
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Urodziłem się cztery dekady temu. To nie tak dawno. Ale jestem już starym człowiekiem. Człowiekiem…..? Chyba nie do końca. Gdybym nim był, prawdopodobnie już bym nie żył i bardzo prawdopodobne jest też to, że zapach krwi i stali wzbudzałby we mnie raczej odrazę i strach, a nie pociągał. Nie wiem, przez kogo zostałem poczęty. Mój ojciec raczej nie był nim naprawdę. Urodzony jednak zostałem przez znaną mi kobietę. W ten oto sposób nie wiem, po kim odziedziczyłem mój pęd do czynienia tego, co większość ludzkości określa mianem "zła", ale wiem, po kim mam tego świadomość. Co najlepsze wcale mi się nie wydaje, że jestem zły. Okrutny – być może, zimny – zapewne, do tego systematyczny i powściągliwy – tak. Ale nie zły. Zadawanie przeze mnie cierpienia nie ma nic wspólnego z sadyzmem i czerpaniem przyjemności. Ono zaspokaja tylko moją ciekawość, a przede wszystkim kompletnie i absolutnie angażuje moje zmysły, dając mi spokój i równowagę. Teraz, bo historia mojego życia to długa noc bezwładu i ranek przebudzenia. Przebudzenia, które swój początek miało tuż po Wielkiej Wojnie. Do tego czasu zawsze czegoś mi brakowało. Nie wiem, ale czułem jakbym nie miał ciała, jakby moja skóra była wypełniona powietrzem, albo wręcz niczym. Próżna, nieosadzona forma. Spadająca w nicości. Bez kierunku i ruchu, bez kształtu. Wszystko się zmieniło w jednym dniu. Obudziłem się tego dnia z jakimś dziwnym przeczuciem. Czułem się trochę jak wilk, który wstaje z żołądkiem wypełnionym głodem i swędzącymi szczękami żądnymi mięsa. Poszedłem umyć się. Podczas golenia brzytwę trzymałem mocno i pewnie. A mimo to zaciąłem się. Moja ręka specjalnie wykonała lekki poziomy ruch…. Popatrzyłem na krew, dotknąłem jej palcami, sprawdziłem lepkość dotykając kciukiem palca wskazującego. Powąchałem… Byłem gotów by wyjść.
Słońce stało nisko. Ledwie przezierało przez ciągnące się, dywanowe chmury. Mgła snuła się pasmami nad polami. Przy zaszronionym gruncie była gęstsza, mleczna, nie pozwalająca zobaczyć zbyt dużo. Rozpraszała się dopiero na wysokości ud. Brnąłem przez nią, gdy ujrzałem, jak dwóch żołnierzy gwałciło kobietę. Ta wyła. Upokorzona wołała pomocy. Przyglądałem się temu i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że mogę jej pomóc. Bynajmniej nie dlatego, że przejęło mnie jej cierpienie. Powód był inny. To był mój kontakt z rzeczywistością. Na początku wzrokowy, lekki, ale jednak… Chciałem więcej…
Żołdacy stali tyłem do mnie. Nie widzieli mnie. Karabiny leżały porzucone na ziemi. Pierwszy z nich miał powieszony u szyi futerał na mapy, który podczas gwałtu zsunął mu się na plecy i tam został. W jednej chwili zobaczyłem go wiszącego na rzemiennym pasku mapownika. Podszedłem do niego od tyłu, Obracając futerał i robiąc pętlę, jednym ruchem podniosłem go na rzemieniu. Chwilę później dyndał na solidnej, dębowej żerdzi i próbując wyswobodzić szyję wymachiwał nogami. Drugi tak był zajęty zaspokajaniem swego popędu, że nawet tego nie zauważył. Przy spodniach, które w tym momencie znajdowały się poniżej jego kolan, na pasie, miał umocowany bagnet. Solidne trzydziestocentymetrowe ostrze. Z pięknym szpicem. Weszło w jego kark jak w masło. Myślę, że musiał bardzo się zdziwić, kiedy zobaczył wychodzący spod jego grdyki zaostrzony kawałek metalu. I mocno przestraszyć, w momencie, gdy ów metal nikł, a w jego miejsce zaczęła pojawiać się lejąca się strumieniem, czasem wręcz buchająca, brunatna, tętnicza krew. W tym czasie drugi szamotał się na rzemieniu próbując złamać żerdź. I udało mu się to. Tylko, że wcześniej zdążyłem włożyć mu bagnet w podbrzusze. Skończyło się to wiec tym, że gdy żołnierz dotknął stopami upragnionej ziemi, musiał jednocześnie doznać uczucia, jakie pozostawia rysująca bruzdę na żebrach stal ostrza. Nie wiedząc, co