
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nie brać pewnych rzeczy na poważnie – to błogosławieństwo.
Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem lub egzorcystą,
przymruż oczy, i płyń.
1: Przed
Ziemi nie ma. Po prostu. Nigdy nie została stworzona. Oczywiście, pomysł był, ale na planach się skończyło. Najzwyklej w świecie… uhm, wybaczcie, przecież świata nie ma. Wspominałem już? Tak więc, nikt nie słyszał o Niebieskiej Planecie, o kontynentach, oceanach, nikomu przez głowę nawet nie przeszła myśl o internecie.
Zdziwić może zatem, że – skoro nie ma Ziemi – istnieje Niebo. W rzeczy samej. To święte do szpiku chmurek Niebo. Z tańczącymi na obłokach aniołami, słodką harfianą muzyką, aureolami, nektarem i, rzecz jasna, samym Bogiem. Chociaż to właśnie On spartolił sprawę. Istniałaby Ziemia, żyliby ludzie, którzy by ją dewastowali, gdyby nie nadmiar złotego (z wyglądu, jak i w smaku) nektaru w Pałacu Niebieskim. Całe cztery skrzynki boskiego napoju! I wszystko wydudlił sam Najwyższy! Wlał sobie w gardło hektolitry błyszczącego płynu i niesiony na złotawych falach, zwyczajnie – odpłynął. Nie byli w stanie go dobudzić nawet najwięksi, najznamienitsi niebiańscy specjaliści. Hipokrates, który nigdy nie miał stanąć na ziemskim gruncie, sam nabawił się zawrotów głowy, wdychając opary nektaru unoszące się nad chrapiącym Bogiem.
Widziałem to na własne oczy. Butla za butlą, kufel za kuflem. Szczerze mówiąc, nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego postanowił się upić akurat w przeddzień Wielkiego Stworzenia. Jestem w stanie zrozumieć niemal wszystko, poza tym znam smak nektaru i możecie mi wierzyć, że nic nie jest w stanie się z nim równać. Ale żeby cztery skrzynki, samemu, i to mając świadomość, że nazajutrz ma się do stworzenia nową, żyjącą planetę?! Doprawdy, rozmyślam, analizuję, dociekam, i od tego główkowania aż aureola zagotowała mi się do czerwoności, skwiercząc przy tym jak oszalała.
Czort jeden wie, co mogło być przyczyną.
Podsumowując, nic nie ułożyło się tak, jak powinno. Bóg – o ironio! – zalał się w trupa, przed Pałacem zgromadzili się słynni ludzie, którzy nigdy nie będą mieli okazji przyjść na świat, a Maria spakowała walizki strasząc, że wyniesie się do matki, na drugi, dość odległy kraniec nieba.
Niedobrze.
***
Ogromna, tonąca w złocie sala tronowa świeciła pustkami. Szeroki stół nakryty śnieżnobiałym obrusem z trudem dźwigał ciężar nienapoczętej uczty; obfite potrawy na srebrnych półmiskach, ciągnących się środkiem stołu, kusiłyby ze zdwojoną siłą, gdyby tylko miały kogo. Nawet wysoki, brunatny tron pozostawał niezajęty. No, może z drobnym szczegółem – spoczywało na nim Królewskie Berło, osamotnione, bo Właściciel nie miał wystarczająco sił, żeby je dzierżyć.
Tak, wystrój sali tronowej w istocie był imponujący. I gdyby nie rażące oczy cztery puste skrzynki, walające się w rogu pomieszczenia, można by uznać, że uczta jedynie się opóźnia.
Wtem wszechobecną ciszę przecięło dudnienie do wrót sali. Narastało z każdą chwilą.
– Chcemy rozmowy z Bogiem! – krzyknął ktoś na zewnątrz.
Na reakcję nie trzeba było czekać zbyt długo. W przeciwnym końcu sali rozwarły się drzwi, z impetem uderzając o ścianę. Dyndająca na klamce zawieszka z napisem „Nie przeszkadzać” wyskoczyła w powietrze, aby za chwilę płynnym ruchem opaść na podłogę.
– Do cholery, nie ma chwili spokoju – mruczał Jezus. Wycierał ręce w i tak umorusaną już szatę. Nie było wątpliwości – materiał pokrywały dosyć świeże wymiociny.
Chrystus wpuścił do sali krzykacza. Oprócz niego, do środka wtoczyło się jeszcze paru innych awanturników. Barwność tych postaci była zdumiewająca – surduty, wymyślne fryzury, peruki oraz przedziwne atrybuty ściskane w dłoniach nadawały im szczególnie osobliwy charakter.
