- Opowiadanie: Alerik - Noc

Noc

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Noc

Nisko sklepiona klaustrofobiczna izba tonęła w mroku. Tlił się tylko samotny knot lampy na stole, przy którym przygotowywał się wojownik. Cień oplatał beczki, skrzynie i bezczynnie milczące tryby automatów. Czuło się woń smaru. Zza ściany dobiegała stłumiona wrzawa tłumu, krzyki i pijacki śmiech. Kończył już sznurować skórzane karwasze, gdy usłyszał ochrypłą zapowiedź Ragusza.

– Szanowni waszmościowie! Mam zaszczyt przedstawić wam pierwszą walkę tego wieczoru.

 

Jak wiele razy słyszał te słowa, recytowane niedbałym tonem przez starego najemnika.

 

– Oto stoi przed wami śmiałek Ważdan Rott. – ciągnął głos po dramatycznej pauzie -Wspaniały żołnierz i weteran powietrznych wojen z Cesarstwem. Po raz drugi staje na tej arenie! Czego pragnie, zapytacie Państwo?… Nie chodzi mu o sławę… Nie interesują go pieniądze… Ważdan przychodzi po zemstę! Po sprawiedliwość! Po krew!

 

Tłum odpowiedział krzykiem i śmiechem. Wojownik też uśmiechnął się mimowolnie. Znał od lat Ragusza i pompatyczny styl jego przemów. Niewiele było prawdy w słowach najemnika. Znakomicie rozumieli to widzowie, którzy rozpoznali Ważdana – przypadkowego rekruta, który tydzień wcześniej został zgodnie z gladiatorskim zwyczajem szkaradnie poniżony. Nawet mocno nie oberwał. Dlatego tu wrócił.

 

– Czyją krew, zapytacie? Któż śmiał doprowadzić tego potężnego wojownika do takiej pasji? Czy odważy się teraz stawić mu czoła?

 

Salwy śmiechu. Tak właśnie należy przemawiać do publiczności.

 

Wojownik wstał powoli, zdejmując sygnet. Ta walka nie przyniesie satysfakcji. Jak żadna, od wielu lat. Żołnierz przyszedł z mglistą nadzieją na zdobycie nagrody. Tak, pewne rzeczy robi się tylko dla pieniędzy… ale gladiator nie walczył dla pieniędzy.

 

Zdławił płomień lampy.

 

– Przedstawiam wam Daryła, dwudziestego siódmego potomka z wojowniczego rodu Krada, wydziedziczonego i wygnanego mistrza sztuki bitewnej, gladiatora zwanego Cierniem! Niechże stanie tu na udeptanej ziemi… I posmakuje sprawiedliwości…

 

Westchnął. Za ścianą zjadliwy głos z tłumu dodał, że przeciwnik długo nie będzie czekał. Znów śmiechy.

 

Cierń pchnął drzwi. Wrzący krąg podpitej tłuszczy dookoła dziedzińca odpowiedział okrzykami. Gladiator wszedł powoli na obskurny podwórzec. Odziany był tylko w skórzany kilt, nagolennice i karwasze. Krótki, szeroki miecz wisiał u jego pasa. Na rozłożystych barkach rysowała się skomplikowana siatka zwierzęcych motywów, sięgając aż do ogolonej krótko czaszki. Stanął naprzeciw ubranego w skórznię młodzieńca, mierząc go szarymi, spokojnymi oczyma.

 

Zdenerwowanie Ważdana było aż nadto widoczne. Drżenie nóg, przyspieszony oddech. Nerwowe spojrzenie, nadmierna ruchliwość. To nie potrwa długo.

 

Cierń powiódł wzrokiem po zwieszających się dookoła nich krużgankach i spojrzał na ciemne wieczorne niebo, podczas gdy mówca gadał dalej na temat "pojedynku stulecia" i "starcia bohaterów" gestykulując zamaszyście. Za moment jego słowa zostały przerwane rykiem tłumu, gdy Ważdan rzucił się w kierunku gladiatora.

 

Szarża zdumiewająco nieprzemyślana, nawet jak na niedoświadczonego młokosa. Zszedł delikatnie na prawą nogę, odbił rękę rozpędzonego żołnierza i trzasnął go łokciem w twarz. Nos pękł, a Ważdan zwalił się ciężko na plecy. Pył uniósł się z klepiska.

 

Czego innego się spodziewał? Gladiator obszedł powoli plac dookoła. Uniósł w górę pięści, wydając bojowy okrzyk. Klasyczny gest. Efekt zawsze znakomity. Nienawidził tego – wrzeszczącego, żądnego krwi tłumu.

 

W tym czasie żołnierz zdołał się już pozbierać z ziemi, bezskutecznie usiłując zatrzymać krwotok z nosa i przecierając łzawiące oczy. Dobył miecza, trzymając ostrze blisko ciała. Ruszył naprzód jak nożownik, wyciągając jedną rękę daleko do przodu. Drugą wykonywał pchnięcie za pchnięciem. Cierń nie dobył broni. Cofał się powoli w kierunku ściany. W końcu Ważdan poderwał ostrze i ciął wysoko celując w bark.

 

Gladiator wystrzelił jak sprężyna, wpadając między miecz a głowę przeciwnika. Jedną rękę owinął wokół szyi żołnierza, drugą chwycił za dłoń trzymającą broń. Uderzył kolanem w żebra. Kopnął ponownie, odchylając głowę przed niekontrolowanym ruchem ostrza. Mało brakowało. Zacisnął chwyt na szyi i odchylił się, dusząc przeciwnika. Poczuł zapach potu i strachu. Jeszcze chwila, żołnierz zacznie wiotczeć…

 

Pchnięcie było tak potężne, że ciało gladiatora uderzyło z impetem o ścianę. Tłum zawył. Ważdan wypuścił miecz z ręki. Stał nisko na nogach i toczył wzrokiem dookoła jak dzikie zwierzę. Ruszył z rykiem w kierunku wojownika, poderwał go z ziemi i cisnął na środek areny. Cierń ledwo zdążył się podnieść gdy ujrzał nad sobą jego przerażająco wykrzywioną twarz. Rękawy skórzanej zbroi pękły, ukazując ręce przebudowujące się błyskawicznie w długie, kościste ostrza. Kolejny cios zgruchotał ramię gladiatora i rzucił nim o ziemię. Przeciwnik skoczył w kierunku Ciernia, poruszając się już na czterech zniekształconych kończynach. Wbijał je w twarde klepisko. Udało mu się sięgnąć uda wojownika. Z ogromną siłą i rozrywającym bólem przyszpilił je do podłoża. Wzniósł kolejne ostrze nad twarz gladiatora.

 

W tym momencie huknął strzał i pistoletowa kula pchnęła potwora na bok. Zawyły kolejne pociski. Jedna z kończyn pękła. Bestia rzuciła się błyskawicznie w kierunku okna. Zniknęła z trzaskiem drewna i szkła, wyrywając futrynę ze ściany.

 

*

– Mogło być gorzej, uwierz mi. – zagadnął Ragusz, odpalając kolejnego papierosa. Jego zniszczona twarz z tatuażem najemnika na policzku lśniła w blasku lamp głównej sali karczmy. Po wieczornych wydarzeniach w gospodzie zrobiło się prawie zupełnie pusto. Tutejsi bywalcy najwidoczniej nie byli przyzwyczajeni do takich rozrywek.

 

– Raczej jeszcze będzie gorzej. Przed chwilą cudem uniknąłem śmierci z rąk odmienionego przez złe duchy plugawca, który grasuje po okolicy. Mam złamaną lewą rękę, prawe udo w strzępach. Mogę być zarażony jakąś klątwą. Lada chwila zjawią się tu łowcy czarownic. Zło przyciąga zło.

