały zwiadowcze Lodomerii. Niewielkie, szybkie jednostki miały za zadanie nie wdawać się w bój, tylko zdobywać informacje o wrogu. Chorągiew Gwardii Królewskiej z łatwością poradziłaby sobie z takim dwoma czy trzema oddziałami na raz. Ale już z sześcioma byłby ambaras.
Pierwszy postój uczynili dwadzieścia staj za Laanderthayią. Księżna Miriam nakarmiła Dęba, po czym poszedł on spać w ramionach jednego z gwardzistów, który trzymając dziecko na rękach wyglądał tak, jakby stanął sam przed całą armią Imperatora. Miriam oddaliła się do zagajnika, gdzie płynął niewielki strumień. Zaczerpnęła wody w ręce, nawilżając usta oraz obmywając twarz. Bała się strasznie. Imperator brnął coraz głębiej w Królestwo, Erenc zaginął, a została ona sama z dzieckiem. Gdzieś w oddali usłyszała tętent kopyt. Początkowo nie przejęła się tym i dalej rozmyślała. Pewnie część wojsk z południa jedzie do stolicy. Co z nami będzie? Jeżeli Imperator nie straci swojego impetu, pewnie jako córka królewska zostanę jego nałożnicą, a Dąb zginie. Nie pozwolę na to! Nikt nigdy nie dostanie Dęba. Odgłos koni był coraz natarczywszy. Miriam instynktownie schowała się w zarośla. Słyszała już głosy jeźdźców. I nie były to głosy Kariosofijczyków. Narzecze Lodomerii. Próbowała coś zrozumieć, bo w młodości uczyła się tego języka, języka najlepszych aliantów Królestwa. Mówili o… To nie może być prawda! Mówili o niej i o Dębie, że gdzieś tu są. Wychynęła z gęstwin. Było ich przynajmniej tyle ile rycerzy Gwardii Królestwa. Przemknęli koło niej jak cienie, w czarnych zbrojach sprawiając wrażenie posłańców śmierci. Po chwili rozległ się dźwięk rogu Gwardii Królestwa. Rozgorzała walka. Szczęk oręża niósł się po całym terenie, krzyki rannych i zabijanych wywoływały u niej dreszcze. Nie mogła się ruszyć, by ratować Dęba. Sparaliżowała ją groza. Po kwadransie wszystko ustało, jakby przecięte sztyletem. Wszędzie panowała cisza, nikt nie jęczał, by nagle wypełniła się hałasem kopyt. Przemknęli koło niej znowu jeźdźcy Lodomerii, tym razem w liczbie około dwunastu. Ze strzępów rozmowy wychwyciła tylko dwa słowa. Mamy go. Stała przez moment jak wryta. Potem puściła się biegiem, biegiem tak szybkim, jak jeszcze w ogóle nie biegła, biegiem ale rozpaczliwym. Po przebiegnięciu dwóch mil zorientowała się, że jeźdźcy umknęli do swoich, a ona nie wiedziała gdzie jest.
Zabrali Dęba! A ja nic nie zrobiłam! Wyklęta matka! Dała sobie porwać dziecko, a sama siedziała w bezpiecznych chaszczach. Trzeba było zginąć w obronie Dęba, wtedy byłaby usprawiedliwiona. Usiadła na starym konarze drzewa i zapłakała. Jej serce krwawiło po stracie dziecka, ciałem wstrząsnął spazm, poczuła w duszy ból, jakby kąsanie tysiąca żmij. Nastąpił dla niej kres życia. Za sobą zobaczyła jaskinię. Wciąż płacząc podeszła do niej i postanowiła, że zostanie tu aż do swojej śmierci głodowej.
Noc minęła spokojnie. Rankiem strażnicy dostrzegli postać jadącą w kierunku miasta. Haumateaki, o najbystrzejszym wzroku, krzyknął, że to żołnierz Kariosofii. Otwarto bramy, a jeździec przejechał przez nie i stawił się przed królem. Skłonił się nisko.
– Musiałem trzy razy zmieniać konia, by dotrzeć tu tak szybko. Mam nadzieję, że Wasza Miłość doceni moje poświęcenie.
– Zobaczymy wpierw, co za wieści przywozisz.
– Dobre. Jest też zła, lecz jej waga jest nieporównywalnie mniejsza do ciężkości wiadomości dobrej.
– Skąd pochodzisz synu? – król miał wrażenie, że już go kiedyś spotkał. Teraz przypomniał sobie, że nie zapytał się o imiona tamtych z Komerii. Nieźle, muszą pomyśleć, że rozmawiali z bardzo nieokrzesanym królem. Ale cóż, trwa wojna, są sprawy ważne i ważniejsze.
– Elech Zabiger en-Motteria. Wysoki Ród Halech.
– Ty jesteś synem Karima! Mojego kuzyna po kądzieli!
– Tak jest, bawiłem się z Erencem w tym zamku paręnaście lat temu.
– Mów zatem co masz do powiedzenia.
– Idą tu, Panie. – zrobił przerażoną minę. Król skrzywił się, a generałowie pobledli. – cztery miriady i pół naszych idą tu z północnego wschodu. – Elech roześmiał się.
– Z miłości do twojego ojca nie pozbawię cię głowy! – król pogroził palcem młodemu szlachcicowi. – Czekaj. Powiedziałeś cztery miriady i pół?
– Tak, niestety pozostałe pięć tysięcy poległo w walce.
– To kto został na froncie?
– Spokojnie, Panie. Moja opowieść będzie dłuższa. Więc bądź cierpliwy.
– Mówże!
– Wszystko zaczęło się tydzień temu. Do Halech zawitał Erenc. Był blady i jakby nieobecny. Nie wiedziałem, że może przeżywać tyle emocji. Wtedy zaczęła się wojna. Padła twierdza na najdalszej północy, a oni parli jakby na skrzydłach wiatru. Dwie armie. Jedna szła na Halech, druga na Jebdę w centrum. Jednak mieszkańcy Jebdy uciekli, a my stawialiśmy zacięty opór. Zresztą jak na oblężenie siły były wyrównane. Oni mieli siedem miriad i pół, my pięć i Erenca, który robił za drugie pięć. Takiego szału w jaki on wpadł, nie widziano długo na tych ziemiach. Myślę, że wtedy byłby w stanie zabić bogów, gdyby wstąpił na niebiosa. Mówiłem już, że było w miarę równo? No, to przestało tak być po półtora dnia, bo tamta armia przybyła na pomoc tej. Mieliśmy przeciw sobie jakieś piętnaście miriad, może trochę mniej, bo wyrżnęliśmy z pół miriady tamtych, a straciliśmy tylko setkę. Ale i tak byliśmy w ciemnej, męskiej rzyci. Już nawet kobiety chwytały za broń, ginęły Wasza Wysokość, no bo za wiele to nie myślały i wystawiały się na ostrzał. Przez następne dni straciliśmy pół miriady dobrych ludzi. I wiedzieliśmy, że nie przeżyjemy, tym bardziej, że morale upadało i dostaliśmy list od generała ad Mundosa o honorowym samobójstwie. Był też rozkaz wycofania. Atmosfera się trochę zagęściła, nikt nie chciał się wycofać. I dwa dni temu, a raczej trzy, bo w nocy, nadeszło przełamanie. Czegoś takiego nie widzieliśmy jak żyjemy. Niebo rozpaliło się niczym w dzień. Wszyscy przerwali jakiekolwiek działania. Patrzyliśmy na siebie z przestrachem, ale tamci z Lodomerii też, więc wiedzieliśmy, że to nie ich sztuczka. Wtedy Erenc patrząc na wschodnie wzgórza krzyknął: „Sztandary Telosforu!”. Rzeczywiście, przybyli nam na pomoc! Bo ich kapłani znają takie iluzje co to z dnia robią noc i na odwrót. Dziesięć miriad najprzedniejszej konnicy uderzyło na te dwie armie. Nasi wybiegli z miasta i rzucili się w pogoń za nimi. Jednak z tego co wiem, dwie miriady uciekły w głąb Królestwa i poukrywały się gdzieś w lasach w centralnej części kraju.
– A reszta armii Imperatora? – zapytał król.
– Uciekali jak odjeżdżałem.
– A Erenc?
– Tak, Erenc. Cóż, kiedy konnica Telosforu nacierała, on sam rzucił się na armię Lodomerii, nim ktoś zdążył go powstrzymać. Wpadł w obłęd. Krzyczał, że nadszedł jego czas, że odkupi swoje winy. No i położył trzydziestu albo i więcej wojaków. Ale też go dopadli i zadźgali. Umarł na moich rękach.
Król ukrył twarz w dłoniach.
– Ostatnie słowa?
– Jego słowa były bardzo dziwne. Mówił, że zgwałcona, zabita, przeklęty, ród. Tylko tyle zrozumiałem. Jak się nad tym zastanowić, to jego twarz była pełna przerażenia, a gdy skonał nie pojawił się na niej spokój, tylko taki obrzydliwy grymas. Albo już mi się zdawało, po tylu dniach bez snu… Wszyscy już tam powoli odchodzili od zmysłów.
– Erencu! – król przymknął oczy. – Byłeś niespokojnym duchem, obyś teraz odnalazł ukojenie. Niech Jojakim przyjmie cię do siebie.
– Na wieki. – odrzekli generałowie zgromadzeni przed królem.
– Nie jest to wszak czas na opłakiwanie zmarłych. Telosfor nam pomógł, ale to nie koniec. Wciąż gdzieś czają się dwie miriady, a wielka armia Imperatora idzie na stolicę. I jak go znam to porażka na wschodzie go nie zatrzyma. Będzie szedł dalej. Ale my mamy wielką szansę na zwycięstwo.
– Gdy przybędzie generał Alamany, to będziemy mieli prawie dwukrotną przewagę. – zauważył jeden z generałów.
– Ale zanim on przybędzie przez parę dni będziemy musieli bronić się przeciw przeważającej sile. – odparł król Smok XIV. – To będzie ciężki okres dla naszego Królestwa.
IV
Dwa dni leżała pod jaskinią. Nie jadła ani nie piła. Czuła, że nadchodzi jej kres, miała omamy, słyszała płacz dziecięcy, widziała światła, które nie zwiastowały niczego dobrego. Czekają ją wieczne męki. Kochała Dęba. Tak go kochała. A teraz niedane jej będzie patrzeć jak dorasta, jak uczy się, jak staje się pięknym i mądrym księciem. Gdyby tam wtedy była! Ukryłaby Dęba, a sama wystawiła pierś na zimne ostrza. Spękanymi ustami próbowała wzywać imienia Jojakima. Nagle jakieś silne ręce dotknęły jej czoła, a następnie poczuła jak ktoś poi ją wodą, mówiąc przy tym słowa jakiejś modlitwy, brzmiące jakby wypowiadał je sam bóg, tak łagodnie i z jakąś czułą monotonią. Łapczywie piła. Odniosła wrażenie też, że unosi się, a wokół roznosi się woń ziół leczniczych. Zapadła w nieporuszony żadnymi marami sen.
Gdy podniosła głowę zapytała się bardziej siebie, nie spodziewając się odpowiedzi od kogoś innego:
– Jak długo tu jestem?
Nim zdążyła policzyć, ciepły głos jej odpowiedział. Ten, który ją uleczył. Boski instrument mowy.
– Licząc od starcia Gwardii Królestwa ze wzmocnionym oddziałem zwiadowczym Lodomerii, cztery dni.
– Kim jesteś? – był stary, naprawdę stary, starszy niż król Smok XIV. Miał długą białą brodę, ale oczy wciąż pozostawały żywe, palił się w nich młodzieńczy ogień.
– Starcem, dziwakiem, anachoretą, który mieszka w jaskini i czytuje Święte Pisma, w oczekiwaniu na Jego przybycie. A ty jesteś księżną Miriam, której porwano pierworodnego syna.
– Skąd wiesz?
– Słucham drzew, gdy ze sobą rozmawiają.
– Dobra, nieważne. – Miriam chciała się podnieść, lecz zbyt osłabła z sił. – Trzeba dorwać tamtych i odbić Dęba!
– Ach, płomienna niecierpliwość, słuszna twojemu wiekowi, doprowadza zazwyczaj do zguby. Czy ja wyglądam na rycerza? Dziecko, poza tym, oni są już u siebie. Twój syn żyje.
– Ale co z nim zrobią? Muszę go odzyskać!
– To zależy od wyniku bitwy pod stolicą.
– Nie rozumiem. – Miriam spojrzała na starca z ciekawością. Na pewno wiele wiedział i nie był dziwakiem.
– Jeśli Imperator zdobędzie Laanderthayię, prawdopodobnie przysposobi twojego syna, jako że on nie ma nawet żony. Jeśli nie, to wbije go na pal w swojej stolicy, by pozbawić Królestwo ostatniego dziedzica.
– To Erenc nie żyje?
– Przykro mi, dziecko, poległ na północy.
Powinno zapłakać, ale bardziej jej głowę zaprzątała myśl o Dębie.
– Och, jakże chciałabym, żeby Smok XIV uległ Imperatorowi!
– Wtedy też stracisz Dęba. Bowiem Imperator nie spocznie aż nie dorwie matki. Ciebie mieli zabić, a nie porwać. Tej części planu nie wykonali.
– Ale bitwa wciąż trwa?
– Tak, na razie na niekorzyść króla. Spóźnia się generał z południa.
– Och! A wiesz chociaż, gdzie trzymają Dęba?
– Mówiłem już ci, że są u siebie. Dąb jest w Lodomerii.
Teraz dopiero po policzkach spłynęły jej łzy. Zaczęła szlochać. Niezależnie co zrobi i tak może już pochować swojego synka. Zostanie wdową już na zawsze. Obojętnie jak skończy się wojna z Lodomerią, ona założy czarny welon i do wydania ostatniego tchu go nie zdejmie. Jej rozpacz nie znajdzie nigdy ujścia. Nie pokocha już żadnego mężczyzny. Zagryzła wargi do krwi.
– Starcze, dziękuję ci za to. Ale będę już wracać. Może uda mi się zginąć na murach Laanderthayi. Nie wiem też, czemu mnie ratowałeś. Jestem nic nie warta.
– Postępowałem zgodnie ze swoim sumieniem i Świętymi Pismami.
– Święte Pisma? To coś od bogów? – Miriam zadała to pytanie z czystej uprzejmości. Chciała już iść, ale nie miała wciąż sił, toteż zdecydowała się podjąć z tym przedziwnym starcem konwersację.
– Dziecko, czy chcesz posłuchać o Prawdzie?
– Raczej nie. Skończ gadać takie głupoty. – Miriam nie wiedziała dlaczego tak nagle naskoczyła na starca. – Prawda jest taka, że straciłam syna. Straciłam męża. Straciłam wszystko.
– Och, dziecko, za dużo emocji, za dużo uczuć. Jesteś młoda. Twoje serce jest rozdarte i nie wiesz co będzie dalej. W Świętych Pismach zawarta jest droga, nie pochodzi ona jednak od bogów, złodziei imion.
– Och, skończże! Chcę spać!
– Wrócisz, dziecko. – powiedział cicho. – Wrócisz, gdy poznasz prawdy o bogach.
Odwróciła się od niego. Udała, że śpi. Następnego dnia rano mogła wreszcie wstać. Chwyciła grubą gałąź i opierając się na niej, wyszła z jaskini. Postanowiła pieszo wrócić do stolicy. Drogę zaszedł jej starzec. Przytulił ją. Zaskoczona tym odruchem, a jeszcze bardziej zaskoczona swoim, zapytała go:
– Jak masz na imię?
Szepnął jej do ucha imię, które nawet po kilku latach, gdy siedziała w komnacie lamentując w duszy, rozpędzało czarne chmury oraz dopuszczało nikłe promienie słońca, tak upragnionego. Uśmiechnął się do niej. Ruszyła. Starzec patrzył za nią, aż zniknęła mu z pola widzenia. Rzekł do lisa, który przebiegał przez las i zatrzymał się przy nim:
– Ona tu wróci. – wzniósł wzrok ku niebu. – Panie, osobliwe są Twe sługi.
V
Dowódca oddziału zwiadowczego, który porwał Dęba, Lord Atkins, wszedł do swojego pałacu na obrzeżach stolicy Lodomerii, Nahum Kemal. Na rękach trzymał dziecko. Na razie miał rozkaz, by zaopiekować się nim wraz z żoną, która sama niedawno powiła jego potomka. Był to w zasadzie główny powód, dla którego Lord Atkins otrzymał Dęba. Otworzył główne drzwi pałacu. Powitała go niespotykana cisza, bowiem wszędobylska służba nie zachowywała się zazwyczaj dostojnie. Uszu Lorda Atkinsa dobiegły przytłumione głosy z komnaty gościnnej. Wszedł doń, a naraz odwróciło się do niego osiem głów skupionych wokół stołu, na którym leżał jego synek. Czterech ludzi należało do jego służby, zaś pozostali nosili szaty oznaczające ich godność lekarską. Coś się stało.
– Wielmożny Lordzie! – zawołał kamerdyner. – Stała się rzecz straszna! Gorączka opanowała Lady i przeniosła się na syna waszej lordowskiej mości! Niestety, zmarł przed chwilą. – Za to Atkins lubił swojego kamerdynera. Mówił to co myśli jak stary sierżant, nie owijał niczego w bawełnę. Lord podszedł do martwego synka i dotknął jego głowy. Drugą ręką wciąż trzymał Dęba. Wszyscy patrzyli się na niego ze zdziwieniem, ale nikt nie śmiał zapytać, dlaczego Lord wraca z wojny z dzieckiem a nie dzierży wora bogactw. – Niech spoczywa w pokoju. Co z moją żoną?
– Osłabiona, majaczyła, ale wyjdzie z tego. – odpowiedział jeden z lekarzy.
– Naturalnie nie wie, że syn nie żyje?
– Oczywiście, nie wie nawet, że zachorował.
– Ma słabą psychikę. – Lord Atkins usiadł na krześle. – Może zrobić sobie krzywdę, jak dowie się, że pierworodny zmarł. – zwrócił się do lekarzy. – Idźcie teraz do niej, ona was potrzebuje. Wy też czymś się zajmijcie. Chcę być sam. – syknął na służbę.
Patrzył na trupka swojego syna i na śpiącego obok niego Dęba. Byli podobni, zresztą wszystkie noworodki są takie same. W jego głowie rodził się zamysł. Po tym co słyszał w Kariosofii szanse zwycięstwa Imperatora są nikłe. Więc Dąb nie będzie mu potrzebny. Doskonale zaś wiedział, że syn Dziedzica Tronu Kariosofii skończy swój żywot, jak tylko pokonany Imperator wróci do domu. Dlaczego ma umrzeć niewinne dziecko, skoro jedno już nie żyje? Podjął męską decyzję. Zawołał wszystkich, którzy towarzyszyli śmierci małego Lorda Atkinsa.
– Panie i panowie. W związku z przykrymi wydarzeniami i stanem mojej żony powziąłem zamiar zamiany dzieci. – Lekarze popatrzyli na siebie z niemałym zaskoczeniem. Kamerdyner mrugnął do Atkinsa aprobująco. – Jako że noworodki i tak wyglądają identycznie, zwłaszcza tej samej płci, to ten oto Dąb będzie nazywał się Jarvis, a ten tu Jarvis Dębem. Są oni do siebie niezwykle podobni, więc moja żona nie powinna zauważyć różnicy, tym bardziej, że osobiście spędziła z naszym synkiem niecałe dwa czy trzy dni. Czy jest to jasne?
– Tak jest. – odpowiedzieli wszyscy. Co do służby Atkins był pewien, natomiast nie ufał sprowadzonym lekarzom.
– Odejdźcie zatem. – Atkins zatrzymał tylko kamerdynera.
– Dopilnuj, mój drogi. – rzekł, pochylając się ku niemu. – Żeby ci lekarze żywi nie dotarli do centrum Nahum Kemal. Jak tylko moja żona będzie na tyle zdrowa, że poradzimy sobie sami, odpraw ich, a następnie dorwij.
– Jak sobie życzysz, Lordzie.
Wszystko załatwione. Imperatorowi powie się, że mały zmarł w nocy po powrocie, bo dostał zapalenia płuc czy coś takiego. Pięć dni szaleńczej jazdy w takim klimacie powaliłoby dorosłego.
VI
– Panie, rozbili mur północny! Wdzierają się do stolicy! – krzyknął jakiś żołnierz, który dobiegł do króla, a później padł martwy z wycieńczenia i odniesionych ran.
