
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
( To opowiadanie to moja pierwsza próba napisania kontynuacji – konkretnie "Sabotażu". Ciekawa jestem, czy do czegokolwiek się nadaje – oczywiście mam na myśli czytanie, nie druk. Proszę o wyrozumiałość, jeśli z czystego nieuctwa i braku wyobraźni zdarzyłoby mi się znów sponiewierać fizykę, chemię albo inne nauki.)
1.
Możemy zaczynać – powiedziałam, wskazując ruchem głowy konsolę.
Zajęłam wygodny fotel stanowiska operacyjnego, światła przygasły, a z półmroku płynnie wyłonił się zarejestrowany przez sondę obraz. Otoczyła mnie rozpięta na niewidzialnej sferze iluzja jakiejś pudełkowatej, ciasnej konstrukcji, tak realna, jak gdyby rzeczywiście zamknięto mnie w jej wnętrzu.
– Co to ma być? – chrząknęłam.
– Główny szyb wentylacyjny. – Dobiegła z tyłu odpowiedź inżyniera kierującego sondą.
– Nie możemy zacząć od początku? – skrzywiłam się.
– Przepraszam – odrzekł z zakłopotaniem operator, zagłębiając się w panelu.
Obraz na wirtualnej czaszy rozmył się i poszybował, jak wprawiony w trans. Przymknęłam powieki, by oszczędzić sobie widoku przelatujących z zawrotną prędkością bohomazów.
– Już. – Usłyszałam i powoli otworzyłam oczy.
Ekran wypełniał teraz widok majestatycznego cudu amerykańskiej inżynierii – statku, który przybył na Kur, drugą planetę pomarańczowego karła niedługo przed nami.
– To chyba nie przekaz z "Niebiańskiego motyla" – zauważyłam chłodno.
– Nie. To podgląd ogólny z sondy – nośnika. – Tym razem odezwał się dotąd milczący pierwszy oficer.
– Na co mam zwrócić uwagę? – spytałam.
– W części centralnej widoczna nieciągłość poszycia. O, tu.
Operator przybliżył wskazywany fragment obrazu; tuż przed oczami miałam teraz ledwo widoczną rysę, zakończoną sporą wyrwą.
– Mikrometeoryt? – Przyszło mi do głowy.
– Nie – wyjaśnił pierwszy – sekcji inżynieryjnej wygląda to raczej na zmęczenie materiału.
– Jest tego więcej?
– Tak – odparł inżynier. – Chce pani obejrzeć wszystkie uszkodzenia zewnętrzne?
– Nie teraz – zdecydowałam. – Dalej.
Tym razem nagranie z nośnika płynnie przeszło w bardziej szczegółowy obraz zarejestrowany przez "motyla". Rysa stała się nagle bardzo wyraźna, poszarpane krawędzie wyrwy nabrały drapieżnej ostrości; złudzenie mijania ich o włos było tak rzeczywiste, że bezwiednie przyciągnęłam ramiona z oparć fotela do tułowia. Przez moment moje myśli zaprzątała tylko obawa, czy siedzący za mną podwładni zauważyli ten kompromitujący odruch przestrachu.
– Tu nie znajdziemy nic ciekawego. – Wyrwał mnie z zamyślenia głos operatora. – Amerykanie odcięli uszkodzone sekcje.
– Rozumiem – przyznałam. – Dalej.
Na moment znów znalazłam się w wąskim, klaustrofobicznym szybie wentylacyjnym i tylko mijane co kawałek ciemniejsze plamy rozgałęzień wskazywały, że sonda wciąż się porusza. Nagle szyb urwał się, jak ucięty nożem, a moje przywykłe już do półmroku oczy poraziło niespodziewanie jasne światło, tak intensywne, że instynktownie zasłoniłam twarz przedramieniem.
– Co jest? – zagrzmiałam wściekle.
Operator natychmiast skorygował jasność obrazu, zmieniając ją w znośną dla wzroku.
– Tak jest wszędzie. – Usłyszałam wyjaśnienie pierwszego. – Rozświetlili statek jak ciemną stronę Księżyca w Nowy Rok.
– Po co? – Opuściłam rękę i odważyłam się ostrożnie spojrzeć na ekran.
– Nie wiadomo. – Padła odpowiedź. – Takie marnotrawstwo energii nie ma żadnego logicznego uzasadnienia.
Pokiwałam głową. Na tak dużych statkach jak "Brasilia", moc lamp dostosowywała się automatycznie do starego ziemskiego rytmu słonecznego; wyglądało na to, że ktoś wyłączył tę regulację i przestawił oświetlenie na pełną moc. Niespodziewanie, ekran ożywiły błyszczące diody jakiejś kontrolki.
– Co to? – zainteresowałam się.
– Ich centrum systemu podtrzymania – wyjaśnił inżynier i pokazał obraz w szerszej perspektywie. Przed moimi oczami pławiła się w oślepiającym blasku misterna plątanina bezsprzecznie sprawnych urządzeń.
– Instalacja działa? – Obróciłam fotel, by przyjrzeć się lepiej.
– Działa – przyznał pierwszy. – Tyle, że w minimalnym stopniu.
– To znaczy?
– Wewnątrz statku utrzymuje się temperatura niewiele powyżej zera stopni Celsjusza. Akurat tyle, żeby nie zamarzała woda. Poziom tlenu systematycznie spada, choć o niewielką wartość, stężenie dwutlenku węgla utrzymuje się lekko podwyższone.
– System ustawiony na drzemkę, tak? – zasugerowałam.
– Dokładnie – odezwał się inżynier i dodał ciszej, jakby do siebie: – Zostawili na stole zapaloną lampę. Zupełnie jak gdyby mieli zaraz wrócić…
Na potwierdzenie jego słów przez ekran przemykał właśnie kalejdoskop opustoszałych pomieszczeń, zastawionych porzuconymi sprzętami, zastygłymi w bezradnym oczekiwaniu na właścicieli.
– Nie znaleźliście żadnych zwłok? – Popatrzyłam w głębię korytarza, na którym panoszył się nieporządek, nie większy jednak, niż na statku ewakuowanym w sposób zorganizowany.
Bo jakaś ewakuacja musiała się przecież odbyć, zagadką pozostawało tylko, dokąd, skoro magazyny "Brasilii" wciąż wypełniały tony niewykorzystanego sprzętu planetarnego.
– Nie – wyznał pierwszy z lekkim wahaniem – ani jednego ciała.
Z rezygnacją przetarłam oczy; bezowocna wędrówka po statku widmo zaczynała powoli mnie nużyć. "Niebiański motyl" znów trafił do jakiegoś szybu wentylacyjnego; nie spodziewałam się zobaczyć już niczego interesującego, gdy nagle otoczyła mnie najgłębsza, choć całkowicie nieoczekiwana ciemność.
– Awaria? – wysunęłam przypuszczenie.
Inżynier rozwiał moje wątpliwości.
– Nie, to jedyne nieoświetlone pomieszczenie na "Brasilii".
– Co w nim jest? – spytałam od razu, ale wtedy ekranem zawładnęła chaotyczna plątanina szumów.
– Tu nagranie się urywa – wyjaśnił operator. – W tym momencie straciliśmy kontakt z "motylem".
– Co się stało? – Nie mogłam oderwać oczu od buzujących na czaszy zakłóceń.
– Nie wiemy – wyznał pierwszy.
– Jutro poślecie drugiego "motyla" – zadecydowałam, wstając.
Zanim się odwróciłam, moi podwładni zdążyli podnieść się z miejsc.
– Tak jest. – Skłonili z szacunkiem głowy.
Choć wirtualna czasza projekcyjna nie zapewniała przekazu bodźców temperaturowych, wracając do siebie dygotałam z zimna. Mimo że przemierzałam korytarze statku krokiem szybszym niż zazwyczaj, gęsia skórka i wrażenie ciągnącego się moim śladem chłodu nie ustępowały. Marząc już tylko o gorącym prysznicu, jak ścigana wpadłam do ciemnej klitki, którą od wielu lat nazywałam domem, i by ostatecznie rozprawić się z nieprzyjemnymi wrażeniami z wizyty na amerykańskim statku, od razu, z rozmysłem nie zapalając żadnej lampy, skierowałam się do łazienki.
Po drodze potrąciłam coś, co upadło z brzękiem i potoczyło się po podłodze, zlewając się w jedno z gniewnym sapnięciem zbudzonego nieoczekiwanym hałasem człowieka. Niepewna, czy się nie przesłyszałam, zatrzymałam się wpół kroku, starając się przeniknąć wzrokiem miejsce, z którego dobiegało westchnienie.
