
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Uciekam. Rozpaczliwie staram się czymś zająć umysł. Nawet najbardziej błaha z myśli witana jest z radością, gdyż choć na chwilę pozwala zapomnieć o ceglanym zmęczeniu mięśni, o zmuszaniu się do kolejnego kroku. Każdy pomysł, każda idea, każde emocjonalne zawirowanie witane jest z otwartymi ramionami. Biegnąc, spisuję w myślach diariusz, pamiętnik a może memuary, opisujące tych kilka ostatnich dni. Dni, które wywróciły moje dotąd stabilne, choć pełne ogrodniczych uniesień życie. Konkretyzując, zastanawiam się nad tytułem, mottem, fazą wprowadzającą. Przetestowałem już kilka. Pierwsza z brzegu – Do uciekającej ogrodniczej braci! – ale brzmiało mi jak odezwa prowojenna przeciwko dezerterom. Następnie pojawiło się – Dla ulżenia mięśniom zbolałym, wszystkich ściganych – niby oddawało zamysł ale jakieś takie literacko nieporadne było. Całkiem jak nieprzycinany od lat żywopłot. Poza tym chciałbym, by motto to nawiązywało do szlachetnych przymiotów mojej rasy, przez co stało by się automatycznie bardziej arystokratyczne. My Elitarianie wszak jesteśmy rasą stojącą najwyżej. Gdzie tam do nas pozbawionym prawdziwych emocji i uczuć ludziom, że o kibolitach, zwanych dresułami, nie wspomnę. Bo co można powiedzieć o rasie, która uwielbia oglądać wyścigi rydwanów i zawody współplemieńców walczących na arenie Wielkiego Seum? W dodatku według banalnej zasady: do pierwszej śmierci. Oczywiście, my Elitarianie także toczymy pojedynki na arenie, ale w cywilizowany sposób – do pierwszej kropli potu. Ach i nigdy, przenigdy nie zrozumiem tego ślepego zapatrzenia dresułów w ubiory z liści ortalionowca, który co prawa ma piękne niebieskie kwiaty z białymi paskami w poprzek płatków, ale na bogów wody…. cóż, chyba rzeczywiście jestem zmęczony. My Elitarianie jesteśmy rasą na wskroś emocjonalną, pełną pasji i artystycznych zamiłowań. Wszyscy wiedzą, że to dzięki dwóm sercom, które mogą pomieścić dwa razy więcej uczuć i emocji niż, skromne jak stokrotka, pojedyncze serca pozostałych ras. W tajemnicy powiem wam, że to mit. Sami go wymyśliliśmy. By innym nie było przykro z powodu tego, że jesteśmy po prostu najlepsi…
Nagle mój organizm zapragnął odpocząć. Co zasygnalizował mi subtelnym, jak pole tulipanów, potknięciem o korzeń. Leżąc z twarzą w ciepłej kępie rozchodnika pstrego, w ostatnim przedsennym natchnieniu, wymyśliłem motto: Ku pokrzepieniu obydwu serc.
Uciekam. Kolejny dzień w drodze, w pośpiechu, w napięciu rozedrganych paniką i przytępionych wysiłkiem zmysłów. W ciągłym oczekiwaniu na odgłosy pogoni, w nieprzerwanej interpretacji wszelkich szmerów, trzasków i leśnych szeptów. Biegnę, chociaż czynię to głownie w myślach, gdyż wycieńczony organizm pozwala najwyżej na tzw. salamandrzy trucht. W chwilach takich jak ta, zazdroszczę dresułom ich rozbudowanych i przyzwyczajonych do wysiłku mięśni. A ludziom przyrodzonego uporu, który pozwala im ślepo brnąć na przód na przekór wszelkiej logice. Niemniej przemieszczam się, sunę naprzód, wizja „jedwabnego kankana” tańczonego na szubienicy to jednak potężna motywacja. My, Elitariańscy ogrodnicy, nie jesteśmy przyzwyczajeni do fizycznego wysiłku. Pogoń za wiatrem i leśne maratony to nie moje powołanie. Chociaż jeśli chodzi o rozsadzanie sadzonek czy przycinanie żywopłotów to potrafię być szybki jak młode pędy bambusa i uparty jak korzenie pustynnych baobabów. Ha! Uciekający ogrodnik, czy świat ten widział coś komiczniejszego. Roześmiałem się, oczywiście tylko w myślach, muszę oszczędzać oddech. Zresztą nie tylko oddech. Woda skończyła się wczoraj rano, a jedzenia nie wziąłem pod uwagę pakując się w pośpiechu. W stanie bliskim paniki chwytałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy, bez których nie da się żyć. Torbę na sadzonki, małą łopatkę do przesadzania, szpikulec do flancowania, nożyki do szczepienia drzewek, moją cechową kosę, kilka mikstur ułatwiających ukorzenianie roślinek i konewkę. Na szczęście z wodą. Toż to istny niezbędnik uciekiniera. Ale cóż, przetrwanie w dziczy to dziedzina wiedzy, w której jestem kompletnym ignorantem. W dodatku bardzo sobie tę ignorancję ceniłem. Jeszcze trzy dni temu. Mam także subtelne poczucie, że nie tylko braki w zaopatrzeniu i kondycji mnie spowalniają, ale także moje samobójcze (teraz już jestem tego pewien) hobby. Żeby daleko nie szukać przykładu dzisiaj rano przez dwie godziny ostrożne wykopywałem malutkie geranium. Sadzonki tej rośliny normalnie nie występują na tej szerokości geograficznej. To znaczy występują ale bardzo, bardzo rzadko, więc sami rozumiecie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem odległe wycie Gończaków. Czyli jednak wysłali pogoń – pomyślałem i błyskawicznie zerwałem się do ucieczki. Błyskawicznie! W mgnieniu oka! Oczywiście mam tu na myśli: zaraz po owinięciu sadzonki zwilżoną w porannej rosie szmatką i po starannym umieszczeniu jej w torbie. Dziwne, że nigdy wcześniej nie łączyłem pojęć „wciągające hobby” i „doprowadzi mnie do śmierci. Tak… autoironia czyli ostatnie stadium kryzysu. Podobno w sytuacjach kryzysowych nadzieja umiera ostatnia, a do samego końca przeżywa tylko czarny humor.
I kolejne wzniesienie do pokonania, pięknie porośnięte sięgającymi kolan paprociami… Mozolnie prę pod górę. Za plecami słyszę coraz wyraźniejsze odgłosy pogoni. Pogoni… Chociaż sądząc po tym ile hałasu robią, przypomina to raczej nagonkę – pomyślałem, „wbiegając” na szczyt wzniesienia. Wtedy dotarły do mnie jednocześnie dwie rzeczy. Pierwszą była myśl, która przeszyła mój umysł, że może to błąd tak bezmyślnie gnać przed siebie w dodatku w kierunku wymuszanym przez nagonkę. Drugą był bełt, który przeszył moje udo i niejako przebił się na sam szczyt listy problemów, w dodatku od razu do kategorii „pilne i palące”. Nie zdążyłem jednak dokonać przewartościowania priorytetów, gdyż dość bezwładnie staczałem się ze wzniesienia w małą dolinkę porośniętą krzewami mięsożernego Krwaostrzewu. Jakie one zjawiskowo kwitną – skonkludowałem, zanim ból odebrał mi świadomość.
Obudziłem się, zawsze w tym momencie się budzę. Wspomnienie pełnego wiadra strachu, które się wtedy na mnie wylało działa jak perfekcyjny budzik. Mimo że od tamtych wydarzeń minęło już prawie 170 lat, pamiętam jak ocknąłem się wtedy w gąszczu tych zabójczych, żywiących się krwią i tkanką roślinek. O dziwo żywy i nierozszarpany na strzępy. Słyszałem porykiwanie Gończaków bojących się zejść w kotlinę. Stężenie strachu w tych odgłosach było tak wysokie, że niemal materialne. Nic w tym dziwnego. Ta półinteligenta roślina chętnie uzupełniała mineralną dietę krwią wsysaną z rozerwanych lancetowatymi liśćmi zwierząt, ludzi, Elitarian, nie była uprzedzona rasowo. Oficjalnie uznano ją za wytępioną na całym terytorium Archipelagu. Głównie przy użyciu uniwersalniej magicznej formuły: spalić wszystko w cholerę. Jak widać tępiciele nie byli przesadnie dokładni. W teorii moja najbliższa przyszłość powinna wtedy wyglądać mniej więcej tak: straszna, powolna kilkudniowa agonia, przy której te kilka chwil na szubienicy było jak pieszczota ludzkiej kurtyzany. Jednak rośliny na mnie nie reagowały. Może to jednak inny krzaczek – pomyślałem, niechętnie wątpiąc w swoją przyrodniczą wiedzę. – Aaaaaaaaa! – Usłyszałem ludzkie wycie sugerujące, że po pierwsze, to jednak Krwaostrzew, a po drugie, że któryś ze ścigających właśnie uczy się botaniki na własnych błędach. Powoli pokonując opór kolczugi strachu skuwającej moje ciało, rozejrzałem się dookoła. Po prawej stronie leżała moja rozerwana torba z rozbitymi fiolkami mikstur, a po lewej miałem towarzystwo w postaci szkieletu – chyba małego niedźwiedzia brunatnego. Ale kto to wie, zwierzęta interesowały mnie wyłącznie jako źródło nawozu do moich roślinek lub przeciwnie jako potencjalne szkodniki.
Zapadłem w senne omdlenie. Kilka dni przeleżałem w gorączce w tym „przytulnym gniazdku”. Pogoni nie było już słychać, co w sumie nie dziwiło mnie tak bardzo. Nikt nie chciał ryzykować życia aby wydobyć moje zwłoki. Nawet dla pokaźnej nagrody gwarantowanej przez list gończy. Prawdopodobnie zadowolili się więc cechową kosą i odeszli. Gdy gorączka minęła powoli zacząłem doprecyzowywać plany na najbliższą przyszłość. Chciałem iść na północ, gdzieś tam powinna być przystań. Nie tak oficjalna jak ta w mieście, ale do moich celów najlepsza. Planowałem popłynąć gdziekolwiek, byle dalej od Archipelagu. Gdzieś, gdzie nikt nie powiesi ogrodnika, którego jedyną winą była naiwność! Naiwność, która kazała mu zaufać sprzedawcy, kupić i wysiać w ogrodzie swojego suzerena pewien rzadki kwiat. Miał on cudowne fioletowe kwiatostany, kwitł przez cały rok, a aromat jego liści był wręcz powalający. Teraz podejrzewam, że był także odrobinę zmutowany. Nie jestem alchemikiem, niemniej opinię tę mogę śmiało głosić, gdyż ze swojej szopy miałem doskonały widok na drgające sterty trupów inaugurujące przyjęcie w ogrodzie. Wydane zresztą z okazji pierwszego letniego zaćmienia. Roślinka, jak się okazało, także lubiła zaćmienia i z tej całej radości uwalniała w powietrze jakąś toksynę czy też alchemik jeden wie co. Generalnie ludzie padali jak Elitarianin po ciosie dwuręcznym młotem i nawet w podobny sposób przewracali oczami, tocząc z kącików ust pianę w kolorze płatków żonkila. To nie była moja wina! No ale jak w bajce, sprzedawca zawinił a ogrodnika powiesili! No dobra, próbowali powiesić.
Po obudzeniu i wyczołganiu się z doliny, zobaczyłem, że moja rana wydarta przez bełt jest opleciona kilkoma zwojami Krwaostrzewu. Wrastały one w moje ciało cieniutkimi korzonkami. Spanikowałem, próbowałem je wyrwać, ale tylko poraniem sobie palce. W sumie czułem się zaskakująco dobrze, jak na trzeci dzień po postrzale. Nie byłem głodny, nie byłem spragniony, a co najważniejsze, nie leżałem powalony gorączką, czekając na pierwsze symptomy zakażenia. Gdybym miał opisać swój stan jednym słowem użył bym zwrotu: wypoczęty. Poza tym, ten dziwny kłąb roślin na moim udzie niepokoił mnie z jednej strony a intrygował z drugiej. Bo czy można zasiać roślinę na Elitarianinie albo na zwierzęciu? No ale nie był to najlepszy czas kontemplowanie wizji biegających ogrodów. Pozbierałem resztki swojego odzienia i ruszyłem raźnym krokiem. W drodze rozmyślałem na tym dlaczego Krwaostrzew nie zamienił mnie w marzącą o śmierci kule mięsa. Może to mikstury z torby nastawiły go przychylnie, może malutkie geranium opowiedziało mu o tym, jak pieczołowicie je wkopałem, a może ta półinteligenta roślina zobaczyła w moich sercach uczucia z jakimi traktuje rośliny? Możliwe, że moje hobby nie okazało się tak samobójcze jak myślałem. Może i do ucieczki byłem przygotowany lepiej niż wydawało mi się na początku. Cóż, w końcu należę do Elitarian i zapewne sam się nie doceniam – podsumowałem, czując jak wraz z samopoczuciem rośnie też poziom samouwielbienia. Idąc przez kolejne kilka godzin, nie odczuwałem żadnego zmęczenia, postanowiłem przebiec kawałek i ku mojemu zdziwieniu godzinny bieg nie tylko mnie nie zabił, ale nawet niespecjalnie zmęczył. Pierwszy raz w swoim kilkudziesięcioletnim życiu poczułem, że ciało mnie nie ogranicza! Jednocześnie podejrzewałem, że to roślinny symbiont w jakiś sposób mnie wspomaga. Wraz z zachodzącym słońcem zmęczenie zaczęło mnie podskubywać jak hiena ranne zwierzę. Postanowiłem odpocząć i nie wiem kiedy zasnąłem.