Smok XIV wraz ze swoim nowym oddziałem ochrony, złożonym z dziewięciu ludzi, Komeryjczyków, pod dowództwem chorążego Urnuta, walczył na wschodniej flance. Właśnie zakończył się morderczy ostrzał olbrzymimi kamieniami.
– Generale! Ilu ludzi tu mamy?
– Dwie miriady!
– Niedobrze. Imperator ma jeszcze przynajmniej osiem miriady i pół! Na południu naszych zostało pół miriady. Na północy jest pewnie gorzej. Gdzie są nasze siły? Gdzie jest Alamany? Gdzie wojska z północnego frontu?
– Alamany najpóźniej jutro tu przybędzie, Panie! Co do północnych nic nie wiadomo, poza tym co przyniósł nobliwy Elech!
– Szlag! Jutro nie będziemy istnieć! Musimy zostawić tu dwa tysiące ludzi, mur jest w dobrym stanie, a cała reszta, miriada, pół i trzy tysiące za mną na północ. Mam nadzieję, że Elech pokaże, że nauki z Erencem nie poszły się gzić do burdelu!
– Dobrze, Panie! – odkrzyknął generał. – Zaraz sformuję szyki i ludzie pójdą za tobą!
Elech rzeczywiście pokazywał swój kunszt władania mieczem. Wyrwa w murze nie była duża, na około pięć metrów, ale wciąż żniwo zbierała artyleria Lodomerii. Elech rozejrzał się wokół siebie. Na oko miał trzystu ludzi. Na chwilę przerwano ostrzał, ucichły też krzyki. Lodomeria ustawiała szyki. Elech rozkazał ułożyć w wyrwie zaporę z ciał, która choć trochę powstrzyma atakujących, a im da czas, tak potrzebny, wręcz bezcenny, na przybycie posiłków. Jeżeli jakieś zostały. Gdzie są żołnierze z południa?
Przez wyrwę dostrzec można było nieprzeliczone, czarniawe masy Lodomerii, pewne zwycięstwa, gotowe jednym ciosem dobić przeciwnika. Przez wojska Imperatora przetoczył się okrzyk podziwu. Elech spojrzał co się dzieje. Oto na wzgórzu, w złotym pancerzu, lśniącym oślepiająco, na czarnym koniu z doczepionymi czerwonymi skrzydłami, pojawił się sam Imperator. Część żołnierzy, która przypatrywała się wraz z Elechem krzyknęła, że oto sam Jojakim przybył, by wymierzyć sprawiedliwość. Elech natychmiast ich uciszył. W tym samym momencie przybył król Smok XIV. Imperator podniósł rękę, jakby chcąc dać znak do ataku, ale jego gest został przerwany przez dźwięk tysięcy rogów, jaki dobiegł z południa. Z północy odpowiedziały im kolejne rogi. Oto nadciągnęły wojska Kariosofijczyków z frontu północnowschodniego, z drugiej strony powiewały zielone sztandary Alamanyego. Nie atakowały, lecz stanęły w bojowym szyku, okrążając Imperatora z jego ludźmi. Ten wyprostował się na koniu, kiwnął na kilku ludzi z najbliższego otoczenia, ci zebrali się wokół niego i tak ruszyli w stronę wyrwy. Smok XIV zarządził odsunięcie ciał. Imperator przyjechał szybko, zsiadł z konia przed królem. Elech naprężył się i uniósł miecz. Smok XIV dał mu znak, by opuścił ostrze.
– Bądź pozdrowion, najjaśniejszy władco Kariosofii! – zaczął Imperator.
– Ty także, Imperatorze Lodomerii!
– Ciemne demony zesłane przez Pana Świata zaćmiły mój umysł i uderzyłem na zaufanych przyjaciół. W ramach zadośćuczynienia mówię: proście, a będzie wam dane!
– Odważne słowa, Imperatorze.
– Liczę na twoją uczciwość, królu. Ja też proszę, proszę o wybaczenie!
– Zatem, mój ty Imperatorze. Wycofasz się z całą armią i przez najbliższy wiek nie wejdziesz na nasze terytorium. Zapłacisz kontrybucję w wysokości miriady miriad funtów złota. Twoje wojska opuszczą też garnizony w odległości dwudziestu staj od granicy z Kariosofią. No, i nie będziesz czynił problemów, gdy dojdzie do twoich paktów z naszymi przyjaciółmi z Telosforu.
– Och, to już załatwione.
– Doprawdy?
– Wpadli na naszym terytorium w zasadzkę. Ich armia przestała istnieć. Zawarliśmy z ich władcą pakt o status quo.
– Aha. – król Smok XIV nie wyglądał na zmartwionego. – Zatem, czy zgadzasz się na nasze postulaty w zamian za wybaczenie?
– A czy mam inny wybór? – Imperator skłonił się przed królem. – Zwyciężyłeś, a ja przegrałem. Ty dyktujesz warunki.
– Masz rację. – Smok XIV uśmiechnął się. – Dzięki tej wojnie odkryłem w sobie nowe pokłady energii. Czuję, że porządzę jeszcze kilkanaście lat.
– Ale połowa kraju została koszmarnie spustoszona. – kwaśno mruknął do siebie Elech.
ROZDZIAŁ 2
Głęboko w jaskini
I
Nieudolnie przeprowadzona wojna z Królestwem Kariosofii utwierdziła Imperatora w poczuciu własnej nieomylności. Fala represji, jaka przetoczyła się przez Lodomerię była zapowiedzią postępującej choroby umysłowej jej władcy. Rzezie, nazwane jabłkowymi (nie wiedzieć dlaczego) rozpoczęły jeden z okrutniejszych okresów rządów w Lodomerii, mimo że ona sama rozwijała się wyśmienicie. Zaraz po wyrżnięciu trzeciej części szlachty, całego wyższego dowództwa oraz prawie wszystkich doradców, Imperator powołał nową Radę Królestwa, której przewodniczyć miał, ku wielkiemu zdziwieniu obdarowanego tak olbrzymią, ale i śmiercionośną łaską, Lord Atkins. Imperator zebrał także nową armię, wypowiedział wojnę Arabom z Północy, zamieszkujących po drugiej stronie Gór Ciemnych, które ze względy na swoją nieprzebytość musiały zostać okrążone od wschodu przez armie Imperatora, żywiącego głębokie przekonanie, że przed zimą będzie jadł obiad w stolicy ich państwa, używając sobie na arabskich niewiastach. Bardzo się pomylił. Tak brutalnej wojny nie doświadczył żaden z zaprawionych w bojach wiarusów Lodomerii. Poeci ochrzcili ją przydomkiem Wojną Siedmiu Łez, od czasu jej trwania. Okazała się jednak w ostateczności zwycięską. Oprócz niezliczonych bogactw i niewolników obu płci wojna ta przyniosła Imperium przede wszystkim niebywały skok cywilizacyjny. Dzięki wiedzy Arabów usprawniono system irygacyjny, budowano nowe wodociągi, wprowadzano płodozmian oraz rozpoczęto drukować książki i gazety. Gazety wychodziły początkowo co dwa tygodnie, by po roku można było je wydawać codziennie. W konsekwencji tego większość ludności Lodomerii, dotąd nieuczonych i prostych, mogła zdobyć wykształcenie. Dalekosiężnych następstw powszechności książek Imperator początkowo nie dostrzegł, lecz po powrocie z wojny jego paranoiczny i psychotyczny umysł zwrócił się ku zagadnieniu wolności słowa drukowanego. Zrozumiał, że nadchodzi dla niego nowa epoka. Powołał przy Radzie Królestwa Komisję do spraw Ksiąg. Miała ona za zadanie sprawdzać i dopuszczać wszelkie wydawnictwa do druku. Imperator zatwierdził też wydawanie dwóch oficjalnych gazet Imperium. Było to wprowadzenie typowej tuby dla rodzącej się na szeroką skalę propagandy. Ponadto zezwolono na wydawanie kilku mniejszych tytułów, ale w każdej redakcji przewodniczącym musiał być człowiek Imperatora.
Zaczęły powstawać szkoły elementarne i akademie, edukacja rozpowszechniała się w Lodomerii. Wszystko oczywiście było kontrolowane przez Imperatora i jego Radę. Z pewnymi wywrotowymi poglądami, jak na ten przykład wybory powszechne władcy, hasła głoszące, że Imperator ma panować, a nie rządzić, rozprawiano się szybko i skutecznie, podobnież jak z ich twórcami czy wyznawcami. Oddziały Tajnej Służby Imperium rosły w siłę, by efektywnie wyszukiwać jednostki niepewne. Ich ingerencja w życie codzienne powoli stawała się totalna, tak że prości rzemieślnicy i rolnicy narzekali, iż dawniej bywało lepiej. Zaś dzieci takich cieszyły się, że mogą zdobyć wykształcenie w szkołach elementarnych (w nich cenzus majątkowy nie obowiązywał), które pomoże w rozwoju miast i wsi Imperium Lodomerii, jak głosiły popularne wówczas slogany.
Rozwój Imperium powodował kolejne zmiany. Imperator, coraz gorzej radząc sobie z nawałem zajęć, zmuszony był utworzyć cztery ministerstwa: Ministerstwo Słowa, powstałe z Komisji do spraw Ksiąg, zajmujące się cenzurą i edukacją, Ministerstwo Pokoju i Wojny, Ministerstwa Rolnictwa i Rzemiosła oraz Ministerstwo Skarbu Imperium Lodomerii. Na ich czele stali ministrowie wybierani z Rady Królestwa przez Imperatora przy poradzie Lorda Atkinsa. Sam Atkins zdobył sobie niezwykłą przyjaźń Imperatora i z czasem, jak rosła nieufność Imperatora do wszystkich ludzi, jednocześnie coraz bardziej przybliżał się on do Atkinsa. Lord starał się wyhamowywać wszelkie niebezpieczne pomysły władcy Lodomerii.
Imperator zaś oddalał się od rzeczywistego świata i zaczynał błądzić po niezmierzonym wszechświecie własnej wyobraźni. Kiedy Dąb-Jarvis zbliżał się do wieku męskiego, to jest w Lodomerii trzynastu lat, zdarzył się skandal na Uniwersytecie w Nahum Kemal. Otóż została wystawiona sztuka dotycząca chlubnej przeszłości ludu Lodomerii. Jeden ze studentów, zazdrosny o zaszczyty jakie spadły na jego kolegę, twórcę tej sztuki, złożył doniesienie do Tajnej Służby o obrazę majestatu, chytrze zakamuflowaną w sztuce o starożytnej historii. Każdy donos, wedle polecenia Imperatora, należało wnikliwie badać. I nie wynikłoby zapewne z tej hecy nic wielkiego, gdyby sam Imperator nie przeczytał donosu. Wpadł w gniew. Zjawił się na Uniwersytecie wraz z chorągwią czarnych hoplitów. Tamtego dnia krużganki uczelni spłynęły posoką. Nikt, kto pojawił się na zajęciach, nie przeżył. Incydent próbowano zatuszować, zwalając winę na studentów, którzy pragnęli przeprowadzić zamach na Imperatora. Poddani uwierzyli, lecz pierwsze oznaki niezadowolenia wykazywać zaczęli między sobą członkowie Rady, z Lordem Atkinsem na czele.
Imperator był okrutnym tyranem, ale dzięki rozwiniętej sieci szpiclów, Tajnej Służby i gazet przedstawiał siebie w świetle Ojca Ludu, Najświętszego Wśród Czystych, który nigdy nie splamił się obcowaniem z dziwką. Tylko jego żona i najbliższe otoczenie wiedziało jak dalekie są to określenia od prawdy. Orgie Imperatora stanowiły tajemnice alkowy, chociaż i tu zdarzył się incydent, który spotęgował szemranie w Radzie Królestwa. Imperator wziął sobie jako kochankę córkę najstarszego w Radzie Ministra Pokoju i Wojny Synanela. Łączyła w sobie piękno z niewyparzonym językiem, mówiącym często rzeczy nieobyczajne, tak tylko dla zwykłej zwady (wciąż pozostając dziewicą, powiadała, że tylko władca jest jej godny, szpiedzy zaś Imperatora usłyszeli to i prędko zaproponowano jej bycie pełnoprawną nałożnicą). Pech chciał, że w trakcie ich pierwszych igraszek, okna w komnacie były uchylone, a córka Synanela chciała w niewybredny sposób podgrzać atmosferę. Wszystko słyszeli służący. Sławetnymi stały się słowa: „Spraw mi ból, spraw bym swą krwią zabarwiła prześcieradło, spraw bym wiedziała, że we mnie jesteś!”. Każdy, kto znał córkę Synanela wiedział, że to tylko słowa, obliczone na pewien rodzaj szoku i konsternacji, jaki uwielbiała wzbudzać w towarzystwie. Imperator jednak wziął to do siebie. Sądząc po wrzaskach, jakie wtedy się rozlegały, musiała naprawdę cierpieć. Po akcie miłosnym Imperator miał powiedzieć: „Mało ci bólu, suko?”, a służący usłyszeli świst ostrza przecinającego kilkakroć ciało córki Synanela. Kiedy część z nich wbiegła do komnaty zastała ową kobietę w częściach, ręce z nogami leżały na podłodze, tułów wciąż spoczywał na łożu, obficie krwawiąc, a głowę córki Synanela trzymał Imperator i prowadził z nią dialog o tym, że spełnił swój obowiązek względem niej, jak sama go prosiła oraz czy zje wspólnie z nim kolację. Gdy zobaczył sługi, odrzucił głowę i zapytał się, która godzina, bo musi jeszcze napisać parę listów do władców sąsiednich krajów. Wyszedł z komnaty jakby nic się nie stało. Stary Synanel wbił w siebie miecz jeszcze tego dnia. I to przelało czarę, bowiem Lord Atkins uważał go za swojego mentora i mistrza.
Działo się to wiosną. Dąb, a raczej Jarvis miał piętnaście lat. Właśnie dostał się na Akademię, by studiować nauki ścisłe. Wyrósł na zdrowego, silnego chłopca, w zasadzie już młodego mężczyznę. Miał bystry umysł, dobrze walczył dwuręcznym mieczem i posiadał nieograniczoną chęć poznawania połączonego z zamiłowaniem do podróży. Świetnie orientował się też w sprawach Imperium, Lord Atkins nieraz zdumiony był trafnością jego sformułowań. Teraz, gdy wrócił do domu był niezwykle wzburzony. Zasiadł w ogrodzie i popijał telosforskie wino. Dołączył do niego Jarvis, początkowo z zadowoloną miną, zmarszczył jednak czoło, gdy ujrzał nachmurzone oblicze swego ojca.
– Ojcze mój, czy coś wydarzyło się niestosownego, że wyglądasz jakby chmura burzowa zawisła nad twą głową?
– Ech, synu, czy mówiłem ci już, że jesteś lotny w pojmowaniu i nad wiek rozwinięty.
– Nieraz, ojcze. – uśmiechnął się Jarvis.
– Nasz Imperator coraz bardziej traci kontakt z tym światem. Dziś poszatkował swoją kochankę.
– On jest nienormalny! Dlaczego go nie usuniecie? – Jarvis był wzburzony.
– Żeby to było takie proste…
– Bo jest! Lud jęczy w kajdanach, nikt nie zna prawdy, wszyscy są manipulowani przez niego i przez was!
Lord Atkins popatrzył smutno na Jarvisa. Jak on wiele rozumiał…
– Wystarczy ujawnić fakty! Masakra na uniwersytecie, niszczenie niewygodnych dla władzy młodzieńców, ta obrzydliwa rozpusta! Lud zaraz zaatakuje zamek!
– Zostanie zdziesiątkowany przez hoplitów i Tajną Służbę. – gorzko zauważył Atkins.
– Znaczy to, że wy musicie wziąć sprawy we własne ręce! – po chwili milczenia krzyknął Jarvis. – Przejmiecie władzę i…
– Nie tak szybko. – uspokoił go Atkins. – To prawie niewykonalne. Wszyscy się boją. Nie mamy lidera. Fakt, Rada Królestwa nie przepada za Imperatorem, podobnie jak dwór. Ale armia jest lojalna.
– Armia jest lojalna wobec zwycięzcy. – Jarvis uderzył pięścią w stół. Atkins aż podskoczył. Jego syn wyglądał iście królewsko. Krew robi swoje, pomyślał Lord. On powinien być naszym władcą. – Ach, jak zatopiłbym Gedeona w piersiach tego nędznika! – Miecz Jarvisa zwał się Gedeonem. – Wprowadź mnie, ojcze, do komnat, a zabiję Imperatora!
Ostatnie słowa Jarvisa poraziły Atkinsa. Królobójstwo było największym przestępstwem. Za tą rozmowę groził tylko i wyłącznie pal, jako kara hańby. Jednak płomienie, które ogarnęły syna króla Kariosofii zaczynały łaskotać Lorda. Oczami wyobraźni ujrzał koronację młodego Jarvisa i siebie, pokornego i cichego sługę młodego, sprawiedliwego Imperatora. Nim wizja dobiegła końca, pożar targnął w jego ciało. Pożar, którego ugasić miał dopiero zamach stanu. Jego spojrzenie przeszyło błyskawicami oczy Jarvisa.
– Synu, zastanów się co mówisz!
– Tak, zabiłbym go! Takie owady muszą być zgniecione.
– Mój syn spiskowcem. – Atkins pokręcił głową. Jarvis zrobił niezadowoloną minę, ale jego ojciec nie skończył jeszcze. – Mój syn Imperatorem! – krzyknął. Jarvis aż odskoczył. Nie wierzył w to co rzekł jego ojciec. Zawsze narzekał na Imperatora, ale nigdy nie posunął się do takich wyznań. – Imperatorem Lodomerii! Jarvis Sprawiedliwy! Jarvis Mądry! Jarvis miłościwie nam panujący!
– Ale, ojcze, ja…
– Nie zabijesz go. Przyszły Imperator może mieć krew na rękach, ale krew obalonego Imperatora nie robiłaby nam dobrej prasy, obojętnie od jego wad. Posłuchaj mnie, synu, będziesz naszym słońcem, naszym liderem, naszym odnowicielem, zesłanym, by wybawić naród. Jesteś mądry, inteligentny, z łatwością poradzisz sobie na tronie. Poza tym będziesz miał przy sobie najlojalniejszą Radę Królestwa. Niedługo obgadam szczegóły na tajnej Radzie, na którą udasz się ze mną. A teraz wróć do pokoju, muszę napisać parę listów. – zerknął na syna. – Nie bój się, jestem w miarę bezpieczny, bo uważają mnie przecie za przyjaciela Imperatora.
Jarvis skonsternowany wrócił do swojego pokoju w pałacu Lorda. Położył się w łóżku i pogrążył w myślach. Odkąd skończył trzynaście lat ojciec uważał go za równego partnera rozmowy. Dzielił się z nim sądami, opiniami, opowiadał o posunięciach Imperatora oraz postępującym szaleństwie w Lodomerii. Jarvis niejeden raz wyobrażał sobie jak obala złego tyrana, wyzwala lud z objęć biurokracji, a potem rządzi długo i szczęśliwie. Z wolna zapadał w delikatny uścisk snu. Walczył ze smokami, zabijał złych Arabów oraz kochał się z najpiękniejszymi księżniczkami.
Kiedy obudził się następnego ranka nie wiedział, czy propozycja złożona przez ojca została na jawie czy nie. Zszedł na śniadanie. Zastał przy stole Lorda. Ten puścił do niego oko i zapytał:
– Jak tam, wywrotowcu? Nie zmieniłeś zdania? – w głębi serca Lord Atkins niczego bardziej nie pragnął. Ogień jednak wciąż płonął.
– Nie, ojcze. Jeśli to się uda, to będę dobrym władcą! Jeśli zaś nie, zginiemy wspólnie!
– Moja krew. – kłamstwo Atkinsa pozostało bez komentarza.
W ciągu kilku następnych dni Lord porozumiał się ze wszystkimi członkami Rady. Jako miejsce spotkania wybrali opuszczone domostwo na biednych przedmieściach Nahum Kemal, w tak nieprzyjaznej dzielnicy, że Tajna Służba pojawiała się tu tylko w pełnym rynsztunku i w sile co najmniej dziesięciu rycerzy. Narada rozpoczęła się o zmierzchu. Sekretarz Rady nadał na pierwszej stronie sprawozdania tytuł: I Posiedzenie Niezależnej i Wolnej Rady Państwa Lodomerii. W piętnastu punktach opracowano program, zmieniono przede wszystkim nazwę Imperium na Cesarstwo, ogłoszono detronizację Imperatora i powołanie na jego miejsca człowieka najbardziej na to stanowisko odpowiedniego, czyli Jarvisa Lorda Atkinsa, sam tytuł Imperatora zastępując Cesarzem. Poza tym zapisano w programie usunięcie wszelkich ograniczających swobody poddanych instytucji oraz stworzenie ciała kontrolnego, Wolnej Rady, która tak naprawdę miała sprawować nadzorować Imperatora, wszystkie jego decyzje wymagały aprobaty Rady. Kiedy wszyscy uczestnicy spisku podpisali się pod dokumentem, należało opracować precyzyjny plan wyeliminowania Imperatora.