– Przepraszam – powiedziałam, gdy odgłos powtórzył się całkiem wyraźnie – nie przypuszczałam, że już jesteś…
Posłanie rozświetlił blask zapalonej dłonią męża nocnej lampki.
– Jestem. Szybko poszło – przyznał, ziewając.
– Śpij, Bo. Będę cicho – obiecałam, widząc jak przeciera zaspane oczy.
– Właściwie, to wcale nie zamierzałem spać. Czekałem na ciebie, chcę porozmawiać. – Usiadł na łóżku, odważnie stawiając bose stopy na zimnej podłodze, wywołując u mnie tym widokiem nawrót trudnych do opanowania dreszczy.
– Dobrze. – Przysunęłam fotel bliżej łóżka i niczym karna, chińska żona zajęłam miejsce naprzeciwko Bo.
– Dowiedziałaś się czegoś o losie "Dongfenga – 1"? – zaczął.
Zjeżyłam się; na rozmowę o zaginionym bez wieści transporcie pojazdów eksploracyjnych i łazików planetarnych nie miałam najmniejszej ochoty. Nie po tym wszystkim, co zobaczyłam dzisiejszego popołudnia.
– Nie. Tłumaczyłam ci przecież, że kluczem do zagadki musi być los "Brasilii". Jutro posyłam tam drugą sondę. Jeśli dowiem się, co spotkało Amerykanów…
Przerwał mi, machając dłonią lekceważąco.
– Mam przeczucie, że sami ci o tym opowiedzą. Sonda przyda się później – stwierdził tajemniczo.
– Co? – Otworzyłam szeroko oczy.
Bo pokiwał głową z zadowoleniem.
– Dokonałem dziś inspekcji "Dongfenga – 2" i odkryłem, że został bezczelnie splądrowany. Zgadnij, czego brakuje.
W jednej chwili ustąpił dręczący mnie chłód, a serce zabiło mocniej.
– Habitatu? – wyszeptałam w osłupieniu.
– Brawo – potwierdził mąż z uznaniem, zupełnie jak nauczyciel chwalący zdolną uczennicę. – Wszystkich elementów habitatu planetarnego. Wiesz, co to znaczy?
Przyłożyłam dłonie do twarzy, chłodząc rozpalone nagle policzki.
– Wiem. Mamy "dzikich lokatorów"!
– Otóż to. – Bo położył się wygodnie na łóżku i okrył kocem aż po czubek głowy. – Znajdź habitat, a rozwiążesz wszystkie zagadki.
Powoli oderwałam dłonie od twarzy, ostrożnie wstałam i wyszłam na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.
2.
Odnalazłam habitat.
Niepozorny, ledwo widoczny na satelitarnym zdjęciu punkt przybierał teraz w moich oczach postać kopuły, przytulonej do niewysokich wzgórz na wyrost ochrzczonych Masywem Ninhursag. Budynek idealnie wtapiał się w brudny, pomarańczowy półmrok, oblepiający ze wszystkich stron lądujący wahadłowiec i tylko zapalone przez mieszkańców zewnętrzne światła sprawiały, że habitat nie rozmywał się wśród niewiele od niego wyższych pagórków.
– Wybrali miejsce najmniej ciekawe z możliwych. – W głosie Bo zabrzmiało rozczarowanie.
Trudno było nie przyznać mu racji. Skryte za grubą warstwą chmur słońce, na tej szerokości geograficznej leniwie toczące się po horyzoncie, nie niosło ze sobą ani krzty ciepła, nadając temu posępnemu miejscu przytłaczającego charakteru. Nieobecność roślinności nie dodawała uroku ciemnemu, smaganemu porywistym wiatrem pustkowiu. Krocząc z wysiłkiem po nagim, skalistym gruncie Wyżyny Enlil, czułam, że nie tylko planeta ma nas za nieproszonych gości. Dość było zauważyć, że amerykański komitet powitalny składał się z jednego tylko człowieka; w słuchawkach wciąż słyszałam narzekania męża, utyskującego pod nosem ma tak jawny brak szacunku.
Mężczyzna, oczekujący przy śluzie, przyjaźnie wyciągając dłoń na powitanie, przedstawił się jako starszy lekarz wyprawy i wymienił jakieś pospolite, latynoskie nazwisko, po czym, zapewne nieświadom własnej bezczelności, zaprosił nas do środka naszego własnego habitatu. Wewnątrz wzbudziliśmy nie lada sensację – tuż za śluzą oczekiwała nas niemała gromada ciekawskich. Wszyscy, bez wyjątku, wyglądali marnie. Wychudzone i zmęczone ludzkie wraki przyglądały się nam natarczywie, chłonąc każdy ruch, gest i najmniejsze drgnięcie mięśni. Choć zaskoczona, nie omieszkałam tych ludzi policzyć. Czternastu? Zbyt dużo jak na stację planetarną obliczoną na kilku badaczy, zrozumiałam, ale nie odezwałam się ani słowem. Bo z pewnością był równie zdziwiony, jak ja.
Przewodnik poprowadził nas przez zastygły w milczącym oczekiwaniu tłum do wnętrza konstrukcji. U progu mesy, nie próbując nawet ukryć napięcia, czekała na nas pochmurna kobieta. Wiedziałam, że właśnie ona tu rządzi. Rozmawiałam z nią wcześniej; podczas połączeń satelitarnych na większość pytań udzielała wymijających i enigmatycznych odpowiedzi. Teraz, w rozmowie twarzą w twarz, nie zamierzałam jej pozwolić na uniki i niedopowiedzenia.
– Komandor Liu i profesor Liu, wyprawa „Jiuquan” – przedstawiłam nas, wyciągając do kobiety dłoń na powitanie.
Ta, obrzuciwszy moje smukłe palce pełnym konsternacji spojrzeniem, z ociąganiem oderwała od boków ramiona, prezentując pozbawione dłoni kikuty.
– Wahler, służby porządkowe „Brasilii”– przedstawiła się niechętnie.
Skinęłam uprzejmie głową, gdy bez cienia serdeczności dodała, wskazując okaleczoną ręką wejście do mesy:
– Zapraszam…
Gdy znaleźliśmy się wewnątrz, lekarz natychmiast zamknął drzwi.
– Pewnie chcecie usłyszeć, dlaczego opuściliśmy "Brasilię"? – Kobieta bez dłoni zadała pytanie od razu, gdy usiedliśmy.
– Między innymi – przyznałam pobłażliwie. – Wasz statek jest poważnie uszkodzony. Jak doprowadziliście go do takiego stanu?
– Nie my – odezwał się Latynos. – Xenosphora Cathcarthis.
– Co takiego? – Bo pochylił się do przodu, nadstawiając ucha.
– Xenosphora – powtórzyła Wahler. – Znaleźliśmy na Kur ekspansywny, pasożytniczy organizm.
Choć, szczerze mówiąc, to on znalazł nas.
– Pasożytniczy? – Bo wydął usta w powątpiewaniu, a mnie oblała fala gorąca na myśl o czekającej nas kwarantannie. – Nie wie pani, o czym mówi. Dopasowanie pasożyta i żywiciela wymaga wielu lat ewolucji, a wy…
– Ależ ten organizm nie żeruje na ludziach! – Lekarz niegrzecznie przerwał wypowiedź Bo. – Rozkłada statek. Powoli i nieubłaganie, za pomocą żrącej wydzieliny.
– Ciekawe. – Przed oczami stanęły mi rysy i pęknięcia w "Brasilii". – Chyba widzieliśmy efekty jego działania.
Wahler poruszyła się niespokojnie i wydało mi się, że jeszcze bardziej pobladła.
– Weszliście na pokład?
– Nie. Wysłaliśmy sondę zwiadowczą.
Latynos dyskretnie odetchnął z ulgą, ale kobieta wciąż siedziała jak na szpilkach.
– Wolno wiedzieć, co zarejestrowała sonda? – spytała cicho.
– Tak. – Kiwnęłam głową. – Poważne uszkodzenia pancerza i w miarę nienaruszone wnętrze. Oczywiście, rekonesans dokonany przez ludzi przyniesie lepsze efekty.
– Nie radzę. – Wahler uniosła oparte dotąd na stole przedramię, a ja, jak zahipnotyzowana, wpatrywałam się w blizny, wieńczące jej nadgarstek. – O ile nie chcecie zawlec tego paskudztwa na wasz statek.