się dzieje, pytając wręcz o to, spojrzał mi w prosto w oczy w momencie, gdy jego mostek oparł się na bagnecie a on przestał się osuwać. Ja jednak nie udzielając mu odpowiedzi zmieniłem delikatnie kąt nachylenia noża i gdy znów zaczął się ześlizgiwać, rozorałem jego skórę od klatki piersiowej aż po czoło. Padł na kolana i w milczeniu przypatrywał się przez chwilę swoim wnętrznościom, po czym wziął je w ręce i pociągnął do siebie jakby chciał je ułożyć we właściwym miejscu. Po chwili doszedł do wniosku, że mu się to nie uda. Poddał się wiec, opuścił ręce i powoli uniósł głowę. I czekał. Nie byłem maniakiem i sadystą. Jak już wspomniałem, widok cierpienia mnie nie podniecał. Dlatego też, po chwili, przyłożyłem szpic bagnetu do oka dogorywającego żołdaka i pchnąłem. Bez ceregieli i bardzo mocno. Ostrze przebiło jego czaszkę i wgryzło się w drzewo. Tak go pozostawiłem, przyszpilonego do dębu, z wystającą z oczodołu, zakrwawioną rękojeścią bagnetu. Kobieta w tym czasie leżała na pniu, z którego żołnierze urządzili sobie łoże. Miała półprzymknięte oczy, wyglądała na bardzo zmęczoną. Włosy miała potargane, a reszty dopełniała podwinięta, podarta spódnica i spływająca po wewnętrznej stronie ud wydzielina, powstała z połączenia spermy i krwi. Miała też rozdartą bluzkę. Podszedłem do niej i rozdarłem ją do końca. Na początku nie za bardzo rozumiała, co się dzieje. Patrzyła na mnie, stojącego naprzeciw niej. Po chwili osunęła się na ziemię i drżącymi dłońmi wymacała rewolwer w kaburze leżącego z przebitym gardłem trupa. Patrząc na mnie przyłożyła go do nagiej piersi. Ja nic nie robiłem. Ona drżała. Bała się. I to bardzo. Ale za spust w końcu pociągnęła. Padła z rozrzuconymi ramionami i krwistą, osmoloną dziurą w sercu. Może trzeba jej było powiedzieć, że ten kawałek szmaty będący kiedyś jej bluzka był mi potrzebny tylko do wytarcia rąk. Może tak, może nie. Źle mnie zrozumiała i tyle. Nie zależało mi na jej śmierci, ale skłamałbym mówiąc, że zależało mi na jej życiu.
Patrząc na leżące wokół mnie trupy, zacząłem odczuwać zapach żelaza. Zamieniający się z zapachem mokrej ziemi. Po chwili oba się wymieszały i owładnęły moimi nozdrzami. Cały świat pachniał błotem i krwią. Intensywniej niż ciało podnieconej kobiety. Ściągnąłem koszulę. Padało. Drobniutkie krople deszczu zaczęły siec. Zimne igiełki wbijały mi się w kark i szyję. Idealne zimno. Leżąc na brunatno-czerwonej trawie wchłaniałem gęsty zapach ludzkiej posoki, a moje gorące trzewia parowały przez skórę. Świat w tym momencie był okryty sensem. Gęstym, powolnym, oleistym. Odległy łopot skrzydeł jakiegoś wielkiego ptaka był biciem mojego serca. Wiatr był moim oddechem. Wnikał w me usta i rozchodził się w moim ciele docierając do każdego zakątka, pieszcząc go i chłodząc. Krople deszczu na mojej skórze zaczęły delikatnie w nią wnikać, a ziemia pod moimi plecami falowała w rytmie unoszenia i opadania mej piersi, oplatając i głaszcząc do tego aksamitnym chłodem sukna trawy. Gdyby w tym momencie, gdzieś wysoko w górach, oderwał się głaz, musiałby dostosować się do mojego świata, do taktu uderzającej w konar siekiery, do wibrujących spiżowych pomruków wielkiego, leniwego niedźwiedzia. Jego istotą musiałaby być powtarzalność i niezmienność, sekwencja dźwięków koła młyńskiego. Tak usnąłem, obracając się z wolna wokół słońca.
Nie wiem jak długo spałem. Nie śniło mi się zupełnie nic. Jak nigdy dotąd. Ciemność pod moimi powiekami rozświetliły dopiero promienie księżyca. Wstałem. Wiatr omiótł moją twarz. Ze spokojem ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem dokąd idę. Cel geograficzny nie istniał. Ale za to narodziło się moje istnienie w czasie i przestrzeni. Byłem tu i teraz. I w każdym miejscu i w każdym czasie byłem częścią tego świata. Niewyodrębnioną, monolitycznie zespoloną. I potrzebną.
