- Opowiadanie: kawkers - Sztyletnik (steampunk)

Sztyletnik (steampunk)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sztyletnik (steampunk)

Rozdział pierwszy, prologiem będący.

 

 

 

Kapral Antoni Abramowicz leży na jednym z budynków pruskich koszar, gdzieś na Górnym Śląsku, spoglądając przez lunetę soczewkową. Jest piąty stycznia Anno Domini 1869 około północy, a chociaż jest noc to teren koszar jest dobrze oświetlony. Zasługa lamp gazowych. Dzięki temu widoczność jest niemal doskonała, a ponad godzinę temu ustał lekki wietrzyk, wspomagając tym samym cierpliwego strzelca wyborowego.

 

Kapral Abramowicz ściska w dłoni karabin Chassepot Pb I Kauser, jeden z pierwszych egzemplarzy wykonanych do działań w terenie zaraz po zaatestowaniu prototypu. Karabin składa się z dwóch zbiorników, wypełnionych sprężonym powietrzem z maszyny parowej, które to zbiorniki żołnierz nosi na plecach. Połączono je wężykiem z komorą ciśnieniową, ulokowaną za iglicą karabinu. Strzelec, za pomocą regulatora, wprowadzał powietrze do tej komory aż do osiągnięcia krytycznego stężenia ciśnienia. Tuż po odpaleniu pocisku komora ciśnieniowa się otwierała i wypychała pocisk z maksymalną prędkością. Zasięg takiego karabinu to niemalże półtorej kilometra, a dzięki gwintowanej lufie i soczewce powiększającej były to strzały trafne i śmiertelne.

 

Noc jest piękna, warunki niemalże idealne do wykonania zadania. Ponownie sprawdził, czy pocisk znajduje się w komorze, zgarnął z rzęs roztopione płatki śniegu. Luneta soczewkowa ustawiona na największe zbliżenie. Odległość od celu wynosi dobry kilometr. Nie odczuwa chłodu nocy, a to dzięki ciemnej płachcie którą był przykryty i drugiej, na której leżał. Zarówno ogrzewały jak i maskowały obecność.

 

Doskonale zna nawyki swego celu. Za parę minut Udo Vettel, jeden z najzdolniejszych chemików pruskich, asystent samego profesora Friedricha Bayera, pojawi się na podeście kwater testowych. Chociaż kapral nie został poinformowany o przyczynie likwidacji, swojego zdążył się domyślić. Otóż wyglądało na to, że Vettel prowadzi bardzo istotne badania, które przeszły w fazę końcowych testów, a które to badania dla Królestwa Pruskiego wydają się być niezmiernie istotne. A co jest istotne dla Berlina, szczególnie coś, co jest projektowane na potrzeby armii, musi zostać unicestwione. Dlatego młody kapral Abramowicz wpatruje się teraz przez lunetę soczewkową w budynek kwater testowych, na którym to góruje metalowy konstrukt, wieża z prętów niewiadomego przeznaczenia.

 

Tak jak przewidział, Vettel wjechał na podest. Był niewolnikiem swych przyzwyczajeń, a o tej godzinie zwykł zapalać ostatniego papierosa, tuż przed snem. „Ostatni” ma w tym wypadku bardziej dosadne znaczenie, a sen wieczny opadnie na pruskiego uczonego szybciej, niż ten by się spodziewał.

 

Cel jest łatwy do rozpoznania. Parę lat wcześniej uległ on poważnemu wypadkowi w laboratorium, w wyniku którego stracił obie nogi. Na własne życzenie kazał sobie wmontować w miednicę stalowy pręt do którego z obu stron przymocował solidne koła. Od pasa w górę człowiek, od pasa w dół dwukołowy wózek. Abramowicz zastanawiał się jakim trzeba być szaleńcem, by część swego ciała zastąpić sztucznym tworem, protezą, będącą skalaniem boskiego dzieła. I w rzeczywistości uważał, że jest to nic innego jak zabawa w Boga. A to już jest wyśmienity pretekst do eksterminacji celu, którego obserwował od paru dni, poznając rozkład dnia, jego osobiste nawyki, charakter, oraz szukając dogodnego momentu do strzału, który został wyznaczony przez kapitana na dzisiejszą noc. Żeby nie minąć się z prawdą Abramowicz niemalże przyzwyczaił się do swego celu i potrzebował dodatkowego bodźca, poza rozkazem, który ułatwiłby mu wykonanie zadania. Tych bodźców nie brakowało: potwór kpiący z boskiego prawa, wróg ojczyzny, nieciekawa persona.

 

Więcej nie myślał. Strzelił. Przez soczewki lunetowe spostrzegł jak cel upada i od razu wziął się za rozmontowywanie karabinu. Zbiorniki ze sprężonym powietrzem, które oddzielnie przypominały metalowe termofory, wrzucił do komina wentylacyjnego, wężyk wiodący do komory karabinu zrzucił z budynku prosto w śnieg. I tak nikt się nie domyśli jego przeznaczenia. Karabin chwycił w dłoń, zszedł po metalowej drabince, teraz musiał się tylko wydostać z terenu koszar. Nikt nie weźmie pod uwagę możliwości strzału z takiego dystansu, to było niewykonalne dla współczesnej pruskiej myśli technicznej. Zaczną przeszukiwać najbliższe ciału okolice, on w tym czasie ucieknie przez najbliższą bramę dzięki glejtowi poświadczającemu pilność ewakuacji.

 

Wdzięczny, że nie będzie już marznął na dachu budynku, poprawił pruski mundur, zapewniający mu anonimowość. Rozległy się syreny, żołnierze nie wybiegną od razu na wezwanie, zostali dopiero co wyrwani z łóżek, to daje dodatkowe minuty czasu.

 

Brama jest tuż-tuż. Lada moment ucieknie i wraz z innymi sztyletnikami wysłany zostanie na kolejną misję. Może podpalenie laboratorium carskiego inżyniera? Wywołanie zamieszek w Galicji, czy też Slavii? Otrucie gdańskiego radnego, sprzyjającego Prusom? Skrytobójstwo krótkowzrocznego polskiego polityka? Jednostka od momentu powstania była wielce zaangażowana we współczesne wydarzenia, a jeszcze tak wiele było do zrobienia!