 

– Cyrulik mówił, że będziesz żył. Nikt tu nie przyjdzie, bo nikt się nie przyzna, że był tutaj. – rzekł wypuszczając dym z płuc.

 

– Ty też się denerwujesz.

 

– Nie.

 

– Ręce ci się trzęsą.

 

– To z przepicia.

 

W sali ciągle było duszno. Wspomnienie pijanego tłumu. Karczmarz gdzieś zniknął, w obowiązkach zastępował go najstarszy syn. Sprzątał po zabawie. Był blady jak ściana. Darył siedzał przy jednym ze stołów i poprawiał swoje opatrunki. Rana na nodze była dziwna: nie krwawiła mocno i w tej pozycji już prawie nie czuł bólu.

 

– Kto strzelił? – zapytał.

 

– Nie ja. Wydaje mi się, że to ten brodaty oficer z mechaniczną protezą tęki, wiesz, ten którego orżnąłem wczoraj w karty. To nie ma zresztą żadnego znaczenia. Ludzie lubią oglądać śmierć, ale jeszcze chętniej strzelają do mutantów. Przy okazji stracili niemałą kasę w zakładach. Powinieneś się cieszyć, że to ciebie nie rozstrzelali. – przerwał na chwilę, gapiąc się w przestrzeń. Najemnik drgnął i spojrzał w ciemne okno – Wiesz, co to mogło być?

 

– Nie. Przy pierwszej walce nie zauważyłem nic niezwykłego u tego dzieciaka. Na początku dzisiejszej też nie. Bał się. To, co stało się później… To już nie był on. Coś użyło jego ciała.

 

– Wróci? – zapytał Ragusz, drapiąc się odruchowo w bliznę po dwóch palcach, które przed laty urwał mu wybuch prochu. Był zdenerwowany jak cholera.

 

– Po co? – odpowiedział pytaniem Cierń – Widziałeś, to było zwierzę. Nie myśli racjonalnie. Na wszelki wypadek zabarykadujemy się i będziemy czuwać. Gospodarz nas nie wyrzuci.

 

– Myślę, że teraz nie jest w stanie wyrzucać kogokolwiek. Szczególnie nas dwóch. To zabobonny człek. – tatuaż na jego twarzy skrzywił się drwiąco – Dużo by dał, żeby nikt się nie dowiedział się, co tutaj zaszło. Świadków jest za dużo, prędzej czy później coś wypłynie. Szkoda, odpowie za to wszystko kiedy przyjdzie inkwizycja, choć niczemu nie jest winien.

 

– Zatem zostaniemy tylko do świtu. – rzekł Darył – Nie sądzę, by taki upiór mógł chodzić w świetle dnia. Jutro opuścimy miasto.

 

Usłyszeli skrzypienie podłogowych desek, gdy syn karczmarza zbliżył się ostrożnie do ich stolika. Spojrzeli na niego.

 

– Gość siedzący przy piecu prosi o rozmowę z panem. – powiedział do gladiatora zmrożonym strachem głosem, nie podnosząc wzroku. Interesujące. Pewnie ojciec opowiedział mu już o zaraźliwej deformującej ludzi klątwie.

 

Spojrzeli na spowitą w obszerną ciemną szatę postać na drugim końcu izby. W mroku niewiele można było dostrzec.

 

– Niechże więc podejdzie – rzekł teatralnie głośno Ragusz.

 

– To ma być rozmowa w cztery oczy. – dodał chłopak, skłonił się i odszedł pospiesznie. Zbyt pospiesznie.

 

Stary najemnik westchnął. Wyciągnął krótkim ruchem jeden z pistoletów, położył go w zasięgu dłoni wojownika. Puścił mu oko – co w wykonaniu jego paskudnej fizjonomii było zadziwiającym widowiskiem.

 

– Dla bezpieczeństwa. – rzekł – Nawyk z czasów, gdy obaj byliśmy jeszcze szlachcicami.

 

– Ja nadal nim jestem.

 

– Jasne. Będę w pobliżu.

 

*

 

Od chwili, gdy postać wstała od stołu zdradził ją ruch. To była kobieta, o delikatnej i smukłej budowie. Żadne fizyczne zagrożenie, a wręcz przeciwnie – to mógł być miły wieczór. Dekadenckie mieszczańskie córki interesują się pogromcami demonów. Było jednak coś niepokojącego w jej obecności. Coś, co czuło się pod skórą. Jak poczucie bycia obserwowanym, gdy jesteś w izbie zupełnie sam. Wydawało się, że światła przygasły na jej widok.

 

Usiadła bez słowa, wyprostowana, o dłoniach splecionych na blacie stołu. Kaptur bordowej szaty ukrywał jej twarz. Srebrna nić wiła się po nim w skomplikowany wzór. Otaczał ją egzotyczny, korzenny aromat.

 

Milczała przez chwilę, jakby przypatrując się, po czym odchyliła się nieco, a światło lampy zalśniło odlegle w jej oczach.

 

Darył nie spuścił wzroku.

 

– Jesteś w niebezpieczeństwie… nie tylko ty. Twoja rodzina. Przyjaciele.

 

Już wiedział, że to nie będzie przyjemny wieczór.

 

– Mów co wiesz.

 

– To był demon w ludzkiej skórze. Opętanie. Takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. Ofiara musi bardzo czegoś pragnąć, aby przybył demon. Niepotrzebnie pastwiłeś się nad tym biedakiem. Te stwory żywią się emocjami… i w pewnym sensie pomagają spełnić pragnienia. Żołnierz chciał cię pokonać i udało mu się.

 

Zapadła chwila ciszy.

 

– Udało się, ale nadal jesteśmy w niebezpieczeństwie.

 

– Tak. Ludzie postrzegają rzeczywistość w specyficzny sposób. Demon umie ukształtować pogląd tak, by wzbudzić pożądanie lub nienawiść. Potrzebuje tego, żywi się tym… to pasożyt. Zniszczy żywiciela fizycznie i psychicznie, żywiąc się jego energią. – przerwała na chwilę, spojrzała w to samo lustrzane okno, w które patrzył wcześniej Ragusz. Przyglądała mu się chwilę. – Ta infekcja będzie zataczać coraz większe kręgi. Demon wytłumaczy żołnierzowi, jak mordowałeś i niszczyłeś innych ludzi. Jak twoje zwycięstwo sprowadzało innych na drogę zła. Jak twoja rodzina przyczyniła się do powstania takiego potwora. Jak może się przyczynić w przyszłości.

 

– To kłamstwa.

 

– Może kłamstwa… Któż może dobrze to ocenić?… ale to tylko przykład. Liczy się to, że żołnierz będzie niszczył wszystko, co jest dla Ciebie ważne. Z miłości lub z nienawiści. Z pobudek szlachetnych lub z umiłowania zła. Dla pasożyta rodzaj emocji nie ma znaczenia.

 

– Jak go powstrzymać?

 

– Żywiciel musi zginąć przed świtem, aby przerwać kanał energetyczny. Pierwsza droga to rozwiązanie siłowe. Jej skutków już doświadczyłeś. Druga to inkwizycja. Podejrzewam, że będziesz jej pierwszą ofiarą, aby osłabić odmieńca. A trzecia… to moja specjalność. Pomogę ci. Zajmę się wszystkim. To usługa, więc ma swoją cenę.

 

– Jaką?

 

Postać przekrzywiła lekko głowę.

 

– Życie twojego przyjaciela.

