
Prolog
Czterech chłopców stało dookoła ogniska. Każdy trzymał zaostrzony patyk, na którym piekł się kawałek zająca. To prawda, w szkolnym refektarzu dostaliby znacznie większe porcje (nikt nie przypuszczał, że po wypatroszeniu i obdarciu ze skóry, zdobycz skurczy się do tak nikczemnych rozmiarów) i zostałyby one hmmm… przyprawione, ale wolność i zakazany owoc na deser dodawały każdej potrawie niezapomnianego smaku. A to był dopiero początek drobiazgowo zaplanowanego wieczoru.
– Zimno się robi. – Zgobariusz zadrżał lekko i szczelniej otulił się płaszczem.
– Czekaj, zaraz cię rozgrzeję. Potrzymaj. – Smagły, ciemnowłosy Malfikus przekazał najbliższemu koledze zaimprowizowany rożen, a sam wyciągnął różdżkę i podszedł do zmarzlaka. – Spójrz na mnie.
Pewnym głosem wypowiedział inkantację, moc popłynęła przez pręt. Brunet nie miał najmniejszych wątpliwości. Ostatnio wiele się nauczył o uzdrawianiu. Tylko Zgobariusz, zamiast poczuć się lepiej, westchnął i jak kłoda runął na plecy. Szczątki zająca wylądowały w płomieniach razem z kijkami.
– Co mu się stało?!
– Malfi! Coś ty mu zrobił?
– Na kształtne cycki Morgany! Ale on jest gorący!
– Ja tylko rzuciłem zaklęcie rozgrzewające… Miało mu się zrobić cieplej.
– A znasz coś na zbicie gorączki?
– Nie. – Zawstydzony chłopak schował nieszczęsną różdżkę. – Musimy zabrać go do infirmerii.
Malfikus bał się użyć chociażby banalnego zaklęcia lewitacji. Do teleportacji żaden z młodzieńców jeszcze nie dorósł. Na szczęście Altimer nie tracił czasu na wahania i po chwili nieprzytomny blondyn unosił się dwa łokcie nad ziemią. Pozostała trójka pognała w stronę akademii, przytrzymując troskliwie kompana.
***
– Ty bezecny kpie! – darł się dyrektor szkoły. – Jakżeś mógł tak okrutnie durować? Azali pobyt w naszej wspaniałej akademii ni krzty rozumu ci nie przysporzył?
Stary czarownik poczerwieniał ze złości, jakby chciał iść w zawody z zawartością pucharu stojącego na stole. Malfikus wcale nie musiał patrzeć na wrzeszczącego profesora, aby o tym wiedzieć; miał już pewną praktykę w wysłuchiwaniu tego typu przemów. Doświadczenie mówiło mu, że lepiej nie odrywać wzroku od ciżem spokojnie spoczywających na skórze wiwerny. Gdyby zamiast niej leżał tu miękki kobierzec, pewnie znalazłby ślady własnych stóp. Głęboko odciśnięte. Taaak, bywał częstym, acz niechętnym, gościem w gabinecie Grecjusza. Zaczął od razu, na pierwszym roku.
***
Co to ja wtedy przeskrobałem? Ach, tak. Zniknąłem jednorożca, którego mistrz bestiariusz przyprowadził na lekcję. Zamierzałem jedynie zlikwidować mu róg. Nawet nie cały, tylko kawalątek. Tak dla śmiechu. No dobrze, chciałem wiedzieć, jak będzie się prezentował w roli konika. Ale w zaklęcie poszło zbyt wiele energii i… Nie zostało nawet jedno kopytko.
Musiałem potem tysiąc razy przepisać punkt regulaminu głoszący, iż „obowiązkiem każdego maga jest dbać o wszelkie magiczne stworzenia jeśli jeno owe szkody człekowi nie czynią tudzież na żywot jego nie czyhają”. Wraz ze szczegółowym omówieniem wszystkich wyjątków, które namiętnie czynią szkody lub na żywot czyhają. A najchętniej łączą jedno z drugim. I to kazano mi nie byle jak nabazgrać, lecz pięknie wykaligrafować, takim samym pokręconym pismem jak w tej śmiertelnie nudnej księdze starszej jeszcze niż onuce Zgredzjusza. Pewnie ślęczałbym nad tym aż do końca wakacji, gdyby Zgobek nie zdradził mi zaklęcia zmuszającego pióro do kopiowania zapamiętanego tekstu. Warto mieć przyjaciół.
***
Przemawiający dyrektor dopiero się rozgrzewał. Jego głos rozbrzmiewał w całej komnacie, odbijał się echem od ścian, wydostawał się na dziedziniec i płoszył tam gołębie.
– Ty niecny hultaju! Niezmiernieś mnie rozczarował. I, z bólem przyznaję, nie pierwszy to raz pożałowania godne okoliczności przymuszają mnie, aby wezwać cię tu, do mego gabinetu…
***
Nie po raz pierwszy, i nawet nie po raz drugi.
Za drugim razem poszło o popisywanie się sztuczkami magicznymi przed mieszczanami. Najpierw wysłuchałem długaśnego wykładu o konieczności ukrywania umiejętności, a zwłaszcza samego procesu czarowania, przed pospólstwem. Nigdy nie myślałem, że konsekwencje zdradzania sekretów naszej sztuki mogą być aż tak paskudne. Na to, że głupio rozpowszechniać sekrety własnej profesji, jeszcze mógłbym sam wpaść. Pewnie nawet powinienem. Ale żeby tak ni stąd, ni zowąd palić czarowników na stosach? Jaki chory umysł może zrodzić taki pomysł?
A po wygłoszeniu umoralniającej przemowy, Zgredzjusz kazał mi posprzątać całą szkołę. To znaczy, odnowić sufit, ściany i podłogę w każdym pomieszczeniu po kolei. Przy pomocy czarów, ale i tak naharowałem się strasznie. Niby zaklęcie proste, ale spróbujcie powtarzać je kilkadziesiąt razy dziennie. Załatwiałem raptem co najwyżej trzy komnaty w ciągu jednego wieczoru a i tak ledwo miałem siły, żeby się rozebrać przed przewróceniem na łoże i zaśnięciem. Niestety, w naszej akademii sal, klas, schowków i korytarzyków nie brakuje. Mógłbym nawet zaryzykować twierdzenie, że każdy pokój ma swój duplikat. Zapewne na wypadek uszkodzenia oryginału.
