- Opowiadanie: Mofas - Ten, który przynosi burzę

Ten, który przynosi burzę

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ten, który przynosi burzę

TEN, KTÓRY PRZYNOSI BURZĘ

 

Nazywał się Marek Zaleski. Żył w małym, położonym na uboczu domu przy ulicy Świerklańskiej w dzielnicy Rój miasta Żory, województwie katowickim, powiecie rybnickim. Była zimna, styczniowa noc roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. Siedział sam w pokoju na pierwszym piętrze. Migoczące światło zabrudzonej lampki na biurku doprowadzało go do skraju wytrzymałości. Pociągnął ostatni łyk z butelki wódki, splunął na podłogę, po której przebiegła mysz, by skryć się przed jego gniewem. Była w tym niezła, nieraz już umykała przed nadlatującym butem. Nie mógł jej dorwać, co pogłębiało poczucie bezsilnej złości. Zamachnął się pustą butelką i rozbił żarówkę. Przestała migotać. Kilka iskier poleciało na sosnowy blat. Jedynym sprawnym okiem gapił się bezmyślnie w okno, jakby spodziewając się, że zaraz oślepiająca, boska światłość wypełni ciemne wnętrze pokoju. Nic takiego się nie stało, za to drugie oko, szklane, wypadło z oczodołu. Potoczyło się leniwie po biurku, spadając cicho w od dawna nie sprzątane czeluście rozciągające się od biurka do parapetu przy oknie. Zaklął, ale nie zdecydował się, aby oko odszukać. Nigdy go zresztą nie lubił. Przypominało mu o wypadku sprzed lat, gdy pił, szukając śmierci i szyjką butelki wybił sobie oko. Ręką pomacał wokół siebie. Gdzieś tu powinna być. Natrafił na kawał nieco wilgotnej szmaty, której używał, by wytrzeć mocz na podłodze, gdy nie miał ochoty iść za potrzebą do łazienki. Już prawie wyschła od ostatniego użycia, nadaje się. A poza tym mówili w telewizji, że mocz jest zdrowy, a nawet pozwalali sikać do wanny małym dzieciom. Więc skoro im mocz nie szkodził, to czemu jemu miałby nagle poczynić jakieś szkody? Zwinął szmatę w płaski rulon. Naprawdę szpetnie cuchnęła. Fachowo przeciągnął ją pod szyją i zawiązał z tyłu głowy, tak by zakryć pusty, zionący czerwienią oczodół. Od dziś tak będzie chodził po mieście. I kto zgasił to światło? Przesunął ręką po odłamkach szkła, zacinając się. Krew kapała na blat, a on rozkoszował się uczuciem pieczenia. Wstał od biurka. Po omacku doszedł do schodów prowadzących na dół, gdzie paliło się światło. Czyli wróciła. Po tylu latach. Już chciał krzyknąć, ale jak światło pojawiło się, tak nagle znikło wraz z dźwiękiem silnika samochodu. Czyli była to tylko ułuda, salon rozjaśnił się z powodu przejeżdżającego auta. Wiele razy już się na to nabierał. Ona przecież nie wróci. Nigdy. A on wszystko zawalił. Nie dotrzymał obietnic. I będzie pokutował, niezdolny nawet się zabić. Wyjął chusteczkę z wizerunkiem Jezusa, mocno wyblakłym, ale wciąż widocznym. Wpatrywał się w nią, a łzy pociekły po jego twarzy.

Natalię poznał dziesięć lat temu, wtedy gdy posiadał jeszcze parę oczu. Miała zaledwie piętnaście lat, a on trzydzieści sześć. Uciekła z domu w Gdańsku. Dotarła aż do Żor, ale jak to często bywa w takich przypadkach skończyły jej się pieniądze, więc postanowiła zarabiać na siebie świadcząc usługi seksualne dla kierowców podążających drogami krajowymi. Tamtego mglistego wieczora wracał pijany, w czym nie upatrywał niczego nadzwyczajnego. Starał się iść prosto, ale cały czas tajemna siła znosiła go ku drodze na Katowice. W jego głowie trwała nieustanna pogoń myśli. Czuł ból samotności, z którą od śmierci brata nie potrafił sobie poradzić. Musiał mieć też na sobie jakieś piętno, bowiem kiedy pojawiał się wśród ludzi, ci odsuwali się od niego. Był dla wszystkich parszywym robakiem, plugastwem, które powinno zostać wytępione. Już nie pierwszy raz zaświtała mu taka myśl, ale nigdy nie znajdował dość odwagi, by ją zrealizować. Nie robić więcej innym problemów. Samemu odejść z tego nikczemnego świata. Pijany stawał na poboczu drogi, lecz nie potrafił zrobić tego decydującego kroku, słysząc nadjeżdżającą z prędkością dziewięćdziesięciu mil ciężarówkę. Teraz był zdecydowany. Skręcił stanowczo wprost ku drodze, przewracając śmietniki. Odór opanował najbliższe otoczenie. Za kilka dni też tak będę śmierdział parę stóp pod ziemią, pomyślał. Podziemne stworzenia ucztować będą na jego ciele, zostawiając kości, które potem rozpadną się w proch i pył. Metalowe śmietniki narobiły sporo hałasu, toteż z domu poleciał za nim stek wyzwisk. Machnął ręką. Już za chwilę mnie tu nie będzie, krzyknął. A przynajmniej tak uważał, bo nie krzyk wydarł się z jego piersi, a niezrozumiały pijacki bełkot. Podążył dalej.