Szedłem dwa dni. Na zachód. W czasie wojny ludzie byli nieufni. Nie spotkałem ich zbyt wielu, ale nawet Ci omijali mnie szerokim łukiem. Może skłaniał ich do tego mój wygląd. Ślady krwi na moim ubraniu i bagnet przy pasie. Może moje zachowanie, w którym nie było widać lęku i niepewności, zjawisk w tym czasie dość powszechnych. Dopiero trzeciego dnia dwóch ludzi wyraziło chęć kontaktu ze mną. Bynajmniej nie bezinteresownie. Wyszli zza linii drzew biegnącego wzdłuż drogi lasu a ich wzrok najpierw dotknął mojego skromnego ekwipunku. Potem mnie. W końcu zaczęli podchodzić. Jeden został przede mną, drugi powoli zajmował miejsce za moimi plecami. Kiedy ja zacząłem się obracać oni krążyli i z wolna przybliżali się do mnie. Trwało to kilka minut i zaczęło mnie nużyć. Udałem, że się potknąłem. Oni czekając na jakiś objaw słabości rzucili się na mnie z nożami. Byłem na to przygotowany. Wyprostowałem się i chwyciłem ich uzbrojone ramiona. Mocno, w nadgarstkach, po czym zacząłem je jeszcze ściskać. Na początku walczyli i próbowali się wyswobodzić. Okładali mnie wolnymi dłońmi, ale na mnie nie robiło to specjalnego wrażenia. Schwycone przeze mnie ręce po chwili zaczęły im sinieć, a zaciśnięte palce powoli otwierać. Noże leniwie powypadały. Równoczesnym szarpnięciem obróciłem ich i ustawiłem tyłem do siebie. Potem jednym szybkim ruchem złapałem ich głowy i wkładając cała siłę popchnąłem je. Spotkały się w połowie drogi wydając głuchy dźwięk. Oszołomieni i delikatnie zemdleni zaczęli mi wyciekać z uchwytu. Nie pozwoliłem na to. Chwyciłem za ich karki i zacząłem ich przekręcać o sto osiemdziesiąt stopni. Jeden próbował się zapierać nogami. Ale dwa szybkie uderzenia podkutym butem spowodowały, że jego kolano trzasnęło niczym łamana gałąź, a piszczel zwisła bezwładnie w worku ze skóry. Miałem ich głowy na wysokości moich barków. Były oparte o siebie czołami. Odchyliłem je od siebie na odległość troszkę większą niż szerokość mojej piersi. I wprawiłem w ruch nadając maksymalne przyspieszenie. Uniósł się krzyk. I skończył się. W momencie, gdy zagrzmiał chrzęst miażdżonych czaszek. W tempie wskazówki sekundnika powtórzyłem zderzenie cztery razy. Grzmot pierwszego zmienił się w końcu w dźwięk mokrej, zwiniętej w kulę i ciśniętej na podłogę szmaty. Gdy poczułem totalny bezwład ciał, cisnąłem nimi o ziemię pozwalając, by piach wchłonął gęstą ciecz, uchodzącą z porwanych kośćmi czerepów tętnic i żył.
Z chwilowej ciszy wiatru i szumiących drzew wyrwał mnie nienaturalny szelest i stłumiony jęk. Podszedłem do biegnącego wzdłuż drogi rowu, po czym przekroczyłem go, wchodząc jednocześnie w spleśniały i wilgotny półmrok lasu. Kilka metrów ode mnie, pod spróchniałym konarem dawno upadłego drzewa, wiła się jakaś postać. Gdy się zbliżyłem ujrzałem, leżącego na boku, związanego i wychudłego człowieka. Jego twarz była brudna, okolona rudym, skołtuniałym zarostem, do którego przykleiły się ciemne strupy krwi. Bełkotał coś w moim kierunku. Nie mogłem zrozumieć co. Wykluczał to obcięty, najwyżej dwa dni temu, język. Wokół niego leżały niedopalone kawałki szczap. Jak można było wywnioskować z ran na obnażonych częściach ciała, byt pochodzącego z nich żaru dobiegł końca na skórze leżącego człowieka. Wyciągnąłem bagnet i zbliżyłem się do niego. Na początku w jego oczach malowało się przerażenie. Zaczął się szamotać. Jego bełkot, z początku szybki i krzykliwy z każdym moim krokiem stawał się coraz bardziej zduszony i płaczliwy. Gdy się nad nim pochyliłem jego kolana poczęły zbliżać się do klatki piersiowej, tak, że chwilę później próbował włożyć między nie trzęsącą się głowę. Uniemożliwiały mu to jednak okalające go więzy. Zacisnął więc tylko powieki. Z siłą, która uwydatniła wszystkie żyły i zlikwidowała wszelkie bruzdy czoła. Lewą część twarzy odchylił jak najbardziej mógł i przytulił ją, a właściwie wbił, w szorstki mech. Otworzył oczy dopiero, gdy od niego odszedłem i usiadłem na stojącym nieopodal pniu. Jego wzrok padł najpierw na leżące dookoła, pocięte liny. Dopiero później, siadając, przeniósł spojrzenie na mnie. Było dziwne. Jakby nieludzkie, bo nie widać w nim było oznak radości czy wdzięczności, tylko wiernopoddańczą przysięgę psa wyzwolonego z wnyków. W prymitywnym obozie, zbudowanym przez dwóch już martwych oprychów, znalazłem jedzenie. Dużego, upieczonego w żarze ogniska ptaka. Rozerwałem go. Jedną część rzuciłem rudemu. Nie ruszył jej. Dopiero kilka chwil po tym, jak wzruszyłem ramionami i zabrałem się za mój kawał mięcha, on ośmielił się wyciągnąć ręce i wziął swoją porcję. Sytuację