 

Zapadła gęsta cisza. Światła falowały hipnotycznie. Ciarki przebiegły po plecach gladiatora, gdy myślał o słowach nieznajomej. Własne życie nie wiele znaczyło, ryzykował je wielokrotnie – może zrobić to kolejny raz. Najważniejsze było ocalenie rodziny. Oni nie byli niczemu winni. Nikt inny nie mógł ich obronić. Honor rodu i pamięć przodków nie pozwalały na pozostawienie najbliższych bez opieki… ale był wygnańcem. Czy udałoby mu się powrócić do odległych rodzinnych stron? I czy był w stanie fizycznie ich ochronić przed czymś takim? A może ceną ocalenia rodziny była śmierć najbliższego przyjaciela. Więcej niż śmierć. Zdrada.

 

Jedyne bezpieczne wyjście. Nieznajoma czekała na odpowiedź.

 

Spojrzał na pozostawiony w zasięgu ręki pistolet.

 

Zaraz. Jeszcze coś. Kto może żądać ludzkiego życia jako zapłaty? Kto?

 

Ogniki w oczach lśniły przenikliwie. Jakby w odpowiedzi pod kapturem ukazał się szeroki uśmiech. Był pełen drapieżnych zębów.

 

Zerwał się z krzesła. Porwał ze stołu broń. Strzelił naprzód bez celowania. Huknęło aż zadzwoniły szyby, powietrze wypełnił dym prochowy i drewniane drzazgi krzesła. Kula zachrzęściła w deskach podłogi. Natychmiast wybuchł oślepiający ból w nodze, gladiator padł na ziemię, krew poszła spod bandaży…

 

– Precz! Precz!

 

Momentalnie pojawił się przy nim Ragusz.

 

– Co jest? Uspokój się, tu nikogo nie ma. Co się dzieje?

 

– Na bogów… każ siodłać konie, wyjeżdżamy natychmiast… wezwij medyka…

 

Ciemne zwierciadło okna przyglądało się im niemo.

 

*

 

Stali razem w holu opuszczonej kamienicy. Ruina nosiła ślady dawnej świetności. Pozostałości starych płaskorzeźb sterczały ze ścian. Brudna podłoga odsłaniała miejscami wyblakłą mozaikę. Wspomnienia dawnego życia i ludzi, którzy odeszli. Na wszystkim znać było czarny ślad pożogi. Nawet ciężkie powietrze niosło jeszcze słabe wspomnienie dymu.

 

Trafienie do tego obskurnego miejsca wymagało sporo pieniędzy. Bęłkoczący strachliwie pijany w sztok barman skierował ich jednak do kogoś, kto zaprowadził ich do tego miejsca. Do domu, w którym ukrywa się Wiedzący.

 

Blady Cierń stał na lewej, zdrowej nodze, podpierając się laską, o ramionach przykrytych podróżnym płaszczem. Obok, odziany w czarną pelerynę i kapelusz z szerokim rondem stał Ragusz, opierając dłoń o jeden z pistoletów w przypiętych do ud kaburach.

 

– Nie wiem, co ci nagadało to widziadło i po jaką cholerę tu jesteśmy. – rzekł swoim niedbałym tonem – Główna zasada obchodzenia się z magią to unikanie jej… Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Dobra. Uważaj na język, bo tacy ludzie łatwo i bardzo chętnie wpadają w gniew.

 

Cztery razy uderzył pięścią w masywne, rzeźbione drzwi.

 

W ciszy opuszczonej kamienicy dało się słyszeć jakiś ruch.

 

– Mistrz Harłan polecił nam udać się do waszmości. – rzekł najemnik.

 

– A czewo chceta? – odezwał się stary głos.

 

– Wiedzy i pomocy mędrca.

 

Coś błysnęło w kryształowym wizjerze. Szczęknął zamek i ciężkie drzwi uchyliły się z przenikliwym skrzypnięciem.

 

W nozdrza uderzył ich ostry zapach ziół. Ciepłe światło świec wylało się z zagraconego wnętrza. Weszli pomiędzy pęki suszonych roślin zwieszające się z sufitu i rozstawione dookoła szafki pełne naczyń i podejrzanych przyrządów. Meble wyglądały na przypadkowe i pospiesznie zebrane. Przeszli do kolejnej izby. Na środku stał ciężki stół, pod którym leżał spokojnie ogromny, rdzawy brytan. Obok siedział na krześle drobny starzec o długich splątanych włosach i rzadkiej brodzie. Jego oczy żarzyły się w pomarszczonej twarzy niczym węgle. Guślarz. Miał na sobie lniane szmaty, a trzymanym w ręku nożem obierał na stole bulwiastą roślinę. Nie wyglądał na przejętego nieproszoną wizytą.

 

– Nu i szto?

 

Zdejmując płaszcze usiedli na krzesłach. Wyjaśnili problem. Starzec milczał, słychać było tylko ciężki oddech psa i syczenie ciągnika parowego gdzieś za oknem. Po opowieści odezwał się po swojemu.

 

– Ja mogie… Wprowadić tiebia w trans, w sen takoj, cob ty mógl jewo znaliźć. Takiego ciężko ubić. Trza ci wiedzieć, co ty kcesz zyskać. Discipline mieć.

 

– To jedyna nadzieja.

 

– Moż i tak być. A szto ja byda mial z tego?

 

Negocjacje. Ragusz znał się na tym jak nikt.

 

– Niestety, nie mamy pieniędzy, lecz taki oświecony mąż jak waszmość zapewne nawet nie chciałby na nie spojrzeć. W obecnej sytuacji nie możemy też zaoferować odpracowania naszego długu. Mamy konie, broń, trochę wyposażenia…

 

– Na szto mnie konie? Ych, nu, to razem może starczy…

 

– …ale są nam bardzo potrzebne. Pomyślałem, że waszmość zgodzisz się na odrobinę hazardu… – wyciągnął kości z kieszeni.

 

Oszalał, pomyślał Darył. Ragusz dokonywał naprawdę imponujących oszustw w grach, ale teraz przesadził. O darze Wiedzących krążyły legendy. Podobno potrafili przewidywać przyszłość… a on będzie grał z nim w kości. Nie do wiary. Wymienili spojrzenia. Najemnik mrugnął porozumiewawczo. Miał plan.

 

Starzec zareagował z entuzjazmem. Z całą pewnością nikt nie grał z nim w kości od wielu lat. Ciekawe dlaczego.

 

– Dobre, dobre. Ja wygram, bierę wsio. Ty wygrasz, pomogie. Odlóżcie broń.

 

*

 

Darył spojrzał na kości, gdy tylko zatrzymały się na stole i od razu wiedział, że przepadli.

W trzeciej kolejce gry staruszek odniósł miażdżące zwycięstwo. Stał się właśnie właścicielem całego ich dobytku. Rany nie pozwalały na użycie cięższych argumentów niż werbalna perswazja. Dodatkowo pod stołem leżał pies zdolny pewnie powalić niedźwiedzia.

Dziadek pękał ze śmiechu.

Właściwie pistolety nie leżały daleko na podłodze. Spojrzał na Ragusza, ale ten nie odwzajemnił spojrzenia, gapiąc się ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami na pięć leżących na stole piątek. Na własnoręcznie szlifowanych kościach.

– Brawa! Brawa! – śmiał się staruszek. Klasnął w dłonie i pokręcił głową. – Wsio moje… a niech ta… co mie tam. Pomogie wam.

Tego nie mógł przewidzieć, pomyślał Darył przyglądając się oszołomionemu przyjacielowi.

 

*

 

Wojownik leżał na stole, podczas gdy guślarz kreślił w świetle świec kredą, węglem i prochem drapieżne znaki na podłodze, blacie i nagim ciele Ciernia. W powietrzu unosił się gęsty, słodkawy, mdlący dym kadzidła. Ragusz i pies zostali za drzwiami.