Na drodze, w miejscu które zazwyczaj zajmował, by pozbawić się życia, działo się coś niedobrego. Marek słyszał krzyki dwóch osób. Jakiejś dziewczyny, chyba dziwki i mężczyzny. Stali przy samochodzie. Otrząsnął się trochę i chwycił za leżący przy drodze metalowy pręt.

Dlaczego to zrobił?

Nie podobał mu się ten mężczyzna, był za nadto agresywny. Trzymał pręt w ręce, a ta dwójka tak była zajęta kłótnią, że nie widziała zbliżającego się sztywnym krokiem Marka.

– Kurwo! – darł się facet. – Za loda to cię mogę do lunaparku zabrać! Nic nie dostaniesz!

– To jest oszustwo, mały chuju! – dziewczyna miała równie cięty język, ale czego spodziewać się po dziwce? – Ja ci z połykiem robię, oblizuję ci tego małego fiuta przez piętnaście minut, mam spermę na zębach i włosach, a ty mi nie zapłacisz? Wyciągaj portfel!

– Zapłacić to mogę jak cię przerucham! Dam ci trzydzieści złotych.

– Za loda umawialiśmy się na pięćdziesiąt!

– Słaba byłaś, a poza tym jesteś za młoda, by tak zdzierać pieniądze z uczciwych ludzi. Ćwicz dalej! Ja jadę.

– Nie jedziesz! – dziewczyna trzymała drzwi od samochodu. – Kurwa, płać!

Mężczyzna zamachnął się i uderzył dziwkę w twarz tak mocno, że upadła, a z nosa pociekła jej krew. Odwrócił się, chcąc wsiąść do auta, ale stanął przed nim Marek.

– Spierdalaj! – lekko odepchnął Marka.

– Ej, kolego, grzecznej proszę! – już tyle nie bełkotał.

– Co? – facet, który wykiwał dziwkę strasznie się zaperzył. – Nie będziesz mnie pouczał. Spierdalaj.

– Masz rację. – rzekł Marek. Adrenalina spowodowała, że prawie nie czuł już skutków alkoholu. – Nie będę.

Pręt, z całą siłą, na jaką było stać Zaleskiego, wylądował na głowie faceta. Rozległ się suchy trzask łamanej kości, ze skroni pociekła ciemna substancja, a jegomość bezwładnie upadł na ziemię. Marek klęknął przy nim i wyjął z kieszeni marynarki portfel. Odliczył pięćdziesiąt złotych i wręczył dziwce, która z ciekawością patrzyła to na Marka, to na dawnego klienta. Widząc jego rozbitą głowę na jej zakrwawionej twarzy pojawił się mściwy uśmiech. Grzecznie podziękowała, rękawem swetra obcierając rozbity nos. Marek spojrzał na nią.

– Nie potrzebujesz czegoś? Może chcesz się umyć? Mieszkam na Świerklańskiej, to niedaleko. – kończąc zdanie odbiło mu się strawioną wódką.

– Widzę, że była niezła popijawa. Jesteś Marek, prawda? Ludzie cię nie lubią. Mają cię za włóczęgę i pijaka.

Marek uniósł brwi. Bystra ta mała.

– No co? – klepnęła go w ramię. – Mnie też nie lubią, bo jestem dziwką. Skorzystam z twojej oferty, a potem dam ci zniżkę na noc ze mną, co? Pięćdziesiąt procent, więc zapłacisz tylko pięćdziesiąt złotych. Tyle co za lodzika. Zgoda?

Marek oblizał się na samą myśl. Tyle forsy jeszcze miał. Kiwnął głową. Myśli o samobójstwie minęły jak poranna bryza, gdy znalazła się osoba, która da mu czułość, chociażby za pieniądze, ale da. Kilka godzin nie będzie sam.

– Chodźmy.

Szła za nim, niewysoka, o blond włosach związanych w kicek. Zagadał ją. Kręciło mu się w głowie, ale nie na tyle, żeby nie prowadzić dialogu. Adrenalina usunęła skutecznie część skutków picia.

– Ile masz lat?

– Osiemnaście. – chyba kłamie, zerknął na nią, zaczerwieniła się. Na pewno kłamie.

– Ech, nieważne. – westchnął.

– No dobra, piętnaście.

– Cholera.

– Wymiękasz?

– Nie. A co z twoimi rodzicami?

– Bawisz się w detektywa? Mamy się zabawić, a nie rozmawiać.

– Czasem warto porozmawiać.

– No może, ale ja wolę działać. – Marek zatrzymał się. Wyciągnął papierosa i zapalił.