miał niewesołą. Co chwila jego twarz wykrzywiał grymas. Rana po języku dopiero się goiła. Do tego, jego zęby chwiały się jak sztachety w spróchniałym płocie. Efekt kontaktu jego twarzy z podeszwami butów oprychów. Ja skończyłem posiłek i obserwowałem zadziwiające widowisko, które było następstwem łapczywości oczu i żołądka połączonej z niedołęstwem i indolencją zgryzu. Bawiłem się całkiem dobrze, ale po chwili, postanowiłem iść dalej. Wyszedłem na drogę i ruszyłem, jak wcześniej, na zachód. Przeszedłem kilkaset metrów, gdy doznałem wrażenia, że powinienem się odwrócić. W odległości rzutu kamieniem wlókł się za mną Rudy. Obszarpany i poraniony, ciągnąc jedną nogę po piachu i odrywając tylko drugą, dojadając resztki ptaka, wbił wzrok w moje plecy i parł do przodu. I wziąwszy pod uwagę stan jego ciała, tylko w zaciętości jego spojrzenia można było upatrywać siły potrzebnej do przebycia drogi, którą szedłem ja i którą najwidoczniej chciał przebyć on. Szliśmy tak przez kilka dni. On zawsze za mną. Nigdy z przodu. Nigdy obok. W ogóle to chyba postanowił mnie pilnować, dbać o moje bezpieczeństwo. Trochę mnie to bawiło. Gdy kładłem się spać, on siadał w kucki, kilkanaście metrów dalej. Gdy się budziłem on był w tej samej pozycji. Z ciągle otwartymi powiekami. Podczas tej kilkudniowej podróży nic nie mówiliśmy. Rudy z wiadomych względów nie mógł, a mnie raczej nie można określić mianem wylewnego. Dlatego zdziwiłem się, gdy pewnego wieczoru dogonił mnie i zaczął coś bełkotać, szarpiąc jednocześnie jedną ręką rękaw mej koszuli, a drugą wskazując leżącą na uboczu wieś. Po chwili zaczął mnie usadzać na przydrożnym kamieniu. Za pomocą dłoni, pokazując na przemian wieś, mnie i jego samego, tłumaczył mi, że chce tam iść i prosił, bym poczekał. Siadłem i kiwnąłem głową na znak zgody. Byłem ciekaw jego planów. Po półgodzinnym oczekiwaniu położyłem się i nakryłem oczy czapką. Po następnych kilkudziesięciu minutach usłyszałem kroki. Bez wątpienia Rudy kogoś prowadził. Echo niosło szmer jego kulawego chodu i stukot dwóch par innych butów. Obserwowałem ich kątem oka, spod daszku czapki. Kiedy byli już blisko Rudy odwrócił się do podążającej za nim pary mężczyzn i gestem nakazał im się zatrzymać. Zrobił to w sposób, którego się po nim nie spodziewałem. Władczy i stanowczy. Oni z respektem przystanęli, po czym w jednym momencie przykucnęli. Chwilę później Rudy delikatnie dotknął palcami mojego ramienia. Gdy wstałem mogłem bliżej przyjrzeć się przybyłym. Byli bliźniakami. Obaj niezbyt wysocy, nie byli też muskularni. Lecz widać też było, że ich ciała są jak kłody hartowanej stali. Jednorodne figury odlane w całości za jednym razem. Nie do zgięcia. Nie do złamania.. Ich twarze były raczej spokojne i obojętne, choć w oczach można było zobaczyć nutę zaciekawienia. Gdzieniegdzie, na odkrytych częściach ciała, można było dostrzec blizny, ślady po wszelakiego rodzaju ostrzach. Wraz z noszoną przez nich bronią, w postaci dwóch maczet i pary bardzo długich noży, ukazywały w dość jednoznaczny sposób dotychczasową historię ich życia. Taką gwardię przyboczną zorganizował mi Rudy. Dla mnie nie miało to większego znaczenia. Ale widocznie dla niego tak. Nie miałem zamiaru zastanawiać się nad sensem jego działań. Moje swój miały. Odwróciłem się i ruszyłem dalej. I słyszałem, że oni podążają za mną.
Kilkudziesięciodniowa podróż potwierdziła moje wcześniejsze przypuszczenia dotyczące Rudego i jego towarzyszy. Kilkanaście razy mieliśmy do czynienia bądź to ze zwykłymi złodziejaszkami bądź z wszelkiej maści niedobitkami zapomnianych armii. Okazało się, że się nie myliłem i że byli bardzo sprawni. W szczególności, gdy mieli kogoś zabić. Rudy pokazywał gdzie trzeba zacząć żniwa, a oni od tego miejsca siekli maczetami i słali ziemię szczątkami ciał, podlewając ją obficie posoką. Ich ruchy w takich momentach przypominały pogański taniec. Muzyką był furkot szabel, a rytmem ich uderzenia. Śpiewem wrzask ofiar, który zmieniał się po kilku minutach w jęk. A wtedy w ruch szły bagnety. Wypełniając wolę swoich panów, wbijały się w mózgi i wierciły kanały biegnące między uszami leżących. Potem, pieczołowicie oczyszczone, lądowały w pochwach, oznajmiając jednocześnie koniec misterium. Mimo, że i moje ręce nie próżnowały, moje oczy nie mogły pozostać obojętne i napawały się spustoszeniem czynionym po moich bokach przez te dwa stalowo – czerwone wiry. A spokój, z jakim kończyli, wyzwalał w mojej jaźni eksplozję ciszy, ciszy, której pokładów nie byłem wcześniej świadomy. Gdy w milczeniu czyścili pobojowiska z resztek życia ja zazwyczaj siedziałem, a moja głowa była czysta. Działały jedynie zmysły. Wzrok, węch…. Dotyk…