 

– Tob trza wiedzieć, tam czas inakszy idzie niż tu. – mówił starzec rozcierając coś w moździerzu. – We dwa pacierze tam u nas może i godzina przejść… abo i dwie. Różnie.

 

Dorzucił czegoś do ognia i w powietrze strzelił niebieskawy, duszący dym.

 

– Hrgałde orda, karmate orda, were orde. Parżage. – wyszeptał. Po chwili kontynuował – Tob trza myśleć o celu jeno. Ni rozglądać, bo dusza przepadnie. Moż i tak być.

 

Od duchoty mieszało się w głowie. Darył czuł, jak włókna mięśni pod skórą zaczynają napinać się i poruszać wbrew jego woli. Pomieszczenie falowało delikatnie zmieniając proporcje.

 

– Bier pod język. – guślarz wepchnął mu jakąś miękką, gliniastą kulę do ust – Trzymaj. Tłatucz bere. Ka traderu rawade. Parżage.

 

Substancja była zupełnie bez smaku. Czuł jak drętwieje mu szczęka. Oczy momentalnie uciekły w głąb czaszki. Usłyszał własny gardłowy harkot, choć chyba go nie wydawał. Wydawało się, że wcale nie oddychał. Starzec dalej szeptał coś hipnotycznie z olbrzymiej odległości. Ciało gladiatora wpadło w drgawki i poczuł, że miota się i dusi na blacie jak wyciągnięta z wody ryba.

 

Starzec dotknął wyrysowanej linii świecą i cały rysunek błyskawicznie trzasnął płomieniem…

 

Ale gladiatora już tam nie było. Razem ze spalającym się prochem cały świat implodował, zasysając go do piekielnego planu. Wszystko zostało wywrócone na lewą stronę. Poczuł się, jakby wpadł do wody z wielkiej wysokości. Spadł ze stołu, ale to już nie był ten sam stół.

 

Od razu zauważył, że jego ciało porusza się inaczej – płynie, jak dym. Roztapia się w przestrzeni. Wnętrze izby wydawało się identyczne, ale wyostrzył mu się wzrok. Dźwięki dziwnie głuche, jakby słyszał wszystko mając głowę pod wodą. Nie czuł zapachu ani dotyku. Ta rzeczywistość była pełniejsza, doskonalsza, o piękniejszych barwach. Każdemu szczegółowi można było przyglądać się godzinami…

 

Czas!

 

Ocknął się i przepłynął przez okno. Ukazał mu się oniryczny obraz ulicy. Z góry, pod dziwnym kątem. Wszystko wydawało się jakby bardziej rozświetlone i mroczniejsze zarazem. Płynne i organiczne, jak wnętrzności ogromnej wodnej bestii. Jakieś nieokreślone ciemne kształty poruszały się dookoła. Przyjrzał się jednemu z nich. Pod jego wzrokiem ciemna chmura zaczęła resublimować w konkretny kształt. W głębi mroku zapłonęły dwie pary krwawych oczu, rozwijały się najeżone kolcami, owadzie odnóża…

 

Gdzie jest Ważdan Rott?

 

Odwrócił wzrok, żeby nie karmić upiora. Skupił się na celu i siła woli zaczęła ciągnąć go między miejskimi zabudowaniami na północ, dalej i dalej, poza miasto, do wapiennych wzgórz. Sprowadziła go w dół do wielkich, wykutych w skale wrót. Szyfrowy zamek sam się otworzył, rozwijając sploty jak wąż. Siła pociągnęła go dalej w wielkie podziemne korytarze, kolejne wrota, kolumny, bajeczne, ogromne maszyny, fontanny, inne wrota, jakaś śluza, i schody, a za nimi ruchliwa maszynownia, pełna ogromnych przekładni. Krasnoludzkie ruiny. Tam właśnie ukrywający się, zdeformowany Ważdan Rott odwrócił się przez ramię, czując za sobą czyjąś obecność.

 

Lecz był sam.

 

A na planie piekielnym Darył, dwudziesty siódmy potomek rodu Krada, stał twarzą w twarz naprzeciw demona zemsty.

 

*

 

Był humanoidalnego kształtu. Z każdą sekundą obserwacji ukazywały się nowe szczegóły, upiorne kolce i pajęcze palce rosły w oczach.

 

– Im bardziej się na mnie skupiasz tym silniejszy się staję. – rzekł bezpłciowym głosem.

 

Darył odwrócił wzrok.

 

– Ostrzegasz mnie? Dlaczego?

 

– Nie wiem. Dlaczego robi się cokolwiek? – płynął obok znajdujących się w pomieszczeniu tańczących frenetycznie mechanizmów – To ciekawe, że przyszedłeś. Myślisz, że możesz mi tu zagrozić? Jesteś w moim świecie… Opętasz mnie?

 

Darył poczuł, jak pytania sieją w jego głowie ferment. Co tak naprawdę chce tu zdziałać? Czy może cokolwiek? A może duchowi chodzi tylko o to, żeby go rozproszyć? Zaczął się dekoncentrować, myśląc gorączkowo nad kolejnym ruchem.

 

Demon roześmiał się. W pewnym sensie.

 

– Widzę, że ty też działasz kierowany pasją. Każdy człowiek ma swojego demona. Twoim jest poczucie winy. Spójrz, jesteśmy zawieszeni w naszych światach, walczysz prawie każdego dnia na arenie, możesz zginąć w każdej chwili, nawet z powodu niedoskonałości własnego ciała. Na zawał serca. Twoi najbliżsi mogą zachorować i umrzeć. I ty przychodzisz tutaj, ryzykując własną duszą, bo boisz się śmierci. Śmierć cię otacza.

 

Chcesz chronić bliskich, bo ich zawiodłeś. Ktoś ci powiedział, że musisz zabić demona. Nic nie musisz. Nawet jeśli ci się nie uda, nic się nie stanie wbrew prawom istnienia świata. Czujesz się winny przypuszczalnej śmierci twojej rodziny… ale czy w szerszej perspektywie nie jest bardziej winny Ważdan, albo lord Rogradyn przez którego wygnano cię z cesarstwa? – duch zamyślił się na moment – To delikatna sprawa. Każdy jest winien wszystkiego, więc tak naprawdę odpowiedzialny nie jest nikt. Tak właśnie działa świat. Czy to wszystko nie jest takie samo? Czy nie zrobił byś tego na moim miejscu… Czy nie jesteśmy identyczni? My, my, ja… Jesteśmy zagubieni. Dryfujemy razem. Wszystko jest takie samo. Czy widzisz?

 

Wojownik nic z tego nie rozumiał. Nie mógł się już na niczym skupić. Poczuł, jak zniecierpliwienie i gniew kiełkują w jego duszy.

 

– Może powiesz, że to nieprawda, każdy ma wolną wolę, może robić co chce… ale czy to, czego chce z niczego nie wynika? Czy umysł ludzki znajduje się poza światem, jest niezależny i niezawisły? No właśnie.

 

– Czego chcesz?

 

– Rozmawiamy sobie. Słyszałeś o prawie przyczyny i skutku? Świat według człowieka jest taki dziwny. Wydaje się wam, że wszystko bierze się samo z siebie, jest stałe i niezależne. Ważdan jest zły, przyzwał złe siły, Darył jest dobry, zwalcza zło. W ten sposób wszystko jest proste… ale to kłamstwo. Nic nie bierze się z niczego. Może to Darył jest zły, poniżył Ważdana i sprowadził na niego śmierć przez opętanie, a może nawet śmierć z ręki samego Daryła. Cudowny bohater Darył – sprowadza zło i pokonuje zło!