 

Syreny raptem ucichły, z megafonów rozległ się nerwowy głos:

 

– Achtung! Wszyscy żołnierze mają rozkaz pozostania w swoich barakach. Wszystkie bramy mają zostać natychmiast zamknięte! Nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi. Achtung…

 

Kapral zna niemiecki, ale sama treść komunikatu jest wielką zagadką. Oto jeszcze przed chwilą słychać było tupot nielicznych pruskich żołdaków, a już po chwili – ani żywej duszy. Pozostał sam na uliczkach koszar, drobno prószący styczniowy śnieg opadał na mundur, zdjęty tydzień temu z zabitego pruskiego oficera.

 

Jak mysz w labiryncie, pomyślał.

 

 

 

Chyłkiem przekrada się między budynkami z czerwonej cegły, co i rusz zaglądając do kolejnych przez okno sprawdzając, śledząc. W jednym z baraków pito bez umiaru, w innym panowało widoczne napięcie i rozgorączkowanie, przejawiające się nerwowym kroczeniem od ściany do ściany i sprawdzaniem użyteczności broni. W kolejnym połowa z żołnierzy w milczeniu gra w karty, pozostali, zebrawszy się w okręgu, żarliwie się modlą.

 

– Dziwa, dziwa co niemiara – szepnął pod nosem kapral Abramowicz, któremu zimno zaczynało już doskwierać, a cała zaistniała sytuacja zdawała się być rodem jak ze snu.

 

Przez bramy wyjść nie zdoła, teren murem otoczony, strażnicy w wieżach obserwacyjnych. Bladożółte światło jednej z lamp zamigotało, okoliczny śnieg to tonął, to wynurzał się z mroku.

 

Trzeba się schować, pomyślał. Przeczekać ten kiepski żart sceniczny, bez wątpienia chcą go w jakiś sposób podejść, zaskoczyć.

 

Wypadłszy zza rogu w kolejną ciasną uliczkę wpadł wprost na plecy Prusaka a wtedy, choć do całkiem innej reakcji został wyszkolony, spanikował. Zapomniał o dzierżonym w dłoni karabinie, za to błyskawicznie wyciągnął sztylet i wbił go żołdakowi pod żebra. Wycofał ostrze, z gardła dźgniętego dobył się bulgot, a wtedy młodszy kapral pilniejszą uwagę zwrócił na aparycję nieszczęśnika. A twarz to była trupio blada, nadgniła, jej połowę przecinały żyłki druciane, zbiegające się do kawałka wklęśniętej blachy wbitej zdawać by się mogło wprost w puszkę mózgową Prusaka, przez skroń do czaszki.

 

Nie upadł martwy, choć dźgnięty śmiertelnie. Nie upadł na kolana, choć rana drastyczna. Zagulgotał za to ponownie, bąbelki piany wytoczyły się z ust. Kapral Abramowicz, tknięty słusznym strachem, krzyknął raz, krótko, potem odwrócił się na pięcie i czmychnął w głąb ceglanego labiryntu. Prusak ruszył za nim, powoli acz stanowczo.

 

 

 

Śnieg prószył, nieśmiało i przelotnie, nie zapowiadając ni zamieci, ni mrozu. Ot, zwykła styczniowa śnieżynka. Płatki śniegu migotały w żółtym blasku lamp gazowych, opadały po ścianach baraków z czerwonej cegły. Wprost na kaprala Abramowicza, chowającego się po zakamarkach. Mając wszystkie drogi ucieczki pilnie strzeżone za jedyne wyjście, uznał włamanie się do kantyny. Koniec końców stała teraz pusta, była idealnym miejscem na przyczajenie i przeczekanie dziwnego pościgu. Samą pogoń zdążył już niechybnie zgubić, demoniczny Prusak nadal gdzieś krążył, ale chwilowo zatracił trop.

 

Kapral Abramowicz podparł nożem ramę okienną, zamek trzasnął, okno podskoczyło do góry i opadło w dół dopiero, gdy wlazł do środka. Przyjemna ciemność otulała garkuchnię, poczucie bezpieczeństwa mogło być jednak mylące. Prusaki zawarły pakt z Diabłem, trzeba zameldować, zdać raport, ale jak?

 

Pod oknem kroki, powolne, posuwiste, świeży śnieg trzeszczał pod ciężkimi buciorami. A choć niewyraźnie, dało się słyszeć ten piekielny, gulgoczący charkot dobywający się z gardzieli opętanego.

 

Kroki ucichły, zniknęły za rogiem. Oczy kaprala przyzwyczaiły się już do mroku garkuchni i zdążył się właśnie zorientować, jak bardzo ograniczone ma możliwości ucieczki z nowej kryjówki. Z pomieszczenia, w którym się znajdował, było tylko jedno wyjście, prowadzące do żołnierskiej stołówki. Do jadalni wejść można jedynie przez dwuskrzydłowe drzwi dość szerokie, by dwoje rosłych mężczyzn mogło bez problemu wkroczyć do środka. I to te drzwi właśnie w tym momencie rozwarły się z hukiem, w blasku żółtego światła sączącego się z zewnątrz ukazała się ponura sylwetka.

 

Szybko przeanalizował sytuację – demon stanowczym truchtem kroczył w jego stronę, zagradzając jedyne wyjście. Okna – zbyt duże ryzyko, że nie zdąży na czas się przez nie przecisnąć. A nuż utknie zwrócony dupą w stronę poczwary, czort jeden raczy wiedzieć, co by z jego zadkiem demon raczył wyprawiać. Tak więc atak.

 

Podniósł karabin do ramienia, wycelował, strzelił. Pocisk trafił w oko, przebił czaszkę na wylot, fontanna posoki trysnęła w ślad za kulą. Strzał śmiertelny, gdyby trafił w zwykłego śmiertelnika. Prusak – nieprusak zaledwie się zakolebał, na moment przystanął, ale po chwili ruszył ponownie, choć wolniej i mniej pewnie, gulgocząc za to jakby bardziej gniewnie.