Któregoś kolejnego dnia droga doprowadziła nas do rozstaju. Po jego prawej stronie znajdowała się karczma. Zwykła drewniana chata kryta strzechą. Nie dostrzegłem w środku żadnego ruchu. Weszliśmy w półmrok dużej izby. Na jej końcu znajdował się kontuar. Za nim, na szerokich półkach przytwierdzonych do ściany, stały butle i garnce. Moi towarzysze szybko zaczęli robić z nich użytek. Polało się wino i piwo. Za barem znaleźliśmy też jakieś jedzenie. Uczta trwała jakąś godzinę. Bliźniacy wypili dużo. Ich oczy w pewnym momencie zaczęły płonąć. Widać było, że marzy im się, by zakończyć ucztę odrobiną krwi. Ja chciałem iść dalej, ale nagle rozległo się ciche parsknięcie. Poszedłem na tył zajazdu. W znajdującym się za nim małym budynku gospodarczym ktoś ukrył starą i zabiedzoną klacz. Jeden z bliźniaków potarł dłonią jej sierść. Była mokra. Na bokach miał pionową pręgę, którą odznaczyły pasy od uprzęży,. Widać było, że niedawno została rozkulbaczona. W rogu leżało damskie siodło. Wróciliśmy do karczmy. Bliźniacy z Rudym zaczęli poszukiwać śladów po właścicielu. Za kontuarem znaleźli chustę. I ślady błota, prowadzące do spiżarni. Przyglądałem się im przez drzwi, gdy stali we trzech nad ukrytym w podłodze włazem do piwnicy. Rudy obszedł właz, schylił się i przygotowywał się do podniesienia jego drzwi. Spojrzał na bliźniaków. Oni powoli zaczęli wyciągać maczety, ustawiając się po bokach włazu. Potem lekko się przygarbili i odciągnęli miecze, których rękojeści, trzymane oburącz, znalazły się z boku głów, a ostrza za plecami. Każda część ciała, która wyłoniłaby się z włazu, skazana byłaby na natychmiastowe odcięcie. A naprężone mięśnie bliźniaków wskazywały, że siła uderzenia mogłaby dodatkowo zamienić dębowe drzwi w stertę drzazg. Jednak po otwarciu włazu nie stało się zupełnie nic. Z piwnicy nie dobiegał żaden dźwięk. Do tego panował w niej mrok. Rudy postanowił go rozświetlić. Podszedł do jednej z półek znajdujących się w spiżarni i zdjął z niej okopconą lampę naftową. Podpalił ją i podszedł do włazu. Przez chwilę trzymał ją nisko, w centrum wejścia, po czym uniósł ją nad głowę i cisnął na dno piwnicy. Brzęk tłuczonego szkła obudził falę płomieni, która rozlała się po piwnicy. Dopiero wtedy usłyszeliśmy zduszone krzyki i szamotaninę, a w końcu trzask szczebli drabiny. Z włazu wyłoniły się, jedna po drugiej, dwie kobiety. Spódnica pierwszej z nich paliła się. Druga, wypychając ją z piwnicy, próbowała gasić ogień zbliżający się do włosów towarzyszki. A gdy były już na górze, przewróciła ją, zdarła jej spódnicę i położyła się na niej. Tuląc ją oddychała ciężko. Obie ze strachem patrzyły na Rudego i bliźniaków z pozycji czubków ich butów. Ale zerkały też w stronę włazu. Coś się tam jeszcze działo. Coś jeszcze było słychać…Jeden z bliźniaków sięgnął w ręką w kłęby czarnego dymu. Po krótkich i ślepych poszukiwaniach jego twarz ukazała, że coś znalazł. W tym samym momencie jednym mocnym szarpnięciem wywlókł na podłogę mężczyznę. Ubranego na czarno, z koloratką. Jakiegoś księdza albo pastora.
Płomienie wystrzeliły nad właz. Karczma zaczęła płonąć. Rudy z bliźniakami zaczął opuszczać spiżarnię. Ciągnęli za sobą kobiety i mężczyznę. Poszedłem za nimi. Przed zajazdem Rudy i jeden z bliźniaków cisnęli w błoto księdza i kobietę, która gasiła swą towarzyszkę. Tą bez spódnicy trzymał cały czas drugi. Zbliżył do niej swą twarz, złapał ją za szyję. Ona odwróciła głowę. Drżała. Na brudnych policzkach łzy wyżłobiły jej bruzdy. On chwilę jej się przyglądał. W oczach odbijał mu się żar palącej się karczmy. Ale jarzyła się w nich też żądza. Po chwili zaczął do niego podchodzić brat. Wyglądał tak samo. Stanął za kobietą i złapał ją za ramiona. Drugi powoli zaczął zdzierać z niej bluzkę. Wtedy podbiegł do nich ksiądz. Nie wiem, co chciał zrobić. Może walczyć, może błagać o litość. Ale ich jednoczesne, zwierzęce spojrzenie, spowodowało, że stanął i przeżegnał się. Chwilę później jego bezwładne ciało, ze skręconym karkiem, wylądowało na środku płonącej izby. Gdy bliźniacy rzucali trupem klechy ich niedoszła ofiara podniosła się z ziemi. Poprawiła bluzkę. Potem szybki krokiem, ciągle łkając, przeszła obok nich i weszła do rozpalonego niczym piec wnętrza. Oni stali i patrzyli. Ich twarze zobojętniały, ale tylko do momentu, gdy runął dach i pogrzebał mężczyznę i kobietę. Wtedy się odwrócili i skierowali się w stronę tej, która ocalała. A iskrzące się oczy, wykrzywione twarze i napięte ruchy wskazywały, że pożądanie i pragnienie krwi wzrosło u braci przynajmniej dwukrotnie. Gdy się do niej zbliżyli, ta powstała z kolan i zadarła twarz do góry. Zachowywała się zupełnie inaczej niż jej towarzyszka. Gdy złapali ją za ramiona plunęła im w twarz. Była silna. Nie próbowała uciekać, ale wyrwała rękę z uścisku jednego z bliźniaków. Drugi puścił, gdy uderzyła go w twarz. Wtedy zaczęła rozpinać swoją suknię…
Jej zachowanie mnie zaciekawiło. Patrzyłem na rozgrywające się przede mną sceny i nie mogłem oderwać oczu od tej dziwnej, czarnowłosej kobiety. Moje skupienie rosło coraz bardziej. Po tym jak zdjęła górę sukni, usiadła na pniu i podwinąwszy suknię do kolan zaczęła ściągać rajstopy, tak bliźniacy, jak i pożar, trupy, Rudy, wszystko to przestało dla mnie istnieć. Jej ruchy były spokojne, powolne i dostojne, lekko wyuzdane i co w tej sytuacji było najdziwniejsze, niesamowicie pociągające. Jej twarz, pozbawiona wyrazu jakiegokolwiek napięcia, jej oczy, skierowane bez lęku na braci, jej usta, lekko rozchylone i wilgotne, jej włosy, poprawione pieszczotą dłoni, to wszystko mogło być prezentem dla ukochanego. Grą wstępną przed miłością. A przecież przed nią stali dwaj mordercy, którzy na dłoniach mieli jeszcze niezakrzepłą krew jej przyjaciół. Gdy przełożyła dłonie za siebie i oparła je na pniu, gdy nimi poruszała głaszcząc korę, gdy zdecydowanym ruchem głowy odrzuciła swe kręcone włosy, gdy podnosząc brodę ukazała gładką skórę szyi, doznałem niesamowitego i nieznanego mi wcześniej uczucia. Rzeczywistość ograniczyła się do jednego punktu. Do niej. Wszystkie moje zmysły skierowały się w stronę miejsca, w którym siedziała. Węch podpowiadał jak mogą smakować jej wargi… Wzrok szeptem opowiadał jak jędrne są jej piersi….Tylko słuch w pewnym momencie zaczął łowić dźwięk z zupełnie innej strony. Dźwiękiem tym był chrzęst rzuconej na kamienie maczety, a dochodził z miejsca, w którym stał jeden z braci.
Wyglądał upiornie. Zmierzwione włosy były posklejane krwią księdza. Twarz miał osmaloną dymem i sadzą płonącej karczmy. Ale o jego stanie najbardziej świadczyły oczy. Wyglądały jak ślepia głodnego wilka, który zobaczył ranną ofiarę. Przepełnione alkoholem, rozjuszone zapachem krwi i palących się ciał zaczęły go prowadzić w kierunku kobiety. Gdy do niej doszedł, złapał ją za włosy i ciągnąc je odchylił jej głowę do tyłu. Jego zęby wyszczerzyły się w tym momencie w zwierzęcym uśmiechu. Zbliżając swoją twarz do jej szyi wyglądał tak, jakby chciał przegryźć i rozszarpać jej krtań. W jednej chwili, jednym ruchem, obrócił ją do siebie plecami i zdarł z niej resztki sukni. Potem rzucił ją na pobliski stóg siana.
Coś we mnie wstąpiło. Poczułem jakieś silne wewnętrzne uderzenie. Krew zahuczała mi w skroniach. Może to ciężki i lepki zapach jaśminu, dochodzący z miejsca, gdzie leżała, tak mnie opętał. Nie wiem. Nie myśląc, instynktownie, dopadłem do szykującego się do gwałtu bliźniaka i odepchnąłem go. Mocno. Potknął się i runął w błoto. Ale zaraz zaczął się podnosić i krzywiąc twarz w upiornym grymasie zaczął wyciągać maczetę. To samo robił drugi. Nagle pomiędzy nami znalazł się Rudy. Ja widziałem jego plecy. Bracia, wyciągnięte dłonie nakazujące im się zatrzymać. Nie myślałem, że to zadziała. I miałem rację. Dwa krwawe upiory podeszły do mojego obrońcy i przeszły, jakby go nie było. Zdziwiło mnie tylko, że nie zrobili mu krzywdy, a jedynie przewracając, całkowicie zignorowali. Zbliżali się do mnie. Wyprostowani, oddaleni od siebie o metr, z jeszcze opuszczonymi maczetami. Wyglądali nonszalancko. Chyba nie dawali mi za dużych szans. O tym jak bardzo się mylili jeden z nich przekonał się bardzo szybko. Dokładnie w chwili, gdy leżąca do tej pory za mną siekiera, po przemierzeniu kilku metrów, wbiła się w jego czaszkę i rozłupała ją na dwie połowy. Drugi, widząc to popadł w amok. Z jego ust wyrwał się wrzask. Zaczął biec w moim kierunku, trzymając nad głową maczetę. Wymierzył mi cios, który był w stanie rozciąć żeliwną bryłę. Ale ja się tylko lekko odchyliłem. Miecz przeszedł obok i zarył się w pniu drzewa. Obracają się wokół własnej osi znalazłem się za plecami jeszcze żywego bliźniaka. Czekałem chwilę. Obaj wiedzieliśmy, że to koniec. Jego koniec. Powoli się wyprostował i opuścił ręce bez miecza. Nie chciałem przedłużać. Wbiłem w jego serce bagnet. Aż po rękojeść. Upadł, ale jeszcze żył. Nadepnąłem jego głowę butem, wciskając jego twarz w kałużę. Po kilku sekundach woda w niej zaczerwieniła się, a po kilku następnych przestała bulgotać, czym oznajmiła kres podróży braci.
Usiadłem. Obserwowałem Rudego. Pochylił się nad leżącymi zwłokami. Jego twarz pokrył smutek. Zadziwiające, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że gdyby nie broda i kolor włosów, Rudy mógłby wyglądać jak ich dużo starsze rodzeństwo. Popatrzył na mnie przeciągle. Przez chwilę w jego wzroku widziałem nienawiść. Przez chwilę wdzięczność. Potem żal. Na koniec tylko obojętność, która została w jego oczach niezmieniona dopóki żył. Wstałem, złapałem za ramię leżącą do tej pory kobietę. Wyrywała się, ale nie zwracałem na to uwagi. Podszedłem do Rudego. Chciałem go pożegnać. Nie zrobił nic. Zaczął wlec zwłoki jednego z braci w kierunku jeszcze palącej się karczmy…
Ja ruszyłem dalej. Ciągnąc za sobą kobietę. Na początku szarpała się i zapierała. Gdy zauważyła brak rezultatów siły ją opuściły. Uległa, szła za mną, a ja sterowałem jej ciałem jak szmacianą lalką. Nie forsowałem tempa. Zdziwiłem się, gdy po godzinie usłyszałem dziwny dźwięk. Jego źródło znajdowało się jakieś kilkaset metrów za moimi plecami. Czekałem. Kobieta w tym czasie siadła z boku drogi. Na wszelki wypadek wyjąłem bagnet. Okazało się jednak, że nie był potrzebny… Drogą szedł Rudy. Upojony alkoholem, niesionym w garncu, cały w sadzy, z przypalonymi ogniem włosami głowy i brody. Ze zobojętniałym spojrzeniem, chwiejąc się, zatrzymał się kilkanaście kroków ode mnie. Zbity i skopany czekał. Odwróciłem się, chwyciłem kobietę i poszedłem dalej. A on szedł za mną, z ciągle wbitym wzrokiem w moje plecy.
Po jakimś czasie doszedłem do jakieś na pół rozwalonej chaty, leżącej pośrodku pól. Była niezamieszkana. Wszedłem do jej jedynej izby. Rzuciłem kobietę na podłogę. Złapała szmatę, która kiedyś była kocem i okryła się nią. Słyszałem jak Rudy zwalił się na podłogę sieni. Ja siadłem i patrzyłem na przestraszoną czarnowłosą. Spojrzała mi prosto w oczy. Zobaczyłem, że zaczyna odzyskiwać pewność siebie. Znowu w jej oczach nie można było dopatrzyć się śladu strachu czy uległości. Nagle w jednym momencie rzuciła się do otwartych drzwi. Nie zdążyła. Byłem tam przed nią. Zatrzasnąłem je. I złapałem ją w pół. Znowu zaczęła się wyrywać. Biła mnie zaciśniętymi pięściami po głowie i ramionach. Gryzła. Owijająca jej ciało szmata spadła na podłogę, ukazując jej kształty odziane w strzępy bielizny. Ruch wyzwolił eksplozję jej zapachu. Ciężkiego, intensywnego jaśminu. Wdychałem jego chmury. Olbrzymie, mięsiste cumulusy. Mieszał mi zmysły. Opanował cały mózg. Nic nie widziałem. Nic nie słyszałem. Tylko dotyk czuł, że ten jaśmin wydobywa się z aksamitu płatków jej skóry. Rzuciłem ją na stół. Zerwałem resztki bielizny. Odwróciłem plecami do siebie. Złapałem za włosy odchylając jej głowę na moją pierś. Drugą ręką przycisnąłem ją całą do siebie. Wszedłem w nią. Puściłem jej włosy. Moje dłonie spoczęły na jej biodrach. Ona lekko się pochyliła. Potem położyła się piersią na stole. Na początku usztywniła się i zacisnęła powieki. Kurczowo zamknęła pięści na krawędziach stołu. Moje ruchy były zwierzęce. Silne i niczym nieskrępowane. Nieświadomie zupełne. Spocone, okrwawione i ubłocone. W pewnej chwili ona otworzyła oczy. Odchyliła głowę w moim kierunku spojrzała wprost w moje. Zaczęła powoli zamykać powieki. Zagryzła wargi. I zaczęła lekko się poruszać, pocierając moje uda swoimi. Uniosła się ze stołu. Dłonie oparła na moich udach. Delikatnie jęczała, rozchylając usta. Gdy zaczęła drapać moją skórę nie wytrzymałem i pozbyłem się wszystkich myśli oddając moje soki jej wnętrzu. Ona dysząc, opadła z powrotem na stół. Ja stałem. Z opuszczoną głową, mokry. Musiałem ochłonąć. Wyszedłem na zewnątrz. Gestem nakazałem Rudemu pilnować czarnowłosej. Poszedłem na środek łąki. Rzuciłem się w wilgoć nocnej trawy i usnąłem.