 

– A może… – podjął znów demon – to jednak Ważdan jest zły, zapragnął pokonać Daryła dla pieniędzy, a biedny Darył wykonywał tylko swój zawód. I tak dalej… Zatem kto jest winien śmierci twoich bliskich? Może przyjaciele Ważdana? Może matka Ważdana, która nieświadomie wychowała syna na potwora? A może matka Daryła, która wychowała syna na wojownika i w ten wyrafinowany sposób popełniła samobójstwo…

 

– Zamknij pysk, psi synu! Ty! Ty będziesz odpowiedzialny za wszystkie te śmierci! Moją, Ważdana i wszystkich innych!

 

Wydawało się, że płynna sylwetka demona wyostrzyła się błyskawicznie jak w obiektywie aparatu fotograficznego.

 

– Ja? – zafrasował się demon – Ja tylko podsycam energię ludzi. Kierują nią sami. Mają wybór… na ile pozwalają ich uwarunkowania. Wszystko z czegoś wynika, nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie widzisz? Masz żądzę mordu w oczach. Może więc Ważdan uczyni dobro zabijając cię, może ty uczyniłbyś dobro zabijając się.

 

Uśmiechnął się jak drapieżnik. Darył nagle dostrzegł podobieństwo między duchem a ciałem – potworem, z którym walczył o zmierzchu. Nie mógł nic odpowiedzieć. Coś blokowało jego gardło, trząsł się z gniewu. Wiedział już, co ma zrobić.

 

– O tak, dobro i zło to takie piękne preteksty. Wróćmy do ofiar. Nawet gdybym sam ich rozpruwał, to ja zostałem stworzony przez świat tak samo… tak samo jak ty i Ważdan. A skoro nasze czyny to skutki przyczyn zewnętrznych, to po co te wszystkie szkodliwe emocje. Róbmy swoje. Ja się nie denerwuję i nie cieszę. A ty?

 

– Giń, ścierwo! – wybuchł wojownik. Rzucił się na demona, ale ich eteryczne kształty nie oddziaływały na siebie w żaden sposób.

 

– Przykro mi. Spójrz, strumień twej mentalnej energii nie przeszył mnie. Tutaj trzeba się bardziej postarać. Co by powiedziała twoja matka, mieszkająca niczym służka u Lorda Rogradyna, na jego łasce i niełasce, opuszczona przez syna? A siostra i jej mała córeczka… pewnie nie wiesz, że już nauczyła się chodzić. Byłaby taka szkoda…

 

– Nie waż się… Nie waż się ich…

 

– Mam cię. Teraz moja kolej.

 

Nagle wszystko stało się jasne. Demon oszukał Daryła, zyskując czas i moc z każdym słowem. Pożerał emocje. Darył poczuł jak otaczająca energia tryska na plan materialny. Otworzył oczy, z całej siły, najpierw w domenie demona, a później jeszcze mocniej, aż oślepiające światło świec wpadło do jego źrenic.

 

Zobaczył nad sobą sylwetkę guślarza. Ujrzał wzniesiony nad głowę sztylet i wiedział, że nie zdążył.

 

Poczuł, że coś obcego hamuje jego ruchy. Rzucił się na stole, lecz nóż błyskawicznie przeszył jego bark, przybijając ciało do stołu. Darył zawył nieludzko. Przyzywając wszystkie siły zwinął się, chwycił za dłonie zaciśnięte na sztylecie i z całej siły wierzgnął zdrową nogą. Trafił pochylonego starca kolanem w głowę, coś chrupnęło i ciało guślarza osunęło się bezwładnie na ziemię. Zza drzwi dobiegł huk wystrzału.

 

Wojownik zobaczył, że rękojeść sztyletu jest śliska od jego własnej ciepłej krwi. Poczuł, że opuszczają go zmysły, a wraz z nimi odchodzi obca wola…

 

*

 

Zerwał się z krzykiem z posłania. Dotknął ramienia – nie było śladu po ranie. Obie ręce sprawne. Na nodze też brak śladu rany. Rozejrzał się dookoła: niewielki, zatęchły, zagracony pokój z jedną lampą. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Ragusz.

 

– No proszę, dychasz jednak. Ten balsam czyni cuda… Ciekawe czy odrosły by mi moje dwa palce… – wszedł i rozparł się na skrzypiącym fotelu – Trzeba uważać. Słyszałem kilka paskudnych opowieści. Jak na przykład ta o księżniczce Pali, która zeżarła go zbyt wiele i wyrósł jej na wątrobie trzydziestofuntowy guz, który zresztą o śmierć ją przyprawił. – uśmiechnął się paskudnie – Według jednej z wersji historia kończy się odejściem guza w nieznane, gdzie…

 

– Gdzie jesteśmy?

 

– Cały czas w gościnnych progach guślarza. Leży teraz bez czucia. Pękła mu czaszka.

 

Darył poderwał się zdezorientowany.

 

– Cholera… Długo byłem nieprzytomny? Nie ma czasu…

 

– Więc nie wszystko potoczyło się pomyślnie – zmarszczył brwi najemnik. – Godzinę leżałeś bez czucia. Przedtem byłeś ponad dwie godziny w transie. Jest zapewne koło trzeciej rano.

 

Wojownik zaklął i wyszedł pospiesznie z pokoju, dopinając skórznię i szukając swoich rzeczy. W przedpokoju natknął się na martwe cielsko psa z osmaloną i roztrzaskaną czaszką.

 

– Dlaczego dziadek chciał cię zabić?

 

– To nie jego wina. – zakrztusił się usłyszawszy własne słowa. Wziął głęboki oddech – Wiem, gdzie jest Ważdan. W drogę.

 

*

 

Może faktycznie nieznajoma kłamała, myślał gladiator, gdy z brzękiem podków cwałowali brukowanymi uliczkami. Obok nich gazowe latarnie śmigały w chłodnym nocnym powietrzu. Może lepiej byłoby się wycofać i ukryć, a burza przeszłaby obok… ale było w jej słowach coś nie dającego spokoju. W dłoniach nieznajomej leżały jego najgłębsze fobie. Skąd je znała… Upiór, demon… Może jednak uciec?…

 

Wojownik z klanu Krada nie zachowałby się w ten sposób.

 

Może zginie w walce, ale tak właśnie trzeba to zakończyć. Nie przez czyny zgodne z rycerskim kodeksem rozpoczęła się ta historia. Ta, i każda poprzednia. Wszystkie winy będą odkupione w walce.

 

Droga do ruin oderwała się od traktu kawałek za ogromnymi napędzanymi parą północnymi wrotami miasta, wiodąc lasem między pagórkami. Prowadziła płytkimi wąwozami, omijając skaliste formacje. W ciemnościach świeciły oczy dzikich zwierząt, co jakiś czas z ich ścieżki uciekał dzik lub samotny jeleń. Drzewa szumiały jednostajnie, odsłaniając między gałęziami jasny księżyc. Czuć było nadchodzącą jesień i wilgotny zapach mchu. Świt był blisko.

 

Wrótce musieli zjechać w jeszcze dziksze ostępy. Przedzierali się ścieżkami zwierzyny wydeptanymi w gęstym podszycie. Po kwadransie uciążliwej przeprawy ich oczom ukazały się pierwsze zarośnięte monumenty Podziemnej Cywilizacji. W bladych promieniach księżyca ujrzeli proste, monolityczne bryły wyciosane z olbrzymich skał, spękane i pokryte roślinnością.

