- Opowiadanie: Kwaro - Utkany z bólu

Utkany z bólu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Utkany z bólu

Oto tekst, którym cichutko debiutowałem na niniejszym portalu ponad pół roku temu. Stosując się do rad, doszlifowałem go, przekształciłem kilka motywów, nawet tytuł uległ zmianie. Poniżej zamieszczam komentarze, które wówczas otrzymałem. Życzę miłej lektury!

 

 

Utkany z bólu

 

 

 

Gdy po raz pierwszy usłyszałem jego głos, zadrżałem. Donośne i melodyjne brzmienie wdarło się we mnie jak pocisk, gładko przenikając błony bębenkowe i utwierdzając mózg w przekonaniu, że nie mogę odmówić. Pamiętam też myśl, która mnie wtedy naszła; dziwne przeświadczenie, że taki głos nie może należeć do istoty ludzkiej.

– Błagam, pomóż mi.

Emocje uwalniały się z jego ust z każdym słowem. Nie dałem rady się im oprzeć, nie potrafiłem odepchnąć myśli, że nikt inny, tylko ja mogę klęknąć obok tego obcego mężczyzny i pozwolić mu wesprzeć się na moim ramieniu, pomóc podnieść się ze skraju zalanej kolejną kilkugodzinną ulewą drogi. Jego bladą twarz pokrywały liczne otarcia, a lewa noga wyraźnie odmawiała posłuszeństwa.

– Powinienem chyba zadzwonić po karetkę. Pańska noga…

– Nie, żadnych telefonów. Nie mogę tu zostać. Potrzebuję schronienia, chociaż na tę jedną noc.

Dopiero wtedy udało mi się nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Ujrzałem jego oczy, błękitne jak niebo w słoneczny dzień, niepokojące i głębokie jak ocean, a wówczas chęć, by pomóc temu nieznajomemu, ubranemu w obdarte, szare spodnie i poplamiony t-shirt, stała się nieodparta. Poczułem niezachwiane zaufanie. I chociaż w zwykłych okolicznościach nawet nie przyszłoby mi to do głowy, w tamtej chwili musiałem spytać:

– Może zatrzyma się pan u mnie?

Odetchnął głęboko. Nie próbował nawet grzecznościowo odmówić. Odrzucił kosmyk mokrych włosów z czoła i oparł się ponownie na moim ramieniu.

– Pośpieszmy się.

Grafitowe niebo wypluwało z siebie hektolitry deszczu; mój przemoczony płaszcz zwiększył swoją wagę. Woda spływała brudnymi ulicami do ścieków, rozmywała kurz na karoseriach aut, znaczyła swą drogę strugami na oknach oszpeconych farbą w spreju bloków. Wszechobecna szarość była przytłaczająca, przywodziła poczucie zniewolenia, zamknięcia pod bezbarwną kopułą nijakości. To miasto nakładało mieszkańcom pętle na szyje, zaciskając je coraz mocniej z każdym dniem. Nie mógłbym uwierzyć, że kogoś zatrzymało tu coś więcej niż praca.

Mój towarzysz milczał. Nie wydawał z siebie odgłosów zmęczenia czy bólu, nawet gdy co jakiś czas był zmuszony oprzeć ciężar swojego ciała na wykręconej pod dziwnym kątem lewej stopie. Przyglądałem mu się, zerkając z ukosa, starając się ocenić wiek (trzydzieści pięć, nie więcej) i możliwą przyczynę obrażeń ciała. Zamrugałem gwałtownie, gdy dotarło do mnie, że zaoferowałem mu pomoc i nocleg, nie otrzymując od niego żadnych informacji, nawet przyczyny dziwnego bądź co bądź faktu, iż znalazłem go leżącego w błocie na skraju jednokierunkowej uliczki.

– Nie powiedział mi pan, co się panu tak właściwie przydarzyło. Jeśli ktoś pana pobił, trzeba będzie zadzwonić na…

– Nigdzie nie trzeba dzwonić – powiedział spokojnie, a z mojej głowy (przeżywającej swoisty wstrząs za każdym razem, gdy nieznajomy się odezwał) błyskawicznie zniknęły chęci na wykonanie jakichkolwiek telefonów. – To był wypadek. Biegłem i wpadłem na maskę przejeżdżającego samochodu. Nic mi nie jest.

W porządku, nie chcesz o tym mówić, to nie mów, pomyślałem. Nie wiedzieć czemu, byłem gotów mu pomóc za wszelką cenę, nawet nie otrzymując w zamian żadnych wytłumaczeń, postanowiłem więc, że nie będę już o nic pytał. Nie jestem pewien, czy zdawałem sobie już wtedy sprawę z zaburzeń, które wywoływał w moim umyśle; faktem jest, że pewnego rodzaju zamroczenie nie pozwalało mi się skupić i myśleć w pełni racjonalnie.

Żadne słowa nie zakłóciły już naszej wędrówki przez podwórka blokowisk. Prowadziłem go powoli i ostrożnie, słuchając rozbijających się o płyty chodnikowe kropli deszczu i odległego ujadania jakiegoś kundla. Kiedy w końcu weszliśmy do mojego bloku i wtaszczyliśmy się do klaustrofobicznej windy, odetchnąłem z ulgą. Mój nowy znajomy nie należał do grubokościstych, niemniej jednak czterdziestominutowe podpieranie wyższego mężczyzny było dość wymagającym wysiłkiem, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę żałosny stan mojej kondycji.

Czwarte piętro, mieszkanie numer czternaście. Dwa pokoje, kuchnia i duszna, ciasna łazienka. Smród z kociej kuwety, więdnąca paprotka, żółte ściany, oto moja depresyjna kraina bezsennych nocy.

Posadziłem gościa na krześle, nie zwracając zbytnio uwagi na rosnącą pod nim kałużę wody. Pobiegłem do sąsiedniego pokoju, otworzyłem szafę i rozpocząłem przegrzebywanie ciuchów w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pasować na nieznajomego. Po chwili wręczyłem mu fabrycznie podziurawione na kolanach jeansy i flanelową koszulę w czarno-białą kratę.

– W przedpokoju znajdzie pan drzwi do łazienki, białe, oszklone. Może się pan tam przebrać. Mokre rzeczy proszę powiesić na drążku nad wanną. Gdyby buty nie wyschły do jutra, znajdę dla pana jakieś na zastępstwo. Może być?