Obudziło mnie jakieś dziwne przeczucie. Zerwałem się i poszedłem w kierunku chaty. Wszystkie drzwi były otwarte. W izbie leżał Rudy. Obok niego leżał pusty garniec. Spodnie miał opuszczone do kolan. Na ciele ślady zaschniętej spermy. Gdy wszedłem obudził się i spojrzał na mnie. Zobaczył zaciśnięte do granic niemożliwości mięśnie mojej szczęki i napinające się muskuły ciała. Wiedział, co chciałem. Pokazał mi, w którym kierunku poszła. Potem oparł się plecami o ścianę i zamknął oczy. Podszedłem do niego. Położyłem dłonie na jego głowie opierając kciuki na powiekach. Ryknąłem, wyrzucając całą nienawiść i nacisnąłem. Krzycząc pchałem do momentu, gdy skóra mych dłoni zaczęła rozcinać się o kości znajdujące się dookoła oczodołów Rudego. Truchło rzuciłem w kąt. I poszedłem. W kierunku, który zdążył mi pokazać.
Biegłem i szedłem. Na zmianę. Wszystko we mnie wrzało. Nie pomagał wiatr i deszcz. Byłem rozpalony. Wiedziałem, że idę za nią. Co jakiś czas widziałem jej ślady. Wtedy biegłem jeszcze szybciej. W końcu dotarłem nad brzeg morza. Zacząłem szukać. I znalazłem. Odbicia jej stóp na piasku. Biegłem dalej. W oddali, przy brzegu, zamajaczył mi kształt małej łodzi. Dotarłem do niej. Wdrapałem się na pokład. Ona siedziała na burcie i obserwowała morze. Słysząc moje kroki odwróciła się i wstała. Podszedłem do niej. Uderzyłem ją na odlew w twarz i rzuciłem na stertę lin. Rzuciłem się na nią drąc jej ubranie i swoją koszulę. Leżała na brzuchu, przygnieciona moją żądzą. Ja szalałem. Ona była spokojna. W pewnym momencie stanowczym ruchem złapała moją rękę i odepchnęła ją. Potem wyrwała się i obróciła, ustawiając nas twarzą w twarz. Wejrzała głęboko w mój oczy. Po czym zaczęła rozpinać moje spodnie. Zrzuciła je. Wsparła się biodrami o podgłówek lin, delikatnie rozchyliła uda i łapiąc moje włosy pociągnęła mnie, jednym płynnym ruchem zanurzając w sobie. Lekko i powoli zaczęła kołysać swoim ciałem. Fale jej ciała obryzgiwały mnie z każdej strony. Będąc jednocześnie ogniście rozgrzewającymi i lodowato chłodzącymi. Pławiłem się w wilgoci jej ciała i zapachu. Lekko drapała moje plecy, powodując dreszcze rozkoszy. Nie śpieszyła się. Tuląc mnie, objęła mnie nogami. I w jednej chwili uścisnęła mnie wszystkimi częściami swego ciała. Skończyłem i leżąc w jej ramionach rozpływałem się. Spojrzałem na nią. Powoli zbliżyłem moje usta do jej i pocałowałem ją…
Zaczęła się śmiać. Głośno. Uniosła głowę, patrzyła na mnie, a jej gromki i gardłowy śmiech obijał się echem i wzbijał się pod zachmurzone, granatowo– czerwone niebo. W jednej chwili poczułem eksplozję krwi w mojej głowie. Cisnąłem ją z powrotem na stertę lin i zacząłem gwałcić. A ona, całkowicie rozluźniona, cały czas się śmiała. Przycisnąłem jej szyję. Wtedy nie było słychać żadnych jej dźwięków. Ale wszystko mówiły oczy. Dusiłem ją, dopóki nie usłyszałem chrzęstu łamanego karku, a ona nie zwiotczała. Wtedy usiadłem i popatrzyłem na nią. Na stertę lin, w których leżała, rzuciłem zapaloną pochodnię, Odciąłem cumę, żagle złapały wiatr.
Co do stylu: nie jest źle. Powinieneś jednak przetrzebić zaimki (jeśli się przyjrzysz, to zobaczysz, że w 2/3 przypadków są naprawdę zbędne) i baczniej zwracaj uwagę na to, co piszesz, bo czasami wychodzą Ci budzące śmiech babole, chociaż nie powinny (np. ściśnięcie ramion w nadgarstkach... )
Co do treści: gdyby była tu fabuła, to bym tego nie napisała, ale że obecności fabuły nie stwierdziłam, to napisać muszę: powinieneś się zgłosić do psychologa, albo zapisać na jakiś mocno wyczerpujący sport (broń boże sport walki). Z takimi ciągotami w końcu albo zrobisz krzywdę sobie albo komuś innemu.
www.portal.herbatkauheleny.pl
Czułem się trochę jak wilk, który wstaje z żołądkiem wypełnionym głodem i swędzącymi szczękami żądnymi mięsa.
Żądne mięsa szczęki w żołądku? Ach te zdradliwe szyki...
Popieram Suzuki.
Mnie też parę kfiatków rozbawiło w tym tekście.
Na przykład "Oszołomieni i delikatnie zemdleni zaczęli mi wyciekać z uchwytu."
Co do fabuły, to się nie wypowiem. Znudziło mnie po trzech stronach. Lubię teksty ociekające posoką i sadyzmem, ale Twoje opisy mnie nużą.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.