– Poczęstujesz mnie? – zapytała dziwka.

– Jak zgodzisz się na rozmowę ze mną w drodze do domu.

– Dobra, dawaj szlugę. – podał jej paczkę. Zaciągnęła się dymem. –No, Sherlocku. Możesz zaczynać przesłuchanie

– Jak masz na imię? – głupie pytanie.

– Ha, jeszcze żaden mnie o to nie pytał, a pracuję już siedem miesięcy. Natalia.

– Ładnie. Dies natalii domine. – dodał pod nosem.

– Co tam mruczysz?

– Łacińskie pochodzenie twego imienia. Dzień narodzin Pańskich.

– Znaczy się Jezusa? Cholera, to niezłe dostałam obciążenie na dzień dobry. Skąd to wiesz?

– W młodości dużo czytałem. A co z twoimi rodzicami? Umarli pewnie jak byłaś mała albo zginęli w strasznym wypadku? – złośliwie, nie przesadzaj, bo się obrazi i seks nie da ci tyle satysfakcji.

– A co to, kurwa za różnica? Prowadzą kancelarię adwokacką w Gdańsku, uciekłam od tych potworów, biorąc od nich parę tysięcy złotych. A jak skończyły się, to zaczęłam robić to co lubię, czyli uprawiam seks i jeszcze mi za to płacą. – zaśmiała się, ale w uszach Marka zabrzmiało to sztucznie. – Zazwyczaj płacą za numerek, z lodami jest gorzej, zresztą sam to widziałeś.

Marek rzucił niedopałek na ziemię. Przydeptał go butem. Skręcali już w Dziesiątą ulicę, za chwilę dojdą na miejsce. Trudno do niego nie trafić, jedyny dom w najbliższym sąsiedztwie. Ma wielki ogród, zaniedbany przez lata, odkąd umarli rodzice Zaleskiego. Sam Marek nie znał swoich rodziców. Gdy matka nosiła go pod sercem, ojciec zmarł przed samym rozwiązaniem, a matka na stole urodziła Marka ostatkiem sił i wyzionęła ducha. Noworodkiem zajął się siedemnastoletni wówczas brat Henryk. Nigdy nie mówił jednak na co dokładnie zmarł jego ojciec.

– Dziwny jesteś. – rzekła Natalia nagle, gdy szli już przez ogród, który przypominał tak naprawdę wietnamską dżunglę. – Pytasz się o mnie, okazujesz mi choć nikłe zainteresowanie.

– Nie to co twoi rodzice, ha? Gdzie zazwyczaj pomieszkujesz? Bo słyszałem, że w motelu, ale to chyba kosztowne.

– Sto pięćdziesiąt za miesiąc. I… – zamilkła przed drzwiami.

– I? – z trudem trafił po ciemku kluczem, a poza tym nie był jeszcze tak trzeźwy, jak podejrzewał, że jest.

– Kiedy nie obsługuję klientów, to mamy umowę, że właściciel, raz na jakiś czas przychodzi i dyma mnie za darmo i dużą zniżkę. Czasem też daję zniżkę recepcjoniście, który nagania klientów, jak go miło poproszę. Dzięki temu on może sobie poużywać, a ja zarabiać i mieszkać za niewielkie pieniądze.

– Jesteś złą kobietą. – nie wiedział, czemu to powiedział. Sam nie był lepszy, niejedną dziwkę już miał, upijał się ostatnimi miesiącami codziennie, cuchnął i odstręczał ludzi.

– Co tobie, kurwa? Nie chcesz, to sobie pójdę i chuj.

– Nie, głupoty gadam. Właź.

Weszli do domu. Panował tam porządek, wszystko stało tak jak przed śmiercią Henryka. Marek włączył światło. Natalia miała ładną buzię, teraz tylko znajdowała się na niej zakrzepła krew. Nos też nie doznał większego uszczerbku. Włosy na czubku głowy były sklejone spermą tamtego człowieka. Marek dotknął policzka Natalii i rzekł:

– Ten gość miał obfity wytrysk. Idź się umyć. Łazienka jest w lewo, musisz przejść przez dwa pokoje i w ostatnim są białe drzwi. Tam masz prysznic i umywalkę. Znajdziesz tam też coś do obmycia rany. I nie przestrasz się myszy, czasem jakaś z ogrodu tu wpadnie.

– Och… – gest Marka, bez seksualnych podtekstów musiał ją nieco zdziwić. Od dawna nie doświadczyła czegoś takiego. – Dziękuję. Już idę.

– Będę w sypialni na górze. Po schodach w prawo. Nie pomyl z pokojem, gdzie stoi łóżko i biurko, tam mieszkał Henryk.

– Hm?

– Brat mój, zmarł pół roku temu.

– Aha. Pijesz z tego powodu?