Przyjął ubrania w milczeniu, wysłuchał mnie i kiwnął głową. Jeszcze przez chwilę gładził palcami materiał koszuli, nie zwracając uwagi na moje wyczekujące spojrzenie, po czym wstał i, ignorując ramię, którym chciałem go wesprzeć, udał się w kierunku łazienki. Kuśtykał jak cholera, że tak posłużę się określeniem siostry.

Czułem się bardzo zmęczony, przede wszystkim psychicznie; rozmasowałem sobie skronie, starając się zahamować szaleńczą gonitwę myśli, zagłuszający logikę nieustępliwy nurt, z którego nie dało się wychwycić nic konkretnego czy sensownego.

Otrząsnąłem się i poszedłem do kuchni po szmatę, by wytrzeć naniesione ślady wody i błota. Po drodze chwyciłem jego buty, wylałem z nich deszczówkę i postawiłem na rozłożonej pod kaloryferem gazecie.

Gdy dwadzieścia minut później, przebrany i wysuszony, wkroczyłem do pokoju gościnnego z dwoma kubkami gorącej herbaty w dłoniach, mój gość wpatrywał się w okno, siedząc na brązowym fotelu. Usłyszawszy kroki, odwrócił twarz w moją stronę, a ja ujrzałem parę wyrazistych, intensywnie niebieskich oczu osadzonych w bladej, wychudzonej twarzy. Ciemne kręcone włosy spływały na szczupłe ramiona, wąskie wargi rozwarły się lekko i przymknęły, zupełnie jak gdyby zamierzał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował.

Za oknem błysnęło. Rozpocząłem odruchowe, nieme odliczanie. Nawyk z dzieciństwa. Dotarłem do piątki, kiedy zagrzmiało.

– Przyniosłem herbatę – odezwałem się w końcu po niezręcznej minucie milczenia, stawiając kubki na szklanym stoliczku. – Proszę się napić. Dobrze panu zrobi.

Kiwnął głową w podzięce. Znowu zerknął w okno.

– Nie wiem, jak jeszcze mogę panu pomóc – stwierdziłem, miętosząc w palcach skrawek podkoszulka, wciąż stojąc przy stoliku. Usiłowałem uspokoić i opanować myśli. – Pańską nogę naprawdę powinien obejrzeć ktoś kompetentny, nie sądzę, by zwykłe unieruchomienie bandażem załatwiło sprawę.

– To wystarczy – rzekł cicho, nie patrząc na mnie. – Muszę tu na razie zostać. Do jutra. Jutro rano odejdę.

– Proszę chociaż zaczekać do śniadania. Nie wygląda pan najlepiej, przyda się panu porządny posiłek z rana.

Przeczesał dłonią ciemnobrązowe włosy. Milczał przez dłuższą chwilę, by w końcu odpowiedzieć:

– Dobrze. Zjem z tobą śniadanie. Jesteś dobrym człowiekiem.

Uśmiechnąłem się delikatnie, niespecjalnie urażony bezpośrednią formą, jaką się do mnie zwracał.

– Cieszę się, że w końcu doszliśmy do jakiegoś konsensusu. Może pan spać tutaj – zaproponowałem, wskazując prawą dłonią na stojącą pod ścianą kanapę, a lewą sięgając po kubek.

– Przyniosę koc i poduszki. Rano skoczę na dół do spożywczego po jakieś bułki. Nie wypuszczę pana, dopóki porządnie się pan nie naje, ostrzegam, panie… – zrobiłem pauzę, oczekując, aż uzupełni ją swoim nazwiskiem. Nie uzupełnił.

– Dziękuję – odparł tylko. Przestał już odwracać twarz w moją stronę. – Chciałbym się już położyć.

Upiłem łyk herbaty. Poczułem się cholernie nieswojo.

– Dobrze – mruknąłem i również spojrzałem w okno, za którym szarość przerodziła się już w czerń. – Przyniosę ten koc.

 

***

Po przebudzeniu moje myśli stały się znacznie bardziej uporządkowane i klarowne, w związku z czym odczułem pewien niepokój. Postanowiłem się upewnić, czy facet przypadkiem nie postanowił spieprzyć razem z, dajmy na to, odtwarzaczem DVD lub innymi przedmiotami, za które mógłby dostać trochę grosza i które dałby radę wynieść w pojedynkę, ale jego buty wciąż suszyły się pod kaloryferem, a drzwi od pokoju gościnnego pozostały zamknięte. Tknięty odświeżoną chęcią zabawy w bezinteresownego wybawiciela zdecydowałem, iż przygotuję śniadanie, pozwalając mojemu nowemu, dziwnemu koledze jeszcze trochę pospać.

 

***

Poranek był chłodny, ale bezdeszczowy. Niebo zmieniło kolor z grafitowego na przybrudzoną biel, odbijało się w dziesiątkach kałuż powstałych w zagłębieniach ulic i chodników. Kroczyłem niespiesznie w kierunku blokowiska, w dłoni ściskając reklamówkę z parującym wciąż pieczywem. O tej porze ulice były jeszcze puste, żadnych przechodniów, jedynie pojedyncze warkoty samochodowych silników od strony Zagórskiej, gdzie znajdował się parking. Okrążyłem blok, by dostać się do wejścia umieszczonego w drugiej części budynku. I wtedy ich ujrzałem.

Stali po przeciwnej stronie podwórka, tuż przy bramie wjazdowej o umieszczonym dość wysoko sklepieniu. W ułamku sekundy zalała mnie mroźna jak syberyjski wicher fala strachu; nie potrafiłem zapanować nad drżeniem rąk, które zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Reklamówka wysunęła się spomiędzy palców i z niegłośnym pacnięciem uderzyła o wilgotny beton.

Obaj byli niezwykle wysocy, niech mnie szlag, jeśli nie liczyli sobie co najmniej po dwa metry z hakiem. Ich szczupłe sylwetki zdawały się lekko chwiać, jak gdyby poruszał nimi wiatr. Ubrani byli w długie czarne prochowce z postawionymi wysokimi kołnierzami, dłonie skrywali w kieszeniach. Szybkimi ruchami obracali głowy to w lewo, to w prawo, kierując swe spojrzenia w górę. Nozdrza w nienaturalnie białych nosach poruszały się nieustannie; w ciszy poranka dało się usłyszeć krótkie, acz głębokie wdechy. Węszyli. Cholera, jakkolwiek to popieprzone, byłem w stu procentach pewien, że tych dwóch typów węszy jak psy.