 

Abramowicz ryknął dziko, chwycił za lufę karabinu i, podbiegłszy do wroga, walnął go z impetem kolbą w metalowy talerz wciśnięty w skroń. Rozległ się brzęk, pojedynczy i głuchy, ale jął się powtarzać, gdy raz za razem młody kapral wydawał kolejne ciosy dopóty, dopóki potępieniec nie upadł na ziemię.

 

Koniec, pomyślał polski sztyletnik.

 

– Krwi mi napsułeś, gagatku, ale ha! Przyszła kryska na Matyska.

 

Mylił się. Prusak, drgającą dłonią, złapał go jeszcze za nogę, podniósł zmasakrowaną twarz z której wyzierał pusty oczodół. Kapral zadziałał odruchowo – wyjął nóż z pochwy i wbił go przez ciemię.

 

– Głowa – wysapał zwycięsko. – Twój słaby punkt to głowa.

 

Chwycił karabin pewniej w dłoń, podniesiony na duchu zwycięstwem z nieczystymi siłami. Wyciągnął nóż i otarł go o łachy Prusaka. Pewnym krokiem wyszedł przez podwójne drzwi. Dziesięć metrów przed sobą dojrzał dwie postacie w obdartych, plebejskich ciuchach. Metalowe talerze w czaszkach z odchodzącymi od nich pajęczynami drutów jasno wskazywały potępieńcze pokrewieństwo z zabitym. Obaj opętani ruszyli w stronę kantyny, sunąc pośród płatków śniegu, okoleni bladożółtą poświatą. Demony z piekielnych czeluści.

 

 

 

Zabarykadował drzwi rzuconymi pospiesznie stołami. Zdążył się już przekonać że okna, choć nieliczne, stanowią wyśmienitą drogę wtargnięcia sił pruskich. A ilu ich jeszcze było na zewnątrz? Nie wiadomo. Został więc podwójnie uwięziony: raz, że na terenie koszar, dwa, bo w budynku kantyny.

 

Załadował karabin przysłuchując się miarowemu waleniu w drzwi. Diabelskie moce próbują wtargnąć do przytułku dobrego chrześcijanina.

 

Bawią się ze mną, pomyślał. Dlatego nie nasyłają zwykłych żołnierzy, tym kazali powracać do baraków. Sprawdzają skuteczność nowego żołdaka-daemonium! I to nie byle jakiego potępieńca, ale daemonium germanie. Czy może być coś gorszego? Może jedynie diabolo antichristae moscau.

 

Opcje, musi szukać opcji. Z pewnością znajdzie wokół siebie mnóstwo ostrych narzędzi, do tego widelce, łyżki, garnki… Szlag! Równie dobrze może im coś upichcić, a znając zasoby pruskich kantyn będzie to jałowa ziemniaczanka. Nic się tu nie przyda, to nie jest zbrojownia.

 

Zrezygnowany oparł się o ścianę i pacnął się przy tym o metalowy pręt który, jak się okazało, był stopniem pnącej się w górę drabinki.

 

 

 

Wspiąwszy się na dach odetchnął głęboko. Nadal słychać rytmiczne walenie o drzwi kantyny. Zerknął w dół i zamarł. Oprócz dwóch diabłów, obijających pięści o drzwi, dojrzał samotne sylwetki porozrzucane po koszarach. Niektóre kołysały się biernie, jakby pod wpływem chłodnego, styczniowego wietrzyka, inne sunęły pod okna jego kryjówki. W barakach nadal świeciły się światła, pruscy żołnierze, stosując się do komunikatu wydawanego przez megafony, siedzą bezczynnie.

 

Ale młody kapral nie jest bezczynny. Dojrzał kabel telegraficzny, łączący teren koszar z jednym z lokalnych dowództw. Kabel jest dostatecznie blisko by chwycić go w dłoń. Przewiesił więc karabin przez ramię i, trzymając się oburącz grubego drutu, z nogami zwisającymi nad kołyszącym się pod oknem Prusakiem, ręka za ręką począł przesuwać się, oddalając od pułapki.

 

Kabel zatrzeszczał pod naporem ciężaru, zastękał złowieszczo i już po chwili kapral Abramowicz odbijał się z krzykiem od ceglanej ściany sąsiedniego budynku, by wylądować plackiem na pokrytej śniegiem ziemi.

 

Przed utratą świadomości dojrzał jeszcze sunące w jego stronę gołe, nadgniłe stopy. Boże, miej mnie w swej opiece, pomyślał, nim zemdlał.

 

 

 

 

 

Rozdział drugi, a zarazem ostatni.

 

 

 

Mapa rozpostarta na stole ukazywała sporą część Europy, od Moskwy na wschodzie po francusko-pruską granicę na zachodzie, na północy zaczynała się u wybrzeży Królestwa Szwecji i Norwegii na południu kończąc się na Austro-Osmańskiej granicy. Czy też poprawniej: Cesarstwa Trojga Narodów z Imperium Osmańskim.

 

Kapitan okrętu zatrzymał się na dłużej na tym dziwnym tworze. Cesarstwo powstało z unii trzech terytoriów: Austrii, Węgier i czegoś, co nazwane zostało Slavią. Slavia miała uspokoić zamieszkujących Galicję Polaków i spolonizowanych ukraińskich chłopów, by zaprzestali dążeń separatystycznych. Głupcy! Rzeczpospolita, nareszcie niepodległa, po ciężkich 61 latach okupacji jest niezależna i niepodległa i żąda swych praw!

 

Stary kapitan, spoglądając na mapę, widzi nie tylko linie graniczne. Spogląda także na historię. A ta mu nie przypada do gustu. Polacy, jak przystało na naród mężny i waleczny, powinni byli wywalczyć niepodległość ogniem i mieczem. A miast tego… Drucki-Lubecki wraz z Goszczyńskim zdradzili. 1830, miast być datą chwalebną dla narodu, oznaczał sprzedanie partyzantów. W zamian za co? Spiskowcy na Sybir a Drucki-Lubecki w handel się bawi, banki zakłada, towary rozprowadza i pieniądzem obraca, w jak najlepszej komitywie z carem!