– Jeśli detronizujemy Imperatora, – zaczął Minister Pokoju i Wojny. – to nie możemy go zabić. W ogóle uważam, że pozbawienie życia tego biednego szaleńca jest niepotrzebnym krokiem.
– Zgadzam się z tobą. – rzekł Lord Atkins. – Czy masz zatem jakiś pomysł na rozwiązanie jego kwestii?
– Tak, po prostu wydam polecenie hoplitom uwięzienia go w lochach. Posłuchają mnie.
– Pozostaje problem Tajnej Służby. Ona tobie nie podlega. – rzekł Minister Słowa.
– To jest poważny problem. – odezwał się milczący dotąd Jarvis. Zgromadzeni popatrzyli na niego zdumieni. Lord Atkins dyskretnie się uśmiechnął. – O ile się orientuję, oni słuchają bezpośrednio Imperatora. Nawet jeśli pojmiemy Imperatora, to możemy się spodziewać oporu, na pewno w pałacu.
– Słuszna uwaga. – rzekł Minister Pokoju i Wojny. – Myślę, że hoplici ich pokonają. Wydam rozkazy, które zostaną wykonane na całym terenie Imperium, przepraszam… Cesarstwa, kiedy tylko pojmiemy Imperatora. Dokładnie o świcie, za tydzień, hoplici pozbędą się tych śmieci. – zerknął na Jarvisa. – Musimy tak postąpić.
– Rozumiem. – rzekł Jarvis. – A nawet chciałbym pomóc. Ale… wiem, że nie mogę.
– Będziesz nam potrzebny potem. – zaśmiał się Minister Rolnictwa i Rzemiosła. – Czyli za tydzień jest to data pewna?
– Jak najbardziej. – Minister Pokoju i Wojny zatarł ręce. – Musimy też zrobić coś, żeby przekonać do siebie ludzi zaraz po przewrocie.
– Jednym ja się zajmę. – Minister Słowa podniósł się z krzesła. – Opublikuję w wydaniach wieczornych wszystkie zbrodnie Imperatora.
– Doskonale. – Minister Skarbu Imperium Lodomerii także wstał. – Ja ogłoszę znaczne obniżenie podatków na najbliższy rok, a w samej stolicy rozdamy trochę złota biedakom. Kupimy ich.
– Świetnie. – słowa Lorda Atkinsa odbiły się echem w ciemnym pomieszczeniu. – Teraz złożymy przysięgę na śmierć, że nie wydamy nikogo tu z obecnych, teraz i potem.
Jarvis bezwiednie powtarzał słowa przysięgi. Obmyślał w jaki sposób za tydzień wydostanie się spod czujnych oczu ojca. Znał położenie koszar Tajnej Służby, a pragnął sprawdzić się w boju. Planował o świcie wymknąć się z domu, żeby pomóc hoplitom, a potem pojawić się w zamku z krwią na ostrzu Gedeona. Takie wejście zapewni mu należyty szacunek. Jednak wciąż pozostawał tydzień, który miał okazać się najdłuższym w życiu Sprzysiężenia Równych, jak nazwał je sobie w myślach Jarvis.
II
Jarvis, ku zaniepokojeniu Lorda Atkinsa, od powrotu z tajemnego spotkania Rady Królestwa, intensywnie ćwiczył fechtunek, pojawiając się w domu tylko na sen i posiłek. Oby ten chłopak nie wymyślił czegoś, co potem zniweczy cały plan. Tymczasem zaś przybył na dwór Lodomerii dawno nie widziany tutaj poseł Kariosofii. Imperator wypoczywał, bo całą noc spędził w towarzystwie Tajnej Służby na terenach wiejskich Nahum Kemal ganiając wieśniaczki i wieśniaków, a gdy ich łapał, gwałcił bezlitośnie nie oglądając się na płeć. Krzyczał też, że zemści się za upokorzenie jakiego doznał od Kariosofii. Już niedługo, powtarzał sobie Lord Atkins. Niedługo, ty stary zboczeńcu. Wyszedł powitać posła Kariosofii, którym okazał się być mały, gruby, ale sympatyczny człowiek o odstających uszach i nikczemnym wyrazie twarzy, tak częstym u dyplomatów.
– Najjaśniejsze Słońce Lodomerii nie może cię powitać, najzaszczytniejszy gościu, bowiem złożyła go choroba. Możesz mówić ze mną, nazywam się Lord Atkins i przewodzę Radzie Królestwa.
– I także pewnemu spiskowi, mój przyjacielu. – mimo początkowego zaskoczenia, serdeczny uśmiech upewnił Atkinsa, że posłowi z Kariosofii jest po drodze z poglądami Rady Królestwa. – Radziłbym dokładniej sprawdzać członków Rady, wasz sekretarz pracuje dla nas od pięciu lat.
– Widzę jednak, że mamy wspólne interesy.
– Tak, słyszałem też, że w nocy Imperator groził mojemu Królestwu. A potem powaliła go choroba.
– Och, proszę wybaczyć, ale…
– Spokojnie, nic to nie znaczy. Gadanie szaleńca. Jednak ten szaleniec dysponuje armią i od kilku lat niepokoimy się o nasze państwo. Po ostatniej wojnie z wami długo dochodziliśmy do formy. Więc usunięcie Imperatora jest dla nas bardzo ważne. Macie nasze nieoficjalne poparcie.
– Dziękuję.
– To nie wszystko.
– Ach, pewnie chcecie coś w zamian?
– Z drugiej strony królobójstwo to poważna zbrodnia i nasz nowy król, Smok XV mógłby wyruszyć na pomoc władcy uciskanemu we własnym kraju, aby obronić przywileje monarchy itepe itede.
– Słucham więc. – Atkins poczerwieniał.
– Nie chcemy nic wielkiego. Po prostu twój syn obejmie tron samotny. Nie macie dlań żony. A my możemy mu ją zapewnić.
– O? – Atkins stwierdził, że może to być ciekawa propozycja. – Co prawda chłopak ma piętnaście lat, ale chętnie wysłucham.
– Bywali w historii młodsi co mieli żony. Jak wiesz, po stracie dwóch Dziedziców, stary król Smok XIV zapłodnił swoją trzecią żonę, która dała mu potomka. Tak między nami, większa to raczej zasługa stajennego, ale cicho sza. Smok XV ma czternaście lat, ale nie jest głupi, podobnie zresztą jak twój syn, który ma objąć tron. Wystosował on do ciebie propozycję, skonsultowawszy ją z wiernymi doradcami, aby unią personalną złączyć dwa królestwa. Ten z władców który umrze pierwszy zostawi swoje królestwo drugiemu. Podoba się ci taki układ?
– Jak najbardziej. – Atkinsowi rodził się już w głowie plan pozbycia się Smoka XV i przejęcia jego ziem. – Niezależnie od potomków?
– Tak jest.
– Kto ma być żoną dla mojego syna?
– Księżna Miriam, Wieczna Wdowa jak ją nazywamy.
Atkinsa przeszedł dreszcz. Matka Dęba.
– No wiesz. – Atkins próbował przeciwstawić się takiej kandydaturze. – W końcu zabiliśmy jej dziecko tutaj, raczej nie będzie to dla niej przyjemne przyjechać na ziemie, które zabrały jej coś tak cennego.
– A myślisz, że jest dla nas przyjemne od piętnastu lat wysłuchiwać jej lamentu i złorzeczeń? Stała się uciążliwa dla dworu, a teraz pojawia się szansa, bardzo dobra szansa, by ją oddalić i zyskać połączenie dwóch zacnych królestw.
– Nie wiem… Ile ona ma lat?
– Trzydzieści jeden. I chyba zna smak miłości, będzie idealną nauczycielką dla młodego władcy, pełnego najszczerszych chęci. A nawet jak nie będzie chciała, bo niby żyje w celibacie, bo po tej tragedii, którą żeście jej zgotowali, to i tak zyskujecie niezły traktat, bo jakieś jeszcze zapisy gospodarcze się tam umieści.
– Musimy się jeszcze zastanowić, no i oczywiście powodzenie zamachu odgrywa tu niemałą rolę. Daj nam kilka dni, przynajmniej do czasu, gdy będzie wiadomo kto zasiądzie na tronie Imperatora. Czy taki termin ci odpowiada?
– W południe za sześć dni. W międzyczasie pozwiedzam sobie waszą piękną stolicę i zawrę jakieś znajomości. Jeśli zamach wam nie wyjdzie, to jeśli przeżyjecie możecie poszukać azylu u nas.
– Jesteśmy zatem umówieni.
Lord Atkins wyszedł do ogrodu zamkowego. Wszystko zaczyna się walić. Trzeba to załatwić po cichu i bez udziału Dęba, to jest Jarvisa. Cichy szept drzew poruszanych popołudniowym zefirem oraz ciężka mgła zapadająca nad Nahum Kemal potęgowała ogarniające go straszne uczucie. Dwóch Atkinsów walczyło w jego głowie o los Dęba. Jeden powiadał, że Dąb nie jest jego synem, a dobro Imperium to najważniejsza teraz sprawa. Drugi zaś przemawiał głosem miłości. Dąb przecie został wychowany przez niego i stał się jego synem. Każdy z nich miał poważne argumenty. Jednak… Atkins spojrzał na marabuta siedzącego na gałęzi. Stroszył pióra i ze złośliwym wyrazem dzioba naśmiewał się z niego. Zaraz, zaraz, jak ptak może mieć złośliwy wyraz dzioba? Przypatrzył się mu dokładniej. Spoczywał dalej na gałęzi. Lord powrócił do rozmyślań, lecz marabut wciąż go niepokoił. Schylił się po kamień i cisnął nim w ptaka. Kamień w locie zamienił się w motyla, a marabut zleciał na ziemię. Podszedł do Atkinsa i boleśnie uszczypnął go w łydkę. Natychmiast koło niego pojawił się drugi marabut. Skąd one się tu biorą? To nie był ich czas. Otoczyły go. Zaczęły wołać głośno, tak głośno, że pomyślał o nadchodzącej śmierci. Naraz wszak zapanowała cisza zachłanna i sroga, a marabuty odleciały na gałęzie. Dzieje się tu coś zdecydowanie niepożądanego.
– Gere, Freke, zostawcie Lorda Atkinsa, bo jeszcze nie będzie chciał z nami rozmawiać. – W ogrodzie rozległ się najsłodszy głos, jaki kiedykolwiek Atkins słyszał. Ukłuło go bliżej nieokreślone uczucie tęsknoty za czymś dawno utraconym. Niewieścim śmiechem, tak czystym, a zarazem bezlitosnym zagrzmiały drzewa. Atkins w wyobraźni zobaczył zieloną równinę, rozciągającą się po horyzont, na wschodzie otoczoną przez góry. Równinę przecinały niezliczone rzeki, wśród których tańcowała szczęśliwa zwierzyna łowna, a kwiaty nie uginały się pod naciskiem ich łap, zresztą jak i trawa. Teraz zobaczył tam przechadzających się ludzi. Nie polowali, a wspólnie ze zwierzyną radowali się na równinie. Chciał do nich dołączyć, ale z tej wizji wyrwał go płacz dziecięcy unoszony przez góry. Ci w dole zdaje się, że go nie słyszeli, ale on otrząsnął się. Marabuty były znów na ziemi, a między nimi stała kobieta o piękności tak niewyrażalnej, że życia nie starczyłoby Atkinsowi na opisanie choćby jej włosów. Mieniły się tyloma barwami… Spojrzał na jej ubiór. Owinięta była w szatę z roślin i ziół, lecz takich, których nigdy nie widział, ani w Lodomerii, ani w Kariosofii ani w Telosforze. Stąpała lekko, a drzewa nachylały się ku niej, jakby chcąc zabrać cząstkę blasku w jaki była obleczona. Kto to jest? Atkins powoli się domyślał. Jego niewiara doznawała olśnienia, jakieś dziwnego objawienia. Gdy był mały uczyli go o tych zabawnych rzeczach, o bogach… To była…
– Nie trudź się Lordzie. – twarz tajemniczej istoty zajaśniała uśmiechem. – Jestem Panią Drzew. Żoną Jojakima Wielobarwnego, którego u was zwą Zebiddą z Rumii.
– Jedną z wielu jego… – Atkins powoli sobie przypominał nauki, jego zdaniem wtedy niepotrzebne. – hmm, nałożnic, jak słyszałem.
– Cóż złego jest w tym, że Jojakim ma w sobie tyle miłości, że chce nią obdarzać wiele kobiet? A ty, Atkinsie, ile dam odwiedziło twoje łoże? Wiele. A nierządnic? Tyle, ile kamieni na dnie oceanu. Nigdy zaś przecież nie zbliżyłeś się nawet o krztynę do tej miłości, którą promienieje Jojakim.
Atkins wyciągnął z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił.
– Nie sądzę, byś przybyła tutaj, aby przedstawiać mi listę wszystkich moich kochanek.
– Kontrargument, mój kochany. A może… – zbliżyła się do niego, jej kwietna szata uleciała ku ziemi, ukazując boskie, doskonałe nagie ciało.
– Nie mam ochoty na miłość z bogami. – Atkins skłamał.
– Nie mówisz prawdy, Lordzie. Twój wybór. – jakby od niechcenia znów stanęła przed nim opatulona zielenią. Śmiała się.
– Po co tu przybyłaś?
– Widzisz, sytuacja w której się aktualnie znajdujesz jest nie do pozazdroszczenia. – dotknęła swoją ręką jednego z marabutów. Ten krótko krzyknął. – Stajesz przed intrygującym wyborem. Czy oddać Dęba w ręce jego matki czy też nie. Z jednej strony kazirodztwo, z drugiej strata figuranta. – umilkła. – Wszak nikt z Rady nie przejmie władzy.
Atkins nic nie mówił. Była w jej słowach mądrość, jakiej nie spodziewał się po kobiecie.
– Ależ, Atkinsie, ty już wiesz co zrobisz, prawda? Paplam jak młódka, zachwycona towarzystwem starszego mężczyzny. – zaśmiała się. Marabuty wzbiły się w przestworza, a ona rozpłynęła się wśród zapachu dzikiej róży.
– To co tu się zdarzyło przeczy logice. – rzekł głośno Atkins, puszczając z ust dym, który formował się w koła. Zastanawiał się czy poseł z Kariosofii nie spryskał go jakimś narkotykiem. Wtem usłyszał za sobą kroki.
– Cały świat nie jest logiczny, nie tylko pojedyncze zdarzenia. – Imperator wyrósł przed nim niczym duch.
– Wasza miłość powinien wypocząć po ostatniej nocy. – Atkins miał nadzieję, że nie rozmawia z omamem. Imperator przysiadł pod drzewem, z którego wcześniej odleciały marabuty.
– Och, przyjacielu, jestem wypoczęty jak nigdy. – w jego oczach na krótko pojawił się błysk szaleństwa. – Przyszedłem nacieszyć się zielenią, szczęściem drzew. Tak długo tego nie robiłem.
– Rzeczywiście, w ostatnich latach, Imperatorze, zmieniłeś się.
– Czy ja, Atkinsie? Czy świat? – Lord dostrzegł, że Imperator nie oczekuje odpowiedzi, toteż nie odzywał się. – Świat! Z każdą godziną coraz bardziej duszę się na nim. Zaciskają się metalowe obręcze świata na moim gardle. Ile zła, ile niegodziwości jest jego mieszkańcami. A ja? Ja dostosowałem się! – Atkins cofnął się, bo Imperator, będąc wzburzonym, miał przykry zwyczaj opluwania swojego najbliższego otoczenia. – Spójrz, jaka obłuda! Jakie zakłamanie, jaki fałsz! Oni wszyscy plwają na siebie nawzajem, nienawidzą, gwałcą, są zabójcami, ale robią to w ukryciu. W cieniu. Wyuzdane zabawy na wsi są rzeczą jak najbardziej normalną! Wyobrażasz sobie, że za całkiem zwyczajne uważa się, że mężczyzna i kobieta mają po kilka partnerów? Albo to, że dla mistrza czy profesora wszyscy są uprzejmi i ulegli, a za plecami delikwenta mówią na niego takie rzeczy, że nie chciałbyś wiedzieć!
– Ludzie już tacy są. – rzekł Atkins, pykając fajkę. – Władza jest najważniejsza, a za nią przecież idzie złoto, śmierć i wynaturzona seksualność.
– Prawisz jak jakiś kaznodzieja od Zebiddy z Rumii! Atkins, to by było za proste? I może mi jeszcze powiesz, że bogowie stworzyli coś takiego jak my, taki poroniony płód ich myśli?
– Kimże są bogowie? – Atkins odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Celna uwaga! Zastanawiałem się nad tym długo i stwierdziłem, że oni są jak my.
– O?
– Nie zauważyłeś tego? Atkins, za mało myślisz! Na odzienie Panny Niebios! Uprawiają seks, tłuką się między sobą, podjudzają, niszczą, robią kawały i wiele innych rzeczy! Ty naprawdę myślisz, że tacy jak oni mogliby nas stworzyć? Oni są naszym odbiciem, tylko że gdzieś tam wysoko. Prawdziwa siła twórcza nie zachowywałaby się tak. – spojrzał na Atkinsa, który poprzez uniesione brwi wyrażał swoje zdziwienie. – Nie patrz się tak, Atkins! Ta siła musi istnieć, a ja zamierzam ją poznać!
– Ach.
– Atkinsie, i ty właśnie będziesz moim narzędziem.
– Słucham?!
– Zaraz wszystko stanie się jasne. Widzisz, przeszedłem długą drogę do nielogiczności świata. Próbowałem się adaptować, ale to nie wyszło, chociaż bardziej przysłużyło się mojemu celowi niż myślałem. Moje okrucieństwo było tylko maską, którą przywdziałem, aby całkowicie nie odejść od zmysłów w tym szalonym śnie bogów. Tak, Atkinsie, bo jesteśmy ich snem, ale myślę, że niedługo to się odmieni. I dlatego muszę umrzeć.
– Wasza miłość! – tak ogłupiały Atkins nie czuł się od kilkudziesięciu lat.
– Siła ta jest idealnie dobra, tak mi się przynajmniej wydaje. Prowadzi do niej tylko i wyłącznie śmierć. Czytałeś kiedyś Święte Pisma, które znaleziono dwieście lat temu w Telosforze?
– Tak, ale mowa w nich była o Jojakimie i innych.
– To jest poprawna interpretacja, przynajmniej w naszym świecie. Nie zaś według mnie! Atkinsie! Śmierć! Otóż moja śmierć, taka jaką sobie ją zaplanowałem powinna doprowadzić mnie do odkrycia co naprawdę jest a czego nie ma.
– O czym wasza wysokość mówi? Jaka śmierć?
– Ta śmierć, na którą cała Rada Królestwa skazała mnie i która dokona się za sześć dni.
Atkins poczuł, że nie może oddychać. Szybko doszedł jednak do siebie.
– Imperator musiał zostać oszukany. Nic takiego nie miało nigdy… – władca Lodomerii przerwał mu brutalnie.
– Dość, Atkinsie! Nie rozumiesz jeszcze? To ja podjąłem decyzję o mojej śmierci, a ty ją wykonasz! Podjąłem ją będąc zdegenerowanym, krwiożerczym potworem, znając twoje umiłowanie dobra, a szczególnie twojego syna, który jest prawy i szlachetny, oby panował długo i mądrze!
Lord Atkins popatrzył mu prosto w oczy. Nie dostrzegł w nich szaleństwa, jak zazwyczaj, tylko chłodną, twardą logikę. Poraziło go to spojrzenie. Gdzie ta wcześniejsza mętność?
– Ale nie zamierzamy waszej miłości zabić, tylko uwięzić.
– Uwięzienie jest jeszcze gorszym rodzajem śmierci. Lecz o to się nie martw. Musisz poznać swoją rolę.
– Znam ją. Mój syn…
– Znasz tylko to co wymyśliliście!