– Nie…

Piję z samotności. Zniknęła w ciemnościach pokoju, rozświetlanych jeno nikłym światłem księżyca wpadającym przez zakurzone okna. Trzeba będzie posprzątać. Wszedł na górę i skierował się do sypialni. Minął pokój brata. Drzwi ciągle pozostawały zamknięte. Kiedyś tam musi wejść. Kiedyś… Nie teraz. Wszedł do sypialni, włączył lampkę i rozebrał się. Pozostawił na sobie bokserki. Śmierdział. Otworzył szufladkę i wyjął flakon wody kolońskiej, którą ukradł niedawno ze stacji benzynowej. Pokropił się nią. Ostry zapach wypełnił pomieszczenie. Marek skierował wzrok na ukrzyżowanego Chrystusa wiszącego naprzeciw łóżka. Tyle cierpień. I po co? Dla ludzi?

Spojrzał przez okno. Widział tam zarys niewielkiego pagórka, rozciągającego się za domem. Na jego szczycie stały trzy martwe drzewa. I takie były też za jego rodziców, wynikało to przynajmniej z opowieści Henryka. Ojciec ponoć był dobrym człowiekiem. Henryk dużo mówił o jego życiu, czynach, ale nic o śmierci. Na imię miał Mikołaj, walczył we Francji w latach tysiąc dziewięćset siedemnaście – osiemnaście, dostał kilka medali, potem jeszcze służył, aż poszedł na emeryturę, będąc żonatym i mając już syna Henryka. Pierwszą ciążę matka poroniła. Osiedlili się w Żorach, skąd pochodziła matka i odtąd żył tam z rodziną. Aż do tajemniczej śmierci. Nigdy też nie chciał ściąć tych martwych drzew. Jeszcze raz Marek skierował wzrok na upiorne drzewa. Poruszały się na wietrze jakby tańcząc? Czy to tylko przebiegła iluzja?

– Marku. – to nie był głos Natalii, męski i dziwny, jakby wszystkie zawierały się w nim wszystkie żale tego świata. Natalia ciągle była pod prysznicem, słyszał pogłos lecącej wody. – Marku. – głos powtórzył. Obejrzał się. Nikogo nie było. – Marku. Spójrz na moje rany.

Zaleskiego zmroziło. Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz, zimny pot wystąpił na skroni. Ręce zaczęły się trząść. Powoli odwrócił głowę. Chrystus na krzyżu krwawił z pięciu miejsc. Wstał i zbliżył się do krzyża. Krew skapywała na podłogę, natychmiast weń wsiąkając. Skierował oczy na twarz Syna Bożego. Uklęknął, sypialnia przestała istnieć, a on znajdował się przed krzyżem, wokół wydarzenia wirowały, przewijały się jak na przyspieszonym trybie wideo.

– Marku. Czy żałujesz? – zapytał Chrystus.

– Nie ma dla mnie zbawienia. – Marek schylił głowę. Przemykać mu zaczęły wszystkie niegodziwości, których się dopuścił. Nie miał na swoją obronę nic dobrego. Tylko zniszczenie i pijaństwo.

– Czy żałujesz za swoje czyny?

Marek zapłakał.

– Marku. Czy żałujesz złych uczynków, które popełniłeś?

– Tak. – odrzekł Marek.

– Wszyscy ludzie są dobrzy. Złe używanie danej im woli sprowadza na nich grzech i potępienie. Lecz nie smuć się Marku! Każdy może być zbawiony. Przyprowadziłeś dziś do domu ladacznicę. Niech jutro wyjdzie z niego dziewczyna wolna i szczęśliwa. Niech posłucha tego co z jej serca wychodzi. Niech się w to głęboko wsłucha. Kiedy stanie się wolna, zaopiekuj się nią. Uczyń dla niej co stosowne i nie wódź na pokuszenie! Twoje sumienie będzie ci przewodnikiem. Pojednajcie się także z Kościołem, który wam ustanowiłem.

– Obiecuję, Panie, na swoją duszę. – Czy to jawa czy sen?

– To prawda Marku. A teraz coś ci opowiem. Dom stoi nad rzeką. Gdy rzeka wzbiera w okresie roztopów i dreszczów, dom jest zalewany. Mimo to ludzie w nim mieszkający nie chcą go opuścić. Woda występuje, oni odchodzą na wzgórze, wciąż mając go w zasięgu oczu, zaś kiedy woda opada i rzeka wraca do koryta, oni także powracają od domu i naprawiają to, co natura zniszczyła. Rok w rok. Dekada w dekadę. Wiek w wiek. Nie próbują walczyć z rzeką, pozwalają jej być. Ona bowiem daje i zabiera. Wody ma nieskazitelne, a ryby dorodne. Tu, gdzie teraz stoi dom, ludzie mieszkali od wieków, zawsze uciekając przed żywiołem, wracając gdy przechodził. Wiedzieli, iż to co nieuchronne i tak nadejdzie. Cyklu nie można powstrzymać. Gdy drzewo jesienią po upojnym lecie przygotowuje się do snu zimowego, by obudzić się na wiosnę, tak ludzie w domu zawsze trwali w duchu gotowi, ponieważ gdzie człowiek otwiera oczy, tam też je zamyka, na ziemi, która jest polem uprawnym dusz. Walcz o swoją duszę. Bądź dobry, jak był człowiek przed grzechem. A teraz otrzyj mnie i zachowaj chustę tylko dla siebie. Będzie ci przypominać o twoich postanowieniach.