 

– Dlaczego tutaj? – zapytał Ragusz, prowadząc konia i potykając się o coś w słabym świetle pochodni.

 

– To najbezpieczniejsze miejsce. Chce przeczekać. Nikt nie chodzi na krasnoludzkie uroczyska. Ci, którzy to robią, nie wracają.

 

– To rzeczywiście najbezpieczniejsze miejsce…

 

– Dla demonów znakomite.

 

Cierń zatrzymał się słysząc trzask łamanych gałęzi. To mógło być kolejne zwierzę…

 

– Myślisz, że żeby wleźć do środka przedzierał się przez krasnoludzkie pułapki? Ponoć nikomu się to jeszcze nie udało.

 

– Nie, musiał się tam dostać inną drogą. Może żołnierz ją znał… albo sam demon. Nigdy jej nie znajdziemy.

 

– …ale przejdziemy przez podziemne miasto przed świtem? To śmieszne!

 

– Nie.

 

W blasku księżyca zobaczyli wparty w zbocze górskie monumentalny kształt strażnicy. Była poprzerastana leśną roślinnością, miejscami nawet drzewa wczepiały się korzeniami w stary mur. Natura upominała się o swoje. Obeszli budowlę i ujrzeli od frontu wtopioną w bryłę okrągłą wnękę przesłoniętą zaroślami.

 

Dwóch śmiałków stanęło przed prastarymi mosiężnymi wrotami. Były wysokie na dobre dwanaście stóp. Proste promienie zbiegały się na wysokości piersi w skomplikowany zamek obrotowy.

 

Wojownik zaczął przekręcać pierścienie, modląc się w duchu, by dobrze odtworzyć kombinację. Krasnoludzkie ruiny znane były z mechanizmów skutecznie zniechęcających wszelkiej maści odkrywców. Po chwili zamek szczęknął, uruchamiając niewidoczne tryby i drzwi ciężko, lecz bezgłośnie ustąpiły do mrocznego wnętrza twierdzy.

 

U progu powitał ich chłodny powiew wilgotnego powietrza.

 

Nie było czasu do namysłu. Gladiator ruszył do środka. Po chwili zorientował się, że przyjaciel został na zewnątrz ruin. Obrócił się w jego kierunku.

 

– Przeżyłem wiele niebezpiecznych przygód – zaczął Ragusz dziwnym głosem. Głosem, którego Darył jeszcze nigdy nie słyszał – ale zdziwię się, jeśli uda nam się to przetrwać. Co ty wyprawiasz? To pewna śmierć.

 

– Nie musisz ze mną iść. Dosyć już pomogłeś. To moja sprawa.

 

– Nie, nie opuszczę cię teraz… ale chcę, żebyś wiedział, że nie wszedłbym tutaj dla żadnych pieniędzy. Żadnych. Mam złe przeczucia. – przerwał, przyglądając się po raz ostatni rozgwieżdżonemu nocnemu niebu – Obiecaj, że jeśli nie wyjdę stąd żywy, zapalisz w świątyni świecę za moją duszę. Obiecaj.

 

Darył zadrżał. Nie przypominał sobie, żeby najemnik w ciągu ich dziesięcioletniej znajomości wspomniał choć jednym słowem na temat religii. Skinął powoli głową.

 

– Obiecuję.

 

Weszli razem w chłodny mrok podziemnego miasta.

 

*

 

Schodzili obszernym, gładko sklepionym korytarzem o pokrytych rozmywającymi się, nieczytelnymi malowidłami ścianach. Posadzka zasnuta odłamkami tynku. Wnętrze było w znakomitym stanie jak na swój wiek. Taka budowla mogła powstać tysiąc, tysiąc dwieście lat temu. Wydawało się, że gdzieś z głębi korytarza dobiega szmer wody i jeszcze jakiś obcy dźwięk…

 

Hol skończył się nagle, wpadając do okrągłej, wysoko sklepionej sali o posadzce w formie wspaniałej kamiennej rozety. Otaczało ją osiem fantazyjnych kolumn i cztery zdobione portale. Każdy detal przypominał o przepychu dawnej cywilizacji. Przy kolumnach stały dwa mosiężne posągi wysokości człowieka. W świetle pochodni rysowały się masywne kształty wojowników w zbrojach płytowych, dzierżących ciężkie oburęczne młoty. W mrocznym podziemnym pomieszczeniu ten widok budził niepokój.

 

Cierń pierwszy wszedł na środek rozety z wzniesioną pochodnią, omiatając monumentalne wnętrze wzrokiem. Samotna postać w morzu czerni. Szybko ruszył do wrót naprzeciw. Wiedział, że żeby przedostać się przez pełne pułapek kamienne miasto potrzebuje wiele czasu.

 

Przeznacznie czasem płata nam przedziwne figle.

 

Usłyszał terkot mechanizmu, krzyk Ragusza i ujrzał nadlatującą z lewej strony głowicę młota. Przetoczył się pod nią i dopadł drzwi. Były zamknięte na kolejny zamek. Zdążył tylko odwrócić się by zajrzeć wprost w wizjer hełmu maszyny. Automat pchnął go potężnie w bok, gladiator odtoczył się za kolumnę, wypuszczając z dłoni pochodnię. Usłyszał ogłuszający wystrzał pistoletu. Rykoszetująca kula odłupała fragment płaskorzeźby. Opierając się plecami o wspornik wyszarpnął miecz i sztylet. Po długiej stronie coś zachrzęściło niczym piłowany metal.

 

Ogłuszył go huk pękającej kolumny. W chmurze pyłu rzucił się na środek pomieszczenia. Kamienny kształt wspornika runął z niewiarygodnym łoskotem na posadzkę. Podłoga zadrżała. Rozsypały się po niej długie pęknięcia. Przez tępe dudnienie w uszach usłyszał kolejny strzał. Uniósł się, kaszląc i w podświetlonej płomieniem pochodni kurzawie ujrzał masywny kształ automatu.

 

Z turkotem mechanizmu golem ruszył w jego kierunku. Gladiator odskoczył przed szerokim zamachem młota. Niewiele widząc w półmroku rzucił się w kierunku maszyny. Próbował wepchnąć sztylet między płyty zabroi, lecz ostrze ślizgało się bezradnie po gładkiej blasze. Automat obracał się próbując dosięgnąć przeciwnika. Cierń trzymał się mocno za metalowy kołnierz, szukając słabego punktu. W końcu udało mu się wepchnąć wąskie ostrze pod ramię golema. Sztylet pękł, a pod pokrywą coś zazgrzytało. Udało się, ale nie całkiem.

 

Uderzeniem pancernej pięści strażnik zrzucił przeciwnika z barku. Wojownik grzmotnął ciężko o posadzkę, a posąg wzniósł wielki młot nad głowę.

 

Wtedy gladiator dostrzegł kątem oka leżący na posadzce pistolet. Cień szansy. Przeturlał się sięgając po rękojeść…

 

Młot gruchnął o ziemię przebijając się przez osłabioną, podmytą posadzkę. Kamień zaczął z trzaskiem pękać, a odrywające się płyty spadały w ciemną otchłań. Cierń chwycił broń i odwrócił się, lecz mosiężny strażnik zniknął już w ziejącej wyrwie, która rozrastała się błyskawicznie we wszystkich kierunkach. Gladiator rzucił się do tyłu szukając chwytu na spękanej rozecie. Obok niego runęła z łoskotem w przepaść obalona kolumna. Usłyszał krzyk Ragusza, który wyciągał do niego dłoń. Wojownik sięgnął ręką, ale przyjaciel był za daleko. Poczuł, jak traci oparcie i leci, a nad jego głową powoli niknął blask okrągłej komnaty.