– To czego nie znam? – Atkins stał się opryskliwy.
– Lordzie, wciąż jestem Imperatorem! Przynajmniej ty mnie nie zawódź! – wstał i przybrał pozę, która Atkinsowi na myśli przywiodła pierwszych władców Lodomerii sprzed tysiąca lat. Czysty majestat.
– Przepraszam. – Atkins schylił głowę. Co to za chora groteska? Omawiać plany zamachu na Imperatora z nim samym?
– Dobrze, już dobrze. Atkinsie, kiedy znajdę się w lochach, ty odwiedzisz mnie i wręczysz to. – podał mu zawiniątko. Po kształcie i ciężarze Lord rozpoznał sztylet.
– Panie, ale czemu nie możesz tego sam zrobić, na ten przykład, teraz?
– Bo taki jest plan, mój drogi. Przez te sześć dni muszę jeszcze trochę pomęczyć mój lud, aby z tym większą radością przyjął twego syna. Tak naprawdę tym ludziom wyjdzie to na dobre, zobaczysz.
– Już nic nie rozumiem. – Atkins oparł się o drzewo. – Nie wiem. Nic nie wiem.
– Wytłumaczyłem już ci wszystko. Chcę poznać prawdę. Jesteś mi przyjacielem, nawet po tej zdradzie, i będziesz nim wciąż jeśli oddasz mi tą ostatnią przysługę. – Imperator oddalił się, zostawiając Atkinsa z pakunkiem w ręką.
Kto za tym wszystkim stoi? Kto ciągnie za te sznurki? W czyim teatrze jesteśmy tak nędznymi statystami? Czy Imperator rozumie coś więcej niż on? Może to ostatnia faza jego choroby psychicznej? Jeżeli jutro każe ich wszystkich wymordować? Kto to, do licha, napędza? Atkins w tym momencie odczuł złowrogą obecność bogów. Zgasił fajkę. Niech tam! Pozwólmy tej rzece płynąć i poddajmy się jej nurtowi! Jarvis nigdy nie dowie się, że za żonę pojmie własną matkę. Przedstawienie musi trwać.
III
W noc poprzedzającą zamach Lord Atkins wyszedł po kolacji z domu wprost na zamek. Jarvisowi rzekł, że przyśle po niego oddział hoplitów. Matka jego nie odzywała się, lecz w duchu była szczęśliwa, iż jej syn stanie się Kimś. Jarvis udał się swojej komnaty pod pretekstem zmęczenia. Tam zaczął rozmyślać. Uznał, że musi szybko wstać, przed świtem, jeśli chce wziąć udział w ataku na koszary Tajnej Służby. Umówił się z dowódcą oddziału hoplitów. A raczej go przekupił, intratnym stanowiskiem na prowincji, kiedy Jarvis będzie już Imperatorem. Emocje nie pozwalały mu zasnąć. W głowie kołatała mu teraz myśl o księżnej Miriam. Osobiście wolałby niewiastę w swoim wieku, może góra trzy lata starszą, ale tego wymagało dobro Lodomerii, jak dobitnie stwierdził jego ojciec. Poza tym Miriam ponoć była oszałamiającą pięknością mimo tych trzydziestu jeden lat. Martwiła go tylko jej słynna niedostępność, którą szczyciła się od zakończenia ostatniej wojny z Kariosofią po jakiejś strasznej tragedii, o której Atkins nie chciał nic powiedzieć. Ale, ale, uśmiechnął się do ściany, on będzie Imperatorem, jakby co, to weźmie ją siłą. Powoli zasypiał, rozmyślając o tajemnych wdziękach Wiecznej Wdowy.
Zerwał się z łóżka około czwartej rano. Słońce jeszcze nie rozpoczęło biegu po niebie, jednak pierwotne ciemności nocy powoli ustępowały światłości, by za godzinę zostać przez nią pożarte. Działo się tak każdego dnia. Nieubłagany rytm dnia, życia i śmierci. Rytm postępu. Wszystko takie samo, a jednak inne, i wciąż powracające do tego czym było, a każda nowość i tak już kiedyś była, i mechanizm, który to napędza, wciąż był, jest, będzie ten sam, tylko warunki się zmieniają.
Jarvis ubrał się szybko w lekką skórzaną zbroję, na którą zarzucił kolczugę. Stwierdził, że w pełnej zbroi nie będzie miał tak ulubionej przez siebie swobody ruchów. Na plecach czuł jakże miły ciężar, śpiącego na razie, dwuręcznego Gedeona. Na kolczudze widniała czerwona róża, znak rozpoznawczy dla oddziału hoplitów.
Jarvis otworzył okno, po czym wskoczył na parapet. Okręcił się liną, wcześniej starannie przymocowawszy ją do kamiennej kolumny w komnacie. Opuścił się bezszelestnie. Przebiegł przez ogród, otworzył bramy, wskoczył na swojego konia i pomknął ku wzgórzu zamkowemu, gdzie znajdowały się koszary. Chłodny wiatr muskał jego twarz. Przedmieścia Laanderthayi spały snem kamiennym. Nie dojechał jeszcze do pierwszych murów miejskich, gdy mijany cmentarz przykuł jego uwagę. Jarvis widział cienie błąkające się wśród mogił bez jakiegokolwiek jasno określonego celu. Przechodziły tłumnie koło siebie, każdy samotny w wielkiej gromadzie. Przetarł ze zdumieniem oczy, podejrzewając, że przysnął w siodle. Cienie jednak nie znikły. Zatrzymał więc konia, a zsiadłszy zeń, przekroczył był bramy cmentarne. Wokół niego przechodzili ludzie, na pół przezroczyści o ponurych twarzach i posępnych spojrzeniach. Ziemia delikatnie drżała pod jego stopami. Kierowany jakby instynktem przeszedł centralną dróżką do pomnika Gehhinoma, trwającego w braterskim uścisku z Zebiddą z Rumii. Gehhinom był dozorcą świata umarłych, pełniącym tą funkcję z polecenia prawdziwego pana życia, pana śmierci Zebiddy. Patrzyli na siebie z idiotycznymi uśmieszkami. Zebidda i Gehinnom w wizji artysty, który stworzył ów pomnik wiele się od siebie nie różnili. Byli młodzi, idealnie zbudowani i przystojni. Kiedy Jarvis skończył oglądanie pomnika, zauważył, że cienie ludzi otoczyły go ciasnym kręgiem. Poczuł dreszcze. Po co w ogóle przychodził na ten cmentarz? Nie wiedział po co, wiedział jak. Ciało chciało tu przyjść, ale duch nie. Teraz odniósł wrażenie jeszcze większego skrępowania. Chciał przebić się przez krąg cieni, ale nie mógł zrobić kroku. Nagle zobaczył jak z jego ciała wychodzi cień mężczyzny w średnim wieku o bystrym spojrzeniu. Mógł się ruszać, ale krąg cieni jeszcze bardziej się zacieśnił, a bał się przenikać przez nie.
– Jarvisie… – dosłyszał smutny głos jakby z wielkich głębokości. Ten, który w nim był, przemawiał.
– Eee? – na nic więcej się nie mógł zdobyć.
– Nazywam się… Erenc. – mówienie sprawiało mu wyraźną trudność. – Byłem… twoim… – jęknął z bólu. Czy cień może czuć?, pomyślał Jarvis. – Nie jestem dość… silny…
– Słucham cię. Może wyjaśnisz mi co tu się dzieje?
– Chciałbym, ale… nie mamy czasu… i odpowiedniej mocy… Wydostałem się z otchłani, by zrobić… coś z… tobą. – popatrzył mu głęboko w oczy. Jarvis zaczął tonąć. Odwrócił wzrok. Czy Gedeon niebawem zacznie pieśń?
– Jarvisie… Lepiej byłoby, byś się… nie narodził… Miałeś zginąć… A ja cię muszę ochronić… Wydostałem się stamtąd… ale nie jestem dostatecznie mocny…
– Skąd się wydostałeś? Jak miałem zginąć? Co ty chcesz mi powiedzieć?
– Czas… czas… Wyszedłem z więzień Jojakima… Udało mi się zabrać tych, którzy tu leżą, bo są… mi… potrzebni…
– Jesteś nekromantą?
– Nie… Cha… cha… Nigdy… Muszę… wracać… Uwierz, tak ci będzie lepiej… Nie trafisz tam, gdzie ja za moją zbrodnię. – zaczynał mówić bez przerw. Nabierał też jakby ciała. Cienie wokół Jarvisa rozpłynęły się. – Jestem związany łańcuchami, nie mogę ci nic wyjawić, ale mogę sprawić, że dziś zginiesz i nie dosięgnie cię przekleństwo. Wyb… acz… mi…
Błysnęło oślepiające światło i Erenc ulotnił się. Ziemia zaczęła silnie drgać. Jarvis wyciągnął Gedeona. Ostrze zalśniło. Jął biec ku wyjściu. Mogiły z okropnym trzaskiem zaczęły rozpadać się. Wychodziły z nich trupy, które podążały za Jarvisem. On zaś widział już bramę, był coraz bliżej niej, ale potknął się o wystający korzeń. Podniósł się co tchu i wiedział, że musi stoczyć walkę, ale nie taką na jaką liczył. Trupy były wszędzie. Noc była ciemna, jakby już nie miał nigdy nadejść świt. Po ziemi pełzła gęsta mgła. Nie widział bram cmentarza. Trupy były już na wyciągnięcie ręki. Otaczały go. Postanowił przebijać się do bramy na pamięć i trzymać się brukowanej dróżki. Obrócił się, a Gedeon przeciął przeciwników. Trupy bezgłośnie upadały pod ciosami Jarvisa, nie mogąc go dosięgnąć. On zaś powoli brnął przez coraz większe ich zastępy ku bramie, której zarys powoli się wyłaniał w okalającej wszystko czerni. Słychać było tylko coraz głośniejsze sapanie Jarvisa. Trupy zdawały się nie kończyć, a on tracił siły. Wtem na plecy skoczył mu jakiś trup, przewracając go. Wypuścił Gedeona z rąk, kopniakiem strącił z siebie napastnika, ale już kolejne zaczęły go przygniatać. Udusi się, jak nic. Powoli zaczynał niewyraźnie widzieć, tracił przytomność, nie mogąc oddychać. Błysnęło purpurowe światło… Nicość…
IV
Jest w bezkresnej ciemności rozpalonej ogniem nie dającym światła, dręczony i uciskany przez samotność. Członki jego kąsa szyderczym śmiechem niepokonany wróg. Widzi otwarte bramy, które skreślone jakby gorzką ironią są zamknięte. Wypełnione one zaś lamentem i żalem i grzechem i goryczą. A każde miejsce, gdzie nie spojrzy, przenikającym bólem jest naznaczone i gnuśnością i strachem i łzami. Rośnie tam drzewo, tak czarne, że w ciemnościach oślepiająco błyszczy i blask ten najdotkliwiej go uderza, rani i nie pozwala odpocząć, bowiem przypomina mu rzeczy przed czasem jeszcze porzucone. A ciągle smaga go bat rozpaczy płynącej rwącą rzeką poprzez bezkres. I w centrum na czarnym tronie siedzi Pan Smutku w czarnej koronie, ciało jego owinięte jest czarną szatą, utkaną z wszelakich obrzydliwości i kłamstw i zniszczenia i utraconej nadziei. Twarz zakrywa mu czarny welon, a podczas gdy jedną częścią twarzy swej raduje się, drugą gorzko szlocha…
V
I trwali tak aż słońce skończyło swój bieg a gwiazdy zapłonęły, a łzy spadając na ziemię wyjałowiły ją, pustoszyły, a krzyk poniósł się na najgłębsze rubieże…
Siedział na szczycie wieży, jaka pozostała po starożytnej twierdzy. Twierdza zaś znajdowała się na wzgórzu, z którego roztaczał się piękny widok na pobliską dolinę, której zbocza porośnięte były sosnami, dębami oraz olchami. Wszystkie drzewa wybijały w górę, promieniejąc zdrowiem, a także zasłaniając tajemnicę doliny. Pod tą całą zielenią ukryte były bowiem ruiny pradawnego miasta…
A oto nazajutrz zły duch, zesłany… opanował… i popadł w szaleństwo wewnątrz… swego domu…
Miecz na zewnątrz, a mór i głód wewnątrz. Kto znajdzie się na polu zginie… tego, co w mieście… głód… mór… pochłoną…
– Co myślisz o tym wszystkim?
– Nic nowego. Oni wciąż rządzą.
– A my?
– My? My… wciąż czekamy. A gdy nadejdzie kres, gdy szaleństwo i śmierć przestaną przemierzać ulice, wtedy my odbierzemy swoją nagrodę. I nie będzie to dobra nagroda. Mrok, lament i cierpienie. A w międzyczasie… Poczęstujesz mnie wódką?
Kiedy noc zapada, mrokiem zasnuwając aleje, a słabe, mdłe światła latarni drgają nieśmiało, wtedy budzą się demony. Północ bije, spójrz w gwiazdy, połóżmy się w nich z dala od ziemskiej udręki… Po brodzie spływa krew, w zębach tkwią resztki mięsa. Czyje to mięso? Człowieka? Człowieka…
Wysoko w ciemnościach puste niebo. Miasta trawi ogień. Oddajcie królowi jego koronę. Z każdym uderzeniem dzwonu ktoś odchodzi. Bim bam bom…
Umarły król wyruszył na podbój zielonej krainy. Hełm skrzydlaty głowę skrywa mieniąc się mrokiem, koń zaś jego biały biegnie żwawym galopu krokiem. Sylwetka królewska posępnym otoczona jest strachem…
Trzeba dać mu ten sztylet. Chciał tego. No już, zejdź na dół. To tylko chwila. Wręcza mu paczkę… Ostrze tonie w piersi… Nie patrz na niego… Ciche westchnienie…
Cztery oblicza u każdego i cztery skrzydła u każdego…
Jak widzenie tęczy… gdy bywa na obłoku w dzień deszczu… taki był… blask wokoło…
A Słowo było… i było Słowo… Wszystko przez nie… i nic bez niego się nie stało…
I płakałem bardzo, że nikt nie znalazł się godny otworzyć księgi, ani na nią patrzeć.
Jarvis! Jarvis! Jarvis!
VI
Otworzył oczy. Momentalnie oślepiło go światło. Zamrugał, odzyskując ostrość widzenia. Pochylali się nad nim ministrowie wraz z jego ojcem. Leżał na łożu w komnacie, która była, o ile dobrze zapamiętał, komnatą Imperatora. Wszystko go bolało. Popatrzył na ojca.
– Jak się tu znalazłem?
– Mój przyjaciel miał cię śledzić.
– Co?
– Zrozum, nie mogłem pozwolić, by coś się stało. Wiedziałem, że będziesz brał udział w ataku na koszary. Postanowiłem przydzielić ci kogoś w rodzaju cienia. – gdy Lord Atkins wypowiedział to słowo, Jarvisa przeszedł dreszcz.
– Co robiłem?
– Nie rozumiem?
– Co robiłem, gdy on mnie strzegł? Chcę wiedzieć!
– Nie pamiętasz nic?
– Nie. – skłamał Jarvis.
– To nas zaprząta bez reszty, ukochany synu. Myśleliśmy, że ty nam opowiesz. Wjechałeś na cmentarz, a że była mgła, szybko zniknąłeś z oczu swojemu ochroniarzowi. Postanowił cię poszukać. I znalazł w takim stanie, jakbyś pobiła cię grupa wyrostków, a twój miecz pokryty był jakąś ciemną mazią, której pochodzenia nie mogliśmy wyjaśnić. Następnie odwiózł cię do swego domu, zostałeś opatrzony i przeniesiony tutaj. Byłeś nieprzytomny trzy dni. W tym czasie wiele się stało.
– Zatem opowiedz mi wszystko najzwięźlej jak umiesz, ojcze.
– Synu, leż zatem spokojnie. Wszystko poszło po naszej myśli. Ogłosiliśmy cię nowym Imperatorem. Lud jest szczęśliwy. Za dwa tygodnie powinna przybyć twoja przyszła żona. Skoro się ocknąłeś, nie musimy już sprawować władzy jako Kolegium. Myślisz, że masz tyle sił, by wygłosić dziś wieczorem orędzie do ludu?
Jarvis syknął z bólu, podnosząc się, by lepiej widzieć ojca, ale odrzekł, że jak najbardziej.
– A co z Imperatorem?
– Nie żyje. Popełnił samobójstwo.
– Czy zrobił to… sztyletem?
– Tak, skąd wiedziałeś? – Lord Atkins pochylił się nad Jarvisem, bowiem ten pobladł nagle.
– Wszystko w porządku ojcze, zostaw mnie teraz samego.
Jarvis zapomniał o bólu. Jakim cudem zobaczył to w majakach? I te inne obrazy, słowa… Co to znaczyło?
Za oknem ciężkie, ołowiane chmury zasłoniły całkowicie słońce. Wpatrywał się w horyzont, gdzieś daleko na granicy ziemi i nieba zajaśniało błękitem siedem błyskawic. Stłumiony grzmot doszedł aż do uszu Jarvisa. Czy w taką pogodę przyjdzie ktokolwiek, by go wysłuchać?
Jego ciało płonęło. Krew zawrzała w żyłach, a serce poczęło łomotać mu w piersi. Osunął się na ziemię. Czy to już koniec? Wyciągnął rękę i podciągnął się tak, by głowa znalazła się nad parapetem. Chciał zaczerpnąć powietrza. Z trudem oddychał. Spojrzał na niebo. Z ciemnych chmur pioruny pędziły na wietrze cwałem dzikich, stepowych koni. Stracił resztki sił. Legł na podłogę, a z jego ust wytrysnęły wymioty składające się z samej krwi i żółci.
Czyjeś ręce dźwignęły go w górę. Czuł, że stoi. Otworzył oczy, znajdował się w komnacie, lecz widok za oknem uległ zmianie. Władała tam bowiem czerń, nieprzenikniona i przygnębiająca. A jednak komnata była jasna. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Gdy jego oczy spoczęły na łożu, wzdrygnął się. Ręka odruchowo poszła w górę, ale zamiast rękojeści Gedeona pomacał pustą przestrzeń. Zareagował tak, bowiem zobaczył siedzące na łóżku trzy najohydniejsze kobiety, jakie kiedykolwiek spotkał. Nikłe włosy odsłaniały łyse głowy. Ich twarze pokryte były niezliczonymi brodawkami, a z krogulczych nosów kapała zielonkawa wydzielina. Zdawały się być tak stare jak sam świat. Kobiety te nosiły postrzępione, brudne i cuchnące szaty. Każda z nich coś trzymała. Pierwsza z lewej dzierżyła w sękatych łapskach jego własnego Gedeona, środkowa trzymała księgę, zaś spomiędzy jej stron kapała gęsta, granatowa ciecz, a ostatnia natomiast ściskała coś w rodzaju olbrzymiego kartofla, nie, nie, kartofle się przecież nie ruszają i… nie płaczą… To było dziecko. Odwrócił wzrok na ów odpychający widok, po chwili jednak przypatrzył się ostatniej kobiecie bliżej. Przytulała to coś z obrzydliwym, skrzywionym, przywodzącym na myśl człowieka, który dopiero wypił sok z cytryny, wyrazem niechęci na twarzy, ale Jarvis podświadomie wiedział, że ona tak wyraża swoją miłość. Po chwili odezwał się do nich:
– Co tu robicie? I kim jesteście? – spodziewał się po nich ochrypłych głosów, toteż wielce zdumiał się, gdy do jego uszu dotarła odpowiedź pierwszej kobiety. Jak głos może być tak słodkim?
– Miecz, który trzymasz w ręku, zabija ciszę. – przerwała na moment, wciąż trzymając Gedeona na swoich kolanach. Wodziła po ostrzu palcami tak delikatnie, że Jarvis poczuł chorą chęć, by też go dotykała w ten sposób. – W namiocie ze złotego bisioru, otoczonym przez mur milczących włóczni, umiera wódz od rany otrzymanej w najbardziej bohaterskiej bitwie, w jakiej miał zaszczyt wziąć udział, jednak nie wystarczającej do odkupienia. Gestem ręki przywołuje najwierniejszego rycerza. Szepce mu coś do ucha z widocznym trudem. Rycerz wstaje od łoża, chwytając za miecz leżący przy wodzu. Szybkim ruchem odcina wodzowi głowę. Ów miecz, który ongi przelał tyle niewinnej krwi, obrócił się przeciw właścicielowi. Z oczu rycerza płyną łzy. Dokąd teraz uda się armia? Dobry był pan, który to wiedział, lecz teraz odszedł na zawsze.