 

Poszczęściło mu się. Pieniądzem wykupił Polsce skrawek kraju, dawną Kongresówkę, gdy car najbardziej potrzebował gotówki i spokoju na granicy. Gdyby nie wojna Osmanów z Rosją, gdyby nie pomoc Brytyjczyków i Francuzów, co ruszyli u boku Saracenów, nadal cierpielibyśmy szykany w niby-autonomii. A tak car złoto zabrał i łaskawie wykroił skrawek lądu. A więcej mogliśmy zyskać, znacznie więcej, wystarczyło za broń chwycić, swoich nie sprzedawać. Zdrajcy.

 

Wzrok kieruje teraz na Prusy, w wiecznym zatargu z Francją będące. Oj srodze im Napoleon III do rzyci nakopał w czterdziestym ósmym! Piękna to kampania była. Wojenka przetoczyła się po pruskiej ziemi, a działa Nimiera nie pozwalały do Francji wkroczyć. I przydał się w końcu Lubecki, wyprosił u Napoleona, w zamian za pomoc polskich legionów, by w Pokoju Wiedeńskim uznano autonomię Wielkiego Księstwa Poznańskiego wraz z szerokim zakresem praw, a Gdańsk z okolicami stał się Wolnym Miastem pod komendą burmistrza i rady miasta przyjaznym, a nawet zależnym, od regenta Rzeczypospolitej generała Wysockiego. A Wisła, to ci pomysł, eksterytorialną drogą z Gdańska do Warszawy! Jak oni to nazywają? Wisłostradą?

 

Zdrajca też się może na coś przydać. Ale czasy się zmieniają. Polska tętni życiem, gospodarka się rozwija, rolnictwo prosperuje, mamy dostęp do Bałtyku… Teraz czas Polszcze się odrodzić! Dość bycia ofiarą i Winkelriedem narodów. Czas odzyskać ziemie sprzed zaborów a nawet dalej, ku chwale ojczyzny! Teraz to my będziemy napadać, grabić, rozbierać, odzyskamy co raz zagrabione, oddany z nawiązką lata ucisku i hańby. Dość bycia zbawicielem narodów, pora być ciemiężycielem!

 

– Kapitanie?

 

Gubała, drugi stopniem na okręcie, spoglądał spod drzwi kapitańskiej kajuty, przypominającej mapownię biblioteczną, na starego kapitana. Stary znów miał ten błysk w oku, znów nerwowo pogryzał fajkę, drapał się w siwą brodę, co chwila poprawiając kapitańską czapkę. Był rządny krwi.

 

– Kapitanie, Orzeł nie zameldował się na czas do Gniazda. Jakie rozkazy?

 

Kapitanowi błysk w oku przygasł, zasępił się. Znali rozkazy i ryzyko. Złapany sztyletnik ma obowiązek przegryźć ampułkę z cyjankiem ukrytą w zębie. Taki był rozkaz: nie dać się złapać żywym. Ale Orzeł to nie byle kto… Przypomniał sobie jego matkę, zamkniętą w szpitalu dla obłąkanych. Pamiętał obietnicę którą jej złożył, że będzie zawsze miał pod opieką młodego kaprala Antoniego Abramowicza.

 

– Nie możemy ryzykować – zdecydował wreszcie. – Musimy być pewni, że wykonał misję lub zginął próbując. Kierunek północny-zachód, Gubała, w stronę tych przeklętych koszar.

 

– Kapitan wybaczy, ale moim obowiązkiem jest przypomnieć…

 

– Tak, tak, incydent, wojna. Czego się boicie Gubała? Toż Francuzi nam obiecali, na piśmie, że jeśli Prusaki zaatakują, to nam z pomocą przyjdą.

 

Gubała parsknął pod nosem. Nie bardzo wierzył w chęć Francuzów do zaatakowania Prus. Siedzą oni sobie bezpiecznie za linią dział Nimiera, którą, by honorować traktat, niechętnie przekroczą. Bo któregoż traktatu nie można złamać? Za to cesarz francuski wiedział, że na Polaków liczyć można, że na jego zawołanie chwycą za broń i ruszą na Poznań. Bo cesarz wie, jak Polakom zależy na przyłączeniu do Rzeczypospolitej Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Ale Gubała nigdy nie odmawiał wykonania rozkazów. Pobiegł szybko do sternika by przekazać nowy kierunek.

 

Kapitan wyszedł tymczasem ze swej kajuty i również skierował swe kroki na mostek. Okręt, jego okręt, Chruśniakiem nazwany, zachrzęścił podczas obrotu. Niebo ponad nim gwiaździste jest i bezchmurne. Bo skąd chmury na tej wysokości. Wyjrzał za burtę w dół, na kłębiące się cumulusy i wyłaniające spod nich zaśnieżone pola i ciche miasteczka. Podłużny balon sterowca zwiększał prędkość gdy silniki wprawiły w ruch łopaty bliźniaczych śmigieł, zamontowanych po bokach gondoli Chruśniaka. Okręt sztyletników, specjalnie dla ich potrzeb zaprojektowany sterowiec, mniejszy, lżejszy, cichszy i wyposażony w najnowsze zdobycze wojennej myśli technologicznej już teraz łamał międzynarodowe traktaty i ugody znajdując się na terenie ościennego państwa. Ale kapitan sobie na to gwizdał. Bo nic tak nie raduje serca jak perspektywa zdobycia paru pruskich skalpów.

 

 

 

Gubała, rangą drugi po kapitanie, kroczył przed szeregiem sztyletników. Ich pruskie mundury przylegały do rozdygotanych z zimna ciał. Albo z ekscytacji, gdyż niejeden oczekiwał na kolejny niekonwencjonalny pomysł kapitana.

 

– Słuchać mnie gamraty. Wprowadzamy w życie plan pierwotny, znacie procedurę, podzielić się na grupy.

 

Sztyletnicy momentalnie zebrali się w dwóch grupach, każda po mniej więcej siedem osób.

 

– Przypominam pokrótce, że pierwsza grupa, kryptonim Światowid, wchodzi od frontu po pierwszej dywersji. Grupa druga, Upiór, was wysadzamy już za murem, znacie swoje procedury.

 

Z szeregu wysunął się Ceflik, gładkoogolony młodzian z werwą w oku.

 

– Gubała, a na co my tam idemy, hę? A dyć bombarda wystarczy i tyle. A po co życie ryzykować? Nie rozumia tego.

 

Część sztyletników pokiwała głowami ale większość dumniej wyprężyła piersi, mocniej chwycili karabiny w dłoń a ich twarze stężały groźnie.

 

– Bo wy Ceflik głupcy jesteście – odrzekł Gubała. – Orzeł mógł zostać złapany, a naszym zadaniem teraz jest stwierdzić czy żywym go trzymają, czy tylko korpus bez życia gnije w ich lochach. I to jest naszym priorytetem: znaleźć, odbić lub dobić. Można zbierać mapy, plany, projekta, słowem wszystko, co przedstawia jakąkolwiek wartość wywiadowczą. Można też…

 

– Można też ubijać cele podrzędnej wartości – uśmiechnął się z przekąsem Ceflik. – Wiemy, wiemy. Ale ryzyko…

 

– Czy wy się przypadkiem, kurwa, nie boicie, żołnierzu?

 

Kompania zaśmiała się wesoło, ktoś szturchnął Ceflika w ramię. Ten odpowiedział hardo i pewnie, że się nie obawia paru pruskich żołdaków ale mimo wszystko, ryzyko ryzykiem pozostaje a piekło, jakie mają zamiar rozpętać, będzie zarówno pomocą, jak i zawadą.

 

Ale oto sterowiec dotarł do pierwszego punktu i obniżył lot. Grupa Światowid, której grupowym był Ceflik, spuściła się po linach na główną drogę wiodącą wprost do koszar. Chruśniak ponad nimi poszybował w górę wraz z terkotem parowego silnika. Noc zasłaniała ich poczynania.

 

 

 

Kapral Abramowicz nie pamiętał kto i którędy wlókł go po ziemi, gdy sam co i raz tracił przytomność. Kto by przypuszczał, pomyślał w trakcie krótkiego przebłysku świadomości, że akcja, której ważnym elementem było wypróbowanie w akcji nowej strzelby wyborowej, może się tak fatalnie zakończyć?

 

 

 

Sterowiec czas jakiś leciał pośród chmur, chłód dokuczał, mrok i kłęby cumulusów utrudniały orientację, ale nikt nie narzekał. Szczególnie kapitan który, stanąwszy na mostku z lunetą, czekał na obniżenie lotu, sygnalizujące dotarcie do drugiego punktu pierwotnego planu. Gdy Chruśniak nareszcie wyłonił się z chmur, odrobinę, na tyle, by gondola spod nich wystawała, kapitan chwycił tubę komunikacyjną i ryknął „ognia”. Człowiek po drugiej stronie tuby znajduje się pokład niżej, leciwy Francuz polskiego pochodzenia a z zawodu bosman, rozkaz odebrał. Podszedł do armaty, odpalił lont. Ryknęło, buchnęło i zakopciło palonym prochem.

 

Na mostku Gubała, stojący obok kapitana, usłyszał jego charakterystyczny rechot. Coś jakby cichy chrobot starego silnika parowego rozlegał się na tle warkotu psa gdy ten, już za moment, zacznie ujadać. Kapitan okazywał w ten sposób satysfakcję gdy, patrząc przez lunetę, obserwował jeden z budynków pruskich koszar, obszerną stajnię, jak staje w ogniu. Pocisk zapalający dobrze się ulokował, pośród siana i zabitych wybuchem koni. Te, co przeżyły, właśnie uciekały w popłochu. Pierwsza dywersja zakończona.

 

– Kapitanie. Kapitanie? – Gubała chrząknął, pociągnął kapitana za rękaw. – Kapitanie czas nam w drogę. Upiór czeka na rozlokowanie.

 

– Tak. Tak, tak oczywiście! W górę, synowie matek o wątpliwej reputacji, na co czekacie, cholerniki przebrzydłe. Jak za pięć minut nie znajdziemy się w punkcie trzecim każę was wszystkich oddać pod sąd polowy!

 

– Słyszeliście kapitana. Ster prawo na burtę, armaty mają być w stałym pogotowiu, karabinierzy w ciągłej gotowości bojowej. Upiory mają założyć uprzęże i przygotować do skoku za nie dalej jak pięć minut.

 

 

 

Ceflik, na czele grupy Światowid, dotarł do głównej bramy koszar w momencie wybuchu. I faktycznie, rozpętał się chaos. Czerwona łuna rozświetliła skrawek nieba skuteczniej od lamp gazowych, żołnierze biegli już w stronę pożaru, szukali wiader, wołali pomocy, komunikaty wydawane przez megafony umilkły. Paru z nich odeszło z warty przy bramie by pomóc kompanom przy łapaniu zbiegłych koni.

 

– Co się dzieje, psia mać, co to za raban? – ryknął Ceflik po niemiecku do stojącego najbliżej Prusaka.

 

– A nam skąd to wiedzieć? – odparował podenerwowany Prusak. – Przez całą nockę problemy. Alarmy, dziwne rozkazy, jednostka uberów patrolująca teren. A wy, w ogóle coście za jedni, herr…?

 

– A, tak, dokumenty, oczywiście – Ceflik pogrzebał ręką za pazuchą, miast dokumentów wyjął swój żołnierski sztylet i wbił go Prusakowi w gardziel. Tuż obok wąsaty Borowy, siwy i żylasty Sybirak, podcinał gardło kolejnemu. Już po chwili cała obsada bramy nie żyła, ich ciała wrzucono do stróżówek. Obyło się bez strzałów.

 

– Dalej, dalej, Światowid – ponaglił towarzyszy Ceflik. – Do karceru. Upiór lada moment uderzy z kolejną dywersją.

 

 

 

Karcer posiadał pokój przesłuchań, dwa na dwa metry, z pojedynczym żelaznym krzesłem pośrodku ze skórzanymi pasami na ręce i nogi. Krzesło to nie było aktualnie w użytku, gdyż jedyny rezydent karceru, kapral Abramowicz, leżał bezsilnie skatowany na podłodze. Dwóch potężnych drabów zdążyło go porządnie skopać i obić facjatę, a on sam zorientował się, na własne nieszczęście, że sztuczny ząb z ampułką cyjankową został mu wyrwany podczas utraty przytomności. A że obowiązek nakazywał mu zginąć na służbie to miał nadzieję, że przedobrzą z przesłuchaniem.

 

Przeliczył się. Draby odstąpili a do pokoju wjechał nie kto inny jak jego niedoszły cel, Udo Vettel.

 

– Bez zbytecznego ociągania pozwól, że się przedstawię, doktor Vettel, geniusz i patriota. Z kim mam przyjemność?

 

– A całuj ty mnie…

 

– Ach, a więc Polak.

 

Młody kapral zorientował się, za późno, że mówią po polsku. Nie miał jednak sił przejmować się implikacjami tej żałosnej wpadki. Czuł ból każdym centymetrem ciała.

 

Przyjrzał się za to swemu oprawcy. Rzadki wąsik, włosy zaczesane do przodu, stalowe koła miast nóg. Trzymał dłoń przy sercu tam, gdzie trafił pocisk. Bo trafił, prawda?

 

– Trafiłeś, mein Freund, z wielką dokładnością – Vettel zdawał się czytać w myślach, mówił za to paskudną łamaną polszczyzną. – Trafiłeś tam, gdzie trafić miałeś, tam, gdzie większość ludzi ma serce. Ale ja, o czym wiedzieć ci trzeba, posiadam wrodzoną wadę, dextrocardię. Moje serce jest po prawej stronie, nie lewej.

 

Kapral nabrał ochoty przekląć swój żałosny los, ale pohamował się. W Bogu nadzieja.

 

– Na śmierć zasługujesz, bardziej niż ktokolwiek – przemówił pomimo żarzącego się ogniska bólu w płucach. – Przyzwałeś na swą służbę demony, diabły z otchłani. Ale Bóg widzi, a Matka Boska pokaże, i to srogo.

 

– Diabły? Demony powiadasz? – Vettel zaśmiał się i od razu zaniósł się kaszlem. Wyciągnął dłoń zza pazuchy i spojrzał na krople własnej krwi na palcach.

 

– …Śmierć mi nie grozi, bądź pewien. A co do tych tak zwanych diabłów, cechą ignorantów i fanatyków jest w nauce magię i gusła widzieć. Bo to tutaj robimy, naukę! Parskasz śmiechem, wojenny zbirze? Otóż mus ci widzieć, że kontynuujemy dzieło zapoczątkowane czternaście lat temu przez dwóch cudotwórców. Wtedy to szanowny pan Bayer swoimi farmaceutykami wprawił w ruch ciało młodego Niemca, rozstrzelanego za zdradę tydzień wcześniej. A nie mnie szanowny pan von Siemens dzięki swej technologii radiofonicznej uzyskał nad członkami denata pełną kontrolę.

 

– …Maszty radiofoniczne, jak ten nad kwaterami testowymi, dają nam władzę nad ciałem ożywionym, i to na znaczną odległość. Nazwaliśmy ich ubersoldatami co, po prawdzie, idealnie opisuje ich rolę i zdolności. Cud nauki!

 

Abramowicz splunął krwią.

 

– Bluźnierstwo.

 

– Cóż, i tak planuję cię…

 

Nie wyjawił swoich planów co do osoby kaprala, gdyż przerwał mu huk eksplozji. A wiedzieć nie mógł, że była to dopiero pierwsza dywersja, ostrzał z Chruśniaka. Stadnina w tym właśnie momencie zajęła się ogniem.

 

– Pilnować go – zarządził Vettel drabom. – Nie wpuszczać nikogo oprócz mnie. Możemy tu mieć więcej przebierańców. Za samo skalanie pruskiego munduru należy im się szafot.

 

 

 

Poruszanie się za pomocą kół miast nóg bywało momentami uciążliwe, szczególnie zimą, lecz drogę do kwater testowych Udo Vettel pokonał nad wyraz szybko. Po specjalnie dla niego przystosowanych podestach wjechał do budynku kwater testowych i ruszył do sali radiofonicznej. Tam grupka operatorów przy piszczących radiokontrolerach czekała na rozkazy. A Vettel nie dał im długo na nie czekać.

 

– Alarm czerwony, wypuścić ubersoldatów, nie baczyć na straty własne, nie wiemy kto nasz, kto wróg. Wdowom się ordery wyśle.

 

Radiooperatorzy pochwycili mikrofony i jęli wydawać polecenia, pisk z maszyn momentami się nasilał nieznośnie, ale byli już doń przyzwyczajeni.

 

Kolejny wybuch przerwał nadawanie sygnałów, jedna ze ścian zawaliła się w chmurze pyłu, nad nimi rozległ się zgrzyt metalu i huk tak potężny, aż podłoga zadrżała a z sufitu poleciał deszcz szkła z rozbitych lamp. To Upiór podjął drugą dywersję. Wykorzystując chaos podczas gaszenia stajni grupa dywersyjna przejęła jedną z pruskich armat i wystrzeliła z niej w kierunku kwater testowych. Kula armatnia przeszła gładko przez ceglaną ścianę, poruszyła nawet podstawy masztu nadawczego, który to po chwili zwalił się w dół. Dzięki temu grupa Upiór, całkowicie nieświadomie, zapobiegła wypuszczeniu ubersoldatów z kwater testowych a tym samym ocaliła życie wszystkim w koszarach, zarówno Polakom jak i Niemcom.