 

*

 

Pustka.

 

Coś poruszyło się na granicy wzroku. Wydawało ci się, że widziałeś to kilka razy, lecz teraz jesteś prawie pewien… może to tylko ten zaduch, osłabienie, ćmienie twoich oczu. Oberwałeś w głowę. Już ledwo trzymasz się na nogach… a jest ślisko, po spękanych marmurowych płytach płynie woda, wypłukując je na szkło, zwierciadło. Kolano pulsuje bólem. Stawiasz kroki ostrożnie, wysilając wzrok w ciemnościach. Połamane żebra i zmiażdżona ręka rwą niemiłosiernie. Masz krew w ustach.

 

Coś tam jest. Mdłe światło pochodni rysuje niepewne, połyskliwe cielska głazów. Kryje cienie w krętych wnękach jaskini.

 

Chłód. Chłód.

 

Coś szemrze, woda kapie dźwięcznie w pustych przestrzeniach podziemnych ruin. Twój głośny, chrapliwy oddech ślizga się po szkielecie pramiasta. Cień czai się nad tobą. Słabe światło nie sięga wysokich sklepień.

 

Już niedługo świt. Niedługo.

 

Za tobą nie ma już nic. Nie oglądaj się. Nie wrócisz przez zawalisko. Droga wiedzie tylko naprzód. Tylko naprzód, przez ostre kamienie i wzbierający chłód wody.

 

Tracisz siły. Zstępujesz niżej, woda sięga już do połowy uda. Drętwieją ci nogi. Trzęsiesz się. Ciemna głębia budzi strach… Wiesz, że coś tam jest, lecz widzisz tylko odbicie twarzy, której nie rozpoznajesz. Jest opuchnięta i wykrzywiona. Krew cieknie ci po twarzy.

 

Znów ruch w mrocznej nawie jaskini. Łapiesz pochodnię w zęby wyciągając pistolet. Zatrzymujesz się, rozglądając. Nic nie widać. Tylko tańczące cienie. Chowasz broń, krzywiąc się z bólu. Spiesz się.

 

Idziesz.

 

Wyobraźnia podpowiada ci oślizgły dotyk niesamowitych stworów w odwiecznych ruinach. Nigdy nie oglądającego światła, mnożącego się w mrocznej toni robactwa, przebudzonego światłem pochodni. Prawie czujesz, jak badają mackami twoje zanurzone w wodzie nogi. Prawie cię dotykają. Dotykają…

 

Dotykają cię.

 

I wtedy pochodnia wyślizguje ci się z przemarzniętej dłoni. W zimną i ciemną toń Zwierciadła. Stoisz w mroku i czujesz, jak oplatają cię drobne macki podwodnych stworzeń. Na bogów… musisz coś zrobić… ledwo stoisz. Kręci ci się w głowie. To znów omamy…

 

Nie! Jedno szarpnięcie zrywa cię z nóg i wrzuca do wody, która zamyka się nad twoją głową. Spazmatycznie łapiesz powietrze, połamane żebra płoną. Rwiesz miękkie przywry na strzępy, ale pojawiają się kolejne. Oplatają twoją twarz. Krzyczą. Rzucasz się naprzód, wyrywając się ze splątanego uścisku. Rwą twoją skórę. Biegnij!

 

Biegniesz na ślepo. W mroku uderzasz kolanem w kamienną bryłę, upadasz w wodę. Ból jest nie do wytrzymania, podrywasz się niezdarnie, młócąc rękami o powierzchnię wody, czujesz za sobą szmer i jeszcze coś…

 

Szloch.

 

Włosy jeżą ci się na karku, czujesz, że znów biegniesz, choć woda jest coraz wyżej, sięga do pasa. Teraz rwie cię do przodu. Słyszysz jej ryk przed sobą. W końcu nurt ścina cię z nóg i porywa w głuchej toni. W głuchej toni…

 

Lecisz, unosisz się w powietrzu…

 

*

 

Darył wpadł z hukiem wodospadu do podziemnego zbiornika wybudowanego przed wiekami rękami krasnoludów. Do białej posadzki dotarł ostatnim wysiłkiem woli. Jego ciało było zdruzgotane. Drżąc z zimna i przekraczającego granice świadomości bólu uniósł wzrok.

 

I ujrzał Ważdana Rotta. To, co z niego zostało.

 

Jego zdeformowane i opuszczone przez demona ciało wisiało rozpięte między metalowymi wspornikami maszynowni. Gdzieś za nim z niskim pomrukiem poruszały się swoim wiecznym ruchem ogromne krasnoludzkie tryby, przekładnie i wahadła Serca miasta zbudowanego przez Lud Ziemi.

 

– Nie do wiary. – odezwały się strzępy słabym, powolnym głosem – Nie spodziewałem się nikogo więcej ujrzeć… na tym świecie. To dobrze że jesteś. Nasza historia dobiega końca.

 

Darył nie odezwał się.

 

– Sprawy toczą się tak dziwnie. To konsekwencje moich czynów. Nie chciałem tego ani dla siebie, ani dla ciebie.

 

– To… to nie… przez ciebie…

 

– Oczywiście, że przeze mnie. Potrzebowałem tych pieniędzy, nawet nie dla mnie… bardzo kogoś zawiodłem, bardziej niż mógłbym przypuszczać w najśmielszych koszmarach… ale za drugim razem nagroda już mnie nie interesowała. Chciałem cię zniszczyć za wszelką cenę… Nie powinieneś tego robić. Wiesz co powiedział mi twój towarzysz?… "Musiałbyś iść do piekła po pomoc, żeby z nim wygrać, chłopcze." Zabawne… I przegrałem, przegrałem wszystko… a mimo to ta chwila jest mi w jakiś sposób słodka. Już nic nie muszę. Wszyscy odegraliśmy swoją rolę… Wszystko jest na swoim miejscu… Księga zamknięta. Przebaczam ci i proszę o przebaczenie.

 

Zakrztusił się i Darył zdał sobie sprawę, że słucha jego ostatnich słów.

 

– Zastanawiałem się… czy mógłbym pozostać zołnierzem na latającej fregacie. Zamiast tego wszystkiego. Inna wersja historii… I teraz wiem… – zakasłał spazmatycznie – Boże, jak bardzo chciałbym znów tam być… Skoro nie zdołałem przełknąć dumy i zostać, to widocznie nie mogłem. Tylko tyle… Wszystko toczy się własnym torem. Przyczyna i skutek… jesteśmy w nie uwikłani jak mechaniczne zabawki…

 

Darył podniósł pistolet drżącą dłonią. Olbrzymie tryby maszyny szumiały łagodnie. Identycznie od wielu wieków… Żołnierz patrzył niewidzącymi oczyma.

 

– A ty mogłeś przybyć tu… uratować mnie… ale widocznie nie mogłeś… – kontynuował, lecz zabrakło mu tchu – Świt idzie… Boże… teraz widzę…

 

Darył nacisnął spust.

 

Nic się nie stało.

 

Woda, pomyślał. Tylko tyle.

 

I leżał tam na zimnej posadzce, półprzytomny, słuchając szumu wodospadu i ciężkich przekładni maszynowni mieszających się ze zwalniającym biciem jego serca. Dlaczego demon porzucił Ważdana? Czyżby przybył zbyt późno? Może stwór znalazł innego żywiciela… a może była jeszcze jedna droga, o której nie wspomniałą nieznajoma. Przebaczenie.

 

Żołnierz już nigdy nie miał opuścić maszynowni. Jego śmierć oznaczała, że bliscy Daryła będą bezpieczni. Może tak naprawdę nic im nigdy nie groziło… bo po cóż odmieniec miałby podróżować taki szmat drogi, skoro mógł karmić się wszędzie… Dlaczego w to uwierzył?