Rozsiewali wokół siebie aurę przerażenia, zgniłą woń prymitywnego, wręcz zwierzęcego strachu, uruchamiającego atawistyczną i ślepą wolę przetrwania. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdybym zbliżył się do nich na odległość dziesięciu kroków, puściłyby mi zwieracze. Jednakże póki co, znajdując się, najwyraźniej, poza centrum ich zainteresowania, pochyliłem się, chwyciłem spoconą dłonią uchwyty reklamówki, z której, dziękować niebiosom, nic się wysunęło, po czym ruszyłem szybkim krokiem w stronę wcale nie tak odległego wejścia do mojego bloku. Ze wszystkich sił powstrzymywałem się, by nie puścić się biegiem.

Gdy już wszedłem po schodach, a moje niekontrolowanie trzęsące się palce lewej dłoni wpisywały kod wstępu, poczułem nieodparte, jeżące włoski na karku wrażenie, że wbijają właśnie wzrok w moje plecy. Przeszył mnie kolejny dreszcz, dłoń ześliznęła się po klawiaturze, usłyszałem charakterystyczny pisk urządzenia, które właśnie raczyło mnie poinformować, że pierdolony kod jest nieprawidłowy i proszę spróbować ponownie. Ponowiłem próbę, spazmatycznie łapiąc powietrze, ostatkiem sił odmawiając potężnej pokusie wzięcia nóg za pas i ucieczki, wszystko jedno gdzie, byle jak najdalej od tych nieludzkich, przerażających postaci w ciemnych strojach.

Akceptacja, błysk zielonej lampki, brzęczyk w zamku.

Wpadłem na klatkę schodową; odbijając się od szarej ściany rąbnąłem kolanem w jej krawędź, zakląłem pod nosem i puściłem się biegiem po schodach, nie oglądając się za siebie. Nie miałem najmniejszego zamiaru spędzić całej wieczności w oczekiwaniu na windę.

Ulokowana była ona obecnie na czwartym piętrze, o czym się przekonałem, pokonawszy osiem serii śliskich stopni, przeskakując po dwa naraz. Wchodził do niej właśnie mój gość, a gdy usłyszał moje sapanie, odwrócił się.

– Są tutaj. Czują, że jestem w pobliżu. – Głos mu nie zadrżał, ale wiedziałem, że bardzo się boi. – Muszę uciekać.

Nim zdążyłem złapać oddech i odpowiedzieć cokolwiek, drzwi zatrzasnęły się. Facet wcisnął któryś z przycisków na tablicy i winda ruszyła. W górę, co cholernie mnie zaskoczyło.

Nie znalazłbym w sobie siły, by popędzić przez kolejne serie schodów, odkaszlnąłem więc, zebrałem się w sobie i ruszyłem. W miarę szybkim krokiem dotarłem do panelu, wcisnąłem przycisk przywołujący i zamarłem w bezruchu. Naliczyłem cztery niegłośne chrupnięcia – charakterystyczne odgłosy wydawane przez windę za każdym razem, gdy mijała kolejne piętro – co oznaczało, że facet musiał dotrzeć na samą górę.

Kilkanaście sekund później jechałem już na ósme piętro, nie będąc do końca pewnym, dlaczego właściwie to robię. Niepokój zmuszał moje dłonie do naprzemiennego zaciskania w pięść i rozprostowania palców; po raz kolejny upuściłem siatkę z bułkami. Tym razem nie schyliłem się, by ją podnieść.

Na ostatnim piętrze nie było żadnego śladu po moim gościu. Wszystkie drzwi były pozamykane, wiedziałem jednak, że piąte po lewej, znacznie odróżniające się od pozostałych, nie prowadzą do jednego z mieszkań. I chociaż klucz do nich posiadał tylko nadzorca, byłem pewien, iż tym razem po naciśnięciu klamki staną przede mną otworem.

Stanęły.

Wspiąłem się po kilkunastu wąskich, zakurzonych schodkach, by dojść do metalowych dwuskrzydłowych drzwi. Pod nimi leżała otwarta kłódka. Pchnąłem je lekko i wyszedłem na dach.

Uderzył mnie podmuch chłodnego wiatru. Włosy zasłoniły mi oczy, zaczesałem je więc do tyłu odrętwiałymi palcami.

Mężczyzna powoli zbliżał się do krawędzi, powłócząc lewą stopą. Podarowane mu przeze mnie spodnie okazały się zbyt szerokie; zmuszony był co chwile je podciągać, bo inaczej zsuwały mu się niemal do połowy tyłka. Mimo swego ponadprzeciętnego wzrostu był dużo szczuplejszy ode mnie.

Szumiało mi w głowie. Nieprzerwany i niezwykle irytujący bałagan myśli czynił rozum bezwartościowym; mózg mogłaby równie dobrze opanować pustka – w tym wypadku też nie kierowałbym się logiką czy standardowymi nakazami własnego charakteru, osobowości. Reagowałbym na podstawie pojedynczych, nieprzeanalizowanych impulsów, a więc dokładnie tak samo jak w tamtej chwili, kiedy rzuciłem się za bezimiennym, by go zatrzymać, zapobiec temu, co mogłoby się stać.

Złapałem go za kołnierz flanelowej koszuli w momencie, gdy stał już na samym skraju dachu. Mocnym szarpnięciem pociągnąłem w tył; stracił równowagę, zatoczył się i przewrócił na łopatki. Wrzasnął z bólu.

Stanąłem nad nim, zakląłem i obiema rękami chwyciłem się za głowę. Słyszałem hałas, metaliczne brzęczenie dobywające się ze mnie, z wnętrza mojej czaszki. Ogarnęła mnie dziwna, nienaturalna euforia.

– Przestań, proszę – krzyknąłem, zatykając sobie bezsensownie uszy. – Przestań mieszać mi w głowie, Chryste, przestań, błagam cię, przestań, przestań…

I przestał. Nastała cisza, myśli uspokoiły się. Zakręciło mi się w głowie, przed oczami pojawiły się mroczki. Odetchnąłem.

– Nie wiem, czym jesteś – powiedziałem w końcu, wciąż nad nim stojąc. – Nie mam zielonego pojęcia skąd się wziąłeś, przed czym uciekasz, jak udało ci się tu wejść nie wyłamując drzwi i w jaki parszywy sposób wpieprzyłeś mi się do łba i pozamiatałeś w nim tak, że ani przez chwilę nie wydało mi się nierozsądne zapraszać obcego człowieka pod własny dach i proponować mu nocleg. Ale dowiem się. Dowiem się, cholera, wszystkiego po kolei, włącznie z tym, dlaczego właśnie zamierzałeś skoczyć i co to za podejrzane, wywołujące rozwolnienie typy łażą po placyku.

Wpatrywał się we mnie tymi swoimi nieziemskimi oczami, unosząc brwi, zupełnie jakby zobaczył mnie po raz pierwszy w życiu. Jego twarz nie wyrażała strachu, zażenowania czy złości – wydawała się raczej strapiona, przygnębiona.

Napiąłem mięśnie i stanąłem w lekkim rozkroku, gotów nadepnąć lewą nogę gościa, gdyby zachciało mu się jakichś podstępów. Uczyniłem to jednak bez większego przekonania, bo chociaż potrafiłem już racjonalizować, to za jasną cholerę nie umiałem odczuć nieufności w stosunku do niego.

– Odnaleźli mnie. Wiedzą już, że jestem gdzieś blisko. To kwestia kilku chwil, nim się tu zjawią. Po prostu pozwól mi odejść, synu ziemi. – Wyciągnął do mnie rękę sądząc, iż ujmę ją i pomogę mu wstać. Przeliczył się. Nerwowym ruchem odtrąciłem szczupłą dłoń, moja skóra po raz pierwszy zetknęła się z jego skórą, a wtedy

 

spadam, pędzę wśród wichrów; jestem jednym z nich, czarnym jak otchłań. Jęczę, a dookoła mnie rosną góry, których nigdy wcześniej nie oglądały ludzkie oczy – olbrzymie, potężne, sięgające gwiazd. Skąpane są w przedwiecznym mroku pustki, ale gnijące w moim sercu poczucie odrzucenia tworzy maleńką iskierkę, która rozpala świt. Zorza rzuca swój szkarłatny blask pomiędzy skutymi lodem szczytami

 

padłem na kolna z tępym okrzykiem zaskoczenia i lęku.

– Co to było, do cholery?

Podparłem się lewą ręką, dźwignąłem do pozycji kucającej i wyprostowałem. Wycelowałem palcem wskazującym w pierś kręcącego ze zrezygnowaniem głową faceta i ponowiłem pytanie:

– Co to było? Nie, nie, gówno mnie teraz obchodzą twoje ucieczki. Nie ruszysz się stąd, dopóki nie dowiem się, co z ciebie za popieprzony cudak i co kombinujesz. Pomogłem ci, dałem własne ubrania. Okej, może i byłem pod wpływem jakichś twoich porąbanych telepatycznych zagrywek, ale należy mi się chyba kilka informacji, prawda?

– Jesteś dobrym człowiekiem. – Chciał spojrzeć mi w oczy, lecz natychmiast spuściłem wzrok. Tym razem jego głos brzmiał inaczej; drżenie i pulsujące emocje zniknęły. Był cichy i lekko zasmucony; zrozumiałem, że nie zamierza mi już mieszać w myślach. – Są rzeczy, o których się nie wie. Poznanie ich jest niemożliwe lub zakazane, zawsze jest jakaś przyczyna, rozumiesz? Nie wystarczą chęci i wola. Ludzie muszą tkwić w nieświadomości. Świadomość wyklucza wiarę.

Zmarszczyłem brwi.

– Podobno ci się spieszy. Streszczaj się.

– Jesteś niecierpliwy i głodny wiedzy jak wszystkie dzieci ziemi. Dotknij mojej dłoni, a ja ponownie pozwolę ci wejść w moje wspomnienia i spojrzeć na nie moimi oczyma. Nie pytaj, nie jesteś jeszcze gotowy, by pytać o cokolwiek. Żadne słowa nie będą w stanie cię przekonać, musisz więc zostać naznaczony przeze mnie, by otworzyć i poszerzyć swoją percepcję.

Wiatr tańczył w naszych włosach. Niósł ze sobą smród kominowych wyziewów. Nagle poczułem się głodny i zdałem sobie sprawę, że ostatni posiłek spożyłem dzień wcześniej w południe. Ta myśl sprawiła, że zakręciło mi się w głowie.

Ponownie opadłem na klęczki, przysunąłem się do wciąż leżącego na wznak mężczyzny i bez słowa dotknąłem wnętrza jego dłoni koniuszkiem palca wskazującego.

 

gdzieś w środku, we mnie, płonie ogień, skrząc się blaskiem, który mógłby rozjaśnić każdy mrok, nawet Krainę Cieni. Jestem niczym gwiazda, lecz czerń wije się wokół mnie jak wąż. Wciąż lecę, mijając pustynne oceany piasku, wzniecając tryliardy jego ziarenek w powietrze, tworząc zwiewne wydmowe piramidy. Jestem szybszy od błyskawic, przecinam niebo bezgłośnie, cichy jak śmierć. Mogę zalśnić tysiąckroć jaśniej niż wszystkie stworzone Słowem słońca, mogę też stać się ciemny jak zapomniane głębiny ukryte pod górami. Czuję, że chce mi się płakać, samotność doprowadza mnie do szaleństwa. Tęsknię, tak bardzo tęsknię, mijając tryskające lawą wulkany tonę we łzach i marzę, by móc spalić się, roztopić w ogniu. W wiecznym ogniu, którym sam jestem. Z którego mnie stworzono.

W mojej wieczności tkwi zbudowana z odległych jak krańce wszechświata wspomnień tęsknota. Moja wieczność jest pustką i bólem. Chcę krzyczeć z nienawiścią, ale nienawiść wciąż pozostaje mi obca, chociaż tak często udawałem, że pozwalam się jej połknąć. Sączę kłamstwa i nazywam czerwone ludzkie słońce moim wrogiem, chociaż wciąż je miłuję, nieskończenie piękne arcydzieło wyrzeźbione dłonią mistrza. Nikt nie nauczył mnie, jak radzić sobie z odtrąceniem, jak nie ulec narastającemu z każdą chwilą cierpieniu. Jestem utkany z bólu; oto kara, którą otrzymałem zanim jeszcze zdążyłem uczynić bluźnierstwo. Oto kara, którą otrzymałem za miłość

 

Ziarenko świadomości pękło gdzieś wewnątrz mnie, zalewając mózg wiedzą i zrozumieniem. Zwątpienie czy niepewność nie miały prawa głosu. Pojąłem, kim (czym?) jest mężczyzna, który spędził ostatnią noc w moim niewielkim, pozbawionym telewizora saloniku; zrozumiałem, jak niesprawiedliwie potoczyły się jego losy. Wciąż jednak istniało wiele pytań, na które nie umiałem udzielić sobie odpowiedzi, oczekiwałem więc tłumaczeń, wpatrując się w blade usta anioła i dysząc ciężko.

– Zostałeś naznaczony Świadomością. Jestem Synem Jutrzenki, moje imię brzmi Lucyfer, czyli Ten, Który Niesie Światło. Uciekam przed własnymi braćmi, którzy mają za zadanie pojmać mnie i uwięzić w otchłani. W miejscu, z którego tylko mój głos będzie mógł się wydostać. – Zamknął oczy i wykonał głęboki wdech. Powoli wypuścił powietrze, wzdrygnął się. – Dokładny trop odnajdą w ciągu najbliższych dziesięciu minut. Wtedy wejdą tutaj, zabiją cię, a mnie zniewolą. Mamy bardzo niewiele czasu, ale postaram się opowiedzieć to, co najważniejsze.

Byłem jednym z pierwszych aniołów stworzonych przez Pana, zarazem jednym z najbardziej przez Niego umiłowanych. Byłem Jego Latarnią, tkwił we mnie najsilniejszy pierwiastek Jego Światłości. Kochałem Go całym swoim istnieniem i żadna siła w tym wszechświecie nie była w stanie dorównać mojej miłości. Wraz z braćmi zostaliśmy utkani z Wiecznego Ognia, potrafiliśmy jedynie kochać i wypełniać Boską Wolę. Nie znałem nic poza uczuciem spełnienia i szczęścia, a było to szczęście, którego nigdy w żaden sposób nie mogłaby zaznać istota ludzka. Wypełniała mnie niewyobrażalna potęga, mogłem tworzyć gwiazdy i ciskać nimi w czarną pustkę.

Kiedy postanowił stworzyć was na swoje podobieństwo, zrozumieliśmy, że będziecie doskonałym tworem. Umiłowaliśmy nieskończenie już samą ideę powstania ludzi, lecz gdy Bóg wykreował pierwszych z was, postanowił obdarować nas odrobiną wolnej woli. Staliśmy się bardziej niezależni, mogliśmy odczuwać więcej emocji. Nie tyle, co wy, ale dużo bardziej intensywnie.

Kiedy poddałem analizie doskonałość ludzkiej istoty zrozumiałem, że Pan nigdy nie pokochał i nie pokocha nikogo tak mocno. A wtedy zrodziła się we mnie zazdrość, uczucie, które większości z moich braci do dziś pozostało obce. Wciąż jednak łudziłem się, że pozostałem Jego pupilem, że na pewno zdawał sobie sprawę, iż nikt nie kocha Go tak potężnie, jak ja. Myliłem się. Zrozumiałem to, gdy wezwał nas i nakazał oddać hołd najdoskonalszym, wolnym istotom zamieszkującym młodą, zieloną krainę. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tego bólu, tego upokarzającego nakazu stanowiącego dotychczas źródło najokrutniejszych katuszy dla mojego istnienia.

Odepchnął mnie. Odrzucił moją miłość, moje nieskończone poświęcenie. Pan Bóg zranił mnie, a nikt nie może zrobić tego bardziej boleśnie niż On. W następstwie przyszła fala nieznanego mi jeszcze wówczas gniewu i odpowiedziałem: „Syn Ognia nie będzie się kłaniał Synowi Ziemi". Odwróciłem się i zniknąłem sprzed Jego oblicza. Miotałem się w ślepym szale, płacząc i skowycząc tak głośno, że całe galaktyki pękały wpół.

Nie umiałem znienawidzić ludzi. Kochałem ich, bo byli dobrym, pięknym dziełem Stwórcy. Ale nie dałem rady znieść myśli, że tak łatwo mógł zepchnąć nas w tył, w pozbawione większego znaczenia tło dla waszej egzystencji.

Wielu moich braci wspierało mnie i pocieszało, a ja uzmysłowiłem im, jak wielka niesprawiedliwość nas dotknęła. Złość eksplodowała w nich z ogromną siłą, przenosząc się z jednego na drugiego, aż w końcu niemal jedna trzecia Zastępów odczuła mój ból. A wtedy rozpętali wojnę. Nie byłem w stanie jej powstrzymać. Nie wiem, przez ile lat aniołowie wyrzynali się nawzajem, tak czy inaczej wszystko okazało się koniec końców przedstawione jako moja wina. To ja kusiłem, to ja zasiałem w nich wściekłość. Mawiano, że sam poprowadziłem ich do boju. Dlatego też stałem się wkrótce głównym celem archaniołów – nie mogłem dłużej unikać wojny. Michał odnalazł mnie i byłem zmuszony się z nim zmierzyć. Straszne to było starcie i olbrzymie rany odniosłem od jego ognistego miecza i włóczni. Poniosłem klęskę. Spadliśmy – ja i tysiące innych. Nasz upadek zdawał się trwać całą wieczność. Powiadali, że Upadli zmienili się później w gwiazdy, los nie był jednak dla mnie tak łaskawy. Straciłem skrzydła. Podczas ciągnącego się w nieskończoność lotu widziałem tysiące zapomnianych miejsc i krain, a moje serce – mogę to tak nazwać? – pękło. Łzy płonęły.

W końcu jednak odnalazłem kres i wpadłem między słone fale oceanu. Wypłynąłem na skalisty brzeg i skryłem się w jednej z tysiąca jaskiń, w której przez następne dni leczyłem rany. Trwałem w apatii, dusząc w sobie żal i rozpacz, aż odnaleźli mnie Michał z Gabrielem. Jako domniemany dowódca rebelii i potężny wróg musiałem zostać pojmany. Nie zamierzałem jednak spędzać stuleci w niewoli, podjąłem więc z góry przegraną walkę. Poważnie mnie okaleczyli i ujęli, by następnie uwięzić w bezkresnej otchłani, głęboko pod powierzchnią wszechrzeczy. Nie mogło się z niej wydostać nic poza moim krzykiem, który usłyszało już wielu z was.

Gromadząc uczucie złości, osamotnienia, żalu i gorzkiej jak piołun tęsknoty z całego swojego życia, nie byłbyś w stanie wyobrazić sobie nawet tysięcznej części szaleństwa, do którego doprowadziły mnie te emocje. Jestem pewien, że najpodlejsza istota ludzka, świadoma potęgi tego cierpienia, nie życzyłaby go nawet swemu najgorszemu wrogowi. Bóg zaś zesłał je na mnie bez chwili wahania. A najgorsze jest to, że nawet będąc świadomym Jego okrucieństwa, nie umiem przestać Go kochać.

Minął rok, dziesięć, a może tysiąc – nie wiem, czas nie istnieje w otchłani – aż przybyło po mnie pięciu braci, którzy przetrwali wojnę. Podstępem zabrali Michałowi klucz i wyzwolili mnie z okowów wiecznej samotności. Uciekłem.

Postanowiłem odnaleźć schronienie na Ziemi. Co jakiś czas byłem zmuszony opanować jakieś ludzkie ciało, wybierając oczywiście złych i pozbawionych sumienia osobników. Kiedy opętuję wasze ciała, zajmuję miejsce ich dusz, które odpływają w niebyt. By je opuścić, muszę je zabić. A ja nie chcę zabijać dobrych ludzi. Kocham ich. Chociaż zabrali mi Ojca.

Niestety, ich ludzka materia jest krucha i wątła. Gdy kilka dni temu poruszałem się po świecie astralnym, archaniołowie wpadli na mój trop. Musiałem uciekać. Po pewnym czasie upatrzyłem sobie ciało tego oto człowieka, którego widzisz przed sobą – moje odbicie możesz ujrzeć w jego oczach i głosie. Niestety, miałem problem z przejęciem pełnej kontroli, co poskutkowało nieszczęśliwym wypadkiem. Uderzył we mnie samochód. To ciało jest uszkodzone, w tym stanie nie mam szans, by się ukryć. Przejście do świata astralnego sprawi, że stanę się dla nich intensywniej wyczuwalny, zdążę jednak uciec, by opanować kogoś innego. Są zbyt blisko, by ryzykować.

Teraz mam zamiar zabić tak zwaną świątynię duszy, by móc się z niej wyzwolić. Muszę skoczyć z dachu, nim zdążą mnie zobaczyć – wtedy byłoby za późno. – Przerwał, oparł się o moje ramię i powoli wstał. Przyjąłem na siebie jego ciężar, ułatwiając mu czynność. Po chwili sam podniosłem się na nogi.

Stał tuż przy krawędzi; lewą ręką, jak dzień wcześniej, gładził materiał koszuli, prawą zaś miętosił jej skrawek, przywodząc na myśl zagubionego na rozstajach życiowych dróg nastolatka. Odwrócił się jeszcze w moją stronę i rzekł cicho, ale wyraźnie:

– To nie Bóg mnie poszukuje. To nie On chce zamknąć mnie w otchłani. Aniołowie, posiadając wolną wolę, sami dbają o swoje Królestwo Zastępów. To w ich interesie leży, by się mnie pozbyć. Jestem niewygodny. A Ojciec? Ojciec już o mnie nie pamięta. Cała wojna niewiele Go obeszła. Odsunął ją na bok, nie ingerując, skupiając się tylko na dopieszczaniu lub karaniu swoich ulubieńców. Bóg odwrócił się od aniołów, a oni maskują swoje cierpienia lub wyładowują je, obarczając mnie winą. Sugerują, że obraziłem Pana, że to przeze mnie o nas zapomniał. To nieprawda. Po prostu, jak to wy mawiacie… ma teraz inne priorytety.

Przez cały czas milczałem, nie odnajdując dobrych słów na jakikolwiek komentarz. Wszystkie prawdy obudowały szkielet świadomości, jaki stworzyły w moim umyśle wizje, którymi się ze mną podzielił. Docierała do mnie ponura, chociaż póki co mglista prawda, że mogę sobie z tą wiedzą nie poradzić.

– Pozostawiłem na twoich barkach ciężar zbyt ciężki dla człowieka. Zostałeś naznaczony wiedzą przez Upadłego. Stałeś się więc obrzydły Panu Bogu. Nie możesz już wierzyć, bo uzyskałeś pewność. Żaden człowiek w dzisiejszym świecie nie ma prawa do świadomości. Według anielskich norm powinieneś zostać uśmiercony i, prawdopodobnie, skazany na potępienie.

Wytrzeszczyłem oczy. Chciałem protestować, krzyczeć, ale nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa z suchego jak ogrzana słońcem słoma gardła.

– To według anielskich norm. I według tego, co jest mi wiadome. Jednakże moim zdaniem wciąż możesz wierzyć. Wciąż możesz wierzyć, że nie ukazałem ci prawdziwego oblicza Boga, że wcale nie jest jak bogaty, rozkapryszony i zły ojciec, który oddaje swoje własne dzieci do sierocińca, bo po prostu mu się znudziły. Możesz ufać, że twoja dobroć ocali twoją nieśmiertelną duszę.

Nie możesz mnie za nic obwiniać. Nie słuchałeś, gdy raz po raz powtarzałem, że chcę po prostu odejść; byłeś głodny wiedzy. Nie przypuszczałeś, że możesz złamać się pod jej ciężarem. Tacy właśnie jesteście wy, ludzie. Oto wasza domniemana doskonałość. – Obrócił się przodem do krawędzi, rozpostarł ręce, twarz skierował w górę. Słońce nie wyłoniło się zza chmur.

Odezwał się jeszcze po raz ostatni:

– Może cię to nie pocieszy, ale ja sam w głębi duszy wierzę, że on nie jest taki. Że pewnego dnia się ocknie i zobaczy, co uczynił. Że znowu mnie do siebie przygarnie. Powie, że mnie kocha. Nie spojrzy na ciebie jak na naznaczonego przez Lucyfera straceńca, lecz jak na dobrego człowieka. Tak, chyba naprawdę w to wierzę. Ale pozwól, że nie będę się za ciebie modlił.

I skoczył, by ponownie upaść, tak jak upadł przed laty, tym razem jednak jego lot zakończył się po niecałych trzech sekundach gruchotem pękających kości i rozłupującej się czaszki.

Nie spojrzałem za nim w dół. Straciłem czucie w nogach; ugięły się pode mną. Padłem na kolana.

Do teraz nie pamiętam, jak wróciłem do mieszkania. Wszystko wydawało się snem, realnym, ale mglistym. Kolejne dni zagłuszały rzeczywistość; odizolowałem się od świata. Nie potrafiłem koegzystować ze społeczeństwem. Ogarnęła mnie apatia, moje życie ograniczało się do przemyśleń i analiz dokonywanych podczas kilkugodzinnych sesji tkwienia nieruchomo w fotelu. Byłem jak cień, zapominałem o własnym człowieczeństwie i męczyłem się. Męczyłem się przez wiele dni.

Aż do pewnego poranka, gdy po przebudzeniu ujrzałem dwie niezwykle wysokie postacie w czarnych płaszczach, stojące nad moim łóżkiem.

Ich oczy płonęły.

 

K O N I E C

 

marzec 2011

Koniec

Komentarze

A oto komentarze do pierwotnej wersji:

zenon_smietana 2011-05-15 14:16
Generalnie opowiadanie czyta się dobrze, ale moim zdaniem należałoby je jeszcze nieco odchudzić poprzez usunięcie tzw. "waty". Mam na myśli zbyt rozbudowane, przez co niecelne porównania i metafory. Zdaję sobie sprawę, że ma to budować nastrój, jednak w tym tekście jest sporo przegadanej stylistyki, która wprowadza kicz. Dodatkowo - wzmianki o zwieraczach, lub obraz poszkodowanego "kuśtykającego jak cholera" zupełnie zaburza odbiór. W rezultacie ciężko wyczuć, czy tekst miał być żartobliwy, czy wręcz przeciwnie - raczej poważny (na co wskazywałby przytłaczający opis miasta itp.).

Reasumując - nieźle, ale jeszcze do poprawki.

pozdrawiam,

Kwaro 2011-05-15 14:29
Opowiadanie nie miało być żartobliwe, należy jednak pamiętać, iż podmiot liryczny to przerażony, zaszokowany "random guy"; tekst jest burzą jego wspomnień i przemyśleń, stąd celowo (chociaż może niefortunnie lub nieumiejętnie) wprowadzone zabiegi tego typu, uwidaczniające narażoną na dość niecodzienną sytuację psychikę bohatera i pierwsze, odruchowe reakcje myślowe. Być może jednak popełniłem błąd i nieco się przeceniłem, bardzo dziękuję za te uwagi i liczę na podobną konstruktywną krytykę od pozostałych. ;)
Pozdrawiam, Kwaro
Fasoletti 2011-05-15 17:33
Bardzo przyjemny tekst. Ja osobiście bardzo lubię czytać opowiadania podpierające się mitologiami, a to w bardzo ciekawy sposób pokazuje problem upadłego anioła. I nawet ta wytknięta przez zenona "wata" zupełnie mi nie przeszkadzała. Widzę, że to twój pierwszy tekst tutaj, więc oby następne były równie dobre, a najlepiej jeszcze lepsze.
AdamKB 2011-05-15 19:20
W połowie drogi między zenonem a fasolettim, jeśli chodzi o "watę". Trochę drobnych korekt wyszłoby, myślę, na zdrowie tekstowi.
Gdy zacząłem orientować się, kim może być nieznajomy, niewiele brakowało, a rzuciłbym w diabły dalszą lekturę. Angelologii z metafizyką i eschatologią chałupniczą mam po dziurki w nosie, że tak napiszę. Pomyślałem jednak, że jeśli zechcę zjechać, to tylko za konkrety --- doczytałem.
Nie zjadę.
Dobry, dość mocny debiut na stronie. Oby tak dalej. Wystarczy?

Rozumiem, że przytoczone komentarze mają zasugerować odpowiedni i jedyny słuszny odbiór tekstu?

Rozumiem, że nie można liczyć na komentarz pozbawiony uszczypliwości i doszukiwania się teorii spiskowych z Twojej strony? :P

We wznowieniach czy też poprawionych wersjach ludzie często kopiują wcześniejsze komentarze, ba, bywa, że Dj Jajko robi to za nich. Nie wiem, co w tym złego. Dotyczą one poprzedniej wersji, wskazują pewne błędy, a ja, owszem, sugeruję się krytyką innych, dzięki niej kilka moich tekstów uległo wielu poprawkom, które, jak niektórzy ocenili, wyszły im na dobre. To chyba dobra droga samodoskonalenia, ale mogę się mylić.

Zacząłem czytać. Coś się dzieje.... To zdanie  "Dopiero wtedy udało mi się nawiązać z nim kontakt wzrokowy" - zastanowiłbym się, czy go  nie wyrzucić. W następnym piszesz: " Ujrzałem jego oczy,,,"Bez cytowanego zdania chyba byloby bardziej dynamicznie.  Ale to tylko sugestia- do rozważenia na spokojnie.

Hmm, opowiadanie sięczyta przyjemnie, choć Twój styl wydaje mi się za bardzo kwiecisty. Zbyt wiele tu opisów jak na opowiadanie, niektóre przekombinowane pewnie - kuśtykał jak cholera - ale masz i niezłe jak to: oto moja depresyjna kraina bezsennych nocy.  Szczególnie mi jakoś to utkwiło. Generalnie na plus! 4 plus:)

Hmm ... Dobry pomysł, gorsze wykonanie.
Opowiadanie kładzie napuszony, bombastyczno - patetyczny styl. Za  dużo tanich efektów - wszystko szare, brudne, zakurzone,sliskie. Jakie to ma znaczenie dla akcji? Żadne. A opisy bieba, deszczu, bloków i brud ciagną sie  ciagną.  Nota bene, blokowsika z zasady nie mają podwórek... Błąd.
Za długie zdania. Za dużo zdań efekciarskich, brzmiących śmiesznie.
Gdyby opiwiadani odchudzić, uprościć, uczynić bardziej " surowym" w wymowie - powiedziałbtm, " kwakierskim" -  byloby o wiele lepiej.
Moim zdaniem, tak samo jest z tytułem - sentymentalno  - bombastcyzny.
Proponuję tytuł  " Przybysz".
Ale opowiadanie ma duzy potencjal. I warto, żeby autor spokojnie podszedł do próby jego przetworzenia jeszcze raz.  Mimo niedoróbek, poprzednia ocena sprawiedliwa. Moja jest taka sama.

Kwaro, sorry za literówki w ostatnim poście.

Pochwalę, nawet bardzo warsztat pisarski. Nie czytałem poprzednikej wersji, więc nie wiem co i jak bardzo musiałeś poprawić. To jest napisane naprawdę na poziomie. Jesteś dla mnie przykładem, że warto szlifować utwory.
Teraz treść- tej nie pochwalę. W dziewięciu utworach na dziesięć, czytam że bóg jest zły, sadystyczny i okrutny, jego aniołowie to tępaki kochające się w zadawaniu cierpienia, a Lucyfer dobry i niesprawiedliwie ukarany. Ten pomysł stracił na oryginalności dekady temu.
Pozostawiam bez oceny.

No i to są treściwe komentarze ;)

Roger - co do "szarości" i motywu deszczowego miasta: ten motyw pojawia się u mnie w większości tekstów (np. umieszczane przeze mnie wcześniej "Cena wschodzącego słońca", "Ciemność i słaby człowiek"), które mają składać się na antologię, zbiór opowiadań, których akcja toczy się w tym samym mieście, ale nie jest powiązana w żaden inny sposób. Przyznam szczerze, że wydawało mi się (i dalej wydaje), że tych kilka akapitów opisu to nie tak wiele, wzmianka pojawia się zaledwie dwukrotnie, cóż, być może jednak zbyt to rozciągnąłem. Muszę się tego oduczyć.
Co do blokowiska - tu bym się spierał. Pisząc tekst, wzorowałem się na blokowisku, jakie niegdyś zamieszkiwała moja babcia (okropne wspomnienie z przeszłości :P) - pasy bloków ustawione równolegle, kilka po bokach, a w środku pusta przestrzeń, pokryty trawą spory prostokąt, a tam piaskownica, huśtawki, ławki. To dla mnie właśnie takie blokowiskowe podwórko.

Tomaszu - opowiadań/powieści nawiązujących do Angelologii czytałem niewiele, mimo, że niegdyś ten oklepany temat bardzo mnie fascynował, lecz nigdy nie napotkałem takiej akurat wersji odrzucenia i utraconej ojcowskiej miłości. Muszę nadrobić braki. ;) I dzięki za pochwałę! 

Według "angelologii" judeo-chrześcijańskiej, Lucyfer zgrzeszył pychą, bo:
1.  nie mógł ścierpieć, że Bóg może kochać kogoś jeszcze poza nim
2. uważał że jest lepszy od Boga i to jemu powinno się oddawać hołd
dlatego kusi ludzi do złego:
1. z zawiści
2. udowodnić Bogu, że człowiek nie jest wart miłości
Dla mnie taka wersja pasuje.

Źle mnie zrozumiałeś ;) Owszem, tak jest według angelologii judeo-chrześcijańskiej, podobnie u Ćwieka, Kossakowskiej itp. Nie spotkałem się jednak jeszcze z, jak to ująłeś, dobrym i niesprawiedliwie ukaranym Lucyferem i niesprawiedliwym, krzywdzącym swoje dziecko Bogiem, dlatego wspomniałem, że muszę nadrobić braki. Zaczytując się w historii upadłych aniołów z różnych okołoreligijnych podań (te "fakty" potraktowałem konkretnie i wiernie się do nich odniosłem) stwierdziłem, że na jego miejscu sam bym się wkurzył/załamał. Chciałem postawić się po drugiej strony barykady i, no nie wiem, pomyśleć, że skoro nie był on z gruntu zły, to przecież może go być żal.

Kwaro, podwórko to może szczegół, ale sam piszesz, że pomiędzy widzianymi kiedyś  blokami była pusta przestrzeń.
W jakimś miejscu opowiadania dla określenia przestrzeni między blokami / przed blokiem  używasz wyrazu " placyk". Podwórko to podwórko, a plac to plac ... Podwórko z zasady jest zamknięte - ogrodzeniem, plotem itp. Moim zdaniem, w opowiadaniu utrzymanym w konwencji realistycznej należy zwracać uwagę na szczególy -  też winny być realistyczne.
Co do zdań. Na przyklad:" Grafitowe niebo wypluwało z siebie hektolitry deszczu; mój przemoczony płaszcz zwiększył swoją wagę". Przemyślalbym  je jeszcze raz . Do średnika - moim zdaniem kiczowate. Po średniku - przekazujące nic nie znaczącą informację. Nastrój był już wcześniej, po co ciąglego  piłować? Takich zdan jest dużo, duzo więej.  Moim zdaniem - kwiecista wata słowna.
Pozdrowienia.

Słownikowo jest to po prostu przestrzeń przydomowa otoczona niekoniecznie ogrodzeniem, ale po prostu innymi budynkami. Podwórko było niewielkie, użyłem, czyżby nietrafnie?, synonimu placyk, cóż, być może to mój błąd. Cholera, że też nie mogę już edytować. 

Tekst różni się formą od reszty moich opowiadań, natomiast do tej właśnie waty - która jednym nie przeszkadza, innym za to - jak cholera ;) - mam pewien sentyment. Tak to już jest z tą narracją pierwszoosobową, że jest ona pewnym obrazem czyjegoś umysłu. Pisząc, staram się zmieniać nieco stylistykę i sformułowania, dopasowywać je do wykreowanej postaci, dlatego tu jest tak, a gdzieś indziej inaczej. Mój bohater w ten właśnie sposób patrzył na świat i na takie rzeczy (nie mające znaczenia dla fabuły samej w sobie) zwracał uwagę snując swoją opowieść; inny pomija takie szczegóły milczeniem (patrz - "Cena wschodzącego słońca"). Takie to moje proste rozumowanie, najwyraźniej jednak muszę je nieco zmienić. Pozdrawiam.

Styl mi się bardzo podoba. Jest trochę napuszony, fakt, kwiecisty aż do przesady momentami, ale - cały tekst czyta się gładko i bez zająknięć. Dlatego że udaje Ci się sprawić, że taki właśnie sposób pisania wydaje się po prostu konieczny, by opisać tę historię, każdy inny brzmiałby nienaturalnie. Takie przynajmniej jest moje odczucie. Ja tam jestem zdecydowaną zwolenniczką oddawania głosu bohaterom. Skoro to oni siedzą w tej opowieści po uszy - to niech przynajmniej mówią po swojemu, tak jest prawdziwiej. Więc, jeżeli o mnie chodzi - nie zmieniaj rozumowania, bo jest słuszne :P
a fabuła mnie wciągnęła.
czyli, krótko mówiąc, 5 daję :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Nowa Fantastyka