Rzuciła miecz w górę, rozpadł się na tysiące błyszczących kawałków, które zamieniły się w łzy, każda zaś upadając na podłogę odzywała się hukiem tysiąca werbli. Jarvis z żalem obserwował straszliwą przemianę ukochanej broni.
Kolejna odezwała się kobieta z księgą. Nie patrzyła na Jarvisa, zdawała się po prostu czytać na głos. Ciecz kapała ze zwiększoną częstotliwością z każdym kolejnym, odczytywanym zdaniem.
– W księdze tej zapisano to, czego nie może znać nikt, kto umrze. A kto poznaje to, ten jest umarły w ciele. Zapytano dlaczego za winę ojca ma cierpieć syn? Za winę wodza armia? Odpowiedziano, by stała się sprawiedliwość. Odpowiedziano, by ten co wyżej czuł się związany przed tym co niżej. Zapytano ponownie dlaczego za winę ojca ma cierpieć syn, który tak naprawdę niczemu nie zawinił? Zapytano, czy dlatego by bogowie mogli się zabawić? Odpowiedziano, by stała się zbrodnia wiadomą. Odpowiedziano, by przykład odstraszył naśladowców. Podniesiono lament o jawną niesłuszność, niesprawiedliwość i nieuczciwość. Zniszczono ich.
Księgę zalała ciecz, której resztki, co nie spłynęły na podłogę, osiadły na szacie siedzącej pośrodku kobiety.
Poczęła przemawiać trzecia kobieta.
– W teatrzyku dziecięcym są marionetki. Dla dzieci wydają się żyć one samodzielnie, lecz tak naprawdę są sznurkami przywiązane do palców lalkarza, który nimi kieruje, dzieci zaś go nie widzą, co wpływa na ich myślenie. Szłam własną drogą, ale i tak ktoś uznał, że mam cierpieć. I urodziłam dziecko, którego nie chciałam, bo pochodziło ze złego związku. Nic jednak nie mogłam uczynić. Słyszałeś o tym, co było i co jest. Ja mówię ci o tym, co będzie. Zaznawałam szczęścia, jednak tylko po to, abym tym mocniej odczuła karę za przewiny. Zawsze istnieje jakiś władca lalek. Nie uciekniesz, choćbyś prześcignął wiatr.
– Nie wdawaj się w pogoń za wichrem. – rzekła pierwsza.
– Występujesz w grze, którą pojmiesz, gdy będzie za późno. – odezwała się druga.
Trzecia tylko popatrzyła smutnym wzrokiem, który wydał się Jarvisowi dziwnie znajomy.
– Twój los jest przegrany, bo tak postanowiono. – powiedziała przerywając milczenie.
W łoże gruchnął piorun, a na Jarvisa spadł deszcz. Komnata nagle straciła sufit. Drugi piorun uderzył prosto w niego. Czuł przepływającą przez ciało energię.
A potem już tylko mrok bezdennej rozpaczy.
Jedno uderzenie w twarz. Drugie. Trzecie. Co jest? Czwarte. Dość już tego! Odepchnął od siebie atakujące ręce, podniósł się na nogi i przyjął pozycję obronną. Kiedy otwarł oczy zobaczył, że tym napastnikiem był jego ojciec. Przerażenie malowało się na jego twarzy.
– Nie oddychałeś. – Lord Atkins usiadł na krześle trzymając się ręką za serce. – Wiedziałem, że nie powinieneś jeszcze wstawać. Połóż się. Jeżeli przemówienie inauguracyjne przesuniemy o tydzień nic się nie stanie. – Jarvis wypełnił polecenie, ale postanowił zadać ojcu pytanie.
– Czy powiedziałeś mi wszystko?
– Słucham?
– Niczego przede mną nie ukryłeś? Jakichś brudów związanych z tym urzędem?
– Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, mój synu. – skłamał Lord Atkins.
VII
Mowa, którą wygłosił Jarvis, była krótka, ale treściwa. W kilku akapitach zarysował ogólną, nową formę rządów. Tak naprawdę powtórzył w swoim wystąpieniu jedynie program, który stworzyli spiskowcy w magazynie na przedmieściach Nahum Kemal, oczywiście ubierając surową treść w retoryczną formę. Lud przyjął go z entuzjazmem, wszyscy wydawali się być zadowoleni i szczęśliwi. Także Jarvis odzyskał humor, już prawie zapomniał o wypadkach, które niemal spowodowały jego śmierć. Uwagę pierwszego w historii Lodomerii Cesarza zaprzątały zresztą całkiem inne sprawy, bowiem kiedy tylko po przemówieniu znalazł się w swojej komnacie, seneszal poinformował go, iż za dwa dni przybędzie delegacja z Kariosofii. Ponadto otrzymał także bardzo niepokojącą notatkę o aktywności plemion na Dalekiej Północy.
Daleka Północ teoretycznie należała do Lodomerii. Było to w zasadzie pasmo Gór Ciemnych, gór, których szczyty zdawały się muskać gwiazdy, a których nie przebył żaden człowiek. Żyły tam nieliczne plemiona, rozproszone po niewielkich osadach. Plemion było pięć, każde z nich miało swojego przywódcę, zwanego kadanem. Zajmowały się te plemiona głównie hodowlą owiec i kóz. Żyły tak przez wieki, nieniepokojone przez nikogo. Ludzie ci zdawali się nie dostrzegać władzy Imperatorów, ignorując ich, za co tamci odpłacali się tym samym, zresztą w górach nie odkryto jakichkolwiek cennych rud metali, co niewątpliwie zmieniłoby położenie plemion.
Według informatorów plemiona zaczęły gromadzić się w olbrzymiej grocie położonej u stóp jednego z Trzech Potworów, jak nazywano kompleks trzech najwyższych szczytów. Wiązało się to z pojawieniem bliżej nieokreślonych Tułaczy, którzy podobno przeszli przez Góry Ciemne, a których pojawienie się przepowiadały legendy plemion. Jak mówią, te legendy kończą się zawsze panowaniem plemion nad całym krajem, toteż informator uległ zdenerwowaniu, pisząc pilną notkę do nowego władcy.
Cesarz Jarvis westchnął ciężko, wydając polecenia seneszalowi. Elitarny oddział czarnych hoplitów powinien zbadać dokładnie sprawę oraz zdać raport. Jarvis nakazał zaopatrzyć ich w najśmiglejsze konie.
Teraz można odpocząć.
VIII
Miriam wciąż nie mogła oderwać wzroku od cesarza Jarvisa. Ten młody mężczyzna wzniecił w niej ten dawno już zapomniany ogień, towarzyszący podnieceniu i zakochaniu. Było w nim coś znajomego, lecz zarazem tajemniczego oraz pociągającego. Od momentu zaślubin, poprzez trwające wesele, marzyła tylko, by znaleźć się w jego ramionach. Nie wiedziała czemu tak nagle chce porzucić swoje wdowie zobowiązania i zatracić się w miłości. Mówiła sobie, że to czas tak na nią wpłynął. Nie zwracała uwagi na mężczyzn, odseparowała się w zasadzie od wszystkich ludzi. I teraz poraził ją ten chłopak, tak młody, tak piękny i tak podobny do kogoś, kogo już znała wcześniej. A może tylko się jej wydawało, że zna? Ale on nie był Erencem, obojętnie jak byłby do niego podobny, przecież to zupełnie inny ród.
Ten magnetyzm, ta nieśmiałość, ta urocza bezradność młodego cesarza wśród starych dworskich wyjadaczy. Było w nim naprawdę coś, co sprawiało, że odkąd tylko go ujrzała zajął miejsce w jej sercu, zakochała się bez pamięci.
Aż wreszcie znaleźli się sami w komnacie. Miriam, widząc pewne zakłopotanie na twarzy Jarvisa pocałowała go pierwsza. Odrywając usta od jego ust usłyszała szept:
– Pani, nie spodziewałem się…
– Nic nie mów, ja się wszystkim zajmę. – Sama dziwiła się z jaką łatwością porzuciła wszystkie swoje obietnice, a jej ręce już ściągnęły z Jarvisa koszulę, a następnie spodnie. Zasypywali się przy tym namiętnymi pocałunkami.
Potem zapadła w niego, a on w nią. Połączyli się w uścisku, ich oddechy stanowiły jedność, a ruchy się uzupełniały. Trwali tak jakby przez wiek, aż przez ich ciała przetoczył się spazm i szczęśliwie zmęczeni patrzyli na swe spocone ciała.
ROZDZIAŁ 3
Gdzie światło nie dochodzi
I
Pięciu kadanów siedzących na podwyższeniu gestami rąk uspokoiło około tysięczny tłum wszystkich męskich członków plemion Północy. W tyle groty, za kadanami, stało siedem postaci w płaszczach. Każda z nich dzierżyła w dłoni dębowy kij, na którym się podpierała. Najstarszy z kadanów przemówił do zgromadzenia:
– Czas się wypełnia! Przepowiednie Jenny niedługo się ziszczą! – odpowiedział mu gromki huk zadowolonych głos. – Tułacze przybyli! Niech oni mówią! – zapadła cisza. Siedem postaci wystąpiło naprzód.
– Poprzez popioły wulkanów, poprzez puste wzgórza, wśród martwych drzew, depcząc zeschłe liście, poprzez wyschnięte koryta rzek, pustynne wąwozy gnaliśmy jak wicher. Przebyliśmy Góry Ciemne z szybkością burzy śnieżnej na Hervattcie. Dowiedzieliśmy się bowiem, że plemiona Dalekiej Północy potrzebują pomocy w wojnie, którą chcą podjąć ku swemu wyzwoleniu. – jeden z tajemniczych przybyszów zrobił pauzę.
– Broni u nas dostatek! – krzyknął ktoś z tłumu. Złowrogi pomruk tłumu jakby potwierdził jego słowa.
– W to nie wątpię. – odrzekł przybysz. – Jednak jak tysięczna armia mogłaby pokonać świetnie wyszkoloną, wielotysięczną armię Cesarza?
– Chyba Imperatora. – odezwał się jeden z kadanów.
– Macie nieświeże informacje. – odezwał się inny z przybyszów. – Przeprowadzono kilkanaście dni temu zamach stanu. Teraz rządzi Cesarz Jarvis. Jednak to w żaden sposób nie krzyżuje naszych planów.
– No tak, przecież zostaliśmy wybrani przez Jojakima.– rzekł najstarszy kadan. – Plemiona Dalekiej Północy mają się rozwijać i zająć żyzny kraj na południu. A Tułacze zostali przysłani, by nam w tym pomóc. Bo Jojakim sprzyja nam, czy to w pogodzie czy niepogodzie.
– Słusznie mówisz, starcze! – doniosły głos Tułacza poniósł się echem. – Jesteśmy wszyscy pokornymi sługami Jojakima, który teraz zapragnął wynagrodzić waszą cierpliwość i trud. Posłano nas tutaj, abyśmy nieśli przed wami ogień. – popatrzył się po posępnych twarzach członków plemion. Przymknął oczy. Przez moment zdawało się, że zemdleje. Wstrząsnął się i krzyknął. – Czarni hoplici w liczbie pięćdziesięciu zbliżają się do gór! – w grocie zapanowało poruszenie. Część mężczyzn wyciągnęła broń, lecz Tułacz huknął: – Niech kadanowie pójdą. Niech wezmą po pięciu członków swojego plemienia. Bez broni! Ja pójdę z wami. Moi towarzysze zostaną z resztą ludzi. Opowiedzą wami historie o Jojakimie.
– O Jojakimie? – szepnął mu do ucha najstarszy z kadanów.
– Trzeba ich czymś zająć, skoro wy będziecie świadkami mojej mocy.
Po równinie gnało pięćdziesięciu czarnych jeźdźców, wzbudzając tumany białego śniegu. Gdy zobaczyli wychodzących ludzi z grotu, ustawili się w klinie. Z budzącym grozę okrzykiem ruszyli na nich. Tułacz tylko uśmiechnął się. Kadanowie trzęśli się ze strachu, a ich ludzie byli bladsi niż śnieg. Tułacz mocniej ścisnął kij.
– Hearv’ra manu haare! – krzyknął.
Deszcz ognistych pocisków spadł na połowę czarnych hoplitów. Rycerze piekli się żywcem, wrzeszcząc w niebogłosy, swąd palonego mięsa końsko-człowieczego poniósł się aż do groty. Pozostali przegrupowali się, ponaglając konie do szaleńczego cwału.
– Rearion ta thou teob! – Tułacz tym razem ręce skierował w stronę towarzyszących mu członków plemion. Ci zaś poczuli lekkie mrowienie w brzuchach.
Tymczasem czarni hoplici wpadli w przerażony tłum. Tratowali ludzi, lecz nie robili im krzywdy. Kiedy zaś próbowali zasiec którego mieczem, broń pękała w ich rękach. Po chwili kręcili się bezbronni na koniach i patrzyli z przestrachem po sobie.
– Dlaczego nas zaatakowaliście? – zapytał się Tułacz.
– To wyście nas ostrzelali ogniem z nieba!
– Nie. – wtrącił się kadan. – Jechaliście klinem.
– Jakim klinem? – warknął jeden z żołnierzy. – Jechaliśmy spokojnie, a to wyście na nas napadli!
– Tyssien ab karrtae! – krzyknął Tułacz. Błyskawice wystrzeliły z jego rąk, wszyscy hoplici padli trupem.
– Chyba wystarczy. Byliście świadkami iluzji, dwóch czarów ofensywnych i jednego defensywnego.
– Iluzji? – najstarszy kadan stał zdezorientowany.
– Tak, widzieliście, że hoplici atakują. Tak naprawdę jechali powolutku.
– Słyszeliśmy o sztuczkach magików z Telosforu, ale takiego czegoś jeszcze nie widzieliśmy. Wy nie pochodzicie z tej ziemi, Tułacze! – najstarszy kadan padł przed Tułaczem na kolana. Pozostali zrobili to samo.
– Już w porządku. – zaśmiał się Tułacz. – Chodźmy teraz opowiedzieć reszcie co tu się wydarzyło. Oraz opracować plany wojny, bo walka z mocarstwem to nie bójka między chłopami. Potrzebujemy taktyki, nasza moc też jest ograniczona i musimy się regenerować.
Późną nocą, gdy Tułacze zostali sami, ten, który pokonał hoplitów rzekł do reszty:
– Dałem dzisiaj niezły pokaz mojej mocy, ale jestem wyczerpany.
– Mam nadzieję, że nasz plan się powiedzie. – powiedział drugi Tułacz.
– Sprowadziłem na tych biednych górali iluzję trzeciego stopnia, razem możemy pokusić się nawet o ósmy lub dziewiąty.
– Ale popełniłeś błąd. Gdyby to byli naprawdę czarni, nie byłoby ich pięćdziesięciu, tylko trzydziestu.
– Ta ciemnota tego nie wiedziała.
– Na przyszłość lepiej pomyśl dwa razy.
– Aleby się zdziwili, gdyby dowiedzieli się, że zostali tak niecnie oszukani! – zaśmiał się inny Tułacz.
– Dobra, panowie, koniec tego! Jesteśmy Tułaczami! Grajmy nasze role poważnie!
– Ku chwale Telosforu!
– Kiedy mi żal tych ludzi. Są tylko pionkami na szachownicy władców.
– My też. Ale nasz król ma rację, a przynajmniej wybiera najmniejsze zło. Sojusz Lodomerii z Kariosofią zaburzy równowagę w regionie, to pewne jak jesienny deszcz. Ażeby osłabić jedno z ogniw należy zaprószyć ogień, a potem patrzeć jak płonie las. Efekt domina. Tak było, tak jest i tak będzie, panowie.
– Oni myślą, że mają kontrolę nad swoim losem, my myślimy, że mamy kontrolę nad nimi, a nas kontroluje król. Króla zaś kto?
– Jojakim! – na tą odpowiedź rozległy się gromkie śmiechy.
– I wszystkie jego nałożnice!
– Myślicie, że Jojakim dzieli się z naszym królem swoimi kobietami?
– Gdzie tam, nasz król nie potrafiłby ich zaspokoić! – znowu śmiechy.
– Czas już spać. – rzekł inny Tułacz. – Zanim popełnimy obrazę majestatu. Rozgrywki królów nie są na nasze łby. My mamy tylko stwarzać piękne iluzje i wykonywać rozkazy.
– Co do jednego to można być pewnym. Za kilka tygodni zrobi się na Północy naprawdę gorąco.
– Raczej miesięcy. Trzeba to dobrze przygotować. Musimy być gotowi na długie walki.
II
Kazał siebie nazywać Poetą. Pełne imię i nazwisko było tak skomplikowane, że on sam czasem go zapominał. Przy jego trybie życia było to zresztą całkiem zrozumiałe. Lubił pić. Może nawet kochał. A może nie znał nic innego, co dawałoby mu więcej czułości niż butelka najtańszej wódki. Alkohol zastępował mu kobietę, rodziców, wszystkich, których kiedykolwiek kochał lub chciał pokochać. Ale czy w ogóle kogoś kochał? A ktoś jego?
Był smutny – czas się napić. Zakochał się – napijmy się, przecież nigdy jej tego nie powiem. Dopadały go lęki – topił je w kieliszku. O dziwo, zawsze potrafił znaleźć towarzysza do picia. Mieszkał w końcu w niemalże mitycznym Deesoduo na granicy Lodomerii z Kariosofią, siedlisku najohydniejszych potworów i odpadów społecznych, miejscu, w którym porządny człowiek nie wytrzymałby nawet czasu jednego oddechu. Ręką zwichrzył sobie czarne, tłuste włosy. Spojrzał w rozbite lustro nad kranem. Był kiedyś przystojny, zaś teraz jego opuchnięta twarz budziła raczej litość i złośliwe uśmiechy niż podziw. Spróbował się uśmiechnąć – czynność prawie już zapomniana – urocza szpara w zębach, którą zachwycała się zawsze jego babcia, budziła obecnie obrzydzenie. Kiedy ostatnio myłem zęby? Miesiąc, może półtora miesiąca temu. Z zębów zwisały mu bowiem kawałki jedzenia. Chciał je nieporadnie usunąć długim, zabrudzonym paznokciem – sukces był połowiczny. Zadowolony z siebie otworzył wódkę i pogrążył się w lekturze listów Pana Drzew Filokaliusa do Jojakima, którzy byli braćmi oraz wymieniali się pełną czułości i dobrych rad korespondencją. Kolejne kieliszki i kolejne dziwy. Dlaczego te pszczoły tak bzyczały w jego głowie?
Niewątpliwie on napisałby te listy lepiej. Miał talent, co tu kryć. Tyle że niewykorzystany. Chciał dokończyć butelkę, ale zaciekawiły go okrzyki na dworze. Lekko zataczając się wyszedł na światło dnia. Mrużąc oczy skierował się ku głównemu placu Deesoduo. Zgromadził się tam spory tłum szumowin i męt. Wszyscy słuchali herolda.
– … zatem nowy cesarz wprowadza także…
Poeta nachylił się ku facetowi z maską na twarzy. Klepnął go w ramię, na co ten odwrócił się. Poecie mignęły jego ręce. Dwa palce u lewej dłoni, żadnych u prawej. Poczuł też specyficzny odór zgnilizny i ziół. Trędowaty. Odsunął się nieco.
– Sso? – trędowatemu brakowało wielu zębów.
– O co chodzi z tym nowym cesarzem, przyjacielu?
– Fył sssamach. Je nofy sessasz. Alfiss. – Trędowaty mówił z wyraźnym trudem.
– Dobra, dzięki.
To jest szansa! Uda się na dwór nowego cesarza i zostanie jego nadwornym poetą. Pobiegł do domu spakować potrzebne jedzenie, dużo wódki na drogę oraz osiodłać konia. Cesarzu Alfissie, szykuj się na przybycie Prawdziwej Kultury na twój zacny dwór!
Otwiera się nowy rozdział. Spojrzał na niebo. Słońce zasłoniły ciężkie, burzowe chmury. Lubił burzę. Majestat piorunów, werble grzmotów. Oczyszczają powietrze. A jego to uspokajało. Niektórzy się bali, ale nie było czego tak naprawdę, przecież każda burza w końcu przemija.
Pierwszy przystanek planował w Tsh-Chewie, gdzie mieszkał jego przyjaciel z młodości, niespełniony bajkopisarz Do Marrciften, zajmujący pobieraniem myta na starożytnym moście.