Marek otarł więc krzyż z krwi i nagle znalazł się w swojej sypialni. Za oknem rozpętała się całkiem pokaźna burza, błyskawice szaleńczo przeszywały czarne niebo. Obejrzał dokładnie chusteczkę. Odbił się na niej cały krzyż. Złożył ją z czcią, by schować ów swoisty całun do kieszeni spodni, które zaraz na siebie założył. Zapiął koszulę. Dobiegły doń odgłosy wchodzącej po schodach Natalii. Nuciła znaną piosnkę amerykańskich imperialistów Jesus meet the woman at the well. Pasuje do niej. Siedział twarzą do drzwi, gdy te otwarły się i stanęła w nich zjawiskowo piękna dziewczyna, która rozpuściła blond włosy, a zmywając krew pozbyła się także makijażu. Anioł. Uśmiechała się zniewalająco. Miała niewielkie, ale jędrne i zarysowujące się wyraźnie spod swetra piersi. Zaczęła powoli ściągać ubranie, lecz Marek powstrzymał ją ruchem ręki.

– Usiądź. – rzekł.

Spełniła jego polecenie. Jej ręka powędrowała zaraz do rozporka Marek’ego. Nie wytrzymam. Taka piękna. Ten tyłek. Nie. Nie. NIE!

– Nie rób tego. Posłuchaj mnie.

– Jak sobie życzysz skarbie. – ich oczy spotkały się. – Jeśli ci nie staje, powiedz, to nie będziemy się męczyć.

– Możesz na chwilę zamilknąć? Powiem ci coś, a potem ty zrobisz co uważasz za słuszne. Dobrze?

– No to mów. Byle szybko, może jeszcze w motelu stuknę ze dwie stówy.

– Co czujesz?

– Znowu swoje. Gówno.

– Nie uważasz, że zrobiłaś ze swego ciała świątynię rozpusty?

– Kurwa, kaznodzieja! Wychodzę.

Chwycił ją za rękę. Delikatnie i czule. Oboje byli zaskoczeni. Marek nie wiedział, że tak potrafi.

– Zostań. – o dziwo została. To dobry znak. – Nie musisz już być dziwką. Zamieszkaj ze mną. Bądź przy mnie. Weźmiemy ślub jak dojdziesz do odpowiedniego wieku. Zakochałem się w tobie. – on nie potrafił używać takich słów. Kto przez niego mówi? A może część jego czystej duszy woła na pustyni? – Jesteś piękna, ale zła. Możesz być znowu nieskazitelna i czysta, rzuć tylko wszystko co dotąd zrobiłaś. I nie mów, że to ci się podoba. Kilkaset facetów w ciebie wchodzi i wychodzi, to nie jest dobre. Zostań przy mnie. Bądź. Błagam. – osunął się na ziemię i przylgnął do jej nóg.

Przez chwilę na niego patrzyła, zawilgotniały jej oczy, ale odsunęła Marka i wybiegła z pokoju. On podniósł się i smętnie popatrzył na nieruchome drzwi. Nie udało się. Nagle rozległ się huk, że Marek aż podskoczył. Piorun uderzył blisko. Zszedł na dół. Zastał tam widok, którego najmniej w obecnej sytuacji oczekiwał. Natalia wcale nie wyszła z domu, stała przed oknem w salonie i zalewała się łzami. Zbliżył się do niej i objął najmocniej jak potrafił. Przytuliła się do niego, szlochając. Nic nie mówił, za to ona gadała jak najęta. O klientach, o czarnych nocach, o brzydocie dnia i nieustannym błędnym kole seksu. Gdy skończyła poszła położyć się do pokoju na dole. Marek udał się do siebie i pogrążył się w modlitwie, pierwszy raz od kilku dobrych lat.

Drugiego dnia postanowili, że Natalia zostanie tutaj na najbliższy czas. Pierwszą część swej obietnicy spełnił. Gdy wyszła do ogrodu odetchnąć świeżym powietrzem po burzy, była już dziewczyną wolną.