 

 

 

Stalowe drzwi karceru zadudniły głucho, ktoś za nimi wrzasnął po niemiecku. Jeden z drabów pilnujących kaprala Abramowicza ruszył sprawdzić co się dzieje. Przesunął żelazną zasłonę w drzwiach i wyjrzał przez otwór.

 

– Potrzeba ludzi do gaszenia pożaru – zaświergotał po niemiecku Ceflik. – Szybko! To rozkaz.

 

– Nie ty mi rozkazy wydawać. Nam tu zostać i więźnia pilnować.

 

Zza pleców Ceflika wyłonił się Borowy, oparł dłoń z pistoletem na ramieniu dowódcy Światowida i ani myśląc wystrzelił. Pocisk przebił się przez oczodół i wypadł drugą stroną, rozbryzgując mózg na ścianie. Nikt nie mógł wiedzieć, że drab w chwili śmierci wspomniał strudla, robionego mu przez matkę w ich rodzinnej chatce, i była to ostatnia jego myśl na tym świecie.

 

Kolejny wybuch, dywersja grupy Upiór, dała Światowidowi dodatkowy czas. Wysadzili drzwi za pomocą nowego nabytku jednostki – dynamitu, przygotowanego zawczasu, zadźgali drugiego draba, podnieśli kaprala z podłogi, w korytarzu odnaleźli Chassepota i wzięli nogi za pas.

 

Tymczasem w koszarach panowało piekło. Ogień nie miał się jak rozprzestrzeniać, ale po ulicach biegały przerażone i oszołomione konie, niektóre z palącymi się grzywami i poranioną skórą. Ludzie biegali we wszystkie strony próbując gasić, łapać zbiegłe konie, szukać kompetentnego dowódcy. Nikt nie zwracał uwagi na Upiorów i Światowidów, czmychających chyłkiem przez główną bramę, pilnowaną jedynie przez schowane w stróżówkach trupy.

 

 

 

Chruśniak wzleciał w powietrze, sternik obrał kierunek powrotny, do Polski. Grupy Światowid i Upiór bezpiecznie i bez strat przedostali się na pokład okrętu, gdzie na raport w swojej kajucie czekał kapitan.

 

– Orzeł wylądował – zameldował Gubała. – Jest bezpieczny w Gnieździe.

 

– Przyprowadzić.

 

– Nie jest w najlepszej kondycji. Ponoć po drodze powrotnej opowiadał różne… rzeczy, od których włos na głowie się jeży.

 

– Przyprowadzić.

 

Gubała skinął dłonią, na znak do kajuty kapitańskiej został wprowadzony, z ręką na prowizorycznym temblaku, kapral Antoni Abramowicz.

 

– Kapitanie, mam pilny raport! Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Bo to o zwłoki właśnie, o nie chodzi. Czary, powiadam, czary jak amen w pacierzu, ale idą w zaparte, że nauka. Nauka, a cóż to za nauka, jak oni wszyscy opętani przez moce piekielne, hm?

 

– Dość. Zaprowadzić go do kajuty i pilnować. I wyjść, wszyscy. Ty Gubała też.

 

Kapitan opadł ciężko na swój fotel, odłożył fajkę na stół, zza mapy północnej Ameryki, przedstawiającej aktualną granicę Unii i Konfederacji, wyjął flaszkę wódki i nalał sobie szklankę.

 

Obiecał matce chłopaka, a teraz się okazało, że z syna taki sam wariat. Zamkną go w szpitalu, razem z własną rodzicielką. To dopiero szaleństwo.

 

Kapitan Chruśniaka, a właściwie podpułkownik Leon Abramowicz, wrócił do oglądania map.

Koniec

Komentarze

Jest piąty stycznia Anno Domini 1869 około północy, a chociaż jest noc to teren koszar jest dobrze oświetlony. Zasługa lamp gazowych. Dzięki temu widoczność jest niemal doskonała,

Dalej podobnie, plus inne błędy.

Przeczytałam. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałem kilka zdań i wymiękłem. Przecinkologia, powtórzenia i czasami dziwnie sformuowane zdania, które musiałem czytać po dwa razy. Nie za bardzo czyli.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Kapral Antoni Abramowicz leży na jednym z budynków pruskich koszar, (...).

—> na budynku? To znaczy na czym, na jakim fragmencie / elemencie budynku? Na przykład na ścianie szczytowej albo działowej się ułożył? Znam, oczywiście, odpowiedź: na dachu. Ale to trzeba napisać, żeby czytelnik nie potrzebował dopowiadać sobie za autora...

(...) Śląsku, spoglądając przez lunetę soczewkową.

—> Ta luneta soczewkowa powtarza się a powtarza. Nie tylko o monotonne powtórzenia chodzi. O tę „soczewkowość” również. Od czasów Galileusza konstruowano lunety, których układ optyczny tworzyły soczewki, i niewiele się do dzisiaj zmieniło, jeśli o lunety chodzi. Więc ta informacja, też uparcie powtarzana, jest zbędna. Co innego, gdyby Abramowicz posługiwał się celownikiem, dajmy na to, laserowym...

Kapral Abramowicz ściska w dłoni karabin Chassepot Pb I Kauser, jeden z pierwszych egzemplarzy wykonanych do działań w terenie zaraz po zaatestowaniu prototypu. Karabin składa się z dwóch zbiorników, wypełnionych sprężonym powietrzem z maszyny parowej, które to zbiorniki żołnierz nosi na plecach. Połączono je wężykiem z komorą ciśnieniową, ulokowaną za iglicą karabinu. Strzelec, za pomocą regulatora, wprowadzał powietrze do tej komory aż do osiągnięcia krytycznego stężenia ciśnienia. Tuż po odpaleniu pocisku komora ciśnieniowa się otwierała i wypychała pocisk z maksymalną prędkością. Zasięg takiego karabinu to niemalże półtorej kilometra, a dzięki gwintowanej lufie i soczewce powiększającej były to strzały trafne i śmiertelne.