 

Każdy ma swojego demona, zabrzmiał odległy głos w jego głowie. Może i on wszystko czynił zaślepiony. Z podszeptu upiora. Miał wrażenie, że cienie powoli gromadzą się i kłębią dookoła niego. Dryfujemy razem. Widział, jak szczupła postać w bordowej szacie tuli jego głowę na kolanach. Już prawie słyszał kroki biegnącego mu na pomoc przyjaciela… Prawie je słyszał…

 

To był ostatni błysk światła przed piękną nocą bez świtu.

Koniec

Komentarze

Tlił się tylko samotny knot lampy na stole, przy którym przygotowywał się wojownik. – Gdyby dodać lampy „stojącej” na stole, zdanie brzmiałoby moim zdaniem dużo lepiej.

 

Jak wiele razy słyszał te słowa, recytowane niedbałym tonem starego najemnika. – Tutaj też mam małą wątpliwość. A mianowicie, czy ten niedbały głos był głosem, jaki zwykle wydają z siebie starzy najemnicy, jakimś charakterystycznym dla nich, czy, że te słowa były recytowane przez starego najemnika. Jeśli ma to być jak w pierwszym przypadku, to jest dziwne, bo każdy człowiek ma nieco inaczej brzmiący głos i wszyscy starzy najemnicy raczej takiej samej jego barwy nie mają…

 

Gladiator obszedł powoli plac dookoła. Uniósł w górę pięści, wydając bojowy okrzyk. Klasyczny gest. Efekt zawsze znakomity. Nienawidził tego. – Czego nienawidził? Tego gestu? Efektu jaki wywoływał? A jeśli tak, to jaki był ten efekt, że tak go nienawidził?

 

Gladiator wystrzelił jak sprężyna, wpadając ciałem między miecz a głowę przeciwnika. – Trudno żeby wpadł czymś innym. Chyba, że w locie zmienił się w skałę. I trochę nie bardzo przemawia do mojej wyobraźni wskakiwanie między miecz a głowę.

 

Kopnął ponownie, odchylając twarz przed niekontrolowanym ruchem ostrza. – Odchylić mógł głowę. Z twarzą raczej ciężko zrobić taki manewr.

 

Kolejny cios zgruchotał ramię gladiatora i rzucił nim o ziemię. Przeciwnik skoczył w jego kierunku, poruszając się już na czterech zniekształconych kończynach – Skoczył w kierunku ciosu?

 

Z ogromną siłą i rozrywającym bólem przyszpilił je do podłoża. – Że z ogromną siłą wbił kończynę w udo przeciwnika (tak, najpierw musiał tam coś wbić, żeby przyszpilić. Samą ogromną siłą się nie da) i przyszpilił je do podłoża, to to jeszcze jest ok. Ale jakim cudem wbił tam jeszcze rozrywający ból, tego pojąć nie mogę.

 

Przed chwilą cudem uniknąłem śmierci z rąk odmienionego przez złe duchy plugawca, który czai się gdzieś na wolności. – Czajenie się na wolności brzmi dziwnie. Jak się czai, to w jakimś ściślej określonym miejscu. W mroku, w kącie, w piwnicy, w lesie. Tutaj lepiej brzmiałoby sformułowanie, że np. grasuje teraz po okolicy.

 

- Cyrulik mówił, że będziesz żył. Nikt tu nie przyjdzie, bo nikt się nie przyzna, że był tutaj. - rzekł wypuszczając dym z płuc. – Nie łapię sensu zdania. Wynika z niego, że nikt kto był tam gdzie się teraz znajdują, już tam nie wróci, bo się nie przyzna, że tam był.

 

Papieros rozjarzył się pod jego zaciągnięciem. – Że co?

 

Usiadła bez słowa, wyprostowana, o dłoniach splecionych na blacie stołu. – Też mi tu coś zgrzyta. A gdyby tak, że siadła i oparła splecione dłonie o blat stołu? Czy położyła splecione dłonie na tym blacie?

 

a światło lampy zalśniło odlegle w jej oczach. – Co rozumiesz przez sformułowanie, że zalśniło odlegle? Jak wygląda odległy blask w oczach?

 

- Tak. Ludzie postrzegają rzeczywistość w specyficzny sposób. Demon umie ukształtować pogląd tak, by wzbudzić pożądanie lub nienawiść. – „Ich poglądy” jeśli już.

 

Zwierciadło okna przyglądało im się niemo. – Taka poetyzacja moim zdaniem nie bardzo tu pasuje.

 

Natychmiast wybuchł oślepiający ból w nodze, padł na ziemię, krew poszła spod bandaży... – Ból najpierw wybuchł, a potem padł na ziemię… Samobójca z tego bólu?

 

Ciemne zwierciadło okna przyglądało się im niemo. – Wcześniej się też przyglądało. Też niemo…

Stali razem na holu opuszczonej kamienicy. – w holu.

 

- Nie wiem, co ci nagadało to widziadło i po jaką cholerę tu jesteśmy. - rzekł swoim niedbałym tonem – Cudzym by mu było ciężko. Chyba, że umiał naśladować głosy innych :P

 

Podniósł pięść w rękawicy i uderzył nią cztery razy w masywne, rzeźbione drzwi przytlone czarną sadzą. – Koniecznie trzeba było opisać, że aby zapukać musiał podnieść pięść, która w dodatku była odziana w rękawicę. Czasami nadmiar szczegółów to niezbyt dobra rzecz. Co do przytlonych drzwi, to co, jeszcze się paliły? Nie dogasły po pożodze? Bo to oznacza to słow. Że się tliło, czyli nie dogasło. Mogły być co najwyżej okopcone.

 

Wojownik leżał na stole, podczas gdy guślarz kreślił w świetle świec kredą, węglem i prochem drapieżne znaki na podłodze, blacie i nagim ciele Ciernia. – Co to znaczy, że znaki były drapieżne?

 

Skupił się na celu i siła woli zaczęła ciągnąć go między miejskimi zabudowaniami na północ, dalej i dalej, poza miasto, do wapiennych wzgórz. – Siłą woli mógł się gdzieś przenieść, ok, ale siła woli go raczej ciągnąć nie mogła.

 

Tyle takich wyłapałem. Ogólnie fajny tekst, ma niezły klimat. Dużo akcji, bijatyk, krwawych starć. Mnie się podobało. Długie i nie pozbawione błędów, ale wciągające.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za konstruktywną krytykę i cenne rady. Poprawiłem to, co najbardziej raziło (papieros nieszczęsny), ale część z podpowiedzi odnosi się raczej do wrażliwości czytelnika. Na przykład drapieżne znaki świetnie do mnie mówią, podobnie jak wybuchający ból i odległe lśnienie. To raczej niepewne próby i zaczątki stylu, który dopiero ma się wyklarować. Moje pierwsze opowiadanie. Ma niezły klimat - to stwierdzenie sprawiło mi ogromną radość.

Natychmiast wybuchł oślepiający ból w nodze, padł na ziemię, krew poszła spod bandaży...

Alerik, mylisz pojęcia. Wybuchający ból, jest ok. To przemawia do wrażliwości czytelnika i do jego wyobraźni.
Ale tu nie chodzi o wrażliwość. Ty pomieszałeś podmioty.
Przeczytaj to zdanie i przemyśl.
Czy ból może paść na ziemię? Nie może. A to wynika z tego zdania.
Widzę, że już poprawiłeś. I o to chodziło. Do wybuchającego bólu nic nie miałem. To było odnośnie tego padania.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka