
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W pieczarach u podnóży Gór Słonecznych pomieszkiwały i mnożyły się straszliwe gulbacze. A tak przynajmniej twierdziły stare baby z Młyna Pod Górą.
Pielgrzym przybył zatem do Młyna Pod Górą.
Nikt jak dotąd owych gulbaczy nie widział, bo pojawiały się nocą przy zwłokach, które stanowiły ich główne jadło, chociaż nie gardziły i świeższym mięsem. Dwóch strudzonych podróżnych znaleziono rozszarpanych pod bramą Młyna wczoraj rano, wyglądało to na robotę potworów, chociaż Pielgrzym uważał, że raczej ktoś sprytnie wykorzystywał wiejskie zabobony. Tym bardziej, że coś w rodzaju masowej paniki zdawało się opanowywać zwyczajnych mieszkańców Młyna Pod Górą. Wybuch histerii, czynienie z normalnych często zjawisk efektów działania sił nieczystych – ktoś mógł w tym maczać palce. Dla zysku. Człowiek zawsze dąży egoistycznie do własnego zysku, pomyślał Pielgrzym i westchnął głośno.
W gospodzie wysłuchał relacji wszystkich zebranych. Każda opowieść była inna, każdy mężczyzna podawał inne szczegóły. Jeśli przyprowadzili jakieś kobiety, milczały, dumnie wpatrując się w swoich mężczyzn, którzy tak barwnie opowiadali o niebezpieczeństwach.
– A kto widział gulbacza na własne oczy? – zapytał Pielgrzym.
Wszyscy umilkli, odwracając się od Pielgrzyma. Wrócili do swoich zajęć: do picia, do jadła, do śpiewu, do szczypania w tyłek córek karczmarza, do spadania z ław i do zwracania jadła pod stoły.
– Widzę, że to miasto zostało nawiedzone. – rzekł Pielgrzym, gdy spożył strawę. – Pójdę zatem w góry i sprawdzę co tam się naprawdę dzieje.
Ruszył w drogę, podpierając się swoim starym kijem.
Wśród ostrych skał ujrzał zgarbioną sylwetkę, która na jego widok wydała przeciągły syk i zniknęła w pobliskiej grocie. Pielgrzym podążył za tą sylwetką, przeczuwając, że w tej grocie znajdzie rozwiązanie zagadki, która tak dręczyła mieszkańców Młyna Pod Górą.
Pielgrzym dobrze widział w mroku. Coś siedziało pod tylnią ścianą. Czy był to osławiony gulbacz? Pewnie tak. Grota cuchnęła. Gulbacz syknął.
– Widzisz co się ze mną stało? – rzekł do niego gulbacz.
– Ty nie jesteś potworem. – szepnął Pielgrzym, patrząc ze zgrozą i litością jednocześnie na oblicze dotkniętego jakąś dziwną chorobą człowieka.
Piękny to on nie był. Jego twarz uległa połowicznemu rozpadowi, po lewej stronie zionął czernią pusty oczodół, a czaszka wychodziła na zewnątrz. Zanosiło się też na to, że niedługo straci kolejne oko. Jego ciało cuchnęło podobnie jak pleśń na budynkach w Stolicy. Odpadła mu stopa, zostały mu tylko cztery palce u dwu rąk. Miał na sobie postrzępione, stare, na wpół zgniłe ubranie, przemoczone zielonkawą ropą, która co pewien czas wypływała z różnych otworów na jego ciele. Jednak był człowiekiem. Pielgrzym zrzucił swój płaszcz i podał mu go. Rzekomy gulbacz popatrzył na niego jednym okiem podejrzliwie, lecz przyjął dar nic nie mówiąc. Zaraz też otulił się nim szczelnie.
– Słusznieś zauważył, że nie jestem potworem. Ale uwierz mi, byłem nim. Byłem gorszy niż najgorszy zbójca z Młyna, a duch mój był czarny jak smoła i dusił się w tym ciele.
Pielgrzym milczał i słuchał.