—> Cytat kobylasty, ale to nie moja wina, że tyle w nim dziwności... Wykonany do działań w terenie. No raczej rzadko się spotyka karabiny snajperskie do użytku w domu lub przydomowym ogródku... Karabin składa się z dwóch zbiorników. I to wszystko? Karabin bez lufy, zamka, komory nabojowej, mechanizmu spustowego? Od razu, żeby nie powtarzać przy następnych uwagach, napiszę, że to bardzo, ale to bardzo dziwny karabin — albo, co prawdopodobniejsze, Ty skasztaniłeś opis... Dobra, jedziemy dalej. Zbiorniki wypełnione sprężonym powietrzem z maszyny parowej. Czy aby nie z kompresora, napędzanego maszyną parową? Bo żadna z „córek” pana Watta nie wytwarza sprężonego powietrza... Zbiorniki żołnierz nosi na plecach — zgoda, w kieszeni raczej by się nie pomieściły. Ale ile ważą te zbiorniki? Nie za bardzo utrudniają poruszanie się? Komora ciśnieniowa ulokowana za iglicą. Ważna informacja. Co to jest, co znaczy „krytyczne stężenie ciśnienia”? A teraz to najistotniejsze. Tuż po odpaleniu pocisku... Czyli najpierw następuje uderzenie iglicy w spłonkę, potem wybuch ładunku miotającego, następnie otwarcie komory ciśnieniowej, która to komora wypychała pocisk. Rewelacja. Poszukaj informacji o prędkościach wylotowych pocisków, wystrzeliwanych ze starych karabinów, tudzież informacji i ciśnieniach gazów prochowych w momencie odpalania ładunku, i policz sobie, jakie musiałoby być cisnienie sprężonego powietrza, by jeszcze zdążyło napełnić komorę i lufę, po czym przyspieszyć sam pocisk. Gwintowana lufa to żadna rewelacja, dodam, ale soczewka powiększająca to już duże „coś”. Gdzie ona była? W lufie? Bo tak można zrozumieć...

—> wiem, że to fantastyka, mało, to steampunk, ale minimum logiki zawsze trzeba zapewnić i wydarzeniom, i urządzeniom...

Luneta soczewkowa ustawiona na największe zbliżenie. Odległość od celu wynosi dobry kilometr. Nie odczuwa chłodu nocy,(...).

—> Piękny przykład zgubienia i pomieszania podmiotów. Co nie odczuwa chłodu nocy, luneta czy odległość?

Dlatego młody kapral Abramowicz wpatruje się teraz przez lunetę soczewkową w budynek kwater testowych, na którym to góruje metalowy konstrukt, wieża z prętów niewiadomego przeznaczenia.

—> Na którym góruje czy nad którym góruje? Czym są kwatery testowe, czym się różnią od zwykłych kwater? Pręty niewiadomego przeznaczenia? Oj, chyba o niewiadome przeznaczenie wieży chodziło... Szyk zdania jest ważny, naprawdę.

Od pasa w górę człowiek, od pasa w dół dwukołowy wózek.

—> dla mnie bomba. Dwukołowy wózek — jak na takim zachować równowagę? Dałbym biedakowi trzecie kółko, żyroskop wmontował w ten wózek...

Strzelił. Przez soczewki lunetowe (...).

—> no, raz inaczej, nie luneta soczewkowa, a soczewki lunetowe... Czym takim istotnym różnią się od soczewek, stosowanych w innym sprzęcie optycznym?

—> dobra, daję sobie spokój ze szczegółami. Pozostały dwie istotne kwestie.

1. Motyw „ożywieńców” jako takich jest tak wyeksploatowany, że nie budzi zaciekawienia ani strachu. Ale ciekawa jest sprawa sterowania tymi cudakami. Przez radio? No to elektryczność znana być już musiała, więc gazowe latarnie byłyby przeżytkiem, no i elektronika dość zaawansowana, a tu ani śladu wykorzystania tych zdobyczy techniki. Poza jednym — elementy metalowe, wmontowane w czaszki „ożywieńców”. Przecież to sugeruje zdalne sterowanie — a motyw został pominięty, stracony.

2. Refleksje pana kapitana sterowca. Drucki-Lubecki i Goszczyński zdrajcami. No chwila, moment... A kto kupił od cara wolność, niepodległość Królestwa Kongresowego? To ma być zdrada? Przydałoby się więcej zastanowienia nad ocenami faktów historycznych. Tych w realu i tych tworzonych na potrzeby literatury...

 

Jedynym dla mnie plusem opowiadania było zaskoczenie na koniec: Abramowicz synem podpułkownika. Ale i tego nie wygrałeś do końca, Autorze. Szkoda. Opowiadanie zmarnowanych szans... Do napisania od nowa, z większym rozmachem i ze znacząco mniejsza ilością błędów interpunkcyjnych, składniowych i fabularnych.

niemalże półtorej kilometra - półtora kilometra, bo kilometr to chłopiec

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

     Karabin parowy... Bardzo ciekawy pomysl, tylko, ze nikt nigdy go nie zrealizował --- oprócz Autora. I nikt nigdy o tym nawet nie pomyśłal. Czołg parowy --- tak, mógłby być. Czolg na naftę ---- też:  Lewandowski pisze taką powieść  o powstańczych  tankach z silnikami naftowymi konstrukcji Łukaszewicza w powstaniu styczniowym --- albo juz: napisał.  

     Ale nie karabin parowy... Czemu Autor nie poszedł od razu za ciosem i nie wymysłl karabinu maszynowego na parę?     Przyznaj się, Autorze --- sam wpadles na taki koncept. .

     Autorze drogi. Rzecz dzieje się w 1969r. Już wtedy Prusacy dsyponowali odtylcowym karabinem Dreyse z zamkiem ślizgowo - obrotowym na nabój scalony, a Francuzi podobnym, lecz lepszym karabinem  Chassepot. Dwa lata pozniej bracia Mauser opracowali nowy karabin o zasiegu strzału około trzech kilometrow. Link: ---> http://pl.wikipedia.org/wiki/Karabin_Mausera_wz%C3%B3r_1871

     Trzeba wiedzieć, o czym się pisze...

Czekam na więcej opowiadań o sztyletnikach.

Infundybuła chronosynklastyczna

Nowa Fantastyka