– Co to ma być?! – wrzasnął Waszyngton i rzucił Jezusowi pod nogi nadpalony skrawek papieru.
Niedoszły Zbawiciel od niechcenia schylił się i podniósł papierek. Czytał powoli, z niezwykłą starannością obejmując wzrokiem każde następne słowo. Kiedy dotarł do końca, rozdziawił usta, zerknął na Waszyngtona znad skrawka i wybełkotał:
– Ja… Obwieszczenie? To żart?
– Nie w głowie nam teraz żarty! – wyłaniając się zza pleców Waszyngtona, powiedział Kopernik.
Jezus wrócił do Obwieszczenia i jeszcze raz przeleciał po nim oczami, jakby dla pewności, że tekst rzeczywiście widnieje na kartce.
OBWIESZCENIE
Zimi nie bwdzie. Nie i juszzz. Ne chce m sie, o! Chcecie, to se zrópcie sami. A mni pocalujce w dpe. Podpisano: Wsz Miłosirny BÓG
– Przecież bym wiedział – rzekł Jezus, czerwieniąc się ze wstydu. – Ale nie miał czasu, nie miał kiedy.
– Średnio mnie obchodzi, czy miał kiedy, czy nie! – uniósł się Mickiewicz. – Obiecano nam sławę na Ziemi, dzisiaj mieliśmy uczestniczyć w Otwarciu. A on co?! I do tego taki liścik, i te błędy. – Wieszcz pokręcił głową z dezaprobatą. – Obwieszczenie wisiało na słupie w Centrum. Jest ich jeszcze parę, nawet na drogowskazie do Piekła nakleił dwa. Całe szczęście zerwaliśmy je stamtąd. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Diabeł to zauważył…
– Ojciec źle… Źle się poczuł – oznajmił Jezus.
– Akurat teraz?
– Akurat teraz.
Nagle do uszu zgromadzonych w sali dotarł niespokojny jęk. Dobiegał z drugiego pokoju, tego, z którego wyszedł Chrystus.
– Co z nim? – spytał Chopin.
– Mówiłem już, źle się poczuł.
Ohydne „BLUEH”, przyprawiające o gęsią skórkę i skurcze żołądka, rozniosło się po pomieszczeniu. Zaraz po tym głuche plaśnięcie dołączyło do gamy dźwięków, jakby coś gęstego rozlało się po posadzce. Na domiar złego paskudny fetor z wolna docierał do nozdrzy zebranych.
– Źle się poczuł? Bóg? – spostrzegł Kolumb.
– TAK! I wynocha już. Powiedzieliście, co mieliście do powiedzenia, a teraz wynoście się! – Jezus odwrócił się na pięcie i wparował z powrotem do pokoju Ojca, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Wiecie co? – zagadnął Chopin, kręcąc loka na palcu wskazującym. – Nie pozwolę odebrać sobie sławy. Chodźmy!
***
Drogowskaz wrzeszczący słowa: „Autostrada do piekła”, okolony sznurem różnobarwnych świateł, skierowany był prosto w ciemną, nieprzeniknioną wyrwę w chmurach. Mrugające żarówki mogłyby wskazywać, że miejsce na dole jest przyjazne i chętnie przyjmuje gości. Zapewniam, że to drugie, o ile prawdziwe, wcale nie łączy się z tym pierwszym.
Mimo to Chopin i reszta odważyli się zejść do Piekieł. Po kolei wskoczyli w ciemność, pozwalając objąć się pustce. Niedługo potem wszyscy stali już przed ociekającą zgniłozielonym szlamem Bramą Piekielną.
– Jesteś pewny? – rzucił niepewnie Tolkien.
– Oczywiście – odparł Chopin.
Fryderyk wcisnął guzik niewielkiego domofonu sterczącego ze ściany przy bramie. Rozległo się ciche piśnięcie, w mgnieniu oka zastąpione niepokojącym basem:
– Czego?
– My do Lucyfera – chórem odezwali się przybysze z Nieba.
– Umówieni?
– Nie, ale sprawa jest pilna.
– Mam to w dupie, a jak ja mam w dupie, to Lucek też. – W tle dało się usłyszeć drwiący chichot.
– Prosimy! Zaświadczamy, że Lucyfer będzie ukontentowany – pewnym głosem oznajmił Mickiewicz.
– Jaki będzie? Nie radzę go obrażać…
– Będzie zadowolony, tak! – wtrącił Kochanowski. – Będzie bardzo zadowolony.
– Chwila! – Gęsta cisza wypełniła piekielny przedsionek.