Na nieszczęście, stary ramol zadbał o odpowiednio silną motywację do pośpiechu – zabronił mi opuszczać uczelnię przed ukończeniem pracy. Działało doskonale, dopóki nie odkryłem bardzo ciekawej rzeczy. Otóż, odnowione magicznie ściany zwykle odrobinę jaśnieją. A rzucone na nie czary iluzyjne wymagają dłuższej chwili, żeby się dostosować do zmian. Jak tylko to zauważyłem, zacząłem sprawdzać, co za sekrety chroni się iluzjami. I odnalazłem, między innymi, mnóstwo tajnych przejść. I wewnątrz szkoły, i prowadzących poza nią. Od tego momentu tempo sprzątania mocno spadło.
***
– Niech i to zakonotowanym zostanie, iż ty i druhowie twoi opuściliście akademię bez zezwolenia, czego reguła szkolna stanowczo zabrania.
***
Podejrzewam, że regulamin pisano właśnie po to, aby zakazać wszystkiego, co w życiu żaka wesołe, miłe, ekscytujące lub przynoszące uznanie kolegów.
„Opuszczanie akademii bez zezwolenia” weszło mi w nawyk. Te wszystkie ukryte tunele w ścianach aż się prosiły o usunięcie starych pajęczyn. W końcu dyrektor kazał mi posprzątać całą szkołę, czyż nie? Cieszyłem się zdobytą wolnością i poznawałem każdy kąt w miasteczku, dopóki mnie nie złapali. Okazało się, że nauczyciele doskonale zdają sobie sprawę z istnienia tajnych przejść prowadzących poza szkolny gmach. W każdym jednym umieścili jakąś wredną pułapkę. Banda sadystów. Długo potrwało, zanim dowiedziałem się, jak je można rozbroić.
A w dodatku Zgredzjusz kazał mi przez okrągły miesiąc pomagać w kuchni. I to bez wykorzystywania magii. Dwie setki uczniów potrafi mnóstwo zjeść. Trzy razy dziennie. Zastanawiałem się, skąd pochodzi cała ta żywność, dopóki nie podejrzałem kucharki. Naszykowała mięso na kotlety, dodała szczyptę jakiegoś proszku, a potem poprosiła któregoś pomniejszego czarownika o pomoc. Ten rzucił krótkie zaklęcie powiększenia i z jednego talerza zrobiły się trzy balie wieprzowej masy. Od razu zmielonej i doprawionej.
Zaklęcie zapamiętałem z łatwością. Znacznie trudniej było znaleźć odpowiedni moment na zwinięcie odrobinki magicznego pyłu. Ale w końcu zostawiono mnie samego w kuchni.
***
Wzburzony profesor zaczął chodzić po komnacie z kąta w kąt. Malfikus zdawał sobie sprawę, że dyrektorski gniew właśnie sięgnął zenitu i bał się choćby drgnąć. Nieuważnie wpuszczał do ucha nieprzerwany potok narzekań napływający z coraz to innej strony.
– Niepoprawne chłopię! Toć już żem ci wyjaśniał grozy stosowania nieznanych czarów na żywych stworach. A ty, niepomny, co czynisz? Na nowotne uroki wżdy baczyć trza! Wszelakie zaklęcie w ustach głupca łacno klątwą się staje!
***
A i owszem, tłumaczył mi już to wszystko. Bardzo dokładnie, nawet drobiazgowo. Nie przeczę.
Zaczął chyba przy okazji ślimaka, którego powiększyłem do rozmiarów cielaczka. No, skoro w kuchni poznałem taki pożyteczny czar i zdobyłem bezcenny proszek, żal byłoby tych skarbów nie wykorzystać. Wtedy przynajmniej wszyscy się uśmiali. Ależ cudowną minę zrobił profesor Botanicus, kiedy przyszedł sprawdzić, jak nam idzie pielenie paproci herbacianej. Ach, pal licho minę! Z jakim impetem klapnął prosto w taczki usłużnie podsunięte mu przez któregoś kumpla! I nawet nie można powiedzieć, że nie zadbaliśmy o starego czarownika. Przecież taczki pełne były… nawozu. Ciekawe, kto też wpadł na taki wspaniały pomysł… Nauczycielom nie przyznał się nikt, uczniom chyba z pięciu. Ale szatę Botanicusa musiałem czyścić ja… Oraz opiekować się ślimaczkiem aż do śmierci (jego lub mojej, jak zaznaczył dyrektor). Bo okazało się, że zwierzęta powiększone przy pomocy sztuki czarnoksięskiej, stają się stworzeniami magicznymi. Jak to stoi gdzieś w zakamarkach paskudnej księgi, z której doskonale pamiętam tylko jedną stronę.
Nawet nie miałem pojęcia, że ślimak aż tyle żre. Codziennie przywoziłem temu monstrum dwie taczki zielska i grzybów. I to nie ze szkolnego ogródka! To by było zbyt proste. Zresztą, bydlę wchłonęło już wystarczająco dużo magii. Kto wie, co by się działo, gdyby bestia zjadła sobie mandragorę? Nawet ja zdołałem powstrzymać swoją ciekawość. A sprzątanie po tym potworku! Okropność.
Ale przynajmniej mag od eliksirów mnie polubił. Zapas wątrobotrzustki starczy mu pewnie do końca trwania akademii. A jakie mocne mieszanki wychodziły ze składników pozyskanych z magicznego ślimaka. Zasuszony… ptaszek wciąż wisi w pracowni. Nigdy bym nie pomyślał, że skromny mięczak ma taki pozazdroszczenia godny organ.