III
Siedziała na łożu tyłem do Jarvisa. Cały dzień spędzili w ogrodach zamkowych na niezobowiązujących rozmowach. Jej włosy pachniały świeżo skoszoną trawą, odurzającym aromatem przeróżnych kwiatów i słońcem. Zaczął owe kruczoczarne włosy nabożnie muskać wargami. Powoli dłonią odgarniał je z szyi, by i tam składać swoje pocałunki.
– Miriam. – wyszeptał. Całował przy tym płatki jej uszu.
– Tak, kochany? – Miriam mówiła prawie śpiewając i tak cicho, że tylko nachylony ku niej kochanek mógł ją usłyszeć.
– Kocham cię. – ustami błądził po jej szyi. Wyczuwał coraz szybciej pulsującą w żyłach krew. – Odchodzę od zmysłów przy tobie. Nigdy nie marzyłem nawet o wspanialszej kobiecie niż ty.
Mówił to, rozpinając guziki koszuli, a gdy ta opadła mu z ramion, delikatnie ugryzł Miriam w kark. Zachichotała, jednocześnie popędzając Jarvisa, by ten ściągnął z niej całe odzienie. Położyła się na plecach, a młody cesarz językiem pieścił jej piersi, te dwa koźlęcia, z czułością łaskotał sutki zwilżonym palcem oraz łagodnie je kąsał. Miriam cicho wzdychała.
Jarvis niczego bardziej nie pragnął niż tego, aby już przejść do finału, tak wielkie było jego podniecenie, lecz błogi uśmiech na twarzy jego kobiety zachęcał, mobilizował do przedłużania jej pieszczot. Odsunął się na chwilę od Miriam, podziwiając jak całe ciało oblubienicy drży ze szczęścia i przyjemności, przyzywając go, żądając coraz intensywniejszych czułości. Jego dłonie poczęły masować stopy Miriam, na przemian zwiększając i zmniejszając ucisk na podeszwy. Nie przerywając masażu dłonie Jarvisa podążały coraz wyżej, i wyżej, aż do ud. Ona, przewidując co ją czeka za chwilę, przymknęła oczy, rozchylając równocześnie usta i nogi, usta gotując do okrzyków, a nogi by wpuścić Jarvisa. Wniknął on w kwiat jej kobiecości językiem, obdarzając ją przeżyciami, które dawno były w niepamięci, usunięte gdzieś w zakamarki umysłu. Sama zdziwiła się, że tak potrafi krzyczeć, wręcz wrzeszczeć z rozkoszy.
Po kilku chwilach tej gwałtowności, Jarvis opuścił Miriam, ale tylko na okres jednego spojrzenia, by ściągnąć skórzane spodnie, które skutecznie utrzymywały jego męskość w ryzach. Kiedy tylko spodnie wylądowały na podłodze, zatopił się swoimi ustami w ustach Miriam. Wydawało mu się, że wszędzie wokół nich były gwiazdy jakby zatrzymane w biegu, na ów czas, gdy on był w niej. Wiła się pod nim, jęcząc usatysfakcjonowana, aż zapadła cisza, kiedy tylko słyszeli własne przyspieszone oddechy. Patrząc sobie w oczy, chłonęli zapachy swoich ciał i czuli się najszczęśliwszą parą kochanków we wszechświecie.
– To było piękne. – rzekła Miriam, mocno przytulając się do zmęczonego nieco Jarvisa. – Sprawiasz, że na nowo odkrywam tajemnice miłości. Czuję się prawdziwą kobietą. Było mi tak dobrze, że myślałam, że odlecieliśmy gdzieś poza ten zamek, gdzie nie ma już nikogo, gdzie tylko my dwoje leżymy w sobie, gdzie możemy się wiecznie kochać. Wśród gwiazd i księżyca, oblubieńcy nocy.
– Też miałem takie wrażenie. – odparł Jarvis, otaczając ją ramieniem. Wtuliła się jeszcze bardziej w jego ciało. Czuł regularne bicie jej serca oraz jędrność piersi, które wbiły się w jego pierś. – Powiedz mi, Miriam, czy mogę z tobą porozmawiać?
– Przecież rozmawiamy. – jej dłoń zaczęła zataczać kółka po brzuchu Jarvisa.
– Chodzi mi o szczerą rozmowę. I nie łaskocz mnie, bo muszę się skupić. – Pocałował ją w czubek głowy.
– Mów zatem. Obiecuję być dla ciebie otwartą księgą.
– Kiedy toczyła się wojna z twoim krajem – zaczął Jarvis. – byłem w łonie matki, zaś gdy się kończyła byłem bardzo, bardzo mały. Ech. – przerwał na moment. – Nie chcę być brutalny, ale… Dobra. Powiedz mi, co się stało z twoim dzieckiem? Słyszałem, że zostało tu zabite…
– Tak. – jej serce waliło niczym młot kowalski. Wzrok stał się nieobecny, dech urywany. Musi się bardzo denerwować. Jarvis nie naciskał, milczał razem z nią. Niedługo to trwało, bo parę minut później skierowała swe oczy ku niemu, wzięła kilka głębokich oddechów, jeszcze mocniej wtuliła się w umięśnione ciało Jarvisa i zaczęła swoją opowieść. – Urodziłam dziecko, a potem wybuchła wojna. Pod murami Laanderthayi, stolicy Kariosofii toczyła się rozstrzygająca bitwa. Na północy walczył mój mąż, książę Erenc. Z południa przybyć miały posiłki, lecz opóźniały się. Król, ojciec mojego męża, Smok XIV, zarządził, bym uchodziła z dzieckiem ze stolicy i udała się jak najdalej na południe. Dostaliśmy elitarny oddział jazdy do ochrony. Na niewiele się to zdało. Tego samego dnia nasi starli się z waszymi czarnymi hoplitami. Wasi mieli rozkaz zabicia mnie. Nie znaleźli mnie, ale moje dziecko, bo zbiegiem losu, kiedy zaatakowano nas, byłam na uboczu. Porwali go. – jej oczy zaszkliły się. – Porwali go i przywieźli tutaj. – po policzkach ciekły jej łzy, spływając na tors Jarvisa. Milczał, zaciskając zęby. – Podobno nie przeżył podróży, ale Imperator, ten podły i zły okrutnik kazał i tak wykonać swój plan. – przestała płakać, a w jej głosie pobrzmiewała matczyna zaciętość. – Wbił małego trupka na pal. I zostawił go tak na kilka dni. – zamilkła na chwilę. – Wtedy też dowiedziałam się, że Erenc padł na północy. Bronił się tak długo, a zginął akurat wtedy, gdy armia Telosforu gromiła waszych. Co za ironia losu! Straciłam za jednym zamachem syna i męża. Załamałam się. Jakby czarna zasłona została spuszczona nade mną. Całkowita pustka panowała w mojej głowie. Nie miałam ochoty żyć. Chciałam się zabić, ale nie potrafiłam. W miarę lat jednak wspomnienia bledły, a ja kryłam się za welonem czarnej wdowy. Myślę, że po prostu potrzebowałam czasu, by znów zacząć cieszyć się najlżejszym podmuchem wiatru. I mimo że żyłam, to umierałam z każdym dniem, usychałam, bo nikogo nie mogłam pokochać. Nie wiem, może nie potrafiłam, może nie chciałam. Trwałam w takim marazmie długo, nie zmieniając niczego, nie dążąc do poprawy. Wielu zalotników ustawiało się pod oknem, lecz liczba ich malała z każdym dniem, aż do czasu, gdy zobaczyłam, że nie ma już żadnego. Wolałam cierpieć, bo tak mi było wygodniej.
– Bałaś się, ukochana. – rzekł Jarvis. – Bałaś się tego, że taka sytuacja może się powtórzyć. Twoje cierpienie było dobrym cierpieniem, bo było znane i nie mogło cię niczym nowym zaskoczyć. Bałaś się nowego cierpienia, nieznanego.
– Tak. Nie przeżyłabym drugi raz czego takiego. – jej ciało drżało, lecz tym razem nie z miłosnego napięcia, acz ze wzruszenia, Jarvis wyczuł instynktownie, że po raz pierwszy Miriam była z kimś tak śmiertelnie szczera. Wyrzuciła z siebie to, co dusiła przez te kilkanaście lat. Kiedy wreszcie uspokoiła się, rzekła: – Jesteś bardzo inteligentny, kochany.
– Staram się. – odparł Jarvis. Nieświadomie pogładził ją po plecach. – Powiedz mi, jednak jesteśmy tu razem, co się stało?
– Kilka tygodni temu, och, nie przestawaj, tak mi dobrze, – Jarvis znów zaczął ją głaskać. – postawiono przede mną ultimatum. Albo znajdę męża albo fora ze dwora. Już od dawna byłam ciężarem dla dworu królewskiego. Na szczęście pojawiła się ta propozycja małżeństwa aranżowanego. Pomyślałam, że zmiana otoczenia dobrze mi zrobi, a poza tym chciałam ujrzeć miejsce kaźni mojego Dęba. – na dźwięk tego imienia Jarvisowi przeleciały przed oczami jakieś dziwne obrazy, jeźdźcy, dom ojca, ciemny las, czerwone zbroje, krwawy zagajnik. Otrząsnął się z tej niemiłej wizji. – Nie sądziłam wszak, że posunę się aż tak daleko. Miałam nadzieję żyć sobie tu spokojnie, cesarzowi podsyłając do łoża jakieś wieśniaczki czy dziewki służebne. W końcu każda chce być przez władcę, no wiesz.
– Podejrzewam. – uśmiechnął się Jarvis. – A tymczasem zobaczyłaś mnie, piorun jakby w ciebie strzelił i zapłonęłaś pożądaniem.
– Dokładnie tak było. Myślałam na początku, że to zwykły objaw, że jest tak zawsze, gdy kobieta jest długi czas bez mężczyzny, że kiedyś to podniecenie musi znaleźć ujście, lecz teraz wiem, że jest to zakochanie. Czuję jakbym znała cię zawsze i byłbyś mi pisany od początku świata.
– A nie przypominam ci czasem Erenca? Nie sądzisz, że wciąż go kochasz, a we mnie widzisz jakieś jego odbicie, fizyczne podobieństwo, obraz?
– Nawet jeśliby tak było, to Erenc nie żyje. A nam przecież ze sobą jest wspaniale. Naprawdę cię pokochałam, i pokochałabym gdybyś nawet tak nie był podobny do Erenca.
– A jestem?
– Z czasów, gdy był młody. Dałabym głowę, że masz to samo bystre spojrzenie, łobuzerski uśmiech…
– Ale nie jestem Erencem, pamiętaj o tym.
– Wiem, kochany. Wiem, przecież wiem. – Jarvis wciąż ją tulił. Też ją pokochał. Była starsza, ale czy bardziej doświadczona? Nie licząc tej strasznej tragedii, to nie brała aktywnego udziału w życiu. Zamknęła się w komnacie, będąc niewiele starszą od niego. Te kilkanaście lat, które spędziła w zamknięciu z własnej, nieprzymuszonej woli tak naprawdę się nie liczyły. Jarvis westchnął. – Bardzo cię kocham. – kontynuowała Miriam. – Pragnę cię obdarzyć potomkiem.
– To… pierwszorzędnie. – wybąkał zaskoczony trochę cesarz. – Sądząc po częstotliwości naszych miłosnych uniesień, to bardzo prawdopodobne. – Miriam zaśmiała się na te słowa. – A słyszałem, że kobiety przy nadziei robią się strasznie wymagające i opryskliwe.
– Należę do tych wymagających, a szczególnie rośnie u mnie ochota na mężczyzn. A raczej na jednego mężczyznę, tego z którym jestem. Przynajmniej tak było w czasie ostatniej… – umilkła, widać demony nie opuszczą jej tak prędko.
– Już dobrze. – rzekł Jarvis. – Trzeba się pogodzić ze złymi wydarzeniami i traktować je jako burzę, która się skończyła, a nie wciąż grzmi gdzieś daleko za naszymi oknami. Śmierć jest zjawiskiem normalnym i nigdy nie zostanie pokonana.
– Dawno temu ktoś powiedział mi w zaufaniu, że jako ostatni nieprzyjaciel, zostanie właśnie ona zwyciężona.
– Przez kogo, Miriam? Przez kogo?
– Nie wiem, Jarvis. To był tylko stary dziad, pewnie obłąkany.
– Śmierć jest jedynym pewnikiem w tym życiu, kiedy już przychodzimy na świat.
– Bogowie są nieśmiertelni.
– Oświadczył ci to Zebidda z Rumi?
– Kto?
– Ach, no tak. Wasz Jojakim.
– Nie, po prostu wierzę, że są. Ty zaś brzmisz poniekąd sceptycznie.
– Tylko brzmię. Bogowie istnieją. Ostatnio miałem parę nadprzyrodzonych spotkań. – dlaczego jej to mówi? – jedna ze zjaw mnie ostrzegała przed czymś. Zdaje się, że nosiła imię Erenc. – Miriam na moment zamarła. Spojrzała z przerażeniem na małżonka.
– Prawdopodobnie dostałem w głowę i przez to miałem jakieś dziwne wyobrażenie. Spotkałem też trzy straszne kobiety, chyba wiedźmy. – zerknął na Miriam. – Kochana, nie chciałem cię straszyć. Mówię, że były to przypuszczalnie brednie człowieka w gorączce. – Tak jednak nie myślał. Istniało coś jeszcze poza tym światem. – A imię Erenc jest dość popularne w tym regionie. Sam znam dwóch czy trzech. – skłamał. Puls Miriam nieznacznie zwolnił.
– Jednak uważam, że powinieneś złożyć ofiarę Jojakimowi. Z tego co wiem, od początku panowania nie odwiedziłeś świątyni.
– Jeżeli cię to uspokoi, uczynię tak niezwłocznie jutro. Ech. Cieszę się.
– Z czego?
– Byłaś bardzo szczera. Zależy ci na mnie, skoro tak się otworzyłaś.
– Bo cię kocham. – albo chcesz, żebym tak myślał. Nie, Jarvis, to ty myślisz zdecydowanie za dużo.
– Miłości moja, jeśli chcesz, zorganizuję symboliczny pogrzeb Dęba.
– Naprawdę? Byłbyś w stanie?
– Oczywiście. Należy ci się to. Mogę także… – przerwał.
– Co? Mów już!
– Nie wiem, czy ci się to spodoba.
– Nie dowiesz się, jeżeli tego nie powiesz!
– Dehonestacja zwłok Imperatora. Specjalnie dla ciebie. Wbiję go na pal i postawię przed główną bramą do stolicy na dwa miesiące albo i rok, twoja decyzja! – gdy kończył zdanie, spojrzał w oczy Miriam. Zobaczył tam tylko przerażenie.
– Nie. Nie. Nie sądzę, by to dało mi spokój. Nie będziemy przedłużać łańcucha bestialstwa. Kochany, poniosło cię.
– Masz rację. Przepraszam.
– Za to chętnie wezmę udział w pogrzebie. Na chwilę jedną zostanę znów czarną wdową, by potem już nigdy nią nie być.
– Po południu zatem udamy się do świątyni. Przejdziemy się potem po dzielnicy biedoty, rzucając trochę złota dla nich.
– Widzę, że masz dobrego nauczyciela rządzenia, mój cesarzu.
– Raczej kilku doradców i ojca. Bez nich i ich inicjatywy nic nie doszłoby do skutku.
– Uważaj. Mogą tobą manipulować. To niebezpieczne mieć rozumnych doradców. Wielce niebezpieczne, może skończyć się to dla ciebie tym, że zostaniesz zwykłym pionkiem w ich rękach.
– Póki dzieje się dobrze dla kraju, póty nie zamierzam niczego zmieniać. A mój ojciec nie pozwoliłby im za bardzo rozwinąć skrzydeł. Kocha mnie.
– Chciałabym, żeby było tak jak mówisz. Ale władza zmienia ludzi. Mimo wszystko bądź ostrożny i myśl dwa razy. Albo i trzy. To nie zaszkodzi, a tylko pomoże.
– Pewnie zaraz powiesz, żeby im nie ufać. – kpiąco rzekł Jarvis.
– Najbardziej obchodzi mnie to, czy ty mi ufasz.
– Pokładam w tobie niezachwianą wiarę i ufność, najpiękniejsza!
– Skoro ufasz mi, nie musisz ufać nikomu więcej. Musisz patrzeć daleko i być powściągliwy na wielkich cesarskich naradach, wszystko dokładnie analizując. Akurat to wiem lepiej od ciebie, bo parę lat spędziłam przy boku Najwyższego Księcia.
– Jeżeli tak twierdzisz, miłości moja. – Powiódł dłońmi po jej piersiach. Wzbudzała w nim nieokiełznaną żądzę. Uśmiechnęła się, wydając z siebie jęk rozkoszy.
– Będziemy mieli jeszcze wiele czasu na takie rozmowy, kochany. Teraz zajmijmy się przyjemniejszymi rzeczami. – rzekła, wpijając się w usta Jarvisa. Ich zmysły znów zaczęły pracować na najwyższych obrotach, nie ostatni raz tej nocy.
Kilka dni później doszły smutne informacje do cesarza Jarvisa. Rozpoczęło się powstanie Tułaczy, i objęło cały obszar Gór Ciemnych. Oddział hoplitów wysłany do przeprowadzenia zwiadu zaginął zupełnie i nie było nikogo kto potrafiłby powiedzieć, gdzie ci żołnierze się znajdują. Jarvis, za radą ojca wysłał w rejon Gór ćwierć miriady wojowników. Po miesiącu nie było od nich żadnych wieści, a powstanie zaczęło powoli obejmować rejon Niziny Lodomerskiej, gdzie żyli najbiedniejsi rolnicy, ale także awanturnicy i bandyci. Niewesołe wieści z północy zostały złagodzone odrobinę przez wieść o ciąży cesarzowej Miriam. Cesarz zaczął spędzać z ukochaną jeszcze więcej czasu niż zwykle, a służba chichotała, mijając okute drzwi komnaty pary cesarskiej skąd dochodziły odgłosy intymnych igraszek.
Wysłano także kolejną, tym razem liczącą miriadę armię na Nizinę Lodomerską. Dowodził nią wybitny marszałek, pamiętający jeszcze wojnę z Kariosofią, Poale Safusum.
Wkrótce potem o audiencję cesarską poprosił człowiek tytułujący się Poetą, ubrany w obszarpane szaty, a cuchnący wódką zmieszaną z wymiocinami. Miano potraktować go jak zwykłego włóczęgę – usunąć z okolic zamku oraz obdarować paroma groszami na drogę – wszystko potoczyłoby się tak właśnie gdyby nie sam cesarz przechadzający się akurat w pobliżu głównej bramy. Zaciekawiony rozpaczliwymi okrzykami przybysza zbliżył się do niego.
– Straże, kim jest ten człowiek?
– Niejaki Poeta, panie. Podejrzany typ. – odparł mu jeden z gwardzistów.
– Przybywam na twój dwór, najjaśniejszy cesarzu! – zaczął Poeta, nie bacząc w halabardy skierowane w jego brzuch. – by szerzyć kulturę, zabawiać cię baśniami, wierszami, śpiewem, doradzać w niektórych sprawach, zwłaszcza dotyczących sztuki, rozwijać wśród ludu zainteresowanie czymś więcej niż pobytami w karczmie.
– Aha. – mruknął Jarvis. – Rozumiem. I ty uważasz, że jesteś mi potrzebny?
– Wręcz przeciwnie, Panie! – wykrzyknął Poeta. Odór z jego ust sprawił, że gwardziści z cesarzem cofnęli się. – To ty jesteś mi potrzebny! Jam jest słonecznik, który usycha!
– Zdecydowanie bredzi. – rzekł drugi gwardzista.
– Milcz! – wysapał Poeta.
– Dajcie mu mówić. – zadecydował Jarvis. Zaczynał się dobrze bawić.
– Dziękuję za okazaną mi łaskę. – Poeta skłonił się przed cesarzem. – Rzekłem, żem uschnięty słonecznik. Moje słońce przygasło, bo długi czas nie byłem na żadnym dworze, a dwór daje mi wodę do życia! Więc kiedy zapuszczę korzenie u ciebie, panie, to znów zacznę świecić i radować ludzi!
– Na którego władcy dworze już byłeś, drogi Poeto? – zapytał Jarvis.
– Dawne dzieje. Było to tak daleko, że nawet sobie nie wyobrażasz. Zaś jeśli mnie przyjmiesz, opowiem ci to i wiele innych rzeczy!
– Potrafisz się sprzedać. Wciąż nie wiem jednak czy potrzebuję śmierdziela na dworze, który dużo miele językiem.