Przybysze kręcili się niespokojnie, Chopin zaczął pogwizdywać. Wreszcie z niewielkiego głośnika znowu wydobył się znajomy, gruby głos:
– Minuta. Macie szczęście, bo akurat zjadł obiad i jest w dobrym humorze.
Wraz z tymi słowami skrzydło Bramy Piekielnej uchyliło się bezszelestnie, wypuszczając snop krwistego światła.
– Jesteś pewien? – spytał Mozart, chwytając Fryderyka za ramię.
– Tak. Jasne – odparł, niezbyt umiejętnie udając entuzjazm.
– Wchodźmy więc.
***
– Co was do mnie sprowadza? – spytał Lucyfer, rozpierając się na bujanym fotelu. Bieguny, zajęte czarnym jak smoła ogniem, sypały iskrami przy każdym poruszeniu.
– Dziękujemy, że zgodził się Lucyfer nas przyjąć – odezwał się Chopin.
– Tak, tak, jesteśmy wdzięczni – potwierdził Tolkien.
– O co chodzi? – znudzonym tonem powtórzył Diabeł.
– No więc… Wiesz chyba… I w ogóle… – jąkał się Napoleon.
– Och, ja powiem! – wtrącił Chopin. – Pewnie wiesz, drogi Lucyferze, że Bóg planował stworzyć piękną, pełną harmonii i pięknej muzyki planetę, Ziemię. Ale z nie do końca znanych nam przyczyn nic takiego się nie wydarzyło. Nie bylibyśmy tak oburzeni, gdyby nie obietnice, jakie nam złożono. Otóż obiecywano nam sławę, chwałę i wielkość. A tu co? Nie ma nawet gdzie się urodzić.
Kąciki ust Diabła nieznacznie się uniosły. Od tego momentu złowieszczy uśmieszek Lucyfera towarzyszył każdemu słowu Fryderyka.
– Wiemy, że nie przepadasz za Bogiem, ale może mógłbyś z nim porozmawiać, jakoś na niego wpłynąć? – ciągnął Chopin. – Praktycznie rzecz biorąc, to właśnie przed tobą Bóg odczuwa największy respekt. Nie, żeby się bał… Po prostu liczy się z twoim zdaniem. Takie przynajmniej krążą plotki.
– A więc mam wpaść do Nieba i pogadać z Bogiem, tak? – Nuta rozbawienia w głosie Lucyfera przyprawiała o dreszcze.
W powietrzu zawisł zapach formującego się niecnego planu Diabła. Przybysze jednak udali, że go nie czują – liczył się tylko cel, dla którego odwiedzili Piekło. Cel, który skutecznie odcinał ich od racjonalnego toku myślenia.
– Właśnie tak – przytaknął Chopin. Otarł pot z czoła i strzepnął słone kropelki na spieczoną ziemię.
– Mam lepszy pomysł – powiedział szelmowsko Lucyfer i wstał z fotela. Zgromadzeni dopiero teraz dostrzegli długi ogon wyrastający z diablego zadu, wirujący i drgający z przedziwną lekkością. – Ja stworzę dla was Ziemię.
Przybysze zaniemówili. Spoglądali po sobie pełnymi zaskoczenia oczami, pytające miny wstąpiły na ich twarze.
– Tak. Stworzę dla was ziemię, będziecie sławni, bogaci, kochani.
– Ale przecież…
– Słucham? Ale? Nie chcecie pływać w chwale?
– Chcemy, tylko…
– Tylko co?
– To chyba nie do końca w porządku? Jesteś Diabłem, więc pewnie jest jakiś haczyk – zwątpił Chopin.
– Skądże znowu! Żadnych drobnych druczków. Jedyną różnicą będzie sama nazwa. Nie stworzę „Ziemi – boskiej planety”. Nazwę ją „Ziemia – planeta grzechu”. To wszystko. Zgadzacie się?
Chopin wraz z resztą postanowili się naradzić. Szeptali między sobą, kręcili głowami, krzywili się, cmokali, po czym Fryderyk odwrócił się i głosem przepełnionym aprobatą oznajmił:
– Niech będzie.
Jestem pewny, że gdyby niebiańscy przybysze znali znaczenie i wymiar słowa „grzech”, za nic w świecie… Wybaczcie! Przenigdy nie zgodziliby się na diabelski układ. Cóż, co się stało, już się nie odstanie.
2: Planeta grzechu
Proces stworzenia rozciągnął się do jedenastu dni. Nic w tym dziwnego – było sporo do zrobienia, o wiele więcej, niż początkowo mogłoby się wydawać. Pierwszy dzień Diabeł poświęcił na – jak sam Lucyfer to ujął – mentalne przygotowania. Rozkazał, aby z ciasnego lochu pod Piekłem wynieść pryczę, nieskładnie zbity stolik i zydel ze sterczącymi drzazgami, a w ich miejsce postawić jedynie szerokie lustro. To właśnie w tym lustrze Diabeł przeglądał się przez cały pierwszy dzień. Nie wiadomo, w jaki konkretnie sposób ta czynność pomagała mu się przygotować. Osobiście uważam, że wpatrując się sobie w oczy, świdrując przebrzydłą głębię własnego umysłu, starał się wyłowić najmroczniejsze, najpodlejsze siły do zbudowania świata z grzechu.
Drugi dzień rozpoczął się od wzniesienia podstawy dla grzechu. Powstała planeta Ziemia. Przeogromna, buchająca lawą kula zawieszona w niebycie.
Przez następne dni Lucyfer budził do życia rośliny, zwierzęta, owady. Każdy, najmniejszy nawet kwiatek, świecił czerwienią. Drzewa, trawy, owoce, warzywa – wszystko to było koloru ognistoczerwonego. Kontynenty pośród – o dziwo! – błękitnej wody raziły karmazynową barwą. Nawet zwierzętom z głów powyrastały rogi w piekielnym odcieniu.
Szóstego dnia, a także siódmego, ósmego, i przez dwa kolejne, Diabeł zajął się budowaniem potężnych twierdz w najdziwniejszych zakątkach nowej Ziemi. Zamczyska ze strzelistymi, upiornymi wieżami, po murach których spływała ohydna zielonkawa maź, znalazły się chociażby na najwyższym ziemskim szczycie czy w najniżej położonym punkcie pod wodą. Pokuszę się o stwierdzenie, że niektóre z tych diabelskich siedlisk przewyższały potęgą i majestatem nawet sam Pałac Niebieski.
Ostatniego dnia na Ziemi pojawił się człowiek. Jego skórę pokrywały łuski. Głowę, ramiona oraz łydki porastały płomieniste, bujne włosy. Ale najgorsze były oczy – zwężone, kocie źrenice wypełnione nienawiścią i tęczówki w martwym kolorze krwi tworzyły hipnotyzującą, zabójczą mieszankę.
Planeta grzechu nabrała kształtów.
***
– Boże, zrób coś! – wrzeszczała Ewa, stercząc nad boskimi uszami.
Bóg siedział skulony na tronie i przyciskał pięści do skroni. Głowa pękała mu przy najdrobniejszym szmerze, ale Ewa w ogóle o to nie dbała. A Adam nie zamierzał jej uciszać.
– Diabeł stworzył Ziemię, ale nie taką, jaką chcieliśmy!
– Nie krzycz…
– Nie krzycz?! Mam nie krzyczeć, kiedy zamiast mnie po Ziemi łazi jakaś zapaskudzona łuskami flądra?!
– Proszę…
– O nie! Miarka się przebrała. Już ja sobie z nim pogadam!
Ewa opuściła salę tronową z prędkością wypuszczonej z łuku strzały. Bojowe nastawienie pchało ją do przodu i najlepszym wyjściem było nie wchodzić jej w drogę. Przynajmniej wtedy.
Przemknęła przez całe Centrum, nie zwracając uwagi na gapiące się na nią zastępy aniołów. Wreszcie dotarła do Bramy Świętego Piotra i bez słowa wyrwała mu błyszczące klucze. Szarpnięciem otworzyła złote Wrota i wypadła na Niebiańskie Granice. Gdy dostrzegła Diabła opartego o drogowskaz „Autostrada do Piekła”, gniew niemal wykipiał jej przez uszy.
– Tyyyyy!!!
– Uspokój się – powiedział Diabeł. Zmrużył oczy i uśmiechnął się tajemniczo. – Czemu się pieklisz?
– Nie taka była umowa!
– Umowa? Nie zapominaj, że jestem Diabłem. Warunki mogę zmieniać zawsze, kiedy tylko mi się podoba.
– Ja ci…!
– Rozmawiałaś z Bogiem?
– On nie ma teraz głowy do rozmowy. Za to porozmawiam sobie z tobą!
Lucyfer wybuchnął drwiącym śmiechem.
– Tak myślałem. Czyli mój stary, dobry kumpel poświęcił Stworzenie dla paru kropel… Zresztą, to nieistotne. Ziemia nie jest jego i nigdy nie będzie. Cudownie! Wiesz co? – Diabeł zwrócił się w stronę ciemnej wyrwy prowadzącej do Piekła. – Gdy główka niedomaga, warto pomyśleć o czymś niekonwencjonalnym. Modlitwa… Tak! Na kaca najlepsza jest modlitwa. – I skoczył.