Czas mijał. Po trzech latach Natalia wciąż mieszkała u Marka. Zaleski przestał pić, znalazł pracę na robotach drogowych. Posprzątali dom, uporządkowali rzeczy Henryka. Skorzystali też z tego, że Natalia miała lat osiemnaście, ale gdy była dziwką załatwiła sobie fałszywy dowód, gdzie figurowały jej dane, tyle że z datą urodzenia o trzy lata wcześniejszą. Wzięli więc upalnego lata roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt piątego ślub w miejskim kościele. Zaraz po ślubie Natalia zaszła w ciążę. W grudniu Marek po długim okresie niepicia wrócił pijany do domu. Natalia była piąty miesiąc przy nadziei. Zaczęła robić mu wymówki, a on tylko chciał oblać z kolegami robotnikami bliskie nadejście potomka. Uderzył ją też lekko w twarz. Przez kolejne dwa tygodnie nie odezwała się do niego. Marek coraz częściej wracał pijany. Wódka zasmakowała mu na nowo, a chusteczkę z wizerunkiem Chrystusa gdzieś zgubił. Nie przejmował się tym. Robił co trzeba, ożenił się, do kościoła chodził co niedzielę, dziecka oczekiwał. Wszystko jak należy. A Natalię bił, bo niezwykle go denerwowała tym swoim mieleniem ozorem po próżnicy. W styczniu wieczora pewnego przyniósł butelkę do domu i pił w samotności przed lustrem w kuchni. Kończył ją prawie, kiedy jego żona stanęła przed nim ubrana w płaszcz i z dwiema walizkami.

– A ty czego? – zabełkotał.

– Wynoszę się. Dzwoniłam do rodziców. Cieszą się, że wracam.

– Z brzuchem?

– Wszystko im jedno. Są bogaci.

– Ty dziwko! – wrzasnął. Ona aż odsunęła się przerażona. – Dziwki zawsze lecą na pieniądze. A jedź do nich, kurwo niewymyta!

– Zmieniłeś się odkąd zaszłam w ciążę. Odsunąłeś się, zacząłeś chlać. Dlaczego? – po policzkach spłynęły jej łzy. – Kocham cię przecież.

– Forsę kochasz, kurwo! – Wziął butelkę i cisnął koło jej głowy. Musnęła włosy Natalii i rozbiła się na ścianie za nią. – Wypierdalaj stąd! I nie wracaj. A ten bachor to pewnie nie mój, nie wierzę, że nie gziłaś się z kim popadnie, jak mieszkaliśmy razem. Dziwka jest zawsze dziwką. I wiesz co, współczuję TWOJEMU dziecku, bo to moje nie może być!

Zalana łzami wybiegła z domu, nie biorąc walizek. Na dworze zaczynała się burza, niebo zaciągnęło się i co kilka minut błyski bez grzmotów rozjaśniały Żory. Marek zaśmiał się gorzko i poprawił swój stan kolejną butelką wódki. Bez zmysłów osunął się na podłogę pogrążając się w alkoholowym, zresztą bardzo niespokojnym, lekkim śnie. Obudził się o trzeciej osiemnaście rankiem. Deszcz stukał miarowo w szyby, całe miasteczko schowało się pod wodną pelerynę. Grzmiało gdzieś bardzo daleko, widać burza tutaj przeminęła. W kuchni cały czas lampa świeciła, a Marek podnosił się wolno z podłogi. Miał poczucie, jakby właśnie walec drogowy po nim przejechał. Chciało mu się rzygać oraz srać. Zobaczył kawałek szmatki leżący pod półką kuchenną. Sięgnął pozbierać ją i wtedy zobaczył, że odnalazł dawno poszukiwaną chusteczkę z wizerunkiem Chrystusa. A poprzedni dzień wrócił jak cios Jerzego Kuleja przyjęty na twarz bez gardy. Przypomniał sobie co powiedział ukochanej kobiecie, jak ją bił. Przypomniał sobie wyraźnie, że zaniedbywał ją od momentu ciąży. Nie potrafił sobie poradzić z faktem, że oto on, będzie miał potomka i to jeszcze z tak piękna kobietą. Ze złości przewrócił stół. To miało być szczęście, to dziecko, a nie przyczyna takiego zachowania. Uderzył głową w ścianę rozcinając sobie czoło. Krew spływała do jednego oka. Nie przejmował się tym. Liczyło się teraz tylko to, że musi odnaleźć Natalię i ją przeprosić, przebłagać. Obiecać, że się zmieni. Dochodziła trzecia trzydzieści. Schował chusteczkę i wybiegł na deszcz. Musi złapać stopa w stronę Gdańska. Obejrzał się jeszcze za siebie. Błyskawica rozświetliła tereny wokoło pagórka. Z pierwszego drzewa po lewej coś zwisało. Coś. Znów zrobiło się ciemno, wszystko przysłonił deszcz. Ale coś tam było. Zaleskiowi stanęło serce. Cały świat zatrzymał się na moment, gdy Marek jak szalony biegł na pagórek do drzew. Przesadził płot jednym susem, przedzierał się przez krzaki, rozrywając ubranie. Nie czuł zmęczenia, miał tylko jeden cel, by dotrzeć do drzew i stwierdzić, że jego podejrzenia są wydumane i niesłuszne. Lecz, gdy wspinał się wyżej i wyżej w jego żołądku rosła wielka kula strachu, a myśli powtarzały się jak mantra. Byle to nie była ona. Byle to nie była ona.

Dobiegł wreszcie. Stanął przed pierwszym drzewem i krzyknął rozdzierająco; tak olbrzymi żal, smutek oraz rozgoryczenie nim owładnęło. Bowiem tym czymś, co zobaczył z daleka była jego żona, całkiem już sztywna, bez życia, jak drzewo, na którym kołysała się lekko na wietrze, który zaczął wiać z północy. Cała przemoczona z wyraźnie zarysowanym brzuchem dyndała, a Marek krzyczał, wrzeszczał, darł się niczym zbity pies aby za chwilę płakać do rana. Klęczał przed zawieszonym w przestrzeni ciałem dwóch istot, do których śmierci się przyczynił, a deszcz obmywał jego ciało, przeszywane spazmami bólu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczał, a którego istnienia nie podejrzewał. Krótko przed świtem niebo uspokoiło się, chmury rozpędził zły wiatr północny. On wszak nie zaznał spokoju. Targała nim żałość i silne poczucie winy. Pierwsze promienie słońca odsłoniły tragizm owej sceny. Marek klęczał, nad nim wisiała jego ciężarna żona, a widać to było z każdego zakątka Żor. Światło padało wprost na głównych aktorów tamtego dnia. Na miejscu chwilę po pierwszych zgłoszeniach pojawili się gliniarze, za nimi medycy i strażacy. Odcięto Natalię i zapakowano w plastikowy, czarny worek do zwłok. Wybrzuszenie na nim ukazywało, że jedną pętlą odebrane życie zostało dwóm istotom, w tym jednej całkowicie niewinnej. Policjanci spisali zeznania od oszołomionego Marka, medycy dali jakieś prochy na uspokojenie i odprowadzili do domu. Spał cały dzień. Następnego dnia obudził się, niczego nie pamiętając, dopiero po otworzeniu obojgu oczu oraz skierowaniu wzroku na drzewa złość wraz z nieopisywalnym bólem powróciły. Płakał, pił i na zmianę faszerował się lekarstwami kilka następnych dni.

Potem wiadomo, nabożeństwo żałobne, pogrzeb, kamienna płyta na cmentarzu. Następna osoba, którą kochał, gryzie piach. Kochał, ale i okrutnie skrzywdził. Marek pogrążył się w piciu, ale zrozumiał, że tak naprawdę robił to wszystko Natalii. Alkohol i strach potrafią zamienić człowieka w potwora, który stosuję taktykę obrony przez atak. Stracił właśnie wtedy oko. To wydarzenie doprowadziło do tego, że odstawił kieliszek do barku, powracając do życia, które prowadził zanim na Natalię spłynął ten szczególny rodzaj łaski. Pracował, ale do nikogo się nie odzywał. Godzinami w czasie wolnym siedział we framudze okna sypialni na parapecie i wpatrywał się na wzgórze. Próbował spalić chusteczkę, ale żadna z zapałek nie chciała zaskoczyć, więc po skończeniu pudełka zaniechał owego czynu. Zmiął ją tylko niechlujnie i wrzucił do szuflady, która należała do Natalii.

Aż skończył płakać. I wtedy stało się.

Wydarzenia ostatnich dni ukazały mu się w zupełnie nowym świetle. Tego chciał Chrystus. Radosna nowina śmierci.

A jam jest jej zwiastunem.

Piorun uderzył w stodołę Kleinschmidta, stojącą za wzgórzem, a ta zaczęła się palić, dając iście piekielne światło na trzy martwe drzewa.

Trójco Przenajświętsza!

Marek pojął, że swoim zachowaniem uwolnił Natalię i dziecko z trudów życia. Nie będą musieli cierpieć na tym łez padole. Takie było prawdziwe przesłanie Syna Bożego, a on je poznał! Nikt inny, tylko on! Co za szczęście!

Trzeba jak najszybciej pójść do Pana! Czeka na mnie! I wziąć jak najwięcej ze sobą ludzi, by uradował się i nie płakał już krwią.

Wiedział już co ma zrobić. Poszedł na strych i znalazł tam Colta 1911, którego jego dziadek dostał ongiś w prezencie, a był przechowywany jako pamiątka rodzinna. Sprawdził pistolet. Działał.

Marek czuł się, jakby poznał zamierzenia odwieczne. Nie, nie, nie. Nie czuł się. On je przecie po prostu poznał! Rozjaśnił się jego umysł, wcześniej zaślepiony chorą miłością. On już wiedział. Skrzydła, które niosą zagładę. Krwawiący Chrystus, który przemówił. Człowiek, który zabija jest zły? Czy dobry, bo realizuje prawdziwy Boży plan? W tym świecie nie ma miejsca na litość i miłosierdzie. Tu panuje zły. Śmierć to wybawienie od niego i połączenie się z Bogiem. Marek był na najlepszej drodze, by pobłądzić. Śmierci Natalii i jego nienarodzonego dziecka objawiły mu się teraz jako największa, najwspanialsza łaska, jakiej mógł kiedykolwiek doświadczyć. Śmierć jest zbawieniem Wiele wycierpiała, ale było to potrzebne, by w końcu przejrzała na oczy. Wziął pistolet, zarepetował go. Siedem dusz, siedem pocisków, jeden pocisk, jedna dusza, Marek. Schował go za pas i wyszedł na dwór. Nie zamykał za sobą drzwi. Szedł ulicą Świerklańską w brudnych od kału spodniach, cuchnącej bluzie, z okiem przewiązanym zmoczoną sikami szmatą. Miał przed sobą daleką drogę. Prószył śnieg. Przez chmury przebijało się słońce. W oddali jednak zaczynało grzmieć. Burza zimą to coś nienormalnego, ale Zaleskiego to nie obchodziło.