***
Mag dyrektor zaczął już przeplatać krzyki donośnym sapaniem. Malfikus wiedział, że teraz na purpurową twarz profesora powolutku wpełzały białe plamy. Widok nieszczególny. Wolał już wpatrywać się w swoje ciżemki.
Na tym etapie perory zmęczony czarodziej musiał zwykle pokrzepiać się łykiem wina. O, właśnie. Kroki ucichły, nastąpiła przerwa w monologu. Odgłos przełknięcia i stuk pucharu gwałtownie odstawianego na blat potwierdziły przewidywania chłopca.
***
Teraz profesor chlapnął sobie wina. Bo wtedy, podczas uroczystej wieczerzy z okazji przyjazdu szacownych gości…
Stary czarodziej, wystrojony tego dnia jak driada na święto lasu, wygramolił się zza stołu. Majestatycznym gestem uniósł swój ulubiony puchar.
– Moi drodzy żacy, pozwólcie, iż przedstawię wam delegację najczcigodniejszych magów, którzy raczyli przybyć do nas z odległej Galii. Kolegom profesorom tych respektowanych person rekomendować nie muszę, albowiem sława daleko ich wyprzedziła. Któż z nas nie zna proroczych dzieł Michela de Nostredame czyli nie używa wspaniałych zaklęć przez Nicolasa Flamela wydumanych? Szanowni panowie, vivant nasi znamienici goście!
Po czym z namaszczeniem spełnił toast. Ale ciecz w kielichu tylko wyglądała i smakowała prawie jak bordeaux. Naprawdę nalałem tam zwierzolingwy. Bardzo pożyteczny eliksir – pozwala na zrozumienie mowy zwierząt. A przy okazji sprawia, że pijący ma ogromną ochotę porozmawiać z najbliższymi bydlątkami. W ich języku, oczywiście. To był cyrk! Ledwo Zgredzjusz zdążył usiąść, zerwał się ponownie i rozpoczął prawdziwy koncert miauczenia, popiskiwania, rżenia, muczenia, gdakania, ryczenia… Cała szkoła rżała nie gorzej niż on i płakała ze śmiechu. Kiedy doszedł do świergotu ptasząt, dwóch młodszych profesorów opamiętało się, złapało dyrektora za ramiona i wyprowadziło.
Taaak, było wesoło. Dyrektor jeszcze długo nie mógł dojść do siebie na tyle, aby wezwać mnie do gabinetu i wyznaczyć kolejną karę. Najpierw musiał poczekać, aż zwierzolingwa przestanie działać. A dawkę łyknął pokaźną. Za to miał pod dostatkiem czasu na wymyślanie wystarczająco wrednej zemsty. Pewnie nawet nie miał wątpliwości, na kim należy ją wywrzeć. A może profesorowie mają swoje metody ustalenia, kto ostatni trzymał w rękach puchar Zgredzjusza…
W rezultacie przez całe wakacje musiałem porządkować pergaminowe zwoje w bibliotece. Zajęcie mało zabawne, wprowadzające adepta w świat kurzu i mysich bobków, ale bynajmniej nie nudne. Nie wiem, na co liczył stary wapniak, lecz znalazłem wtedy prawdziwe skarby. Traktaty, o których istnieniu zapomniała nawet praprababka najstarszej służącej w naszej alma mater.
***
Pokrzepiwszy się łykiem wina, profesor wrzeszczał ze zdwojoną energią.
– Ileż razy mam ci, bezrozumne pacholę, powtarzać, iż winieneś trzykrotnie się zastanowić, nim po różdżkę sięgniesz? Że każdy urok, jaki rzucasz, ma swe konsekwencje? Że każdy mag godzien tego zaszczytnego miana wpierw myśli o skutkach czynów swoich, a dopiero później, acz nie zawsze, je popełnia?
***
Och, wcale nie trzeba mi tego powtarzać. Ja to doskonale wiem. Tylko jakoś nigdy nie pamiętam we właściwym momencie. Ale rzeczywiście, słyszałem te zdania już po wielekroć, wszystkie razem i każde z osobna, w tym gabinecie i poza nim.
Na temat konsekwencji używania magii, ze szczególnym uwzględnieniem długookresowych, rozwodził się Zgredzjusz, kiedy do szkoły dotarły amulety, które sprzedawałem mieszczkom. Największym wzięciem cieszyły się artefakty zapewniające nienaganny wygląd szatom. Ubranie zachowywało żywe barwy, nie dziurawiło się, nawet plamy pozostawały niewidoczne. Dopóki moc amuletu się nie wyczerpała. No skąd mogłem wiedzieć, że wtedy szmatki całkowicie znikną? W bibliotece znalazłem mnóstwo frapujących ksiąg i nie zdążyłem przeczytać wszystkiego. Skopiowałem sobie tylko co ciekawsze uroki.
To pewnie dlatego upiornie drogie talizmany wytwarzane przez prawdziwych czarodziejów wydają się słabsze od moich. Obłożyli je mnóstwem pobocznych zaklęć zapobiegających wypadkom.
Musiałem potem nauczyć się na pamięć wszystkich możliwych skutków każdego czaru, jaki zastosowałem przy wyrabianiu magicznych błyskotek. Zebrało się tego strasznie dużo, ale i tak wolałem zakuwanie od spotkania ze wściekłymi kobietami. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co się działo, kiedy ich szaty nagle przepadły…
***
– Czy masz coś na swoje usprawiedliwienie? – Grecjusz zawiesił na chwilę głos.
Malfikus milczał. Wiedział już, że to pytanie retoryczne. Kiedyś wydawało mu się, że ma wszystko wyjaśniające wytłumaczenie…
***
Któregoś razu odpowiedziałem na podchwytliwe pytanie staruszka. To było… przy burzy. Zrezygnowałem z wyrabiania amuletów, ale, jak świat światem, jeszcze żaden żak nie skarżył się na nadmiar wesolutko brzęczących monet. Zacząłem więc świadczyć okolicznej ludności usługi. Pomysł sprawiał wrażenie znacznie bezpieczniejszego od sprzedaży magicznych artefaktów. W rękach klientów nie zostawało nic, co mogliby niepoprawnie wykorzystać.
Na początku lata wieśniacy poprosili o zesłanie deszczu na ich pola. Upał od wielu dni panował koszmarny, studnie wysychały, rzeki zmieniły się w błotniste strumyki. Rośliny więdły i żółkły, groźba nieurodzaju, a może i głodu, zawisła nad regionem.
Zgodziłem się i zacząłem przygotowania. Zadzieranie z żywiołami to poważna sprawa, a nie byle jarmarczny uroczek. Uwarzyłem odpowiedni eliksir, pół podłogi w niewykorzystywanej komnacie zarysowałem różnokolorowymi symbolami, przez kilka godzin wygłaszałem inkantacje. A wkrótce dowiedziałem się, że moje czary paskudnie nałożyły się na zaklęcia jednego z profesorów, który także pracował nad nawodnieniem sąsiedztwa. Wspólnie, zamiast lekkiego deszczu, sprowadziliśmy straszliwą burzę; z piorunami, gradem i potężną ulewą. Ale cała akademia uznała, że winę ponoszę wyłącznie ja.
A kiedy Zgredzjusz spytał o usprawiedliwienie, z pewną dumą powtórzyłem mu wszystkie argumenty wieśniaków. To znaczy, zamierzałem powtórzyć, ale już w połowie drugiego zdania przekonałem się, że czar kneblujący to wyjątkowo bolesna sprawa. I że wprawny mag może rzucić to paskudztwo w mgnieniu oka. W dodatku przez jakieś pół dnia, dopóki zaklęcie się nie wyczerpie, ofiara nie może ruszyć szczęką, językiem czy choćby przełknąć. Jeść ani pić też się nie da. A że w momencie zadziałania uroku miałem na wpółotwarte usta, to przez ten czas wyschły na wiór. Okropność!
Poza tym, musiałem przez długi i nudny miesiąc sprawdzać obliczenia księgowego. A kontrolować cyferki w pergaminach przyszło mi wyjątkowo dokładnie, bo Zgredzjusz zagroził, że za każdy przepuszczony błąd dorzuci mi dodatkowy tydzień przeganiania paciorków po abakusie i moczenia pióra w atramencie. Myślałem, że ta kara nigdy się nie skończy. Jedyny ciekawszy moment nastąpił, kiedy odkryłem, że na zajęciach dla pierwszaków nigdy nie demonstruje się prawdziwych zwierząt magicznych, tylko materialne iluzje. To dlatego jednorożec zniknął! Wcale nie zrobiłem mu krzywdy! A ten hipokryta dyrektor i tak na mnie nawrzeszczał.
No i jeszcze dowiedziałem się z rachunków, że słodycze na targu oraz co lepsze trunki w karczmach, to jeszcze nie wszystkie przyjemności, jakie w naszym miasteczku można dostać za pieniądze.
***
Gniew profesora zaczął już opadać. Stary mag dostrzegał nawet pewne okoliczności łagodzące.
– Aczkolwiek, przyznać winienem, iż pobudki czynów twych cnymi się zdają. To zaiste postęp niemały w porównaniu do inszych występków.
***
A jakże. Że egoizm i dobrze wypchana sakiewka mogą zaszkodzić, nauczyłem się przy okazji kolejnej przygody.
Bowiem na sprzedaży amuletów i drobnych uroków dorobiłem się kwoty, jak na żaka, pokaźnej. Ale co młody mężczyzna może robić z pieniędzmi? Ile zdoła zjeść słodkich ciastek? W poważnym wieku piętnastu lat to już raczej nie uchodzi. A jeszcze koledzy w dormitorium opowiadali takie cuda…
Postanowiłem pójść do zamtuza. Pechowo (a może właśnie szczęśliwie – któż potrafi powiedzieć?), moja wycieczka skończyła się tuż za progiem przybytku. Niemal wlazłem na modne buty jednego z profesorów, a ten zaprowadził mnie prościutko do gabinetu Zgredzjusza. Po kolejną porcję wyrzutów.
Tym razem kazał mi napisać raport o stanie zdrowia pracownic różnych domów rozpusty w miasteczku. W trakcie sporządzania dowiedziałem się nieciekawych rzeczy. Otóż, na pięć ladacznic, cztery cierpią na… hmmm, rozmaite choroby zawodowe. No owszem ja jestem czarodziejem (prawie) – nic by mi się nie stało. Ale nawet samo leczenie do przyjemnych nie należy. Jeszcze nie spotkałem pacjenta, któremu smakowałyby napary naszego Medicusa. A oprócz tego – weź i wyjaśnij magowi uzdrowicielowi, w jaki sposób doszło do zarażenia… Nie, chyba jednak dobrze, że nie zdążyłem zaznać rozkoszy sprzedawanej w tym miejscu.
A oprócz tego – zbierając informacje niezbędne do raportu, spotykałem się z dziewczętami poza godzinami ich pracy. I przeżyłem kolejne rozczarowanie. Okazało się, że na trzeźwo, w świetle dnia, bez barwiczek na twarzach nie wyglądają już tak świeżo i ponętnie.
Ale na początku roboty zaprzątała mnie całkiem odmienna kwestia: dlaczego Zgredzjusz tak nie znosi domów rozpusty? Myślałem, że z zazdrości – sam pewnie za stary na te igraszki. Nikt nie wie, ile on właściwie ma lat. Pewne jest, że zwykli ludzie tak długo nie żyją, a i czarodzieje rzadko. Powiadają, że dyrektoruje akademii od ponad stulecia, a kiedy zajmował doskonale znany mi gabinet, już chlubił się długą siwą brodą. Sam profesor gada tak dziwacznie, jakby pamiętał zamierzchłe czasy, gdy jeszcze nie znano magii. Szczególnie, gdy się wkurzy, czyli praktycznie zawsze, gdy rozmawiamy w cztery oczy.
Pod koniec pisania raportu zacząłem podejrzewać, że stary jednak mnie lubi i na swój pokrętny sposób próbuje uchronić przed błędami. Zastanawiałem się nawet, czy za wszystkie grzeszki, o których dowiaduje się mistrz, bywam ochrzaniany i karany. Niewykluczone, że Zgredzjusz na większość rzeczy przymyka oko.
***
Dyrektor już nie krzyczał, przemawiał w miarę spokojnie. Zaprzestał spacerów, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Malfikus wiedział, że zbliża się koniec tej jednostronnej rozmowy.
– Omal żeś nie zabił swego umiłowanego druha. Azali chciałbyś żywot pędzić, wiedząc, że krew jego na twych rękach legła?
***
Nie, nie chciałbym mieć krwi Zgobka na rękach. Ani czyjejkolwiek. To zresztą stało się przyczyną kolejnej wizyty w dyrektorskim gabinecie.
Zrobiło mi się żal biednych ladacznic. Ich nawet nikt nie próbuje uzdrowić! A że Medicus zanudza nas swoimi złotymi maksymami, jak to „łatwiej zapobiegać niźli leczyć”, zacząłem rozdawać dziewczętom talizmany chroniące przed zachorowaniem.
Sądziłem, że to zacny uczynek, nie przynoszący nikomu szkody; ladacznice nie cierpią, mieszczanie zdrowsi, odważniejsi, wpływy z podatków większe… Myliłem się. Otóż do Zgredzjusza zgłosiła się delegacja rajców. I na co skarżyli się dostojni ojcowie miasta? Właśnie na zbyt zdrowe panienki w lupanarze. Pewnie nie tyle burmistrzowi poplecznicy ucierpieli, co ich małżonki się zaniepokoiły. Bo wieść o amuletach rozeszła się szeroko i coraz więcej dziewcząt chciało pracować właśnie w naszej mieścinie. A tego już szacowne matrony ścierpieć nie mogły.
Z początku wydawało mi się, że w celu rozwiązania problemu wystarczy wręczyć parę amuletów również w pobliskich wioskach i miasteczkach. Ha! Byłem młody i głupi. Dopiero później Zgredzjusz wygłosił kilka wykładów o działaniu państwa, polityce i siłach utrzymujących całość w równowadze. Teraz już wiem, że na rozdawnictwo amuletów nigdy nie zgodzą się kapłani. Bo jakże to by wyglądało: jest grzech, a nie ma nieuchronnej kary, nawet jej ryzyko wydaje się niewielkie. Cech cyrulików pewnie też by zaprotestował.
Ale wtedy przynajmniej odniosłem wrażenie, że dyrektor stoi po mojej stronie. I marudził niezbyt długo, o wiele krócej niż dzisiaj, i karę wyznaczył nad podziw lekką: ot, kazał mi przez miesiąc pomagać w stajniach. Nawet różdżki mi nie zarekwirował, więc i mierzwą się nie upaprałem. Oprócz tego, czasu dużo nie straciłem; parę chwil i boksy wyczyszczone, a do zwierząt koniuchowie nie pozwalali mi się zbliżyć. Pewnie pamiętali nieszczęsną historię z jednorożcem.
Za to poznałem bardzo przydatne zaklęcie. Któregoś dnia do akademii przyjechał posłaniec, pogawędził chwilę ze Zgredzjuszem oraz kilkoma najważniejszymi profesorami, i zaraz potem chciał wracać. Wolał na własnym rumaku, więc któryś mag błyskawicznie zdjął zmęczenie z jego wierzchowca.
***
Grecjusz, najwyraźniej wyczerpany awanturą, tłumaczył, a właściwie prosił o zrozumienie. Całkiem spokojnie.
– Moje drogie pacholę, nielza bez nijakiego pomyślunku przenosić eksperiencji na jednym polu dobytej na insze.
***
Jakbym o tym nie wiedział!
Przy pierwszej okazji wypróbowałem „końskie” zaklęcie na Altimerze. Czarodziej pomagający wówczas posłańcowi nic nie wspominał, że urok ma paskudne skutki uboczne. A może w ogóle nie zdawał sobie z nich sprawy. Bo okazało się, że człowiek potraktowany tą metodą głupieje na kilka dni. I sam Medicus nie zdołał odwrócić niepożądanych efektów. Biedny Altimer przez cały tydzień nie mógł mówić. Nawet jeść samodzielnie nie potrafił. To znaczy, z łyżką sobie nie radził. Ciągle próbował włożyć głowę do miski i chłeptać zupę. Makabryczny widok. Napatrzyłem się, bo to ja go karmiłem.
A jak już towarzysz odzyskał rozum, to jeszcze przez trzy miesiące musiałem pomagać w infirmerii. Wielu chorych nigdy u nas nie ma, więc się zbytnio nie napracowałem. Za to przy każdym pacjencie poznawałem nowe pożyteczne czary uzdrawiające.
No tak. A dzisiaj jeden z nich wykorzystałem, żeby pomóc Zdebkowi. Niedobrze wyszło. Ale przyciągnęliśmy go żywego do akademii. Medicus go wyleczy. Na pewno.
Na kostur Gandalfa! Chyba stanowię zagrożenie dla najbliższych przyjaciół. To już drugi poszkodowany w ciągu roku.
***
– I cóż ja mam z tobą czynić? Widać służba w infirmerii niczego cię nie nauczyła.
Teraz chłopak mógł już bezpiecznie podnieść głowę. A nawet zaryzykować kilka pokornych słów.
– Ja bardzo przepraszam, mistrzu Grecjuszu – wymamrotał.
– Jeden ze skrybów spiesznie wyjechać musiał. Póki nie wróci, przepisywał będziesz na czysto moje pisma do rozmaitych luminarzy magii a takoż do wszelakich urzędów. Zgłosisz się do mnie nazajutrz po wieczerzy, jeno skryptorium przynieś. A teraz precz z mych oczu! Żywo!
Malfikus nie czekał, aż uprzejma prośba zostanie poparta piorunem kulistym. Ukłonił się szybko i niemal wybiegł z gabinetu.
Epilog
Ledwo żak zamknął za sobą drzwi, w komnacie pojawił się mężczyzna w sile wieku. To mistrz bestiariusz z ulgą zdjął zaklęcie niewidzialności.
– Co z onym ukrzywdzonym pacholęciem? – zapytał przełożony.
– Wszystko w porządku. Medicus odwrócił zaklęcie rozgrzewające tego łobuza. Zostało zwykłe przeziębienie, ale jutro dzieciak będzie zdrów i gotów do kolejnych figli. Tak się zastanawiam…
– Cóż rzec chciałeś?
– Dlaczego jeszcze nie zamieniłeś Malfikusa w jakąś dobrze ułożoną ropuchę? Rozumiem, że numer z miotłą to nic nadzwyczajnego, połowa uczniów przechodzi przez ten etap. Ale później? Wszystkich nas wpędzi do grobu to chłopaczysko. No dobrze, żartowałem z ropuchą, ale czemuż nie usunąłeś go z akademii?
– Dostrzegam po temu kilka przyczyn. Primo, lepiej wszak, iżby kto bywały pilnował utrapieńca bez ustanku. Secundo, tu możem nieszczęsnemu urwipołciowi przykład dawać, jak mu kontrolować magię trza. Tuszę, iż coś od nas przejmie. Tertio, sami niechybnie wiele się od niego nauczyć zdołamy. Te amulety przed wstydliwymi chorobami chroniące, zaiste wielkie wrażenie na mnie poczyniły. Wierę, nie przypadek to, iż w tak młodym wieku do nas na naukę przyjęty został. Quarto, wreszcie, relegowanie z akademii nikczemnie by wyglądało w curriculum vitae przyszłego dyrektora naszej placówki.
Przeczytałam początek i ładnie się zapowiada:) Mam tylko dwa pytania. Po pierwsze, czemu zmiana narracji? Nie za bardzo to poszatkowane? Po drugie, czemu dyrektor tak dziwnie mówi? ;) Na mój gust przsesadzasz w jego wypowiedziach ze stylizacją.
Smutna kobieta z ogórkiem.
Narrację zmieniam, bo taką miałam koncepcję opowiadania. Czy zabieg słuszny – ja nie wiem, z zainteresowaniem powitam głosy na ten temat. Chciałam mieć jednocześnie wszystkowiedzącego narratora i wgląd w psychikę głównego bohatera (od wszechwiedzy bardzo odległego). Stylizacja dyrektora – owszem, jest ciężka. Później to wyjaśniam na potrzeby tekstu. A tak szczerze – chciałam sprawdzić, jak sobie daję radę z mocno archaicznym językiem. Teren nieznany, więc wkroczyłam delikatnie, tylko jednej postaci wkładając w usta dziwne słowa.
Babska logika rządzi!
Zgrabnie napisane :) A język dziwny nie przeszkadza, raczej uwiarygadnia postać
Dzięki. Cieszę się, że odebrałeś stylizację pozytywnie. :-)
Babska logika rządzi!
Gdzie w tym spisie figli można odnaleźć jakąś akcję? Pozdrówko.
Ano właśnie wydawało mi się, że ją wkładam w spis figli oraz ich konsekwencji. Trochę jeszcze do epilogu. Ale nie tyle chodziło mi o wydarzenia, co o opis procesu.
Babska logika rządzi!
Mnie też podobało się skontrastowanie dyrektora z resztą, bo podkreśla to jego wiek :D
I opisy figli też były ciekawe. Naprawdę mnie rozśmieszyły.
Generalnie genialne.
Ooo, dziękuję bardzo za ciepłe słowa. Cieszę się, że rozbawiłam. :-)
Babska logika rządzi!
Niezwykle sympatyczne opowiadanko:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Dziękuję. :-)
Babska logika rządzi!
Szczerze mówiąc, zmęczyło mnie to opowiadanie. Tak jak RogerRedeye oczekiwałam jakiejś konkretnej akcji, a tymczasem ten spis wybryków głównego bohatera ciągnął się i ciągnął w nieskończoność… Nie przemówiła do mnie sama koncepcja, bo wyszła taka gorsza wersja bliźniaków z Harrego Pottera – dowcipy Malfikusa jakoś mnie nie rozbawiły, poza tym protagonista zupełnie nie wzbudził we mnie sympatii. Wręcz przeciwnie, doskonale rozumiem dyrektora, który próbował wybić mu psoty z głowy na wszystkie możliwe sposoby. Chłopak jest po prostu nieodpowiedzialny, a jego dowcipy trącą mi takim autorskim przeswiadczeniem, że fajnie by było chodzić do szkoły magii i robić różne magiczne psikusy, bo nauki byłoby tam tyle, co kot napłakał. Na początku zastanawiałam się, dlaczego nasz główny bohater nie wyleciał z akademii na zbity pysk, ale ok, kupuję wyjaśnienie. Nad achaizowaniem proponuję jeszcze popracować. Sam pomysł jest fajny, ale niestety przez samo zastosowanie pomieszanego szyku zdania i wrzuceniu kilku archaicznych słów nie osiągnie się dobrego efektu. Jeśli jeszcze nie zdarzyło ci się czytać, to polecam Brzezińską, która takim stylem pisze całe książki (a jeśli już ją czytałaś, to przyjrzyj się stosowanym przez nią zabiegom, spróbuj napisać w ten sposób kawałki tekstu fabularnego albo coś w ten deseń). I może wrzuć więcej łacińskich zwrotów, jak właśnie to curriculum vitae czy wyliczanie, bo to pasuje do kontekstu i dobrze oddaje sposób mówienia dyrektora.
Stylizację należy przeprowadzać, moim zdaniem, konsekwentnie… "– Ty bezecny kpie! – darł się dyrektor szkoły. – Jakżeś mógł coś tak bezdennie idiotycznego uczynić?! Azali pobyt w naszej wspaniałej akademii ni krzty rozumu ci nie przysporzył?" A w tym zdaniu jest to poczynione niekonsekwentnie. I dlatego brzęczy. Albo rybki, albo akwarium. Albo rybki, albo karaski.
Przykro mi, że tekst zmęczył i rozczarował. Nie upieram się, że w czarodziejskiej szkole jest fajnie – i w normalnej można robić psikusy. Tylko trochę mniej spektakularne. Dzięki za polecenie Brzezińskiej. Zajrzę. Co do łaciny – już wrzuciłam wszystko, co tylko przyszło mi do głowy. Poza tym, przez większość tekstu dyrektor jest wściekły. W takim stanie chyba nie cytuje się mądrych sentencji. Planuję jakieś opowiadanka archaizowane w całości, ale nie wszystko na raz. Dzięki za komentarz i rady. :-)
Babska logika rządzi!
Roger, masz rację – zaznaczone słowa nie pasują. Jak tylko wykombinuję im dobre zastępstwo, to zmienię. Chociaż, "idiota" to stary wyraz. Wiem, że w starożytności znaczył coś innego, ale już wtedy pochlebstwa nie stanowił. Dziękuję.
Babska logika rządzi!
Co do psikusów – tekst się tylko na nich koncentrował, stanowiły one esencję oppowiadania, więc ja, jako czytelnik, odnosiłam wrażenie, że nic innego w akademii się nie robi. Jeśli miałabyś rozbudowywać ten konkretny fragment, to może właśnie o jakieś szczegóły życia w szkole magii – coś a'la HP czy Ziemiomorze (w końcu w obu seriach były pokazane różne wygłupy i wpadki adeptów magii, ale też ich ciężka praca – w końcu ile wysiłku wymagało chociażby takie proste zaklęcie lewitacji). Wtedy nie pojawiałoby się wrażenie, że protagonista nic, tylko myśli, jaki by wyciąć następny numer. A co do łacińskich sentencji, to proszę się częstować: :P http://pl.wikiquote.org/wiki/Sentencje_i_zwroty_%C5%82aci%C5%84skie http://www.elzab.com.pl/~michalp/aforyzmy/aforyzmy_lacinskie.html http://sentencjelacinskie.pl/ Sporo tego w internetach, większy problem z wyłuskaniem czegoś konkretnego i pasującego do kontekstu. Ale możesz sobie np. któregoś dnia przejrzeć te listy i wypisać najbardziej uniwersalne powiedzenia, żeby potem nie szukać w tonach innych sentencji.
Tak mi się przypomniało w kwestii tej łaciny – jak pisałaś o tym cytowaniu sentencji będąc wściekłym, to właśnie zwizualizowałam sobie takiego szlachcica albo uczonego, który we wściekłości powtarza ciągle jedną sentencję, która akurat mu się plącze po głowie. Jakieś audi, vide, sile, albo coś równie dobitnego i krótkiego.
Jeszcze jest tego trochę… Przykładowo "huncwot" – dośc nowożytny germanizm --- i "wydumany". W tym ostatnim przypadku chyba lepiej byłoby użyć wyrazu "wykoncypowany". "Wydumany" ma inne znaczenie. Ale, w sumie, to jest wszystko frajer. Podstawowym brakiem tego tekstu jest brak wyrazistej intrygi. Cały czas – długo – na coś czytelnik czeka – i doczekuje się: epilogu. Pozdrówko.
Opowiadanie to właściwie jedna scena – dyrektor ochrzania, a uczeń go nieuważnie słucha i wspomina podobne okazje. Gdyby zaczął zastanawiać się, co ma zadane z alchemii, to już by było przegięcie. Wyjaśniałam, że uczone sentencje do dyrektorskiej przemowy mi słabo pasują. Ja, kiedy jestem zdenerwowana, to używam języka ojczystego. No, może jeszcze przychodzą mi do głowy przekleństwa w innych. Ale tej łaciny czcigodny mag używać nie powinien. Dzięki za link. Może nie w tym tekście, ale gdzieś pewnie wykorzystam.
Babska logika rządzi!
A moim zdaniem wywód jest logiczny. Skoro dyrektor w swoim gabinecie skupia sie na "zjechaniu" ucznia, to wstawki poboczne, nie związane ze "zjechaniem" rozbiłyby tekst.
Rogerze, wyrzuciłam "bezdennie idiotycznego", "huncwota" zmieniałam na "hultaja". Też dość młody, ale przynajmniej bez takich konotacji. Wydumany zostaje. Czy każdy tekst musi zawierać wyrazistą fabułę? Brunon, dzięki za wsparcie.
Babska logika rządzi!
Nie ma co dziękować, tak uważam :)
OK. Fajnie, że nie jestem osamotniona w swojej opinii o ciężkiej pracy uczniów magicznych szkół i jej obecności w opowiadaniu. :-)
Babska logika rządzi!
Nie mówię, że do tego konkretnego tektu dokładać szersze tło – po prostu gdyby rozbudowywać ten świat przedstawiony, to właśnie o te elementy. No i starałam się znaleźć powód, dla którego tekst mnie tak zmęczył, bo nie powinien – i to, jak sądzę, właśnie kwestia braku tej wyrazistej fabuły, na którą przy tekście tej długości jednak czekałam.
Aaaa, gdyby rozbudowywać, to jasne, że powinny tam się znaleźć i ćwiczenia z transmutacji, i pielenie mandragory, i bardziej rozbudowane opisy przyjaciół… Ale na razie nie planuję przekształcania tekstu w coś większego. W przyszłości, kto wie…
Babska logika rządzi!
Zapowiadało się fajnie, czekałam na rozwinięcie akcji, ale go nie było. Stylizacja mocno wysilona, jakoś zupełnie mi nie pasowała. Szkoda, bo napisane bardzo ładnym językiem i naprawdę mogła być z tego fajna historia. Niestety, przy każdym kolejnym figlu robi się coraz nudniej.
To rzeczywiście szkoda. :-(
Babska logika rządzi!
Mnogośc psot czynionych przez niesfornego adepta magii sprawiła, że czytając o ostatniej, musiałam zajrzeć do początku, by przypomnieć sobie od czego się zaczęło. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No cóż, pomysłowy chłopak. :-) Dziękuję za komentarz.
Babska logika rządzi!
(…) nieurodzaju [,+] a może i głodu [,+] zawisła (…). ---> popraw w oryginale, tu już za późno… Chociaż nie, po przeniesieniu na nową stronę poprawisz w kopii roboczej. Pamiętam, że rzuciłem okiem na to opowiadanie, ale coś mi przeszkodziło, potem zapomniałem… Bywa. Cieszę się, że przypomniałaś mi o tym tekście. Co o nim sądzę? Aha – komentarzy nie czytałem… Z jednej strony nic odkrywczego, psoty uczniów czarnoksiężników opisywano już wiele razy, przy okazji niemal tyle samo razu przeszarżowując z dowcipem (czyniąc to w drugą stronę, mam na uwadze dowcip nieledwie sztubacki) albo skupiając się na jednej, za to możliwie przerażającej w skutkach. Twój Malfikus ani specjalnie głupio nie postępuje, chociaż mądrze też nie czyni, co przyznaje po niewczasie – taki prawdziwy nastolatek, palący się do czynów, bo już coś potrafi, więc najpierw coś robi, potem wyciąga wnioski… Z drugiej strony, pomimo braku wspomnianej "odkrywczości", tekst czyta się z przyjemnością, lekko, płynnie, bo za rzeczoną lekkością i opowiadania, i tematyki kryje się całkowicie poważna kwestia odpowiedzialności za swoje czyny, kwestia stopniowo uświadamiana sobie przez bohatera. "Tak we w ogóle" większość Twoich dotychczas publikowanych tekstów "układa się" obok tekstów bemik. Niby nic, coś lekkiego, łatwo "wchodzącego", ale w tle coś konkretnego widnieje.
AdamieKB, gdybym nie miała pustego łba, to bym Ci zasalutowała. Wygląda na to, że odczytałeś to opowiadanie właśnie tak, jak ja je chciałam napisać. Cieszę się. Masz rację – w przypadku moich własnych tekstów zwykle punktem wyjścia jest jakieś przesłanie; coś, co chciałabym przekazać czytelnikowi. Dopiero późnej ubieram to w fabułę i bohaterów. Przy tekstach "na zadany temat" – konkursowych albo na przykład postapo – tego elementu zwykle nie ma. Bardzo dziękuję za komentarz. :-)
Babska logika rządzi!
Ta końcówka z cv przyszłego dyrektora lekko zapachniała Prathettem, ale to tylko dobrze, jak dla mnie. Że mocna stylizacja tylko lepiej, przynajmniej możnaoodróżnićjednego bohatera od drugiego.
O, Bartolomello, stare teksty odwiedzasz. Dziękuję. Miło, że Ci się stylizacja spodobało. I aż Terry? Fiu, fiu… ;-)
Babska logika rządzi!
Super opowiadanie. Bardzo mi się podobało, choć koniec okazał się taki oczywisty (ale jednocześnie taki, jakiego oczekiwałem).
Świetnie ukazałaś, że posiadanie cech, które nie pasują do norm i z góry ustalonych schematów nie zawsze jest równoznaczne z przegraną, ba, często prowadzi na prawdziwe wyżyny.
Ciekawe jaki gagatek był z obecnego dyrektora. ;)
6/6. :D
http://wachlarzemoaloes.blogspot.in - mój blog o fantasy i science-fiction. :D
Dzięki, Arhizie. :-)
Końcówka nic a nic nie zaskoczyła? Hmmm.
No tak, z tymi niegrzecznymi chłopcami różnie bywa. Pewnie często właśnie od takiego dyrektora szkoły zależy, na jakim miejscu w społeczeństwie wyląduje delikwent. Cela czy biurko?
Też niezgorszy. Ale czasy były inne, młodzi nie mieli wtedy takich możliwości, niektórych czarów w ogóle nie znano…
Babska logika rządzi!
Fajne opowiadanko, a opis figli potrafi nie raz rozśmieszyć do łez. ;)
„Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn”. H.P. Lovecraft
Dziękuję, Jakubie. :-)
Fajnie, że rozśmieszyłam. Chyba łatwo się identyfikować z psocącymi dzieciakami. :-)
Babska logika rządzi!
– Moje drogie pacholę, nielza bez nijakiego pomyślunku przenosić eksperiencji na jednym polu dobytej na insze.
Tak ma być?
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Dzięki, Anet. :-)
Owszem, tak ma być. To takie słowo trochę archaiczne, trochę rosyjskie – “nie wolno”.
Babska logika rządzi!
To wiem, tylko dlaczego łącznie?
Przynoszę radość :)
Uch, szczegółów już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że używałam jakiegoś słownika staropolskiego i tam było łącznie.
Babska logika rządzi!
W PWN nie widzę w ogóle hasła “nielza”, dla “nie lza” odsyła do Doroszewskiego.
Wpadło mi w oko po prostu.
Przynoszę radość :)
A w staropolskim jest. Język się zmienia…
Babska logika rządzi!
No, zmienia, zmienia.
Przynoszę radość :)
I to na ogół nie w tę stronę, co u Orwella. :-)
Babska logika rządzi!
Czasami w tę, której nie rozumiem ;)
Przynoszę radość :)
A czasami ciągnie go w dwie różne. Nie ma stałych reguł. ;-)
Babska logika rządzi!
Nie rozumiem, jak mi mogło umknąć to opko wcześniej. Przecież takie właśnie lubię. Kilkakrotnie parsknąłem w czasie czytania, a koniec mnie powalił.
Dzięki, Koalo. :-)
Cieszę się, że przypadło do gustu, a puenta nie rozczarowała.
Teraz wydaje mi się, że to raczej nic nadzwyczajnego. Ot, kolejne wcielenie ucznia czarnoksiężnika…
Babska logika rządzi!
Przyjemne, ale chyba liczyłem trochę na więcej. Niemniej pomysły na kolejne wybryki Malfikusa ciekawe.
Sen jest dobry, ale książki są lepsze
No, to jeden z tych tekstów, które trafiły u mnie do szuflady “pierwsze koty za płoty”.
Babska logika rządzi!