– Mówisz o tym? – Poeta wskazał na siebie. – Panie, przebyłem niebezpieczną drogę do ciebie, a to jest efekt tego, co mnie spotkało w Tsh-Chewie. Zazwyczaj nie piję za dużo.
– Twoja twarz mówi co innego. – Jarvis się zaśmiał. – Myślisz, że nie jestem w stanie odróżnić twarzy opuchłej od nadużywania alkoholu. Masz problem, Poeto.
– Gdybyś przeszedł przez to co ja, prawdopodobnie byłbyś trupem! – na te słowa halabardnicy groźnie chrząknęli, gotowi zadźgać tego, co obraził majestat. W oczach Poety nie było strachu ani zdziwienia, tylko chęć czegoś, co Jarvis po raz pierwszy w swym krótkim życiu zobaczył. Poeta nie bał się śmierci, on jej pragnął. Cesarz gestem ręki wstrzymał swoich gwardzistów.
– Rzeczywiście mógłbyś mi się przydać. – Jarvis zwrócił się do żołnierzy. – Za godzinę ten człowiek ma być doprowadzony do porządku, przynajmniej na tyle ile wam się uda. Każcie go umyć czy coś w ten deseń. A ty, Poeto, przygotuj się na długą rozmowę.
– Tak jest, panie. – odpowiedzieli równocześnie gwardziści z Poetą.
Jarvis siedział sam, jeśli nie liczyć ochraniających go gwardzistów, w sali tronowej, kiedy otwarły się drzwi i wszedł Poeta, krocząc dumnie w nowych szatach. Towarzyszył mu jeden żołnierz. Cesarz wpatrywał się w jego twarz w miarę jak ten się przybliżał. Wciąż wyglądała marnie. Nie wiedział dokładnie, jaka siła zmusiła go do ulitowania się nad tym zniszczonym przez nałóg człowiekiem. Poeta stanął przed nim, wyraźnie oczekując na polecenia. Wciąż czuć od niego było fetor, jednak wyraźnie słabszy. Jarvis dłonią wskazał na krzesło obok tronu. Poeta posłusznie zajął tam miejsce. Milczał.
– Mój drogi Poeto, może na początek wyjaw mi swoje imię. – zaczął Jarvis.
– Nie sądzę, by moje imię coś ci dało, panie. Wolę po prostu być Poetą, jeśli nie robi ci to kłopotu.
– Oczywiście, Poeto. Oczywiście. Czy twój wiek też jest tajemnicą?
– Nie, mam czterdzieści siedem wiosen przeżytych.
– Zatem pamiętasz wojnę z Kariosofią?
– Przez mgłę, panie.
– Rozumiem, pewnie byłeś pijany. – złośliwie zauważył Jarvis.
– Otóż to, panie. Proste odpowiedzi są najpewniejsze. Dlaczego tak interesuje cię ostatnia wojna? Można poczytać o niej w kronikach, do których masz nieograniczony dostęp.
– Chciałem dowiedzieć się o niej trochę od tych, którzy może coś widzieli. Sam wiesz, że kroniki prowadzone przez dwory nie są bezstronne.
– Z pewnością panie. Naprawdę żałuję, że nie mogę ci wiele opowiedzieć.
– Bo byłeś pijany i nie pamiętasz niczego.
– Tak jest.
– Dlaczego pijesz? – nagle zapytał Jarvis. Sam nie wiedział skąd takie pytanie przyszło mu do głowy.
– Panie, nie obraź się, ale jesteś za młody, by to zrozumieć. – Poeta mówiąc to, miał oczy zwrócone na cesarza, ale jego wzrok patrzył dalej, poza zamek w Nahum Kemal, patrzył w przeszłość. Jakie rany zostały zadane temu człowiekowi?
– Jestem cesarzem! – krzyknął Jarvis. – Co było przyczyną twojego pijaństwa? Mam prawo chyba wiedzieć? – Poeta wciąż milczał. – Zostawiła cię kobieta, oszukała, umarła? Byłeś bardzo samotny? Straciłeś cały majątek? Zdechł ci ukochany piesek? Mów!
Poeta długo wpatrywał się w oblicze cesarza. Wyciągnął butelkę zza pazuchy. Spojrzał na nią, pokręcił głową i pociągnął spory łyk. Przymknął oczy i rzekł:
– Przyczyny, które wymieniłeś, panie, dowodzą tylko twojego niewielkiego doświadczenia życiowego. Nasłuchałeś się przyjaciół ojca, naczytałeś ksiąg. A uwierz mi, że istnieją straszniejsze rzeczy, takie które nie pozwalają zasnąć w nocy. Które tłuką się w twojej głowie i doprowadzają do szaleństwa. Szaleństwa, które zamienia się w obłęd. Obłęd w obsesję. I te bezsenne noce. Ich wrzaski, trzaski płomieni niszczących domostwa, krwawe pragnienie żołnierzy. Odór stęchlizny, trupów, który nigdy nie przestanie się wokół ciebie unosić. – w międzyczasie pojawiła się Miriam, stanąwszy w cieniu kolumny podtrzymującej sklepienie sali tronowej. Z uwagą przysłuchiwała się słowom Poety. – Alkohol tłumił krzyki, pomagał zasnąć. Dlatego piję. Mogłem się zabić, ale tego nie zrobiłem.
– Dlaczego? – cicho zapytała Miriam, nie zmieniając miejsca. Poeta zerknął w jej kierunku.
– Pani, pochodzisz z Kariosofii.
– Dlaczego się nie zabiłeś? – Jarvis ze zdumieniem skierował wzrok na żonę, nie rozumiejąc czemu używa zimnego jak sztylet i tak nienawistnego tonu. Nigdy jej takiej nie widział.
– Pani, wiesz kim jestem?
– Rozpoznałam cię. Marszałek Sto Miemilo. Zwany także Rzeźnikiem Północy. Może i kilkanaście lat nie opuszczałam komnaty, ale uczyłam się między innymi historii najnowszej.
– O co chodzi? Poeto? – Jarvis czuł się zdezorientowany.
– Kochany, ten człowiek, którego przyjąłeś na dwór na rozkaz Imperatora w czasie wojny przeprowadził masakry kilkunastu wsi i miast Kariosofii na północy. – w oczach Miriam płonął ogień nieokiełzanej wściekłości. – Kazał mordować wszystkich poza najsilniejszymi mężczyznami. Starców, kobiety, dzieci, niedołężnych… Jego armia zabijała kobiety na sam koniec, możesz domyślić się dlaczego. Słyszałam też, że nawet martwe dziewczęta służyły co bardziej zwyrodniałym wojakom do różnych uciech… – Poeta ukrył twarz w dłoniach.
– Czy to prawda? – zwrócił się do niego cesarz.
– To była wojna. Straszna wojna, po której odszedłem z armii. Miałem najgorszy element, wymknęli się spod kontroli. Gwałcili trupy, rabowali, zabijali, upijali się, tyle że… krwią niewinnych. A ja tego nie mogłem powstrzymać, sam Imperator gratulował mi tej strategii. Więc co mogłem zrobić? Skazać na śmierć całą armię? Nie, musiałem na to pozwolić, bo chłopcy walczyli dobrze, tylko po walce stawali się potworami. Wtedy myślałem, że jest to konieczna cena za zwycięstwo. A powinienem był odejść zaraz po tym, jak to się zaczęło. – łzy popłynęły mu po policzkach. – W ferworze wojny nie słyszałem tego, dopiero po powrocie do domu, do młodej żony. Nocami oni krzyczeli, błagali o litość, konali haniebnie okaleczeni. Więc zacząłem pić. Bardzo mi to pomagało. – przerwał na chwilę. W sali tronowej panowała ciężka cisza. – Jako honorowy dowódca mogłem się zabić, lecz tego nie uczyniłem. Dlatego, pani – rzekł do Miriam. – że uznawałem to za moją karę. Nawet alkohol do końca nie zagłuszał tych ludzi, sprawiał, że bzyczeli jak pszczoły w głowie. Zaś kiedy trzeźwiałem, najczęściej nieprzytomny, pojawiały się przede mną tłumy zabitych i stały wpatrując się milcząco we mnie, ich pogromcę. A każdy czyn w ciągu dnia, kiedy nie przypominali o sobie, nawet najmniej znaczący, kończył się myślą o nich. Ludzie patrzyli się na mnie, pijaka, z obrzydzeniem i pogardą, ale nie była to nawet ta część wstrętu jaka winna mi była być należna. Jednak z czasem alkohol przestawał działać, dlatego wyruszyłem w podróż, myślałem, że mi pomoże, nie spodziewałem się, panie, że masz żonę, która mnie rozpozna.
– A co się stało z twoją żoną, mówiłeś, że do niej wróciłeś po wojnie.
– Zacząłem ją bić, aż w końcu uciekła z kochankiem. Dobrze zrobiła. Naprawdę się kochaliśmy, panie, ale myślę, że żadna miłość nie jest w stanie udźwignąć ciężaru moich win.
– Powinieneś się zabić zaraz po powrocie. – wycedziła Miriam. – Ale ukochałeś to życie, wolałeś nawet znosić męki, tłumiąc je alkoholem i żyć tak, niż pozbawiać się tego! Jesteś zwykłym tchórzem.
– Nie masz racji pani. – Poeta zmierzwił sobie włosy. – Czekałem po prostu, aż będę przed kimś mógł wyjawić swoje winy. Wielokroć już spadałem, lecz nigdy nie dotarłem do serca otchłani. Zawsze wracałem. Powoli zaczyna brakować mi już jednak sił, a poza tym sądzę, że już czas na mnie. Niedługo pozwolę sobie spaść aż do tego czarnego, nienawistnego serca chłodu niepokonanej samotności. I tam dopiero poniosę karę za moje uczynki. Wieczną. – wyciągnął butelkę. Z drugiej kieszeni zaś wyjął czerwonawą fiolkę, otworzył ją, wlał zawartość do wódki, pomieszał i wypił duszkiem. Wstrząsnął się, po czym rzekł do Jarvisa: – Panie, za parę okamgnień padnę martwy. Dzięki wam odważyłem się wreszcie wypić tą truciznę, którą noszę ze sobą już prawie szesnaście lat. Jestem wam wdzięczny. Przynieśliście mi ulgę. Niech bogowie mają was w swojej opiece. Mam tylko jedną prośbę. – w kącikach ust wystąpiła mu krwawa piana. – Pochowajcie mnie tu, na cmentarzu w Nahum Kemal, gdzie się urodziłem i robiłem… – osunął się na kolana. – karierę i… kochałem… – oczy rozbłysły mu jak gwiazdy – Tam ona stąpa, mój utracony świat! – krzyknął i upadł na posadzkę, kończąc żywota u stóp cesarza.
IV
Marszałek Sto Miemilo został pochowany zgodnie ze swoim życzeniem. Miał skromny nagrobek opatrzony tylko datami urodzin, śmierci, imieniem i stopniem w armii. W ostatniej drodze towarzyszył mu tylko cesarz z cesarzową. Jarvis zaczął zastanawiać się nad tym, jak bardzo on jest nieprzygotowany do rządzenia. Problemy zaczynały go przerastać, lecz nadzieję na naukę pokładał w Lordzie Atkinsie i Radzie. Sytuacja zewnętrzna kraju nie wymagała zresztą żadnych interwencji. Handel zagraniczny rozwijał się, granice były w miarę bezpieczne, jedynie zaobserwowano ochłodzenie się stosunków z Telosforem oraz rozmieszczanie przez nich wojsk na granicy. Ten ruch wszakże spowodowany został trwającym powstaniem Tułaczy. A przynajmniej tak twierdzili posłowie z Telosforu…
Samo powstanie było niebywale osobliwe. Armia Poale Safusum nie stoczyła ani jednej bitwy, goniła często za duchami jakiejś wielkiej armii, która pojawiała się nocą, a znikała za dnia. Żołnierze stawali się nerwowi. Chłopi nie chcieli współpracować, bywali też wrogo nastawieni, tacy którzy woleli spalić swoje uprawy niż podzielić się nimi z armią cesarską. A armia zaczynała głodować. Spadało morale. Safusum nie zamierzał na razie przemieszczać się w Góry Ciemne, gdzie było centrum powstania. Jego planem było rozbić obozy na Nizinie, okopać się i w takim stanie przeczekać zimę. Potrzebne jednak były posiłki, bo wraz z pierwszym śniegiem rozpoczęły się masowe dezercje.
Zima na zamku Nahum Kemal przebiegała dość spokojnie. Miriam miała się świetnie w ósmym miesiącu błogosławionego stanu. Gdy przestało padać, a kolejne posiłki gotowały się do wyjścia na pomoc armii Poale Safusum, Jarvis przypasał do pleców Gedeona, zarzucił na siebie ciężki, ciepły płaszcz z norek, wzuł okute skórami lwów buty i postanowił pójść dodać ducha wychodzącym wojownikom. Przechodząc koło komnat Rady, usłyszał głośne krzyki dobiegające zza niedomkniętych drzwi. Zaciekawiony przywarł do ściany, by posłuchać kłótni trzech mężczyzn, po głosach rozpoznał ministra wojny, ministra skarbu oraz własnego ojca.
– Musimy wysyłać tych żołnierzy! Na wiosnę poprowadzą zmasowaną ofensywę na Nizinie i zdobędą punkty oporu w Górach! – krzyczał minister wojny.
– Skarb zaczyna świecić pustkami! – odgryzł się minister skarbu. – Decyzja o czasowym zniesieniu i generalnym zmniejszeniu podatków nie była dobra. Poza tym niedługo nie będziemy mieli czym zapłacić wojsku. No i rolnictwo zmniejszyło swoje wpływy kilkakrotnie po rozpoczęciu tego przeklętego powstania! To wszystko to…
– Dlatego musimy je zdławić. – stwierdził spokojnie Lord Atkins, przerywając mu. – Myślę także, że pora zawiesić dekret o czasowym zwolnieniu z podatków. Z powodu kosztów wojennych. Z tego samego powodu podniesiemy podatki, by po stłumieniu powstania obniżyć je ale nie bardziej niż do poziomu sprzed powstania. Mamy duże poparcie społeczne. Większość tych ludzi jest niekształcona. Zaapelujemy do ich poczucia patriotyzmu, podnosząc podatki, a potem je zniesiemy.
– A one i tak będą wyższe niż przed powstaniem. Niezły zabieg, Lordzie! – ucieszył się minister skarbu.
Jarvis poczerwieniał ze złości. A kogo podpis pod tym będzie widniał? Jego, oczywiście. Miriam miała rację. Władza zaślepia.
– Pozostaje problem Telosforu. – odezwał się minister wojny.
– Jak powstanie zostanie stłumione, ich wojska usuną się z granicy. Mam oficjalne zapewnienie od króla.
– Miejmy nadzieję. Ale i tak wyślę do garnizonów w pobliżu granicy telosforskiej rozkaz podwyższonej gotowości bojowej.
– Nie podoba mi się to wszystko. – niespodziewanie odezwał się minister skarbu. Po chwilowej euforii nie było już śladu. – To jest klątwa, mówię wam!
– Ty znowu zaczynasz? – Atkins stanął twarzą twarz z ministrem skarbu.
– Sam zobacz. Niepotrzebnie zgodziłeś się na to małżeństwo, mimo wszystkich profitów takiej umowy z Kariosofią. Bogom się to nie spodobało. I zsyłają kary na nasz kraj!
– Farmazony! – wybuchnął minister wojny. – Bogowie przecież się nie mieszają w sprawy tego świata, o ile w ogóle istnieją!
– I teraz jeszcze ta ciąża! Zdajesz sobie sprawę co może urodzić się z kazirodczego związku?
O czym oni mówią?
– Jak najbardziej. Mały potworek, który nie przeżyje więcej niż parę dni. – chłodno odparł Lord Atkins. – I co z tego? Każdemu może się zdarzyć. I póki cesarz nie wie, że jest w związku z własną matką, to wszystko jest w porządku.
– Jesteś perfidny i podły, Atkins. – rzekł minister skarbu. – Zemści się to na nas wszystkich, jeśli już się nie mści!
– Wiesz, że robię to dla dobra kraju! Cesarz nigdy nie był moim synem, jest ci to doskonale znane! To jest gra. Gra o władzę. Czy teraz nie mamy największej władzy, jaką kiedykolwiek mieliśmy?
– Ale jak można w ogóle coś takiego robić człowiekowi? To jest chore! – nie dawał za wygraną minister skarbu.
– Interes Lodomerii, której wiernie służę tyle lat jest dla mnie dobrem najwyższym. – dumnie powiedział Lord Atkins.
Jarvis ciężko dyszał. Nie mógł uwierzyć w ani jedno słowo, które usłyszał. Łudził się, że to koszmar, z którego za chwilę się obudzi. Ale w głębi ducha wiedział, że nigdy się nie obudzi. Ani nie zaśnie. Nienawiść opanowała jego umysł. W ręce chwycił miecz. Przez szparę w drzwiach zobaczył, że pozostałych dziewięciu członków Rady pojawiło się w komnacie. Dorwie ich wszystkich naraz. Wziął dwa głębokie oddechy, po czym kopniakiem wyważył drzwi, krzycząc:
– Więc to tak wygląda rządzenie, tak?
Na większości twarzy ministrów malowało się zaskoczenie, kiedy Jarvis w szaleńczym tańcu wirował po komnacie wśród strumieni krwi, odcinanych kończyn i głów. Podporządkował się całkowicie instynktowi zabijania. Miecz z łatwością przecinał ciała. Nikt nawet nie zdążył wydać krzyku. Nie minęło nawet parę uderzeń serca, a naprzeciw siebie stali cesarz z przerażonym Lordem Atkinsem. Wokół nich płynęła rzeka szkarłatnej posoki oraz leżały różne części ciała, a niektóre korpusy zabawnie podrygiwały, jakby za chwilę miały wstać i uciec. Ale już nigdzie nie uciekną.
– Czyli to wszystko było ułudą, tak, Lordzie? – wycelował miecz w jego pierś.
Lord Atkins upadł na kolana. Trząsł się cały, a na jego spodniach pojawiła się mokra plama, ślad moczu. Potem jednak opowiedział wszystko, nie pomijając ani jednego szczegółu, o zamianie noworodków i o okazji przejęcia władzy, do której sam Dąb-Jarvis go zachęcił.
– Spójrz na to z innej strony. Twoje małżeństwo z Miriam naprawdę przysłużyć się mogło dobrobytowi cesarstwa! Chciałem znów uczynić z Lodomerii pierwszą potęgę, przed którą inni drżeliby na sam widok naszych posłów. Zawsze służyłem tylko jednemu panu, Lodomerii. Poza tym, gdyby nie ty ta cała sprawa nie odbyłaby się.
– Jesteś nienormalny. – Jarvis odrąbał Atkinsowi nogi i ręce. – Zanim umrzesz, może okażesz skruchę. Zniszczyłeś właśnie dwóch ludzi, nie trzech. Jesteś potworem. Nie kochałeś nigdy tego kraju, bo inaczej nie uczyniłbyś czegoś takiego, śmieciu. – Jarvis odwrócił się i powoli wyszedł z komnaty, rozkoszując się zapachem świeżej krwi.
W drodze do komnaty cesarskiej, gdzie wypoczywała Miriam, zataczał się, odbijając od ścian. Korytarz wydawał się skakać, biec w różne strony, znikać i pojawiać się. Jak to określił Poeta? Ach, pijani krwią. Tak, jestem pijany krwią! Szedł dalej. Tysiące myśli. Każda goni w inną stronę.
Moja matka była moją kochanką.
Pożądałem własnej matki, a ona mi się oddawała .
Ożeniłem się z matką!
Nie można tak żyć. Nie można. Świadomość, że tyle miesięcy spędziło się w łożu z matką, hańbiło się to samo łono, z którego wyszło na świat, była wszechogarniająca, przytłaczająca i nie do zniesienia.
Taki cios od kogoś, komu całkowicie ufał. Szok i konsternacja. Nikomu nie można ufać. Wszyscy są źli. Ludzie dążą jedynie do własnego zysku. Tylko co teraz? Nie zabije Miriam, bo ją naprawdę kocha. Nie jako matkę, jako kobietę… Zła to miłość, cesarzu, obrzydliwa!
Płakał, gdy wchodził do komnaty. Wyglądał przerażająco, cały w zaschniętej krwi. Miriam zaraz zerwał się z miejsca i podeszła do niego. Brzuch był duży, jego przeklęty potomek, a ona zapytała się:
– Co ci się stało, Jarvis?