Marek nie czuł zimna. Szedł zdeterminowany, ręce mu nie drżały, na plecach wyrosły mu skrzydła, wspaniałe, lśniące złotem, połyskujące, lekkie. Nad jego głową jaśniała aureola z najpiękniejszych gwiazd sklepienia niebiańskiego. Zmierzał do kościoła świętych Filipa i Jakuba, pięknego gotyckiego kościoła w centrum miasta, jednego z najważniejszych żorskich zabytków. Szczęśliwie była niedziela.

 

Szkoda, że mam tylko siedem miejsc do nieba.

 

Otworzyłem drzwi kościoła z hukiem. Trwała poranna msza, na której zgromadziło się kilkanaście osób. Na mój szlachetny widok prawdziwej chwały cheruba zniszczenia tłum chciał pierzchnąć, lecz stanąłem w drzwiach i wyciągnąłem pistolet. Wszyscy wrócili na miejsca. Przeżegnałem się. Ksiądz chwycił za krucyfiks i jął mnie odganiać słowami: precz szatanie, wróć do swojej piekielnej domeny. Miał prawo się pomylić. Podszedłem do niego, nie cofnął się. Nie okazał strachu, dobrze, spotka się pierwszy z Bogiem. Strzeliłem mu między oczy. Upadł brocząc krwią na moją bluzę. Ludzie zaczęli uciekać i w popłochu tratować się. Wszedłem między nich i wybrałem trzy kobiety oraz trzech mężczyzn, najpiękniejszych moim zdaniem, godnych udać się ze mną tam dalej. Egzekucja była szybka i bezbolesna, tak myślałem przynajmniej. Strzelałem w głowy, nic pewnie nie poczuli. Pozostali uciekli.

Ostatni nabój dla mnie. Staję na ołtarzu. Chrystus ukrzyżowany uśmiecha się radosny, że spełniam plan boski, plan Ojca Jego. Słyszę wycie policyjnych syren. Za pomocą skrzydeł wznoszę się wysoko pod sklepienie kościoła. Przystawiam Colta do podbródka. Palec bardzo powoli naciska spust.

 

KONIEC

Tczew 2011

Koniec

Komentarze

Nazywał się Marek Zaleski. Żył w małym, położonym na uboczu domu przy ulicy Świerklańskiej w dzielnicy Rój miasta Żory, województwie katowickim, powiecie rybnickim.   To jest bardzo zły początek…   Jest trochę baboli różnych, np.:   Widząc jego rozbitą głowę na jej zakrwawionej twarzy pojawił się mściwy uśmiech. – Kiedy zobaczyła rozbitą głowę, na jej zakrwawionej twarzy pojawił się mściwy uśmiech?    Gdy matka nosiła go pod sercem, ojciec zmarł przed samym rozwiązaniem, a matka na stole urodziła Marka ostatkiem sił i wyzionęła ducha. – Ojciec zmarł, kiedy matka nosiła Marka pod sercem. Urodziła ostatkiem sił i wyzionęła ducha?    Za oknem rozpętała się całkiem pokaźna burza, błyskawice szaleńczo przeszywały czarne niebo. – Pokaźna? Szaleńczo?   Tego typu rzeczy. Nie podejmuję się wyłapania wszystkiego. Są tutaj osoby, które robią to lepiej. Jeśli będziesz miał szczęście, ktoś zrobi szczegółową łapankę;)   Pomysł – w zasadzie taka se historia o facecie oszukanym przez diabła. Na plus – psychologia bohaterów jest ok.   Czemu to jest opowiedziane jako retrospekcja? Trochę się gmatwa za bardzo. Nie lepiej pojechać chronologicznie? Tak jest łatwiej, zwłaszcza jak ktoś dopiero zaczyna pisać. Czasem za bardzo przyspieszasz, czasem zwalniasz. Pierwszy akapit jest trochę chaotyczny – jakaś mysz się pojawia, oko, szmata, wszystko naraz.     Ogólnie – czytało się raczej bezboleśnie, zainteresował mnie los bohaterów, nawet zrobiło mi się żal dziewczyny. Powyżej średniego poziomu na tym forum.        

Smutna kobieta z ogórkiem.

o dzięki za uwagi :D w ogóle nie spodziewałem się, że ktoś tutaj coś czyta, pozytywne zaskoczenie :D co do uwag zgadzam się; jednak chyba powinienem pozostać przy pisaniu artykułów naukowych – to dużo łatwiejsze ;P może jeszcze coś wrzucę, niestety wszystkie opowiadania mam sprzed 2012 roku

Nowa Fantastyka