– Prowadzicie tym badania? – dopytywał się Bo. – Macie próbki? Chciałbym je obejrzeć.
– Uchowaj Boże! – żachnął się Latynos. – Xenosphorę zbyt trudno kontrolować. Jedynie niska temperatura i intensywne światło spowalniają jej rozrost. Jak myślicie, czemu siedzimy na kole podbiegunowym?
– Nie prowadzicie badań? Czyżby? – zauważył zaczepnie Bo, mierząc lekarza pełnym niedowierzania spojrzeniem. Ja również nie dałam się przekonać, że zarzucili wszelkie eksperymenty, zwłaszcza że Latynos nie odpowiedział na ukryty w ostatnim słowie męża zarzut, milczeniem unicestwiając ostatecznie dopiero co rozbudzone nadzieje na szczerą współpracę. Bo od początku niewiele miał złudzeń, a w tej chwili, czułam to, ostatecznie je stracił, ale ja, mimo wszystko, postanowiłam dowiedzieć się jak najwięcej.
– Pani dłonie…? – spytałam.
– Zgadza się – przyznała, ponuro potrząsając głową. – Xenosphora.
Mimo uprzedzeń i całej niechęci, jaką wzbudzali we mnie Amerykanie, nie mogłam odmówić im odrobiny współczucia. To samo mogło przytrafić się nam, gdybyśmy przylecieli pierwsi.
– Jak dajecie radę? – zainteresowałam się nagle. – Filtracja gazów, odzyskiwanie wody, żywienie… Jest was za dużo.
– Ulepszyliśmy niektóre systemy – wyjaśnił lekarz. – Mieliśmy zdolnego inżyniera pokładowego.
– Mieliście? – spytałam, zaciekawiona. – To znaczy, że nie żyje?
Odpowiedziało mi sugestywne milczenie, a ja przypominałam sobie jak przez mgłę, że z Ziemi na pokładzie "Brasilii" wyruszyło jakieś siedemdziesiąt osób.
– Zapewne chcecie odzyskać habitat? – zmieniła temat Wahler.
– Nie tylko – mruknął Bo. – Resztę sprzętu też.
Twarze obojga Amerykanów stężały, i wydało mi się, że w oczach Latynosa pojawił się lekki popłoch.
– Nie rozumiem. – Kobieta spojrzała na Bo spode łba.
– Przysłaliśmy też statek z maszynami eksploracyjnymi – oznajmiłam. – Zaginął.
– Nic nam o tym nie wiadomo. – Kobieta bez dłoni hardo przeniosła wzrok na mnie. – Ale jedno jest pewne: na "Brasilię" wrócić nie możemy. Jeśli chcecie odzyskać habitat, musicie zabrać nas na „Jiuquan”.
– Zastanowię się, co z wami zrobić. – Twardo odwzajemniłam spojrzenie Wahler i wtedy zrozumiałam, że wcale mi tych ludzi nie żal.
O czym myślisz? – spytałam Bo w drodze powrotnej.
Mąż chrząknął znacząco.
– Że trzeba by przyjrzeć się tej ich Xenosphorze z bliska – odpowiedział mściwie.
– Tak – przyznałam, wdrapując się na pokład wahadłowca i obrzucając habitat nieprzyjaznym spojrzeniem. – Musimy przyjrzeć się bliżej nie tylko pasożytowi.
3.
„Dokowanie za dwie minuty”.
Tak muszą czuć się schizofrenicy, myślałam, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że gardłowy głos pilota, dobiegający z wtopionych w hełmofon słuchawek, tak naprawdę ma źródło w mojej własnej głowie. Nieubłaganie zbliżaliśmy się do cichej, martwej "Brasilii" i choć każde z nas spodziewało się po tej wizycie czegoś innego, to przypływ adrenaliny z pewnością odczuwaliśmy ten sam. Bo zachowywał kamienną twarz, ale wiedziałam, że pod tą pozorną obojętnością skrywa zaciętość i głód działania. Asystent męża otwarcie przygryzał wargi w nerwowym oczekiwaniu na finał krótkiego lotu, a inżynier, by zająć czymkolwiek myśli, mamrotał pod nosem słowa jakiejś starej piosenki. Każdy na swój sposób radził sobie z narastającym napięciem.
„Dokowanie za trzydzieści sekund”.
Przypięci do foteli, odruchowo napięliśmy wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na wstrząs, jaki zwykle towarzyszył cumowaniu, choć tym razem pilot obchodził się z nami wyjątkowo łagodnie i tylko lekkie drgnięcie dało znak, że manewr zakończył się pomyślnie. "Brasilia" stała przed nami otworem.
Tuż za śluzą oblepiło nas przeraźliwie jasne światło, tak ostre, że bez zastanowienia nasunęliśmy na osłony hełmów przyciemniane maski filtrów, stosowane zazwyczaj na pozbawionych atmosfer, bez przeszkód spalanych światłem gwiazd globach. Wysokiej jakości imitacja słonecznego blasku mamiła wzrok, sprawiając, że ciężko przychodziło uwierzyć w jednocyfrowe wskazania termometru. Chroniona przez kombinezon, nie mogłam doświadczyć nieprzyjemnego chłodu, a jednak, spoglądając w jasną czeluść opustoszałych korytarzy, czułam coraz wyraźniej, jak ów mroźny powiew przenika mnie na wskroś.
– Zbiórka w tym miejscu za trzy godziny – zadecydowałam, dbając, by przy wydawaniu rozkazu nie zadzwonić zębami.
Rozstaliśmy się w rozwidleniu korytarza; Bo z asystentem zamierzali przeszukać sąsiadujące z odciętymi sekcjami pomieszczenia, pobrać próbki i ocenić zagrożenie. Ja miałam zamiar przeprowadzić małe śledztwo; ignorując złe przeczucia od razu ruszyłam wgłąb statku, zabierając ze sobą operatora zaginionego "motyla". Mimo iż dysponowałam planem "Brasilii", wyświetlonym przed oczami na osłonie hełmu, pewniej czułam się w towarzystwie inżyniera, który co prawda wirtualnie, ale już wcześniej odwiedzał ten statek.
W milczeniu dotarliśmy do miejsca, w którym rozpoczynały się kwatery załogi. Skupiona, odcyfrowywałam wyryte na drzwiach nazwiska astronautów, niczym napisy z płyt nagrobnych. Zaglądałam do porzuconych wnętrz bez nadziei na jakieś spektakularne odkrycie. W większości tych pomieszczeń panował godny katakumb martwy porządek; wyjątek stanowiła kwatera należąca do Wahler, w której gościł nieopisany wprost chaos. Lokum kobiety sprawiało wrażenie wywróconego do góry nogami – trudno byłoby wskazać choćby jedną, niezniszczoną z najwyraźniej szewską pasją rzecz.
– Och. – Usłyszałam zdławione westchnienie inżyniera. – Tego… wcześniej tutaj nie było.
Czym prędzej opuściłam zdewastowaną kwaterę, by przyjrzeć się miejscu, wskazywanemu przez podwładnego. Zdębiałam; coś, co początkowo wzięłam za stertę pogmatwanych szmat, okazało się przy bliższej obserwacji ludzkim ciałem, należącym do zesztywniałej z wyciągniętymi ramionami, pozbawionej stóp kobiety. Opatrunki na amputowanych zapewne kończynach wciąż pstrzyły plamy sczerniałej teraz krwi. Martwa Amerykanka wyglądała, jakby czołgała się dokądś z wysiłkiem, ale opadła z sił i tak już pozostała. Ten widok na moment wytrącił mnie z równowagi, jednak szybko otrząsnęłam się z przygnębienia.
– Musiał jej pan nie zauważyć – zwróciłam się do inżyniera.
– Nie wydaje mi się – mruknął operator sondy. – Nie leżała tu.
– Proszę wziąść się w garść. Pewnie znajdziemy więcej ciał – powiedziałam ostro i z ulgą przeniosłam wzrok na najbliższe drzwi.
Widniało na nich nazwisko dowódcy wyprawy. Serce zabiło mi mocniej; stałam u progu kwatery mojego odpowiednika, człowieka, którego karierę śledziłam kiedyś nie bez zazdrości. Zawahałam się, obawiając się odnalezienia znajomych zwłok, zanim niezgrabnie nacisnęłam klamkę. Drzwi były zamknięte.
– Poszukajmy mostka – zdecydowałam, nie ukrywając rozczarowania.
Minęliśmy trupa kobiety bez słowa, by znów zabrnąć w labirynt pustych pomieszczeń, niepokojąco przypominających te, które od lat służyły nam za dom. Mesy, łazienki, ambulatorium stanowiły same w sobie martwy świat z porzuconymi sprzętami codziennego użytku, zastygłymi w cierpliwym oczekiwaniu na powolny rozkład.
Mostek powitał nas zatrzymanymi w czasie śladami chaosu. Nie pracował ani jeden komputer, a fotele obsługi, każdy wykręcony w inną stronę, zatrzymały się w pozycjach, w jakich pozostawili je gwałtownie zrywający się z nich ludzie. Gdy przyglądałam się zaschniętej plamie ciemnego płynu, pochodzącego zapewne z kubka ciśniętego w gniewie o ścianę, inżynierowi wyrwało się ponure westchnienie.
– Co jest? – rzuciłam.
– Uważa pani, że jestem niekompetentny? – spytał nagle.
– Czemu?
– Tamten trup… – wyjąkał.
– A, to… Może się pan zrehabilitować. Chcę przejrzeć ich dziennik pokładowy.
Inżynier przysiadł na jednym z porzuconych foteli, a ja, opierając się stojącą z tyłu konsolę, z góry przyglądałam się jego pracy. Nie szło mu najlepiej; co prawda uruchomił komputer i nawet nad pokrytym kurzem panelem pojawił się wirtualny ekran, ale to było wszystko. Odzyskanie baz będzie danych wymagało czasu, o ile w ogóle miało się udać; zerknęłam na zegarek i zrozumiałam, że trzy godziny, które przeznaczyłam na eksplorację, nie wystarczą. Zamierzając powiadomić resztę o opóźnieniu, wywołałam Bo, z niepokojem stwierdzając, że mąż i jego asystent milczą. Nim zdążyłam połączyć się z kabiną oczekującego w wahadłowcu pilota, mostek niespodziewanie pogrążył się w ciemności.
– Co pan wyprawia? – zawołałam gniewnie.
– To nie ja – bronił się mężczyzna. – Zapewne lampy… wyłączają się samoczynnie… o określonych porach.
– Być może – mruknęłam już spokojniej.
Jedyne źródło światła stanowił teraz wyświetlany nad pulpitem wirtualny ekran, tak słaby, że zdolny do wydobycia z mroku jedynie rękawic inżyniera.
– Niech się pan lepiej pospieszy – ponagliłam podwładnego i właśnie zamierzałam włączyć reflektory hełmu, gdy nagle straciłam równowagę.
Coś gwałtownie zakotłowało się wokół mnie i poczułam, że spadam, choć tylko silnie pociągnięta do tyłu, wylądowałam na plecach. Miotałam się na podłodze jak przewrócony brzuchem do góry, ociężały żółw. Oślepiało mnie światło latarki, czułam tylko, jak przygważdżają mnie do podłogi czyjeś silne, choć jak najbardziej ludzkie ramiona. Zawyłam dziko, gdy brutalnie ściągano mi hełm; nie zdążyłam nawet pomyśleć o możliwych kłopotach z oddychaniem, spodziewając się raczej lawiny kolejnych, padających na oślep ciosów, gdy atak niespodziewanie stracił impet. W twarz znów uderzył mnie strumień światła, po czym w rozpraszanej tylko szarpaniną na drugim planie ciszy, rozległ się pełen konsternacji głos z prawej strony:
– Ja cię nie mogę… To nie jest Wahler! To jakaś chińska dziwka!
Drugi głos, ten po lewej, odpowiedział ordynarnym przekleństwem i nacisk na moje ramiona zelżał, co wykorzystałam bez wahania. Zdecydowanym szarpnięciem wyswobodziłam prawą rękę, uderzając na odlew w miejsce, z którego dobiegał głos niewidzialnego napastnika.
Moja pięść trafiła jednak na coś miękkiego i jedynym efektem tego uderzenia był wściekły potok wulgarnych słów. Nie zdołałam też zaszkodzić drugiemu atakującemu, nie dosięgając go wolną pięścią, ani kopniakami, które wymierzałam instynktownie, choć całkowicie na oślep. Przeklinałam kombinezon, spowalniający wszystkie ruchy i czyniący niezwykle niezdarnym każdy cios. Choć skazana na porażkę, broniłam się rozpaczliwie, aż do chwili, gdy czyjeś zdesperowane dłonie pochwyciły moje miotające się ramię, unieruchamiając je tym razem skutecznie.
Na powrót stałam się bezbronna; napastnicy poddźwignęli mnie z podłogi i pociągnęli za sobą. Starałam zaczepić stopy o cokolwiek na naszej drodze, sunąc piętami po podłodze, ale nawet ta ostatnia próba oporu zawiodła. Zanim wyciągnęli mnie z mostka, zdążyłam jeszcze usłyszeć, jak inżynier wciąż szamocze się w mroku z kimś, kogo nie mogłam zobaczyć.
4.
Przepraszam za ten atak – mówił brodaty mężczyzna w czepku komunikacyjnym na głowie, nieodzownym elemencie wyposażenia kosmicznego skafandra, zdegradowanym do roli zwykłej czapki. Człowiek ten przykucnął przed nami i przyglądał się całej piątce jak rzadkim okazom fauny.
– Wzięliśmy was za kogoś innego – dodał.
Nawet wiem, za kogo, pomyślałam, mrużąc łzawiące oczy, bezlitośnie drażnione przez ostre światło.
– Niefortunnie zaczęła się nasza znajomość. – Mężczyzna kontynuował uprzejmą przemowę, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kpi. – Trzeba to naprawić. Zaczniemy od nowa.
Niefortunnie to mało powiedziane, rozważałam. Po niespodziewanym ataku zagnano nas do okrętowej kaplicy, gdzie stanowczo i mało kurtuazyjnie posadzono pod ścianą. Nie tak wita się gości, miałam na końcu języka, ale nie odezwałam się ani słowem, czekając aż brodacz odkryje karty. Mężczyzna podpełzł jeszcze bliżej, roztaczając wokół siebie smród niemytego od dawna ciała.
– Widzicie chyba, jak bardzo potrzebujemy pomocy. – Pociągnął nosem i ruchem głowy wskazał na stojącą za nim bandę równie niechlujnych jak on, brudnych oberwańców, pookręcanych w zupełnie przypadkowe, lecz ciepłe części dostępnej na statku garderoby. – Zdychamy jeden po drugim. Musicie nas stąd zabrać.
Bo chrząknął, zupełnie jakby zaczynał się dławić, a z ust pilota padło kilka pełnych pogardy słów; na szczęście mało kto we Wszechświecie oprócz Chińczyków zna chiński.
– To nie takie proste – odezwałam się wreszcie. – Po pierwsze, „Jiuquan” nie jest przygotowany na tak licznych gości. Ilu was jest? Dwunastu?
– Szesnastu – wyznał brodacz.
– Piętnastu – sprostowała stojąca za jego plecami kobieta.
– Właśnie! – podchwyciłam natychmiast. – Dla piętnastu osób trzeba zaadaptować odpowiednie pomieszczenia. „Jiuquan” nie jest dużym statkiem.
– To chyba da się zrobić? – W głosie mężczyzny zabrzmiał ostrzejszy ton.
– Tak – przyznałam – ale nie od razu. Nie możecie przecież koczować na korytarzach…
– Wolę korytarz, niż tę parszywą kostnicę! – wybuchła gniewem kobieta.
Natychmiast poparł ją chór podniesionych głosów.
– Rozumiem. – Skinęłam pojednawczo głową. – Pozostaje jednak sprawa kwarantanny. Ani wy, ani nawet my, nie możemy wejść na pokład „Jiuquana” bez obserwacji, odkażania i badań kontrolnych.
Problem w tym, że pomieszczenie kwarantanny przystosowane jest dla trzech, góra czterech osób. Nie sposób zabrać was wszystkich od razu. Przyślemy po was prom…
– Dość wykrętów! – przerwała mi ta sama krzykliwa kobieta, zatapiając we mnie nienawistne spojrzenie gorączkowo błyszczących oczu, a jakiś mężczyzna, paradujący w butach od skafandra ciśnieniowego zawołał opryskliwie:
– Ninõ, nie daj się wykiwać!
– Nie dam – obiecał brodacz twardo i przysunął się do mnie jeszcze bliżej, tak blisko, że od jego cuchnącego oddechu zbierało mi się na mdłości. – Na znak dobrej woli, komandorze, zabierzecie dziś przynajmniej część z nas!
– Powtórzę raz jeszcze. – Wstrzymałam oddech i odwróciłam twarz, ale smród nie zelżał. – Ja i moi ludzie wrócimy na „Jiuquan” i przygotujemy statek na wasze przybycie. Gdy wszystko będzie gotowe, przyleci po was wahadłowiec…
Ninõ pociągnął nosem i słychać było, jak przełyka gęstą, ropną flegmę.
– Nie – warknął – polecisz sama. Tylko ty i pilot. Reszta zostanie z nami, jako rękojmia. Gwarancja, że o nas nie zapomnisz!
Ludzie za plecami Ninõ zaczęli klaskać, głośnymi okrzykami dając wyraz swemu entuzjazmowi. Inżynier jęknął boleśnie, pilot zaklnął pod nosem; tylko Bo i jego asystent milczeli jak nieobecni.
– Nie mogę się na to zgodzić. – Mimo wszystko wciąż zachowywałam spokój. – Nie zostawię tu nikogo z mojej załogi. Daję wam słowo oficera, że o was nie zapomnę.
Ninõ przewrócił oczami, wstał energicznie i oznajmił lodowato, patrząc na mnie z góry:
– Jak sobie chcesz. W takim razie zostajecie wszyscy. Podnieście ją, pójdziemy do wahadłowca – powiedział do swoich ludzi, po czym znów zwrócił się do mnie: – Wcale nie musisz wracać, kochana. Rozkazy wydasz przez radio.
Gdy niemalże niesiona przez cuchnącą grupę desperatów opuściłam kaplicę, usłyszałam, jak za moimi ludźmi na głucho zamykają się drzwi.
5.
Czas dłużył się niemiłosiernie.
Mimo iż spełniłam żądania Ninõ i wysłałam na „Jiuquan” odpowiednie rozkazy, nie otrzymaliśmy ani posiłku, ani nawet kropli wody. Zamknięci w okrętowej kaplicy, krążyliśmy między ścianami i ołtarzem, przytupując i rozcierając marznące dłonie, bo nasze zdekompletowane przez napastników kombinezony nie chroniły przed zimnem tak, jak powinny. Pilot postękiwał cicho, skarżąc się na ból nadwyrężonego przy próbie wyważenia drzwi barku, reszta milczała jak zaklęta, walcząc z narastającym zmęczeniem. Ze ściany naszemu cierpieniu przyglądał się frasobliwy mężczyzna przybity do krzyża, z zakłopotaniem przekrzywiając głowę. Dotąd panował spokój, ale głód, zimno i pragnienie nieustannie podsycały płomień poczętej już, lecz jeszcze nie wydanej na świat frustracji.
Z pozornie spokojnej twarzy męża tylko ja potrafiłam wyczytać rosnący w siłę gniew. Bo krążył uparcie gdzieś w okolicach na głucho zamkniętych drzwi; skierowałam się tam dyskretnie.
– O co chodzi? – spytałam szeptem.
Potrząsnął głową niecierpliwie i przyspieszył kroku, jakby przeszkadzała mu moja obecność. Nagle zatrzymał się i rzucił półgłosem:
– Słuchaj, chyba nie zamierzasz zabrać tej nieobliczalnej bandy na „Jiuquan”?
Zjeżyłam się, oburzona ostrym tonem męża. To nie był czas i miejsce na małżeńskie przepychanki; zanim jednak zdążyłam odeprzeć atak Bo, spod ołtarza dobiegły do nas pełne skargi słowa:
– Dłużej tak nie mogę!
Wyczerpany asystent ociężale opadł na podłogę. Jego skafander, rozdarty podczas szamotaniny, był w gorszym stanie niż nasze.
– Wytrzymasz. Niedługo ktoś po nas przyjdzie. – Inżynier bezskutecznie ciągnąc za ramię, próbował skłonić naukowca do powstania.
– Mam to gdzieś – jęknął uczony, odtrącając pomocną dłoń. – Chcę odpocząć.
Pozbywszy się natrętnego opiekuna, asystent usiłował położyć się na podłodze, podkładając rękę pod głowę jak do snu.
– Podnieście go natychmiast, to rozkaz! – zwróciłam się do pilota i inżyniera, po czym szepnęłam szorstko do Bo: – Zajmij się swoim człowiekiem, bo coś mi mówi, że nie przetrwamy tej nocy w komplecie!
Z podszytym złością ociąganiem ruszył w kierunku ołtarza, mrucząc pod nosem jakieś obelgi.
– Zostawcie mnie! – Asystent bronił się, niezdarnie machając rękami.
Przyglądałam się tej scenie w pełnym roztargnienia milczeniu, gdyż uwagę moją coraz skuteczniej rozpraszał jakiś dobiegający zza ściany rumor. Nadstawiłam ucha; dźwięk coraz bardziej zaczynał przypominać odgłos odkręcanych staroświeckim narzędziem śrub. Spacerowałam wzdłuż ściany, nasłuchując; po kilku krokach moje ciało przeszyła delikatna, dobiegająca spod podeszew butów wibracja.
– Cicho! – zagrzmiałam na wciąż szamoczącą się załogę i cofnęłam się o krok.
Tu wibracja zanikała, ale zanim zdążyłam przykucnąć, by dotknąć palcami podłogi, jeden z budujących ją kwadratowych paneli drgnął i nie bez trudu uniósł się w górę, a po chwili czyjeś odziane w grube rękawice dłonie przesunęły ciężką płytę na bok. W jednej chwili urwały się tupoty stóp, przekleństwa i narzekania; w absolutnej, nie mąconej nawet wstrzymywanymi oddechami ciszy, z otworu w podłodze wyłoniła się głowa owinięta w dziwaczny turban z brudnego ręcznika.
– Schodźcie. Wyprowadzę was. – Mężczyzna posługiwał się łamanym chińskim. Mrużąc oczy, starał się wyłowić nasze twarze z powodzi światła.
Mimo zaproszenia, nie poruszyłam się ani ja, ani zgromadzeni wokół mnie podwładni.
– Kim pan jest? – zadałam pytanie po chwili wahania.
Mężczyzna zdjął rękawicę i wystawił z czeluści czerwoną, spękaną rękę jak do powitania.
– João Gomez – przedstawił się, jakby jego nazwisko miało nam cokolwiek wyjaśnić i dodał: – Pomogę wam.
Tylko asystent przyklęknął, by podać gościowi dłoń, pozostali zachowali tyleż powściągliwą, co nieuprzejmą rezerwę.
– Wyprowadzisz? Jak? – podejrzliwie dopytywał Bo.
– Znam yyy… skrót. Nie skrót – poprawił się Gomez, widać było, że szuka w pamięci odpowiedniego chińskiego słowa. – Obejście, tak?
Niezręczną ciszę zastąpiły nieśmiałe westchnienia ulgi, tylko Bo wciąż wątpił:
– Dlaczego mamy ci zaufać?
– Dobre pytanie – podchwycił skwapliwie pilot.
– Mój dziadek pochodził z Chin – wyznał Gomez i zauważył: – Przecież nie macie nic do stracenia.
– Nie do końca – wtrącił pilot, zanim Bo spytał z powagą:
– Którędy prowadzi to obejście?
– Wszystko jedno. Chyba warto spróbować – zauważył inżynier.
Asystent popatrzył na nas ze zgrozą i oznajmił, dzwoniąc zębami:
– Ja pójdę z Gomezem. Nie zostanę tutaj!
– Wszyscy pójdziemy – zdecydowałam – ale też chciałabym usłyszeć, co to za obejście i dlaczego nie korzystamy z głównego wyjścia kaplicy?
– Stary szyb techniczny. Pozostałość z czasu, gdy składano statek na orbicie Księżyca. Nie jest wygodny, ale pozwoli ominąć sekcję ogrodniczą, jedyną, jako tako ogrzewaną, część "Brasilii", w której oprócz roślin obecnie wegetuje załoga – wyjaśnił gość, nie starając się ukryć lekkiej drwiny.
Bo chrząknął nerwowo.
– Dziwne, że tylko ty wiesz o tym przejściu – zauważył zaczepnie.
– Byłem tu kiedyś głównym inżynierem. – Gomez nagle spoważniał.
Mąż chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zgromiłam go wściekłym wzrokiem.
– Do szybu – wycedziłam – już!
Po kolei zanurzaliśmy się w wąskim, na szczęście dopasowanym dla ubranych w ochronne kombinezony ludzi otworze. Gomez ruszył pierwszy; schodziłam jako druga, po omacku szukając oparcia dla stóp na wąskich, wtopionych w ścianę szybu uchwytach. W słabym świetle pokrytych kurzem lamp, ściany tunelu zdawały się błyszczeć w nienaturalny sposób, jakby naoliwione albo świeżo malowane. Nie tylko nieobecność zwykle powszechnych, matowych powierzchni nie dawała mi spokoju.
– Pańscy koledzy nie zaczną czegoś podejrzewać, gdy pana z nimi nie będzie? – spytałam, gdy wydostaliśmy się z tunelu na niewielką platformę, rodzaj łącznika, od którego podobne szyby rozchodziły się we wszystkie strony.
– Tsss, te ściany nie są grube – syknął przewodnik i odpowiedział tak cicho, że ledwo zrozumiałam, co mówi: – Zaczęliby coś podejrzewać, gdybym z nimi był…
Nie zdążyłam spytać, co dokładnie miał ma myśli, gdy z szybu dobiegł nas zniekształcone przez metal, zlane prawie w jeden, okrzyki bólu i przestrachu.
Najwidoczniej któryś ze stopni nie wytrzymał ciężaru stąpających po nim ludzi; pilot oberwał w bolący bark butem schodzącego za nim inżyniera.
– To obejście nie jest bezpieczne – szepnęłam z wyrzutem.
– Nic na tym statku nie jest. Xenosphora, rozumie pani? Proszę unikać kontaktu ze ścianami. Poza tym, bądźcie cicho – poradził Gomez, zanim czym zniknął w kolejnym, tym razem poziomym szybie.
Nie było już więcej okazji do rozmowy, ani gdy w skupieniu pokonywaliśmy identyczne, klaustrofobiczne szyby, ani gdy przemykając ukradkiem, niczym złodzieje, przemierzaliśmy gęsiego boczne, mało uczęszczane sekcje. W pewnym momencie, tuż przed rozwidleniem korytarza, Gomez ostrzegawczym syknięciem wstrzymał nasz pochód, wyostrzonym słuchem wyławiając z ciszy jakieś niepokojące odgłosy. Wstrzymałam oddech, ale mimo to słyszałam tylko coraz bardziej hałaśliwe dyszenie kroczącego tuż za mną asystenta.
– Ktoś idzie – szepnął nagle Gomez, dopadł pierwszych drzwi, otworzył je i prawie bezgłośnie polecił, wskazując zaskakująco ciemne wnętrze: – Do środka. Szybko!
Bez szemrania spełniliśmy polecenie przewodnika. Oślepieni niespodziewanym znalezieniem się w ciemności, nasłuchiwaliśmy coraz wyraźniejszych kroków z korytarza. Nagle któryś z moich ludzi jęknął w przestrachu.
– Co tu jest? – rozległ się zdławiony głos inżyniera.
– Nie ruszajcie niczego – wyszeptał błagalnie Gomez.
– Cisza! – wysyczałam ostrzegawczo.
Kroki na zewnątrz urwały się natychmiast; ktoś w korytarzu zatrzymał się tuż obok naszej kryjówki, uważnie nasłuchując, ku mojemu zaskoczeniu nie zdecydował się jednak na to, by zajrzeć do środka. Zacisnęliśmy zęby i zastygliśmy w bezruchu na długie, męczące sekundy. Dopiero gdy z korytarza dobiegło początkowo niezdecydowane, potem coraz bardziej regularne stukanie butów w posadzkę, odważyłam się poruszyć. Z ulgą opuściłam ręce; pozbawiona rękawicy prawa dłoń nadziała się na jakieś zamarznięty twór. Przesunęłam palce po gładkiej, delikatnie modelowanej powierzchni, w której niespodziewanie wyczułam owalną, wypełnioną drobnymi, gładkimi płytkami wyrwę. Skupiłam się na poszarpanych krawędziach zagłębienia, wodziłam opuszkami po jego nierównym brzegu, wciąż nie mając pojęcia, czego dotykam.
Zaintrygowana, sunęłam palce z falujących brzegów wyrwy i pozwoliłam im zetknąć się z lekko wypukłą powierzchnią, kłującą skórę dziesiątkami ostrych igiełek. W jednej chwili zesztywniałam, zmrożona nagłą falą chłodu. Ludzka twarz, zrozumiałam i natychmiast ze wstrętem cofnęłam dłoń.
– Co to za miejsce? – spytałam głośno, niepomna na własny rozkaz zachowania ciszy.
– Nie dotykajcie ich – powiedział Gomez, zamiast cokolwiek wyjaśnić.
– Ich? – wycedził Bo i w tej samej chwili odnalezioną przeze mnie twarz wydobyło z mroku światło małej, podręcznej latarki, którą najwidoczniej Amerykanie musieli u męża przeoczyć. Zdębiałam; owalna wyrwa okazała się strawionymi przez jakiś żrący czynnik ustami martwego człowieka. Dłoń Bo musnęła strugą światła ułożone na podwyższeniu ciało, po nim jeszcze jedno, następne i kolejne zwłoki o zdeformowanych obliczach i poparzonych kończynach.
– Kostnica! – Odetchnął z nienaturalną ulgą inżynier.
– Ofiary… Xenosphora zajęła część instalacji wodnej – potwierdził ponuro Gomez.
Pilotowi wyrwało się wulgarne przekleństwo, a asystent męża zaczął gwałtownie chwytać powietrze i w końcu nie zdołał powstrzymać duszności. W krótkich przerwach pomiędzy napadami, usłyszałam, jak człowiek w korytarzu zawraca. Obróciłam się gwałtownie, w akcie desperacji zamierzając uciszyć ogarniętego paniką podwładnego, choćby zasłaniając mu usta dłonią. Nie zdążyłam; przerażony naukowiec, silnie mnie szturchając, popchnął drzwi i wypadł na zewnątrz, gnając przed siebie w panicznym pedzie.
Krzyk człowiek z korytarza, który w tej samej chwili ruszył w pościg za uciekinierem, przeszył mnie jak prąd. W tej samej chwili zostałam popchnięta po raz drugi.
– Sprowadzę go! – wrzasnął pilot.
Wyskoczył z kostnicy, ściskając w dłoni jakiś ostro zakończony kawałek metalu, w którym natychmiast rozpoznałam fragment kadłuba zaginionego „motyla”.
– Stój! – ryknęłam, ale nie zdołałam go zatrzymać.
Popędził za Amerykaninem ścigającym naukowca, zadudniły ciężkie kroki, a echo zwielokrotniło głuchy huk, wydany przez ciało powalanego na podłogę człowieka. Nie było sensu dłużej się ukrywać; wypadłam na korytarz, za moim przykładem poszli inni i pobiegliśmy tam, skąd niosły się okrzyki pełne bólu odgłosy wściekłych, coraz bardziej zapamiętałych ciosów. Zanim Bo i inżynier zdołali odciągnąć pilota, w zapamiętaniu pastwiącego się nad leżącym na podłodze mężczyzną, głowa atakowanego zdążyła zmienić się w zalaną krwią breję. Tuż obok, z policzkiem wtulonym w lodowatą ścianę, asystent chwytał powietrze potężnymi, nerwowymi haustami, jakby chciał naoddychać się na zapas. Pomagałam mu się pozbierać, ubolewając jednocześnie, że hałas na pewno zwrócił uwagę reszty Amerykanów.
– Wszyscy do wahadłowca – rzuciłam zdecydowanie. – Gomez, prowadź.
– On nie żyje. – Usłyszałam w odpowiedzi.
Spojrzałam w tamtą stronę – przewodnik, klęcząc przy martwym mężczyźnie zamykał jego zalane krwią powieki drżącymi palcami. Zapadła niezręczna cisza.
– Przykro mi z tego powodu. – Uznałam za wskazane wyrazić żal, choć wcale go nie czułam. – Stało się, ale nie możemy tu zostać.
– Nie żyje – powtórzył drętwo Gomez, jakby nie słuchał moich słów. – Nie musieliście go zabijać!
Przyjrzałam się naszemu zbawcy uważniej; wyglądało na to, że całkiem się rozsypał. Nerwowo potrząsając głową, pogrążał się w rozpaczy. Przypominał zaciętą, zepsutą maszynę, zapętloną na jednej komendzie.
Mąż chyba nie rozumiał, że w tym człowieku coś pękło, bo dopadł klęczącego i szarpiąc jego ramię, krzyczał:
– Wstawaj! Obiecałeś nam coś! Rusz się!
Popychany Gomez nagle się ożywił.
– Stało się? – Gwałtownie odepchnął od siebie Bo. – Zmasakrowaliście człowieka i tylko tyle macie do powiedzenia? Mój Boże, gdybym wiedział, jak bardzo jesteście nas warci! Powinniśmy byli rozbić o Kur także resztę waszych statków…!
Osłupiałam; bezwiednie zacisnęłam palce na ramionach podtrzymywanego asystenta, aż jęknął z bólu.
– Co? – zawołałam, zanim puściłam skamlącego naukowca. – Co powiedziałeś?!
Gomez uparcie milczał; rzuciłam się w kierunku przewodnika, ale nim go dopadłam, inżynier zastąpił mi drogę.
– Proszę go zostawić – wyrzucił z siebie gorączkowo – pamiętam to miejsce. Wiem gdzie jesteśmy! Już niedaleko do śluzy, ja nas poprowadzę!
Chwilę trwało, zanim pojęłam, że to, o czym mówił, przynosiło nową nadzieję. Serce zabiło mi mocniej, krew zaczęła krążyć szybciej, a twarz podwładnego nabrała ostrości, przestając być rozmytą, nieistotną plamą.
– Wszyscy na prom! – rozkazałam. – Biegiem!
Ruszyliśmy pospiesznie za inżynierem, bez żalu pozostawiając zatopionego w rozpaczy Gomeza sam na sam z ciałem martwego przyjaciela.
6.
Podjęła pani decyzję? – Gdy tylko nawiązałyśmy połączenie, Wahler, bez żadnych grzecznościowych wstępów, zaatakowała mnie pytaniem.
– Nie – odparłam sucho – ciągle się waham.
– Czemu? – Amerykanka zmarszczyła czoło.
– Przemilczała pani, że zostawiliście na uszkodzonym statku część załogi.
Kobieta na ekranie nerwowo zamrugała powiekami.
– Wasz habitat nie pomieściłby wszystkich – wyjaśniła szybko.
– Domyślam się. – Nieznacznie kiwnęłam głową. – Jednak ten fakt wszystko zmienia. Nie mogę przyjąć na „Jiuquan” obu waszych grup. Statek nie jest przystosowany do przyjęcia tak licznych gości.
Wahler pobladła; poruszyła ręką z zakłopotaniem, chcąc przeczesać palcami siwiejące włosy, zanim w porę przypomniała sobie, że nie posiada już dłoni.
– Co chce pani przez to powiedzieć? – wymamrotała, pokonując opór zaciśniętych nerwowo szczęk.
– Tylko to, co pani słyszała. Poda mi pani jakiś rozsądny powód, dla którego miałabym wybrać was, a nie ich?
Wahler zamilkła, skonsternowana, a w końcu zauważyła cicho, starając się opanować drżenie głosu:
– My byliśmy pierwsi…
– To żaden argument. – Skrzywiłam się z niesmakiem. – Może mi pani chociaż pomoże, zdradzając, według jakiego klucza podzieliła pani tych ludzi? Bo to pani dokonała wyboru, prawda, Wahler?
– Myśli pani, że było mi łatwo? – wypaliła niespodziewanie, a na jej bladą twarz wstąpił nienaturalny rumieniec. – Że tak jak pani teraz, siedząc wygodnie w ciepłym gabinecie, analizowałam chłodno, kto ma przeżyć? Otóż nie. Powiem, jak było – gdy w kolejnej dekompresji zginęli dowódca i pierwszy oficer, wszyscy patrzyli na mnie. Nie prosiłam się o przywództwo, rozumie pani?
– Oczywiście – przyznałam spokojnie – ale nie usłyszałam odpowiedzi na pytanie, czym się pani kierowała, dokonując wyboru?
Wahler ściągnęła wściekle brwi.
– Prawdziwa z pani sadystka, komandor Liu – wycedziła. – Dobrze, powiem. Wybrałam tych, którzy nie sprawiali kłopotów i byli użyteczni. To chciała pani usłyszeć?
Kiwnęłam głową, choć czułam, że kłamie. Byłam pewna, że ciągnęli losy albo selekcji dokonał przypadek.
– A główny inżynier? – spytałam z politowaniem. – Nie był użyteczny?
Trafiłam w czuły punkt, bo celnie ugodzona moimi słowami, spuściła głowę.
– Gomez? – szepnęła, wzdychając ciężko. – On… Uważał, że powinni dostać szansę albo wszyscy, albo nikt… Został na własne życzenie.
Długo nie podnosiła wzroku; wyglądała, na szczerze załamaną, ale nie zamierzałam tracić czasu na jej skrupuły.
– To nie ułatwia mi decyzji – stwierdziłam ostro. – Skoro mam dokonać wyboru…
– O, nie musi pani – przerwała mi gwałtownie, z nieskrywaną pogardą. – To ja go dokonałam… wtedy. Niech to będzie moja odpowiedzialność!
Popatrzyłam uważnie w jej zmęczoną, pooraną zmarszczkami twarz, na drgający nerwowo nad powieką mięsień.
– Zdaje sobie pani sprawę z konsekwencji? – spytałam łagodniej.
Roześmiała się szyderczo, unosząc w górę kikuty rąk.
– Nie uważa pani, że poniosłam już karę? Możecie mnie nawet postawić przed sądem. Mam to gdzieś! Tylko przyjmijcie na „Jiuquan” moich ludzi.
Desperacko demonstrowane kalectwo kobiety nie robiło już na mnie wrażenia; przed oczami stanęła mi krwawa plama poparzonej twarzy naszego naukowca, który na moment przytknął policzek do zarażonej pasożytem ściany.
– Nie taki sąd miałam na myśli – odparłam – Ale dobrze. Niech to będzie pani odpowiedzialność.
– To znaczy? – Zamrugała powiekami gwałtownie.
– Że przyślę po was prom. Bądźcie gotowi.
Nie odpowiedziała nic; z ulgą zamknęła oczy i rozluźniła zaciśnięte szczęki.
Co ty na to? – spytałam męża po przerwaniu połączenia.
Bo, do tej pory dyskretnie przysłuchujący się rozmowie, przeciągnął się leniwie.
– Myślę, że nie masz wyboru. – Wzruszył ramionami.
Wciąż wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą widziałam twarz Wahler, zauważyłam ponuro:
– Trzeba będzie poświęcić prom transportowy…
– Trudno – odparł bez emocji – i tak nie zostało nic, co moglibyśmy nim przenosić. Upewnij się tylko, że tamci nie zdołają go uruchomić.
– Piloci zapewniają, że nie, jeśli zmodyfikujemy statek, pozostawiając tylko tryb zdalny.
– Świetnie. – Bo mściwie pokiwał głową. – Chętnie poświęciłbym też ostatniego "motyla", żeby zobaczyć, jak się nawzajem wyrzynają na tej ich "Brasilii".
– Uważam, że to zbędne – sucho opowiedziałam, wstając.
– Szkoda. – Zanim zamknęłam za sobą drzwi, usłyszałam jeszcze udawany jęk zawodu.
Gomez miał rację, pomyślałam, naprawdę jesteśmy siebie warci.
A przynajmniej niektórzy z nas.
O proszę ; P
Do przeczytania na później.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Nie udalo mi sie niestety doczytac do konca. Historia prezentuje sie calkiem ciekawie, sprawnie operujesz jezykiem, ale glowna bohaterka drazni mnie do tego stopnia, ze mimo checi, nie jestem w stanie kontunuowac lektury.
Nic nie rozumie, o wszystko pyta ( w pierwszym akapicie chyba tylko jedna z jej kwestii byla pozbawiona znaku zapytania), maz podejmuje za nia wszystkie decyzje, a ta wozi sie po kosmosie ze stopniem Komandora. Paskudna baba, mam nadzieje, ze pasozyt ja zezre ;)
na emeryturze
Sprawnie napisane opowiadanie. Musiałem co prawda pofatygować się do "Sabotażu" i przejrzeć tekst, by orientować się kto jest kim, ale nic to. Urok kontynuacji.
Lubię sposób, w jaki piszesz. Przez większość tekstu niby nie dzieje się wiele, ale i tak czyta się przyjemnie i szybko. Poza tym podoba mi się rytm tego tekstu oraz to, że potrafisz skonstruować opowiadanie i postacie, poruszając jedynie kwestie absolutnie niezbędne dla fabuły.
Jedyną rzeczą, która mnie nie satysfakcjonuje, jest zakończenie. Poprzednia część z jednej strony pozostawiała swym zakończeniem pole do kontynuacji, ale jednak dawała poczucie zamknięcia historii. Tu tego nie ma, a szkoda.
Berylu,
Ok, ale coś tak czuję, że chyba Ci się ta historyjka nie spodoba ;p.
Gary Joiner:
To paskudne babsko właśnie takie antypatyczne miało być. To nie Kathryn Janeway ze Startreka. Co za frajda opisywać szablonowych bohaterów bez skazy?
Vyzarcie,
Cóż, przyznam się, że starałam się napisać ten tekst tak, żebyś nie musiał sięgać do poprzedniego. Najwidoczniej na staraniu się skończyło ;). Czyli to wyższa sztuka jazdy, której jeszcze nie opanowałam. Jeśli o zakończenie chodzi, to ja właśnie mam pomysł na kontynuację tej historii, ale głęboko się zastanawiam, czy powinnam w to brnąć, czy zająć się czymś innym.
Dziękuję za komentarze.
@Marianna
Przeszkadza mi, nie to, ze bohaterka jest antypatyczna, przeszkadza mi to, ze jest niewiarygodna. Nie dostrzeglem u niej ani charyzmy, ani oznak talentow przywodczych, ani zdecydowania ( dostrzeglem cechy wprost przeciwne). Nie wierze, ze podobna osoba moglaby zostac Komandorem ( zwlaszcza jezeli jest pochodzenia chinskiego, jak wnioskuje na podstawie jej nazwiska i niecheci do amerykanow). Dodatkowo, odnioslem wrazenie ze rozmawia z innymi postaciami wylaczanie po to, by wyjasnic mnie - czytelnikowi, o co wlasciwie chodzi.
na emeryturze
Przeczytałam. W sumie czytało mi się lepiej niż Sabotaż, ale to nadal nie moje klimaty.
Tak, główna bohaterka trochę razi swoim podejściem (tak do załogi, jak i do męża, a on taki niby nerwowy gość, ale jednak pantofel, dziwna mieszanka).
Jak na mój gust nie udało się napisać tak, by znajomość Sabotażu nie była potrzebna. Na przykład czemu Gomez pomógł przybyłym? Bo tutaj wydaje się to niczym nie wytłumaczone. Za łatwo im poszło. No i czemu nikt im nie przeszkodził w powrocie na statek? Niby mieli iśc cicho, cicho, na paluszkach, a potem narobili hałasu, zamordowali gościa (czemu właściwie?) i nikt ich nie usłyszał? Ot tak sobie odlecieli?
Tyle marudzenia ; P
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Gary Joiner,
Postać tę wymyśliłam sobie właśnie taką a nie inną, bo lubię bohaterów z ułomnościami. Uważam, że są ciekawsi. Oczywiście, ma prawo Ci się nie podobać to co dostrzegłeś i rozumiem Twój punkt widzenia.
Może gdybyś przeczytał całość, dostrzegłbyś coś jeszcze. No, ale to tak na marginesie - bynajmniej do czytania nie namawiam. Sama też nie kończę czytać czegoś, co mnie męczy.
Pozdrawiam
Joseheim,
Jakieś postępy udało mi się chyba zrobić, skoro to opowiadanie czytało Ci się lepiej niż poprzednie :).
O bohaterach mogę powiedzieć to, co już napisałam GaryJoinerowi - takich sobie wymyśliłam, po komentarzach widzę, że nie są najbardziej udani; coż, może następnym razem uda mi się stworzyć mniej kontrowersyjnych.
Znajomość Sabotażu nie wytłumaczy, czemu Gomez pomaga. Po prostu z potrzeby serca ;).
Dzięki za komentarz
Ja tam mimo wszystko uważam, że bohaterowie są dobrze skonstruowani. Bohater literacki nie musi się podobać - musi za to wywoływać w czytelniku emocje, wpływać na niego. To czy te emocje są pozytywne, czy negatywne nie ma aż takieg znaczenia. Jeśli czytelnik mówi: "ale mnie denerwuje ta bohaterka, nie znoszę ludzi takich, jak ona", znaczy to, że owa bohaterka jest świetnie skonstruowana, bo nosi znamiona realności.
Ot, moje trzy grosze.
Cieszę się, że nie bierzesz sobie przesadnie, mojej krytyki do serca. Po prostu mam hopla na punkcie wiarygodności świata przedstawionego, zwłaszcza wiarygodności psychologicznej postaci ( dobra wiadomość jest taka, że jestem w tym raczej odosobniony).
Spędziłem dobre trzydzieści minut na zastanowieniu się jak Komandor Liu uzyskała swój wojskowy tytuł. Jako kobieta wychowana w jednej z najbardziej patriarchalnych kultur na świecie ( ciekawostka, z tego co pamiętam, Chiny są jedynym krajem, gdzie ilość samobójstw wśród kobiet jest wyższa, niż wśród mężczyzn, według oficjalnych statystyk oczywiście) musiałaby być naprawdę wyjątkowa, ostra jak brzytwa, tak intelektualnie, jak i fizycznie. Nie dostrzegłem tego na przestrzeni początkowych fragmentów i stąd mój zawód.
Mam nadzieję, że nie zawłaszczyłem przesadnie dyskusji swoim marudzdeniem, a jeżeli tak, to przepraszam. Udanego łikendu i nieustającej weny życzę!
na emeryturze
Vyzarcie, Gary,
Tak mi się zdaje, że ta postać nie jest aż taka nieprawdopodobna - nawet mam znajomą na kierowniczym stanowisku, podobnie "paskudną" jak ta nieszczęsna Liu. Pewnie nie zaznaczyłam tego dość wyraźnie, ale bohaterka ma za sobą dłuuuugą podróż. Tak sobie myślę, że nikt nie jest po iluś tam latach zamknięcia takim samym herosem, jakim był za młodu. Poza tym - nie chcę tworzyć kopii standardowych twardzieli, których, chociażby w filmach sf, jest mnóstwo.
Jeśli o Chinki chodzi - przyznaję się, nie znam żadnej. Ale też spotkałam się z tą statystyką samobójstw i ja z kolei wysnułam sobie taki wniosek, że lata rywalizacji z mężczyznami i "robienia dobrej miny do złej gry" muszą odbić na kobiecie jakieś psychiczne piętno.
Rozpisałam się dziś jak rzadko - ale tafił mi się wolnego :).
Gary Joiner - nie zawłaszczyłeś, raczej ją wzbogacasz ;).
Pozdrawiam i dziękuję za komentarze.
Nie dałam rady doczytać do końca. Główna bohaterka irytowała mnie jż od pierwszej wypowiedzi.
Z tego wynika, że nieco przegięłam z tą ułomnością. Cóż, może następnym razem wyjdzie mi lepiej.
Nie pamiętam, dlaczego w swoim czasie pominąłem Twój "Szantaż". Zapędziłaś się, sama, w osobliwą pułapkę: tekst domaga się kontynuacji, a zarazem przesądziłaś, jak dalszy ciąg powinien wyglądać – masz tylko dwie drogi do wyboru. Postaci czepiać się nie mam zamiaru, raz że za mało wiem o mentalności Chińczyków, dwa, że jak wszystko na tym świecie będzie nieubłaganie zmieniała się z biegiem czasu, wydarzeń i warunków lokalnych. Rozumiem pod nimi przyszłość, podróże kosmiczne z ich wpływem na psyche…
…Jestem po pierwszym czytaniu. Znam oba opowiadania. Napiszę więcej jutro. Pozdrawiam. Na gorąco proponuję, aby nieszczęsna kobieta na stacji miała zniszczoną tylko jedną dłoń, bo w tych warunkach z obiema nie przeżyłaby. Przemyśl to Marianno.
Adamie: swego czasu doszłam do wniosku, że tekst jest tak denny, że postanowiłeś pominąć go milczeniem ;) Ryszardzie: Zapewne masz rację. Wersja bez obu dłoni wydawała mi się bardziej dramatyczna po prostu. Pamiętam o Twojej ofercie betaczytacza. Następny tekst sf zobaczysz jako pierwszy.(Niestety moje pisanie opka sf trwa długo, a "kryminałkami" wolę Cię nie męczyć, bo są mało fanatastyczne).
…Marianno, Napiszę tylko, że to Twój najlepszy tekst. Szerzej rozpiszę się w mailu. Pozdrawiam.
Drobne sprostowanie: nie "pominąłem", ale "nie skomentowałem na bieżąco". A potem, cóż, skleroza…
Lepiej późno, niż wcale. Dziękuję, że zajrzałeś, Adamie.
Do Twoich tekstów – zawsze.