Dopiero wtedy zdarzyło się coś, co naprawdę przewartościowało moje życie. Sen! Sen o niesamowitej różnorodności smaków promieni słonecznych, sen o barwach kropli deszczu i o zapachach ziemi. Sen, w którym całe otoczenie istniało tylko po to, by wcierać we mnie życie. Sen o oczekiwaniu na pierwsze poranne promienie słońca, O oczekiwaniu, które można było porównać tylko z pierwszym młodzieńczym zakochaniem. Niespotykane, pomieszane emocje w umyśle i sercach istoty tak na nie podatnej jak Elitariański ogrodnik! Przebudzenie było jak mała śmierć. A cały kolejny dzień był tylko oczekiwaniem na następny Sen. Obudziłem się „ukorzeniony”, co było kolejnym zaskoczeniem z listy. Oderwanie się od ziemi sprawiło mi lekki ból, ale nie byłem głodny, nie byłem spragniony, więc wyruszyłem w dalszą drogę cały czas marząc o tym by znowu zasnąć. Po kilku dniach i nocach idylla się skończyła. Rano zamiast fioletowo zielonej owijki na nodze zobaczyłem kłąb uschniętych łodyg i listków. Poczucie straty, poczucie tego że ten Sen, który prześniłem tej nocy był ostatni było złe! Było jak pożar ogrodu! Jak dziesięcioletnia susza! Niemniej prócz emocjonalnej rany otrzymałem też coś wartościowego. Cel. Nowy cel w życiu. Poprzednie śmieszne wartości i pragnienia straciły na ostrości. Od teraz wszystko co miałem robić, wszystko co miałem przeżyć, wszystko czego miałem doświadczyć miało zostać podporządkowane jednemu marzeniu – połączyć ciało z rośliną. Zatracić się w symbiozie dwóch organizmów i jeszcze raz poczuć smak promieni słonecznych. Więc już nie ucieczka byle dalej stąd, a zaplanowana podroż na kontynent, gdzie druidzi na pewno wytłumaczą mi jak tego dokonać…
Ach, te wspomnienia sprzed stu siedemdziesięciu lat! Wiosenne poranki często nastrajają mnie nostalgicznie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Czasz ruszać dalej – pomyślałem, starannie chowając kłąb zielonych pnączy pod kaptur płaszcza.
Nazywam Aris syn Asolara wnuk Tremesa z rodu Bragunow, z miasta Xyrtec, położonego na Archipelegu Klixotide na półkuli północnej. Jestem ogrodnikiem – według ludzi. Dbaczem o zielone – według Kibolitów. Rzeźbiarzem natury – według braci Elitarian. Przyjaciele zwą mnie Kosiarzem.
...Ciekawy tekst.Trochę hermetyczny dla czytelnika nie wprowadzonego w Twój świat. Pozdrawiam.
Podobało mi się.
Zdarzają się powtórzenia i zazgrzytała mi informacja, że ogrodnik nie jest przyzwyczajony do wysiłku (a pielenie w niewygodnej pozycji, przenoszenie doniczek, dźwiganie konewek pełnych wody?), ale reszta bardzo fajna.
Co z dalszym ciągiem? Co się działo przez 170 lat?
Babska logika rządzi!
Bardzo sympatyczna opowieść. W paru miejscach pogubione ogonki przy końcówkach czasowników i coś tam jeszcze.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Dziękuję wszystkim za "przebrnięcie" przez mój pierwszy tekst oraz oczywiście za uwagi i komentarze.
Pozdrawiam Serdecznie,
Adrian
Tekst jest napisany barwnym językiem, bardzo przyjemnie się czyta. Natomiast nie jestem pewien, czy wszystko dobrze pojąłem. W każdym razie słowo Kosiarz kojarzy mi się ze Śmiercią.
Pozdrawiam
Mastiff