Połykając łzy, opowiedział jej wszystko.
– Co teraz, Dębie? Byłeś mi synem, straciłam cię, a teraz jesteś mi kochankiem. Moja miłość do ciebie nie jest matczyna, jest to miłość kobiety do mężczyzny.
– Co teraz? – Dąb był zrozpaczony. Gdzie nie patrzał, widział mrok i zło. – Ja wyjeżdżam tłumić powstanie. – musi coś zrobić. Zginąć z honorem. – A ty… ty… możesz zostać… Urodzić… to coś… I… nie pytaj się więcej o mnie… Ja cię ciągle kocham!
– Więc czemu nie możemy udawać, że nic się nie stało i być szczęśliwymi jak dawniej, Dębie! – głos Miriam zamienił się w nieszczęśliwe zawodzenie i lament. Sama nie wierzyła w słowa, które wypłynęły z jej ust.
– Nie żartuj. – śmiech Jarvisa zabrzmiał upiornie – Ja już nie żyję. Kocham cię, ale nie możemy być razem. Czas spalić wszystkie mosty wokół nas. Żegnaj. – rzekł, wychodząc szybkim krokiem.
Zaś Miriam położyła się na łożu i płakała. Nie mogła uwierzyć, że oto odzyskała syna i znów go traci, tym razem na zawsze.
Lecz, pomyślała leżąc wieczorem już nieco bardziej spokojna i opanowana, czego się innego spodziewać? Przecież popełnili jedną z największych niegodziwości. I to wszystko przez jednego człowieka, który liczył się tylko z samym sobą.
Nieoczekiwanie ujrzała w komnacie dwa przechadzające się marabuty i poczuła silny zapach kwiatów, lasu, wszelakiej roślinności jakiej można sobie tylko wyobrazić. Pani Drzew! Tak przynajmniej opisywały ją mity… I rzeczywiście, stanęła przed nią, najpiękniejsza kobieta całego wszechświata w swojej kwietnej szacie. Usiadła na skraju łoża.
– Kochana, nie wstawaj, w twoim stanie, to może być niebezpieczne. Przybyłam, by cię w jakiś sposób pocieszyć. – dotknęła zwiewną dłonią jej brzucha. – Byłaś tylko zabawką w rękach bogów…
– Słucham?
– Bawili się tobą, jak bawią się każdym tutaj. Pretekstem było jakieś dawne przewinienie twego męża…
– Jarvisa? – wtrąciła Miriam.
– Nie, Erenca. Spadł na ciebie gniew Jojakima. Nic nie mogłaś zrobić. Twój los musiał się już tak potoczyć.
– Nie pocieszasz mnie.
– Ach tak, dziecko będzie zdrowe, kochana. – rzekła, znikając.
Otworzyła oczy. Prawda li to czy kłamstwo? W komnacie czuła subtelną woń kwiatów, ale mogło to być złudzenie po tak trudnych emocjach i przeżyciach.
Podeszła do okna. Była świadkiem pięknego świtu. Wschodzące słońce majestatycznie oświetlało zabudowania Nahum Kemal, a w jej głowie rysowała się postać. Tylko kogo? Usiłowała przypomnieć sobie… Starzec! On coś wiedział! Mówił, że jeszcze zobaczy Miriam.
Podjęła decyzję. Kazała siodłać konia, nie zważając na swój brzuch. Bo i tak nie urodzi normalnego dziecka.
V
– Przednia afera, mój bracie! – Jojakim przeszedł się po komnacie. W jego oczach płonął ten niezdrowy płomień, którego Filokalius tak nienawidził.
– Tak, wielka szkoda, że się to już kończy. – Jojakim nie spostrzegł ironii w głosie brata.
– Kończy się jedno, zaczyna kolejne.
– Winieneś raczej rzec: kończę jedno, zaczynam drugie. Nie bądź taki skromny. – Jojakim zmierzył brata wzrokiem. Teraz się domyślił.
– Dziękuję ci za te słowa. – odetchnął głęboko. – Bo cóż innego można tu robić, jeśli nie mieszać się w sprawy naszych małych… podopiecznych? – Filokalius poczerwieniał.
– Powiadasz, że nie wiesz co robić! Możemy odpoczywać, radować oczy widokiem srebrnozielonych drzew, słuchać szumu wiatru, świergotania ptaków, oddychać czystym powietrzem, chłonąć obrazy zachodzącego i wschodzącego słońca, każdego dnia inne! Siedzieć na dziewiczych polanach, wyciągając nogi, stając się jednym z naturą! Mamy tu najpiękniejszy las, a ty byłeś w nim zaledwie raz czy dwa! Przemieszczasz się po tym pałacu, któremu trudno co prawda odmówić wspaniałości, od jednej nałożnicy do drugiej, w przerwie zaś oglądasz nic nieznaczące popisy tych głupich ludków.
– Jak to nic nieznaczące? Przecież oni odczuwają! – sarkazm aż wyciekał z jego ust. – Przecież oni przeżywają tragedie, upadki, depresje, chandry, nastroje samobójcze i wiele innych tak niezwykłych emocji, którym zresztą i my także ulegamy, drogi bracie! A te ich kobiety są całkiem niegrzeczne, przynajmniej większość z tych, którem miał okazję posiąść. Nawet jak udają niezdobyte dziewice to i tak w duszy marzą o tym, by były kochankami boga! A co do twoich zachwytów nad lasem, weź jego cząstkę i podziel się z ludźmi – będą cię kochali.
– Oszalałeś, Jojakimie? Dać ludziom las? Tym ohydnym, małym stworzonkom, myślącym tylko o najedzeniu się, wypróżnieniu i prokreacji? Nigdy! Nie doceniliby tego daru. Nie zrozumieliby. Przede wszystkim zaś zniszczyliby go! Drewno potrzebne jest wszak na budowę okrętów, machin oblężniczych, kusz, łuków, mebli i co oni jeszcze tam tworzą. Nie przeczę, ziemia ludzi jest cudowną, lecz oni to tak dawno przestali zauważać. A ja nie zamierzam ich w tym uświadamiać. Owszem, marzy mi się, by las się rozrósł, ale będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy ani jedno ludzkie życie nie będzie przebywać tam, w dole! Ach, jakżeż wspaniała to wizja! Las wszędzie! Dobiegają mnie zapachy, od których mdleję! Och! Wyobrażasz to sobie? Nowy, wspaniały świat!
– Dobrze wiesz, że nie mamy takiej mocy, by zetrzeć w pył wszystkich ludzi. Możemy ich co najwyżej doprowadzić do tego, by zaczęli jakąś głupią wojnę, ale zawsze ktoś przeżyje. Ten gatunek tak już ma. Wyrzucisz drzwiami, wejdą oknami.
– Wyrzucisz oknami, wlezą przez komin. Kolejne błędne koło. Parszywe karaluchy!
– Oj bracie, bracie. Lubię cię, wiesz?
– Po prawdzie, to ja ciebie też. Ciebie, i tą twoją wszechmanipulację.
– Ładne określenie. I nie narzekaj tyle, braciszku. Chodź. – wyszli na balkon. – Czy widzisz? – zapytał się Jojakim, wskazując ręką na tarczę słoneczną. Filokalius kiwnął głową z aprobatą. – Dla nas świeci prawdziwe słońce, ci na dole mają tylko jego namiastkę! – przyłożył palec do ust. Filokalius, który chciał coś odpowiedzieć, zamilkł. – Czy słyszysz? – brat Jojakima znowu twierdząco pokiwał głową. – To wiatr śpiewa. Tylko tutaj tak śpiewa wśród drzew! Oni zaś muszą zadowalać się niemelodyjnym świstem!
– Jednak jesteś wrażliwy, Jojakimie. A myślałem, że tobie tylko w głowie niecne harce ze śmiertelnikami.
– Pewnie, że jestem wrażliwy. – Jojakim obrócił się w piruecie. – Wysłałem nawet Panią Drzew, by nawiedziła biedną Miriam i sprawiła, by ta wierzyła, że urodzi zdrowe dziecko.
– Nikczemnik i dwulicowiec. – Filokalius spojrzał daleko w niebo. – Ale jak on przybędzie to nas ukarze… – rzekł do siebie, tak by brat nie usłyszał tego co mówi, bo nie lubił gdy o tym, co ma przybyć wspominano. Właściwie to nawet nienawidził. A może po prostu chciał o nim zapomnieć i cieszyć się teraźniejszością lub w ogóle nie chciał pamiętać?
– Właśnie, będąc w temacie, kochany mój, co radzisz mi jako kolejną hecę?
– Eech, Jojakimie, może zejdź już z tych koronowanych głów. Nie wiem, może tym razem zabaw się z tak zwanym motłochem?
– To jest myśl! – krzyknął Jojakim. – Zrobię teraz na odwrót! Może… Wiem! Dwie córki spiją ojca i oddadzą się z nim haniebnym uciechom. Pyszne!
– Przydałoby się też zniszczyć jakieś miasteczko…
– Tak! Układanka powstaje w mojej głowie! Doprowadzę do zniszczenia miasto, rzekomo za rozpustę, przetrwają tylko ojciec z żoną i dwiema córkami. Z żoną zrobi się coś po drodze, a córki, jak to córki, młode i chętne… Na jedynego mężczyznę w pobliżu.
– Wydaje mi się, że gdzieś już to grali. – powątpiewająco skwitował pomysł Jojakima Filokalius.
VI
Upiory otaczające Jarvisa nie chciały odejść. Przybierały one postać ludzi, których tak brutalnie zamordował. W czasie pierwszej nocy od wyjazdu biegał on po obozie krzycząc, żeby zostawiły go w spokoju. Dwaj żołnierze pochwycili go prędko i zaprowadzili do namiotu. Tam udał, że już wraca do równowagi. Do czasu aż został sam.
Tak się na da żyć. Nie po tym, co mi zrobili. Mnie i mojej matce… Nie po tym, co ja z nimi zrobiłem. Zabiłem człowieka! I to niejednego…
Gedeonie, czy zawiedziesz mnie teraz?
Nigdy, panie!
Więc przyjmij pozycję.
Wedle rozkazu, panie!
Nie sądziłem, że przyjdzie mi tak kończyć życie…
Jarvis skoczył na Gedeona, który wbił się w młode, serce oraz skrócił męki cesarza.
Rano znaleziono ciało władcy. Żołnierze wpadli w popłoch. Do końca dnia w obozie nie został ani jeden żołnierz. Armia pomocnicza uległa samoistnemu rozwiązaniu. Dowódcy nie sprzeciwiali się powrotowi podkomendnych do domostw, bo przewidywali, co zacznie dziać się, gdy tylko wieść o śmierci cesarza rozniesie się po kraju i przekroczy jego granice. W obozie trwał tylko cesarz Jarvis. Dąb. Nikomu nie przyszło do głowy, bo ponieść ciało cesarza do stolicy. Nikt nie pomyślał o tym, by choć pochować cesarza albo chociaż przykryć sztandarem. Pozostawiono je na ucztę dla ptaków.
VII
Po paru dniach bezustannej podróży konno minęła Laanderthayię i skierowała się na południowy trakt. Brzuch ciążył, czuła się fatalnie. Ale musiała wrócić do jaskini, w której spotkała starca. Powoli zaczynała rozumieć, przez te wszystkie dni jazdy zastanawiała się nad prawdą i jakby jakieś światło oświecało ją pomału, tak jak uczy się czegoś małe dziecko.
Skręciła w las, minęła zagajnik, zatrzymując się przed jaskinią starca. Niewiele się tu zmieniło przez te siedemnaście lat, może tylko mrok lasu bardziej się wzmógł. Zawołała go imieniem, które jej wtedy wyjawił.
– Eliaszu! – nie pojawił się, ale wiedziała, że niedługo nadejdzie. Mówił, że jeśli wywoła się go tym imieniem przyjdzie na pewno.
Zsiadła z konia. Spoczęła powoli na piasku przed jaskinią. Wypiła ostatni łyk wina z bukłaka. Miało się ku wieczorowi. Krzyk sowy rozległ się gdzieś w przestworzach złowieszczym brzmieniem. Jej ciałem skręcił skurcz. Zastygła bez ruchu, wytrzymując ból. Dziecko od paru dni nie kopało, nie ruszało, a ją opanowywały najgorsze przeczucia. Wtem usłyszała za sobą ten głos. Głos, który ją wtedy ocalił.
– Dziecko moje, co ciebie do mnie sprowadza w takim stanie? – Eliasz wyrażał najprawdziwszą troskę.
– Pojęłam, starcze. – czuła jednak jakąś duchową atencję przed używaniem imienia Eliasz. Była przecież pierwszą osobą, która je poznała.
– Co takiego?
– Wszystkie prawdy o bogach.
– Prawda jest tylko jedna, dziecko.
– Wiem. Bogowie stworzyli swoje własne prawdy, którymi mamią nas.
– Zrozumiałaś relatywizm złych duchów, Miriam. Wróciłaś w dobrym momencie, chociaż… nie powinnaś narażać dziecka, obojętnie z jakiego związku ono pochodzi.
– Nie pojęłam jednak wszystkiego. Mówisz o bogach jako o złych duchach. A przecież Pani Drzew…
– Ach! Myślę, że dziś wszystko stanie się jasne. Sowy głośno krzyczą. Ten świat przemija.
Miriam skrzywiła się, bo chwycił ją kolejny skurcz.
– Źle się czujesz, dziecko. Połóż się, a ja ci opowiem część historii. Po niej zapadnie twoja decyzja. A może dzisiejszej nocy stanie się coś innego, kto wie… – przerwał na chwilę. Jego oczy wzniosły się w górę, a postać jakby zajaśniała. – Bogowie! – roześmiał się, a jego śmiech wypełnił jaskinię jasnym dźwiękiem. Miriam pomyślała, że na sam dźwięk tej przeczystej radości, Jojakim przeraziłby się i zaczął uciekać. – Zawładnęli sobie nazwą, którą winna być jedność. Co zrobili z Prawdą? Też ją zawłaszczyli. Podzielili się światem i nim rządzą, snując bajeczki o nieinterweniowaniu, o swojej idealnej dobroci i apatii, a tak naprawdę przeżywają emocje silniejsze niż ludzie. Nie chcą pamiętać, że jest Ktoś, kto nie jest czasem, Ktoś, kto jest architektem. Stworzyli swoją własną pozaczasowość, lecz jest to tylko ułuda, piękny obrazek. Ich pozaczasowość jest w Jego poza czasem, czyli pozaczasowość bogów jest czasem, który jest, istnieje realnie i płynie. Są oni czasem pozaczasowości, stanem bliskim Jemu, ale tak odległym jak to tylko możliwe. Chcieli zabrać mu Jego atrybuty i moce, ale stworzyli tylko ich nędzną namiastkę. Przecież bogowie stoczyli tu Wielką Bitwę. On nie musiałby walczyć. Sama Jego obecność zmiotłaby bogów w otchłań. I nie myśl, dziecko, że On należy do bogów, przeciwnie to bogowie należą do niego, choć już tego nie pamiętają. Oni są źli, bo są pyszni, a w pysze jest zawsze najpierwsze źródło zła. On dał im możliwość naprawy, stworzył bogów bowiem jako pierwsze istoty i bardzo ich kochał. Ale zobacz co oni uczynili z tą możliwością. Zamiast zstąpić na ziemię i żyć wraz z ludźmi, przez trudy świata odkupując straszliwą winę, ich pycha powiększyła się i zabrali Mu ostatnie stworzenie, które uczynił, sprzed Jego oczu. Ale On przybędzie tutaj, jak mówią Święte Pisma. Nie w swojej postaci, lecz w ludzkiej, takiej jakiej mieli stać się upadli bogowie. Skończy się wtedy ta Epoka Ciemności i Prawda zatriumfuje. Ten czas jest naprawdę niedaleki, dziecko. Zapytasz, czemu zwleka? Otóż, Jego miłość do złych duchów, bogów jest tak wielka, że wciąż wierzy w ich poprawę. Ale taki stan nie może być wieczny, bo oddala nas, ludzi, od Jego Prawdy. Bogowie już tak zatracili się w swoim trwaniu, że wolą umrzeć niż ukorzyć się i żyć. On może zrobić wszystko, lecz nie może żądać miłości do Siebie od bogów. Więc w końcu przybędzie. Zwleka także, bo dla niego nasze miriady lat to, jakby to powiedzieć… mrugnięcie okiem. Ale zmierzch już zapada. Upływa nieubłagalnie czas świata…
– Skoro jest jedna Prawda, jest też jeden Bóg. To jest ta nauka, starcze.– wyszeptała Miriam. Eliasz otworzył jej duszę. Czuła, że chce śpiewać, ale nie mogła wydobyć głosu, bo skurcze zaczęły się nasilać. Zaczynała też drżeć z zimna, jakby jęła dopadać ją gorączka.
– Doskonale, moje dziecko. Tym wyznaniem postawiłaś siebie w rzędzie sprawiedliwych. Bo nie myśl, że tylko my to pojęliśmy. O nie, wielu już było przed nami, nawet teraz mam kontakt z ludźmi, którzy
wierzą w Święte Pisma. Wielu też będzie po nas. Mam tylko nadzieję, że kiedy On przybierze ludzką postać, będę jeszcze żył, by Go powitać, a nie by On powitał mnie na swym wiecznym łonie.
– To już typowo ludzkie odczucie, starcze, niegodne ciebie. – roześmiała się Miriam, po czym jej pierś rozdarł okrzyk bólu. Zdołała jeszcze spojrzeć między nogi. Wody odeszły. Potem zemdlała.
– Dziecko jest martwe. – usłyszała po jakimś czasie głos Eliasza. Był poranek. Otworzyła oczy. – Dziecko jest martwe. – powtórzył Eliasz, podając jej kubek świeżej wody. – Czy chcesz je zobaczyć?
– Nie. – cicho odparła Miriam. – Wiedziałam, że będzie martwe. Jakże inne mogłoby być, skoro padłam ofiarą gniewu Jojakima? Jakie ono mogłoby być, jeśli jego ojcem był mój syn? Pochowaj je, ja nie chcę w tym brać udziału.
– Co teraz? – zapytał Eliasz.
– Przecież wiesz. – odpowiedziała Miriam. – Wiedziałeś już jak tu przybyłam.
– Nieważne jest to, co ja wiem, ważne czy ty to wiesz.
– Daj mi tą księgę z Świętymi Pismami, o której mówiłeś wczoraj.
– Proszę. – wręczył jej opasłe tomiszcze. – Mnie i tak niepotrzebna, bo znam ją na pamięć. A poza tym, może czas robić kopie dla ludzi?
– Wiedziałam, starcze. W niej odnajdę ukojenie. – podniosła się chwiejnie. Podreptała do konia i sprawdziła bukłaki. Eliasz napełnił je wodą, uzupełnił także zapasy. Wsiadła na konia. – Dziękuję starcze! – krzyknęła mocnym głosem. Kubek wody przywrócił jej siły. – Może się jeszcze spotkamy. W lepszych czasach. – ściągnęła lejce i cwałem pognała na południe, na pustynię, gdzie miała spędzić samotnie resztę żywota. Czarna wdowa powróciła.
Eliasz patrzył za nią, aż zniknęła mu z pola widzenia. Otulił się szczelniej płaszczem i zatrzymał się przed wejściem do jaskini. Chciał iść po łopatę, by pochować dziecko, ale usłyszał coś, co go zatrwożyło. Z ciemnego miejsca w jaskini, gdzie przykrył czarną płachtą ciało niemowlęcia, dobiegało ciche kwilenie. Zbliżył się i zdarł zasłonę. Jego twarz rozpromieniła cudowna światłość. Z nabożnym lękiem upadł, szepcząc słowa:
– Panie, to Ty?
KONIEC
Pierwsze zdanie mnie troszkę zdruzgotało, ale może wrócę w przyszłości, jeśli inne komentarze mnie do tego przekonają :)
https://www.martakrajewska.eu
Zapis dialogów do generalnego remontu…
Internet mi świadkiem, że próbowałem przeczytać, lecz nie udała mi się ta sztuka.
"Oliwa z oliwek" jest tak poprawne i miłe dla ucha jak "maślane masło".
kurde, nawet nie zauważyłem że takie coś popełniłem :D spasiba Bravincjusz
a mnie się nawet podobało – wiele rzeczy do poprawy stylistycznie, ale pomysł, zakończenie i postacie przejmujące. Ćwicz dalej, spróbuj poprawić styl i może ktoś to zechce wydać :D pozdrawiam