3: Po
Moment, w którym narrator opowieści ujawnia swoje oblicze, jest zazwyczaj najbardziej emocjonujący. Obawiam się jednak, że tym razem ta zasada nie ma racji bytu. Bo kto niby miałby czekać, aż opowiadający się przedstawi i zacznie sypać autografami? Przecież Ziemi nie ma. Po prostu. Nigdy nie została stworzona.
Podpisano
Ktoś z Nieba
Hmmm. Ciekawa koncepcja. Tylko zakończenie mi nie leży - trzecia część nic nie wyjaśnia. A narrator wcześniej zdradza swoje pochodzenie - gdzieś jest o przegrzanej aureoli.
Babska logika rządzi!
Daje się czytać. W miarę sprawnie napisane. Ale jakoś średnio mnie wciągnęło i tym samym - zainteresowało. Czyli średnie. Zakończenia tak samo nie za bardzo zrozumiałem.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Niesamowicie sztampowa ta Ziemia produkcji Lucka, przerysowana do bólu dolnej lewej szóstki. Pomysł na całość też nie powala na kolana --- o kacu i następstwach było a było... Jedynie koncepcja przyszłych geniuszy, czekających na stworzenie świata, oraz realizacja ratują sprawę, tekst "sam wchodzi".
Nieźle się czytało, troszkę się uśmiechnęłam, ale końcówka...
Ja też zauważyłam "przegrzaną aureolę" więc zaskoczenia nie było.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Rozumiem, że Niebo i Piekło mogły mieć bardzo różne wyobrażenie o przyszłym Świecie, jednak wizerunek Ziemi stworzonej przez Szatana jest tak przegięty, że po prostu niewiarygodny, wręcz śmieszny. Jakby Autorowi brakło wyobraźni i poszedł po linii najmniejszego oporu.
Opowiadanie napisane bardzo przyzwoicie, czytałam nie bez przyjemności, ale zakończenie rozczarowało mnie.
„I wszystko wydudlał sam Najwyższy!” –– Ja napisałabym: I wszystko wydudlił sam Najwyższy!
„…obfite potrawy na srebrnych półmiskach…” –– Potrawy chyba nie mogą być obfite. Obfita może być ich ilość.
„…rozpierając się na bujanym fotelu. Płozy, zajęte czarnym jak smoła ogniem…” –– Bujany fotel ma bieguny, nie płozy. Fotel na płozach, nie byłby bujanym fotelem, byłby saniami.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję wszystkim za opinie!
+ regulatorzy - jestem wdzięczny za wyłapanie błędów, masz rację, jak najbardziej.
Pozdrawiam.
Aha, jeszcze jedno: wydaje mi się, że w sali tronowej nie powinien stać zastawiony stół. Pałac to nie M3, gdzie pokoje muszą pełnić różne funkcje.
Babska logika rządzi!
Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)
Pozdrawiam i czekam na kolejne, jeszcze ciekawsze i równie dobrze napisane opowiadanie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Klasycznie portalowe, w dodatku przegadane.
Co oznacza "klasycznie portalowe"?
Oznacza, że jest to klasyczny motyw portalowy, powtarzający się w róznych wariacjach i ujęciach.
Dziękuję za wyjaśnienie.
Ciekawy pomysł, trochę w duchu Primo Levi. Ale zbytnio przerysowany prostotą.
Infundybuła chronosynklastyczna
Zakończenie nijakie. Nie wiadomo o co chodzi.
Zapowiadała się, rzeczywiście, klasyczna historia o rozmowie diabła z Bogiem, ale postanowiłeś fajnie pograć ze schematem. Niestety, nie podeszło mi, ale może dlatego, że nie skończyło się tak, jak myślałam. Pomysł zei sławnymi ludźmi, którzy mieli być na ziemię zsyłani z nieba - bardzo ciekawy i aż pożałowałam, że sama na to nie wpadłam :-) Tylko potem ta ziemia stworzona przez diabła... czy nie lepiej by było, żeby zamiast scenografii do gry komputerowej powstała ziemia taka jak nasza? Wtedy na koniec czytelnik zostałby z pytaniem "a może jednak tę naszą ziemię stworzył...?", a tak to zostaje z ciekawą, ale nie do końca satysfakcjonującą historyjką. Ale za to dobrze napisaną.
Nieźle się czytało, pomysł z geniuszami paktującymi z diabłem ciekawy, ale zabrakło lepszego rozwinięcia historii.
pozdrawiam
I po co to było?