– Dlatego teraz tak wyglądam. Wszystko przeze mnie. Odszedłem kiedyś spod Młyna. – przełknął chrapliwie ślinę. – Wkrótce ta choroba zaczęła trawić mnie ciało i mam już tak przez trzy lata. Nie chce mnie zabić. Jednak sam sobie życia nie odbiorę, bowiem czyniłem to już wiele razy innym. – spojrzał na Pielgrzyma. – Ty się mnie nie boisz. Ty jesteś inny.
Pielgrzym milczał i słuchał.
– By jakoś przeżyć kradłem różne rzeczy z domów nocą. Ale nigdy nie posmakowałem trupa. To te głupie baby sobie coś ubzdurały. Wymyśliły te potwory. Groby zaś rozkrada pewna szajka z miasta, Gruby Dżim i jego kompania.
– A te dwa ciała pod bramą miejską? – zapytał Pielgrzym.
– Robota pum. Napadły ich i zaczęły jeść, a jak strażnik poświecił lampą, to uciekły.
– Niepokoi mnie to. Pumy pod bramami miejskimi? Świat się zmienia, Henochu.
– Skąd znasz moje imię? – gulbacz-Henoch podniósł się z ziemi, by skierować swe oko w oko Pielgrzyma.
– Słyszałem o twoich dokonaniach. – Pielgrzym jakby urósł. – Henochu, rzekłeś, że wyglądasz tak przez twoje czyny! Jednak wielu popełnia o wiele gorsze rzeczy, a żyje w atłasach i opływa złotem. Powiedz mi, dlaczego tak wyglądasz! – to był rozkaz. Henoch wydobył z siebie coś na rodzaj szlochu, po czym zaczął mówić.
– Oni są w o wiele gorszej sytuacji niż ja. Ich ciała wyglądają wspaniale i bogato, lecz duchy są, takie jakim ja jestem. Moje zaś ciało jest obrzydliwe, lecz duch czuję w sobie cudownie lekki. Stałem się taki, ponieważ ja zrozumiałem. Zrozumiałem i przeraziłem się tym, co zrobiłem.
Pielgrzym uśmiechnął się, po czym przytulił go jak ojciec powracającego z trudnej i dalekiej drogi syna.
– Tym się od nich różnisz. Henochu, czy jesteś gotów?
– Jeśli mnie poprowadzisz.
– Przeceniasz moją moc. I nie doceniasz swojej. Musisz tam iść sam. Nie bój się. Nie stawaj. Czy jesteś gotów?
– Tak.
– Pójdziesz przez las, a gdy dotrzesz na wybrzeże, ktoś będzie na ciebie czekał. Dalej pójdziecie razem.
– Kto to będzie?
– To już wiesz ty, nie ja.
– Alea… – rzekł do siebie. – Alea…
– Henochu, czy jesteś naprawdę gotowy?
– Tak.
– Zaśnij więc i nie lękaj się.
Gdy Pielgrzym wychodził z pieczary, Henoch leżał na wznak, ręce jego spływały wzdłuż tułowia. Pierś jego przestała unosić się w oddechu, a Pielgrzym westchnął smutno i powiedział:
– Żegnaj. Mnie jeszcze nie wezwali. I długo nie wezwą.
Ruszył w stronę Młyna. Miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
W mieście otoczyła go grupka ciekawskich. Pielgrzym rzekł tylko:
– Pewne sprawy lepiej relacjonować za dnia. Ze wschodem słońca czekajcie na rynku. Niech przybędzie też burmistrz.
Pielgrzym powrócił, gdy promienie słońca oświetlały najwyższą wieżę w mieście, lecz pod murami wciąż panowała jeszcze ciemność. Tłum, mimo wczesnej godziny, zebrał się całkiem spory. Ludzie rozstąpili się, zaś Pielgrzym kroczył wśród całkowitej ciszy, podpierając się, jak to miał w zwyczaju, dębową laską.
Nim przemówił, Pielgrzym przypomniał sobie swoje pierwsze Wielkie Doświadczenie.
W oddali majaczyło najpiękniejsze wybrzeże, jakie kiedykolwiek widział, lecz las wokół gęstniał i potężniał z każdym jego krokiem. Przebył Góry Przejścia, o których powiadano, że niewielu je pokonało, a teraz miał poddać się, gdy widział już Morze? Odkąd jednak wszedł w tamtą mgłę u podnóży Gór wszystko wydawało mu się dziwne. Magiczne. Choćby ten las. Las, zdawałoby się normalny, a miał wrażenie, że drzewa rozmawiają. Wtem usłyszał dźwięk harfy. Zobaczył młodego mężczyznę, siedzącego na głazie, lekko trącającego struny i śpiewającego w jakimś nieznanym języku, który powoli układał się z czasem słuchania w zrozumiałe słowa, całe wyrazy i opowieści o upadku, odrodzeniu, wielkich bohaterach oraz jeszcze większych zdrajcach. Widząc Pielgrzyma, przerwał śpiew, lecz nie grę. Spojrzał mu w oczy, a Pielgrzym zobaczył w nich całe swoje dotychczasowe życie, swoją historię.
– Nie dostaniesz się na wybrzeże, póki moje palce trącają struny. Przybyłeś zdecydowanie za wcześnie, Pielgrzymie. Masz jeszcze wiele do zrobienia. Lecz nie przybyłeś też na próżno. Dowiesz się rzeczy, których powinieneś wiedzieć, nim zaczniesz swoją prawdziwą pielgrzymkę. Pielgrzymkę, na której końcu będzie na ciebie czekała ciemność lub cisza.
– Niezbyt to pokrzepiające słowa. – Pielgrzym przeraził się, bowiem spostrzegł, iż doszedł do Krańca Krańców.
– Czemu? Cisza oznacza wejście, bowiem umilknie moja muzyka, która broni ci dotarcia na wybrzeże, a gdy przejdziesz usłyszysz znacznie piękniejsze rzeczy. Moje brzdąkanie to tylko echo.
Pielgrzym milczał.
– Tylko w śmierci klucz. – rzekł tamten.
Pielgrzym ocknął się i przemówił do tłumu.
– Czy jest tu obecny Gruby Dżim?
– Taa. – ordynarny głos należał do równie ordynarnego człowieka. Śmierdzący grubas z imponującym wąsem, na którym pozostawały resztki wczorajszego posiłku. Długie tłuste włosy były przerzedzone i nierówne. Towarzyszyło mu trzech chudych i chytrze wyglądających kolegów.
– Czy przyznajesz się, że ty i twoja kompania rabujecie groby, rozpuszczając kłamliwe wieści o gulbaczach?
Gruby Dżim wyszczerzył brunatne zęby. Jego koledzy sięgnęli pod pazuchy płaszczów, zapewne kładąc ręce na sztyletach.
– Nic mi o tym nie wiadomo. – rzekł. – Ale jeżeli będziesz, brudasie, gadał takie głupoty, to nie ręczę za siebie.
Tłum powoli się rozchodził. Pielgrzym spuścił z pokorą głowę. Nie przyznał się do winy, a więc nie będę go mógł uratować. Dokonało się.
Na placu nie został już nikt, po Grubym Dżimie i jego kolegach także nie było śladu. Pielgrzym zarzucił na głowę kaptur, wyszedł przez bramę za miasto. W gaju, jakąś milę drogi od Młyna otoczył go Gruby Dżim z kompanami.
– Zachciało ci się węszyć, co? Niestety, to twój koniec, brudasie. – warknął Gruby Dżim.
Pielgrzym podniósł w górę swój stary kij. Błysnęło liliowe światło, a Gruby Dżim wraz z kolegami padli martwi na drodze.
Pielgrzym stał i milczał.
Potem odszedł.
KONIEC
Tekst z gatunku z tych, co zawierają absurdalną liczbę błędów. Powtórzenia, zaimkimi, przymiotniki, szalejąca interpunkcja i niepoprawnie pisane dialogii. Nie podobało mi się.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick