- Opowiadanie: maciejchudanski - Błękitne tabletki na bóle i lęki

Błękitne tabletki na bóle i lęki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błękitne tabletki na bóle i lęki

Ktoś przeciskający się pomiędzy ludźmi uderzył łokciem w kręgosłup Kelvina; wyrwał go z dziwnego snu. Obudzony gwałtownie, zawiesił wzrok przez chwilę na falujących biodrach tańczącej, gdzieś pomiędzy innymi bawiącymi się ludźmi, dziewczyny. Przesuwał wzrok po niej całej – od stóp, aż po czubek głowy.

– Najtrudniej jest zacząć – szyderczo zakpił barman, jak miał to w zwyczaju, niby szeptem a jednak tak, ażeby usłyszało to jeszcze co najmniej kilka innych postronnych osób w pobliżu.

Dziewczyna kołysała się wyznaczając ciałem symboliczny wykres drgań sączącej się z membran głośników elektronicznej psychodelii; w rytm zaklętej liveplugiem RTP rzeczywistości; raz-dwa-trzy-raz-dwa-raz-raz-raz-dwa-trzy – powoli Kelvin sam siebie wprowadzał w stan pseudohipnozy. RTP dzięki analizie w czasie rzeczywistym kompatybilnych z LiveNeeds modułów potrzeb dostosowywało się na żywo do odczuć tańczących na sali.

– Co ty możesz o tym wiedzieć – odpowiedział barmanowi, nie odwracając do niego twarzy.

– Napatrzyłem się już wystarczająco dużo; szczególnie na takich jak Ty, wstydliwych pijaków-nieudaczników, postromantyków i neojoydivisionowców, którzy najpierw siedzą przy barze i piją, żeby pod wpływem trunków poczuć się pewniejszym i bardziej śmiałym, gapią się na dziewczyny jak ty teraz, przeprowadzają retoryczne dyskursy o sprawach egzystencjalnych, nie mając bladego pojęcia o królowej nauk; potem zaś, nagle okazuje się, że są zbyt pijani, by w ogóle ruszyć się ze stołka i burczą pod nosem jakieś archaiczne teksty neurotycznych songwriterów lub cytują cioranowskie maksymy.

– Nie da się ukryć, bardzo wnikliwa interpretacja. Nie minąłeś się z powołaniem? – odparł Kelvin, tym razem już energicznie i złowieszczo patrząc barmanowi w oczy.

– Każdy barman, musi mieć coś z psychologa. Rozrywkowy odpowiednik kaznodziei. Nie sądzisz? Założę się z tobą o butelkę whisky, że kiedyś przyjdziesz tu pozwierzać się…

– Nie. Nie sądzę. Poza tym nie zakładam się, ale… – zawiesił się wpół myśli i słowa, nie kontynuując już dalej.

Trunek, w trzech-czwartych wypełniający szklankę, wypił duszkiem; po czym, w złości nie wiadomo na co, pchnął szkło po blacie wprost w ręce barmana, rzucając na odchodne:

– Do następnego razu…

Lekko zataczając się, lecz balansując dość zręcznie pomiędzy stolikami i mijając odurzonych ludzi niczym slalomowe tyczki, podszedł do dziewczyny. Znał ją doskonale; znał od wielu lat. Złapał ją wpół, a gdy się odwróciła naruszył normy higieniczne dotykając ustami jej ramienia. Później powiedział jej na ucho coś – chyba czułego – co sprawiło, że uśmiechnęła się i pogładziła go dłonią bladą jak karta niezapisanego papieru, po wywołanym rozgrzewającym uderzeniem whisky wypieku na policzku. Zarzuciła jego rękę niczym szal z aksamitu na swoją smukłą szyję i pociągnęła go lekko w stronę wyjścia.

Żarniki w hallu biły bursztynową poświatą. Oświetlały wejścia tylko do tych lokali, które przyjmowały klientów non-stop. Na pasie pośrodku korytarza stała jedna autotaksa. Kelvin wraz z dziewczyną wsiedli do środka; dziewczyna natychmiast wtuliła głowę pod jego pachę. Na holoekranie wyświetliła się trójwymiarowa mapa miasta.

Kelvin wprowadził koordynaty swojej pętli – szósty, dość ekskluzywny, poziom. Taksa zaczęła powoli sunąć po szynie i już po chwili zginęła w ciemnym tunelu. Wnętrze pojazdu wypełniał przekaz telewizyjny – powtórki jakiegoś teleturnieju wyświetlane na holoekranach umilały pasażerom podróż przez stalowe rękawy komunikacyjne, pełne: światłowodów, kabli, rur i odchodzących na boki szybów różnego przeznaczenia. Kelvin wpatrywał się w monitory, śledząc wzrokiem wymuskanego prezentera o twarzy młodego chłopca i myśląc o tym jak bardzo jest zmęczony – zmęczony nie wiadomo czym, nie dniem codziennym, lecz wszystkim co go otacza.

***

 

Po kilku minutach znaleźli się już w jego kwaterze. Długo siedzieli wpatrując się sobie nawzajem w oczy, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa. Okrywała ich pomarańczowo-fioletowa mętna poświata gazowej chmury, wygenerowana przez spadające do oceanu, niestrawione w całości w wytworzonym prawami fizyki atmosferycznym żarze, orbitery-kolosy, kosmiczne śmieci w ten sposób częściowo utylizowane; okrywała ciepłym płaszczem światła pozornie niedostrzegalnego w bezkresnej czerni otaczającej wszystko nocy; a wtórował jej delikatny i miarowy szum klimatyzatorów. Przyzwyczaili się, że życiodajnemu biciu serca nieodzownie, od chwili narodzin aż do ostatniej sekundy życia, towarzyszył terkot ślizgowych łożysk śmigieł wentylatorów. Położyli się spać. Ona zasnęła natychmiast; on potrzebował chwili na uporządkowanie chaotycznej chmury myśli. Wreszcie, zasnął jak i ona.

 

Poczuł się dziwnie zanim jeszcze otworzył oczy. Uczucie, które go wypełniło, było… obce. Niczym nieskrępowane… Silne… Ekstatyczne… Zerwał się, tak jak człowiek zrywa się z koszmaru; czuł się zmęczony. Nie niewyspany. Zmęczony, dokładnie tak samo, jak zmęczony był kilka godzin wcześniej, kiedy zawiesił nad tym uczuciem myśli. Wydawało mu się, że nie śnił; nie męczyła go żadna mara nosząca znamiona tragedii rozgrywającej się w gdzieś w odmętach jego podświadomości; poczuł się przez chwilę jakby obudził się w alternatywnej rzeczywistości; jakby świadomość płatała mu jakieś figle… Jakby wszystko zaczęło się mieszać – rzeczywistość z rzeczywistością wirtualną; realność z wyobrażeniami; teraźniejszość z przeszłością. Przytomniał dysząc dziko. Chciał przekręcić głowę. Przy pierwszym podejściu dźwigacz i obrotowiec zgrzytnęły solidarnie niczym zardzewiałe tryby wprawione w ruch po latach spoczynku. Na jego twarzy wymalował się grymas bólu, który ustąpił tak szybko jak się pojawił. Dopiero druga próba wprawienia kręgów w ruch zakończyła się powodzeniem. Próbował zapanować nad zmysłami i uświadomić sobie, że wszystko dookoła, całe otoczenie, jest dokładnie takie, jakim być powinno. Dziewczyna przy jego boku spała słodko; niewinnie. Potargane włosy zasłaniały czoło, oczy, podstawę nosa i opadały na bawełnianą poduszkę. Usta miała rozchylone. Oddech – płytki i przyspieszony. (Nie wiedział, co przyprawiało go o dreszcze: jego kołatające nieregularnie serce czy oddech dziewczyny). Znał ją wiele długich lat; od lat zawsze taką samą; niemogącą go już niczym zaskoczyć.

– Jak się dziś czujesz Kelvin? – zapytał w myślach sam siebie jak co dzień, i jak co dzień nie potrafił sobie na to pytanie odpowiedzieć. Podniósł się po prostu trzymając tkaninę, którą byli okryci i odkrywając nagie ciało dziewczyny. Usiadł przy decku i zalogował się do systemu. Holoekran wypluł wprost przed niego kilkanaście różnych wykresów, linii z trajektoriami lotu, zapisu postępujących odchyleń od kursu, danych telemetrycznych z setek tysięcy najróżniejszych czujników; wyrysował nad głową wielką bryłę powietrznego miasta obecnie swobodnie dryfującego kilka tysięcy metrów nad powierzchnią ziemi, z jaśniejącymi i gasnącymi na przemian w różnych jego miejscach punktami, które system alertował w trybie półautomatycznym. Wpatrywał się w powiadomienia, koncentrując jednak myśli na samym sobie. Próbował zanalizować to dziwne uczucie jakie go ogarniało każdego poranka, towarzysząc mu od długiego już czasu i odbierając chęci do życia. Na sąsiednim holoekranie wywołał swój profil na LiveNeeds. Wszystko utrzymywało się w granicach wąskiej normy wyznaczonej dla inżynierów pokładowych. Popatrzył na swoje wskaźniki fizjologiczne; zaniepokoiła go tylko lekka anemia, ale to nic – zawsze można zmienić ustawienia programu żywieniowego. Lekka awitaminoza jeszcze nikogo nie zabiła. LiveNeeds wyliczył poziom zadowolenia psycho-emocjonalnego na osiemdziesiąt trzy procent. Kelvin parsknął śmiechem na widok analizy.

– To chyba jakieś żarty – powiedział pod nosem sam do siebie.

Po prostu czuł się beznadziejnie i raczej liczył na to, że system potrzeb życiowych to wykryje, radząc mu na co musi zwrócić uwagę. LiveNeeds wyraźnie pokazywał, że jego organizm do prawidłowego funkcjonowania poza kilkoma witaminami nie potrzebował właściwie nic więcej. – Jak to możliwe, podobno algorytm programu potrzeb jest tak doskonały, że myli się tylko w setnych tysięcznych częściach promila, co, ujmując to wprost, nie zdarzało się prawie wcale. – myślał Kelvin.

Przypomniał sobie nawet jeden z artykułów, w którym czytał, że LiveNeeds nawet jeżeli się pomyli, potrafi skorygować błąd zanim dysponent profilu skojarzy rozbieżności w prezentowanych mu danych. Zresztą z LiveNeeds korzysta ponad siedem miliardów użytkowników, co czyni go najpopularniejszym systemem normalizacji i planowania procesów fizjologicznych z opcją wykluczania możliwości wystąpienia patofizjologii. Niemożliwością było, żeby w tym przypadku mylił się tak bardzo; a jednak on czuł jakby gasł, jakby umierał z braku chęci do życia. Choć chciał żyć. Chciał robić, to co umiał i lubił. Czy było to w ogóle możliwe? Czy można umrzeć na „nic"? Tak po prostu? W dobie: wszczepek, programowania uczuć, przesiadek świadomości, przeszczepów myśli, incepcji, inżynierii wszystkiego…

Gdy Kelvin oprzytomniał, wrócił do przyglądania się alertom. Nie wypatrzył w nich nic niepokojącego. Tryb półautomatyczny komputera pokładowego, gdy tylko wykrywał usterki w działaniu urządzeń na statku, od przepalonych żarówek w kajutach, po skomplikowane awarie kalkulatorów nawigacyjnych, kierował w dane miejsce odpowiednią ekipę techniczną, o ile była do tego potrzebna, lub sam za pomocą robotów usuwał usterkę, a raporty z wszelkich działań wysyłał do analityków w celu sprawdzenia i wprowadzenia zmian w ewentualnych procedurach. Ot co, zwyczajny poddyżur.

W pewnej chwili Kelvin podświadomie odwrócił głowę. Dziewczyna siedziała na skraju łóżka wpatrując się w niego bezwiednie, pustym wzrokiem.

– Co robisz? – zapytała.

– Podglądam alerty.

– Dopiero co się położyliśmy. Niedługo spałeś.

– Tak? – odparł ze zdumieniem.

– Tak! Chodź. Połóż się jeszcze.

Uczynił tak, jak poprosiła. Położył się obok obejmując ją wpół. Tym razem zasnął szybko i spał twardo.

 

Kiedy otworzył oczy po raz kolejny i spojrzał na ścianę naprzeciw, wiszący na niej zegar wskazywał dokładnie co do sekundy południe czasu Greenwich.

– Zepsuł się, czy co? – pomyślał Kelvin i podrapał się po głowie. Sekundnik uparcie tkwił w miejscu.

 

Wstał leniwie; machinalnie sprawdził status w LiveNeeds używając głównego holoekranu. Według systemu nadal był niemal w idealnej formie, choć gdy po chwili popatrzył w lustro widział, że coś z nim było nie tak – jakby powoli, z dnia na dzień, zjadało go robactwo oszukujące fizjologiczny skaner. Rozdziawił usta i wybałuszając oczy próbował dostrzec jakieś niepokojące zmiany wewnątrz jamy ustnej – bez rezultatu. Palcami, wskazującym i kciukiem, rozszerzył powieki, tak aby sprawdzić stan gałek ocznych. Spod powiek wyszły mikroskopijne przewody wizualizatora wszczepki. Wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno. Nie dostrzegł żadnych wybroczyn na skórze; żadnych niepokojących opuchlizn; żadnych objawów choroby… Zalogował się do systemu opieki medycznej. Wybrał pasującą mu godzinę wizyty u medyka. Ubrał się i nie zważając na to, gdzie była i co robiła dziewczyna opuścił kajutę.

 

Na korytarzu nie było nikogo. Długi tunel z setkami drzwi po obu stronach ciągnął się, zbiegając się w oddali w czarny punkt. Ze schowkach przy drzwiach Kelvin wyciągnął segway'a i pomknął wzdłuż długiego korytarza. W drodze ku taksom wywołał, dzięki SIRI wszepki, moduł komunikacyjny. Chciał zadzwonić do przyjaciela z Wydziału Inżynierii Pokładowej; nie udało się – Corry nie odpowiadał. Zostawił wiadomość i jemu, i jednemu z przełożonych, z informacją, iż do czasu wyjaśnienia jego złego samopoczucia, przy jednoczesnych wzorcowych wskaźnikach LiveNeeds nie będzie wykonywał obowiązków nie tylko w Centrum Zarządzania, ale również w domowych poddyżurach. Oczywiście mógł w każdej chwili kontrolować stan urządzeń podniebnego miasta, tylko po co, w momencie powiadomienia o swym złym samopoczuciu stał się jedynie biernym obserwatorem.

Po dotarciu do taksy, odesłał segway'a pod drzwi. Pomyślał, że w drodze powrotnej ze stacji zrobi sobie spacer. Wsiadł do pierwszej wolnej kapsuły autotaksy i ruszył na poziom 3, by spotkać się z lekarzem.

***

 

W poczekalni nie było nikogo. Wszystkie fotele puste. Nie wiedział który wybrać. W końcu usiadł na pierwszym z brzegu. Wpadł głęboko w miękkie poduchy siedziska. Było wpół do drugiej czasu Greenwich. Z zegarkowego panelu wybrał najświeższe wiadomości. Wszczepka wyrzuciła nagłówki portali z całego świata. Temat numer jeden: kryzys energetyczny w Europie wywołany awarią orbitalnej elektrowni solarnej. Władze UE zarządziły całkowite zablokowanie dostaw prądu dla małych przedsiębiorstw i gospodarstw domowych, by nie wywołać kryzysu gospodarczego związanego z przerwaniem produkcji w wielkich fabrykach; przeplatany co chwilę doniesieniami z działań II wojny rosyjsko-chińskiej o Kraj Zabajkalski, Nadmorski, Chabarowski, Obwód Amurski i południową Jakucję z Jakuckiem włącznie.

– Nudy… – stwierdził Kelvin i dezaktywował panel informacyjny wszczepki.

Chwilę później rozbłysł przed nim hologram pani z administracji.

– Doktor może już pana przyjąć. – miarowym i spokojnym głosem stwierdził obraz dojrzałej kobiety.

Kelvin wstał i pewnym krokiem ruszył w stronę jedynych, oprócz wejściowych, drzwi w poczekalni. W pomieszczeniu medycznym przebywał tylko jeden człowiek, grubas w białym kitlu; pan doktor Matt Lanky – wskazywała nie tylko tabliczka postawiona w rogu blatu, ale także identyfikator przypięty do fartucha.

– Proszę, usiądź. – powiedział wysokim, piskliwym, nie pasującym do postury głosem – Co cię do nas sprowadza?

W międzyczasie, na olbrzymim holoekranie, medyk wywołał historię zdrowotną Kelvina. Zapis LiveNeeds z ostatniego roku; przebyte od urodzenia choroby; historia złamania ręki na studiach; nawet niezoperowany atak ślepej kiszki – zakończony klasycznym OZWR – której Kelvin w związku z fobicznym strachem przed narkozą, nie chciał dać sobie usunąć.

– Źle się czuję doktorze – beznamiętnie stwierdził Kelvin.

– Nic na to nie wskazuje – odpowiedział lekarz nie odrywając wzroku od wyświetlanych na ekranie informacji.

– Wiem. Czy można coś z tym zrobić?

– Ale co ja mam zrobić. Wygląda na to, że jesteś zdrowy i szczęśliwy – twierdził lekarz.

– Kiedy nie jestem – w odpowiedzi upierał się przy swoim Kelvin.

– No dobrze – zadumał się doktor Matt Lanky – wstań, zeskanujemy cię jeszcze raz naszym urządzeniem; może uległ awarii twój moduł fizjologiczny.

Lekarz wskazał Kelvinowi miejsce za białą plastikową przesłoną, za którą ten zaszedł anemicznie.

– Stój spokojnie, oddychaj normalnie i nie ruszaj się, przez ok. 10-15 sekund. Powiem Ci kiedy możesz wyjść. – objaśniał lekarz i po chwili kontynuował – Jeszcze kilka sekund. 3… 2… 1… Dziękuję. Możesz wyjść.

– Co mi jest doktorze? – drżącym głosem, patrząc w zatroskaną twarz lekarza, zapytał Kelvin.

– Nie wiem; wygląda na to, że nic; jesteś okazem zdrowia.

– Jak to nic? Przecież czuję; czuję, że gasnę. Umieram.

– Coś cię boli, mój drogi. Masz jakieś dolegliwości? Twoje wyniki są świetne. Wykresy na LiveNeeds – rewelacyjne; już dawno nie widziałem tak dobrych. Nie chorowałeś na żadną z groźnych dla życia chorób. Nie masz też praktycznie żadnego obciążenia genetycznego. Więc w jaki sposób mam domniemywać, że znajdujesz się na skraju życia i śmierci.

– Czyli nic mi pan nie doradzi? Nie pomoże?

– Przykro mi! – odpowiedział medyk.

Kelvin patrzył ze zdziwieniem na przemian na doktora Matta Lanky'ego i na holoekran; na koniec odpowiedział tylko:

– Do widzenia; do zobaczenia.

W poczekalni przysiadł na chwilę na tym samym fotelu. Po ponownej aktywacji, wszczepka natychmiast notifikowała o nowej wiadomości – przełożeni Kelvina dali mu trzy dni wolnego, by doszedł do siebie. Ten jednak czuł dalej to samo.

– Nie potrzebne mi te trzy dni. Umieram! – powtarzał w myślach.

***

 

Z poziomu trzeciego Kelvin wybrał się na poziom trzynasty, do lokalu, do którego z przyzwyczajenia zwykle chadzał. Usiadł, jak zawsze, przy barze. Zamówił whisky.

– Co u ciebie? – zapytał barman uważający się za wprawnego psychologa – Szybko dziś zaczynasz…

– Nie mam ochoty na pogawędki. – odparł Kelvin.

– Wszyscy tak mówią – kontynuował barman lejąc do szerokiej szklanki whisky – Tu nikt nie chce rozmawiać, ale i tak wszyscy przynoszą ze sobą swoje problemy. Częścią tej pracy jest patrzenie jak klient wylewa całą gorycz, którą w sobie nosi. Tak jest od wieków. Jedni zwierzają się z problemów ojcu w konfesjonale, drudzy kierowcy w nocnej taksówce mknącej przez zatłoczone miasta na powierzchni ziemi, a inni przez długie godziny rozmawiają z barmanami. Najprościej jest żalić się osobie obcej. Nie wiedziałeś o tym przyjacielu?

– Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie przyszło ci do głowy, że istnieją ludzie, którzy nie zwierzają się nikomu; którzy wszystko noszą w sobie – od urodzenia, aż do ostatniego tchnienia. Tak jest prościej. Bo prościej jest zrozumieć samego siebie, samemu odpowiedzieć sobie na pewne pytania, ale przede wszystkim nie obarczać problemami innych.

– Tyle tylko, że ksiądz, taksówkarz, czy ja jutro o twoich problemach nie będziemy już pamiętać. Ty za to będziesz miał świadomość, że ktoś cię wysłuchał. Poza tym, co się stanie jeżeli postawisz sobie pytanie, na które nie będziesz potrafił odpowiedzieć; jeżeli staniesz w ślepym zaułku myśli, z którego nie będziesz mógł wyjść.

– Nie chciałbym chodzić ze świadomością tego, że mój rozmówca jednym uchem wpuszcza moje problemy do swej głowy, a drugim całkowicie nieprzetworzone je wypuszcza. No i ważne jest zaufanie. Trzeba rozmówcy ufać, kiedy rozmawia się o wątpliwościach leżących gdzieś na dnie, w oplecionej pajęczynami i obsypanej tumanami kurzu, szufladzie umysłu. Ja nie ufam nikomu. Choć zgadzam się po części z tobą. Czasem można stanąć w ślepym zaułku myśli; czasem można się nawet zgubić w tym labiryncie… Lecz nie ma labiryntów nie do przejścia. Nie ma łamigłówek nie do rozwiązania. Nie istnieją problemy tak poważne, których nie można pokonać. Trzeba się tylko uczyć na własnych błędach. Docierać do nich, cofać się w toku myślowym i je naprawiać. Trzeba nauczyć korygować się kod źródłowy życia; jeżeli rozumiesz o co mi chodzi – jak nakręcony dywagował Kelvin.

– A nie przyszło ci do głowy, że może w końcu zabraknąć czasu; że piasek w klepsydrze życia może się przesypać i czas na odpowiedzi się skończy.

– Klepsydrę zawsze można odwrócić. I piasek zacznie przesypywać się od nowa. Podobnie w życiu. Zawsze możesz zafundować sobie przesiadkę świadomości i wszystko zaczyna się raz jeszcze i czas zaczyna płynąć jakby od zera. Prosty sposób na przedłużenie życia.

– I wierzysz, że można tak w nieskończoność?

– Tego przecież nie wiadomo. Czytałem ostatnio opracowanie Romaina Verksunda o przesiadkach i przeszczepach świadomości. Podobno jest to całkowicie niegroźne i według autora powołującego się zresztą na szereg badań, można w ten sposób, w śmiertelnych ciałach, żyć nieśmiertelnie. W ten oto sposób otrzymuje się całą wieczność na to, by odpowiadać sobie na pytania egzystencjalne.

– Dla mnie to jest ingerencja w boskie sprawy – stwierdził marszcząc czoło barman.

– Czyli rozumiem, że od tematu zwierzeń, przez przeszczepy myśli, przechodzimy do dywagacji na temat ingerencji w sprawy boskie, a od tego już niedaleka droga do kłótni o zasadność istnienia Boga. Nalej jeszcze jedną lepiej.

– A nie? – barman nalewając whisky kontynuował – W końcu ewolucja…

– Ewolucja, ma się nijak do spraw boskich. Temat rzeka.

– Daj mi dokończyć… Proces ewolucji, to wszystko co nas otacza, wszechświat, zostało tak zaprojektowane przez Boga, ażeby działało przez z góry określony czas. Człowiek także. To jest podobnie jak z wszelkiego rodzaju sprzętem – pracuje przez sto tysięcy godzin, milion godzin, sześć miliardów godzin, ale nigdy wiecznie. Przychodzi kiedyś czas, w którym trzeba wymienić dany podzespół.

– No i podobną możliwość mamy i my, ludzie. Możesz wymienić podzespół – ciało – kiedy tylko chcesz.

– To oszustwo natury. A kłamstwo ma krótkie nogi.

– Eee, tam. – burknął Kelvin, wlewając w siebie kolejną porcję alkoholu i wskazując ręką, że życzy sobie jeszcze jedną – Czy w chwili, kiedy odkryto penicylinę i zaczęto skutecznie walczyć z chorobami bakteryjnymi, to było oszukiwanie natury? Czy pierwszy przeszczep serca, dramatyczna próba przedłużenia życia człowiekowi, który otrzymał nowy organ z roztrzaskanego w wypadku samochodowym ciała młodej dziewczyny, był jakąś grą z naturą? Czy pierwsza wszczepiona mechaniczna ręka, była próbą oszukania misternego planu architektonicznego świata? Czy to wszystko gra z naturą; czy może swoista oczywistość rozwoju… Rozwoju człowieka. Gdzie jest twoim zdaniem granica w walce o długie i zdrowe życie? Twierdzisz, że można przeszczepiać organy, ale przesiadka świadomości jest już czymś niedopuszczalnym.

– Sam nie wiem. – stwierdził barman – Widzę, że masz wyrobione konkretne zdanie. Twierdzisz, że człowiek w imię „życia", może zrobić z ciałem cokolwiek. Masz prawo do własnego zdania… I do decydowania o sobie.

– Tak właśnie. Od wieków, prawo do życia jest podstawowym prawem człowieka. Każdy ma prawo żyć tak długo, jak chce. Jeżeli stać go na życie wieczne, niech żyje jak Bóg, nie zważając na pojęcie czasu… Zapominając o sypiącym się w klepsydrze piasku. A jeśli chce umrzeć, niech śmierć będzie jego decyzją. Człowiek nauczył się, jak to zauważyłeś, mówić o swoich problemach; tymczasem jedynym istotnym problemem jaki towarzyszy życiu jest fakt, kiedy i jak odejść z tego świata. Nic innego nie ma znaczenia.

– No widzisz. Ty dalej swoje. To jaki jest twój problem? Czy twoim problemem jest moment, w którym będziesz musiał zadecydować o tym jak i kiedy umrzeć. Co sprawiło, że siedzisz tu i rozmawiasz ze mną o sprawach światopoglądowych? Widziałem cię setki razy, ale nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy… – z ciekawością kontynuował barman.

– Po prostu źle się czuję. Bardzo źle, a LiveNeeds i lekarz twierdzą, że jestem okazem zdrowia.

– Więc miałem rację, choć wcale nie miałem zamiaru wnikać w to, co z tobą jest nie tak. – uśmiechnął się szyderczo.

– Tak naprawdę nie interesuje mnie co miałeś w zamiarze. Nalej ostatniego. – Kelvin skinął głową, lekko bełkocząc.

Barman nalał do szklanki whisky, potem zginął pod barem grzebiąc coś w znajdujących się tam gratach. Wynurzył się po chwili, w momencie, w którym szklanka Kelvina była już pusta.

– A jak ty masz na imię? – zapytał.

– Kelvin.

– Jak lord Kelvin?

– Nie, jak Kris Kelvin.

– Ja jestem Mark. – odpowiadając wyciągnął rękę w celu uściskania prawicy Kelvina. Gdy ten odwzajemnił gest Mark położył na barze mały kartonik z QR kodem – Masz tu kontakt do pewnego gościa; myślę, że pomoże ci rozwiązać twoje problemy.

Kelvin wsunął nieśmiało kartonik do kieszeni i wyszedł z baru bez pożegnania.

 

***

 

Kiedy wrócił do kajuty, dziewczyna siedziała przed holoekranem oglądając wiadomości. Na większości kanałów informacyjnych dalej dyskutowano o wojnie rosyjsko-chińskiej i kryzysie energetycznym, który bezpośrednio nie dotyczył dryfujących w przestworzach autonomicznych i niezależnych podniebnych miast. Włosy miała upięte w kok. Odwróciła się do Kelvina dopiero po kilkunastu sekundach.

– Co robiłeś cały dzień? – zapytała.

– Byłem u lekarza.

– Coś ci dolega?

– Nie.

– To dlaczego byłeś u lekarza? – próbowała dociec.

– Nie wiem. Jakiś kryzys. – Kelvin odpowiedział bezuczuciowo.

Usiadł na skraju łóżka, załamując ręcę i zwieszając bezwiednie głowę. Podeszła do niego energicznie i nagle. Obiema rękami, łapiąc za skronie uniosła jego głowę. Zaczęła całować jego usta impulsywnie, czekając na odwzajemnienie pocałunków, które nie następowało. Nie przestawała; była coraz bardziej agresywna, licząc na niehigieniczną wymianę płynów. Jej ręce zaczęły przesuwać się w dół. Wreszcie Kelvin zareagował. Złapał dziewczynę za ramiona i pchnął w stronę kantu łóżka. Odbiła się lekko od rantu materaca i upadła twarzą do ziemi; doskoczył do niej szybko i zaciśniętą pięścią uderzył w miękki i gładki, nieosłonięty włosami kark. Spod roztrzaskanej pokrywki posypały się iskry. Głowa skręciła się nienaturalnie, a z otworu wyłupanego silnym uderzeniem posypały się zniszczone układy scalone. Usta i oczy fembota zaczęły poruszać się nienaturalnie; asynchronicznie.

– Mam cię dosyć; nie mogę już na ciebie patrzeć! – wykrzyczał w stronę popsutego żeńskiego androida.

Ogarnięty jakąś dziwną furią ściągnął z jej ręki panel i cisnął w holoekran. Obraz odkształcił się i zanikł na chwilę, po czym znów zaczął wyświetlać obrazki z bombardowania Jakucka.

Kelvin wyciągnął kartonik z kieszeni. Podszedł do decka; podsunął nadrukowany na nim kod pod skaner. Na holoekranie pojawiła się wiadomość zakodowana w kwadratowym znaczku: Master_Pill / EnterForMore. Naturalnie przeszedł dalej. Na planszy pełnej różnych informacji, interesowała go tylko jedna – lokalizacja. MasterPill urzędował na poziomie zero; wyglądało na to, że w jednej z małych mieszkalnych kajut…

– Na poziomie zero? Wśród całego tego elementu – zadał sobie pytanie Kelvin.

Nie zważając jednak na to, że poziom zero budził w nim odrazę, wybiegł z mieszkania, nie skorzystał z segway'a, po prostu pobiegł w kierunku taks. Nie myślał o tym co go czeka; nie myślał też po co właściwie tam jedzie… Wszystko przez ten dziwny stan.

***

 

Gdy dojechał na poziom zero, zapomnianą sypialnię niższych klas, zobaczył jak niesprawiedliwe bywa życie. Długi, podobny do tego z jego platformy, korytarz wypełniony był śmieciami – walającymi się wszędzie archaicznymi brązowymi kartonami, wijącymi się niczym węże, porozcinanymi, gdzieniegdzie iskrzącymi przewodami i resztkami jedzenia powysypywanymi z porozdzieranych plastikowych worków. Powoli, uważając jak stąpa, ruszył w stronę interesującej go kajuty. Drzwi były inne niż wszystkie, które przez całe swoje życie widział – z namalowanym archaicznym pojazdem, zasilanym energią elektryczną, poruszającym się po szynach, z pojedynczym, wielkim i wyrazistym reflektorem na przedzie, przypominającym jakieś dziwne hipnotyczne oko; z namalowanym w taki sposób, iż Kelvinowi wydawało się, że jedzie wprost na niego! Wyciągając palec w kierunku przycisku dzwonka, zorientował się, że wyciąga go ku kwadratowemu guzikowi z napisem „stop", przypalanemu ogniem żarowych zapalniczek. Zatrzymał rękę nagle, wahając się co zrobić dalej…

Po kilku sekundach zapukał w drzwi z jakiegoś grubego, zbyt miękkiego jak na metal, choć świecącego połyskiem złota, stopu. Drzwi rozjechały się gwałtownie na boki, a z pomieszczenia wydobył się gęsty i ciężki, wiszący tylko nad ziemią, dym. W zagraconym pomieszczeniu kręciło się kilka osób. Kelvin wszedł do środka… Tuż po tym jak przeszedł przez próg, drzwi zamknęły się raptownie. Zachowawczo, choć z ciekawością, przesuwał się w głąb pomieszczenia.

Wewnątrz znajdowało się kilka zwalistych, ciężkich regałów, upakowanych od podłogi, aż po sam sufit najróżniejszymi papierowymi księgami, pudełkami z nieznaną zawartością, buteleczkami pełnymi kolorowych płynów, słojami nabitymi pyłami i granulatami. Wszystko to wyglądało jak nie z tego, pełnego sterylności i wirtualnych treści ,świata. Kelvinowi wydawało się to nierealne – jak to wszystko mogło przetrwać tyle lat.

Mężczyzna w rogu machnął ręką, w celu skupienia na sobie uwagi.

– Aaa, pan Kelvin – mówił przeciągle – Niechże pan podejdzie do nas.

Stał z jakimś innym, kiwającym się nienaturalnie i przygarbionym człowiekiem. Kiedy Kelvin zbliżył się do nich usłyszał słowa, odwróconego do niego plecami, garbatego mężczyzny:

– Czy głowa po tym nie będzie mnie ćmić? Czy alkohol można po tym pić? Czy mogę z magistrem pomówić otwarcie? Czy mogę mieć po tym problemy z zaparciem? Poradzić mi chciej magistrze pigularzu, bo chce się pozbyć cierpień mych bagażu… – recytował, prawie że podśpiewując.

Mężczyzna spod ściany wyciągnął z kieszeni długiego fartucha dziwną fiolkę i wręczył anemicznie garbatemu.

– Czy długo tym nacierać kark? Czy mogę mieć po tym suchość warg? Czy wykwity na pośladkach zginą? Czy wyraźny jest po tym spadek libido?

– To dobre tabletki na wszystkie bóle. Idź już. – wyszeptał tajemniczy posiadacz fiolki – Wszystko będzie dobrze!

Garbaty odwrócił się na pięcie i odszedł. Kelvin zbliżył się tym samym do wątłej i wychudzonej postaci, uginającej się pod ciężarem laboratoryjnego płaszcza, w pseudospawalniczych okularach – wiszących na szyi na gumowym pasku – zasłaniających połowę obwisłej twarzy, podłączonej rurkami wypełnionymi organicznymi sokami, papkami i glejem, do ściany.

– Co dla Ciebie? Anyżowe kropelki na lęki? Czopki na nieudane związki? Kompresy na stresy? Jodyny i watki na ducha upadki? Maści na melancholii zapaści? Bańki na depresyjne poranki? Nasiadówki na wymioty od zgryzoty? Pastylki na bolączki gorączki?

– Poradzić mi chciej magistrze pigularzu – odparł Kelvin, używając słów garbatego poprzednika – Nie wiem co mi dolega; nie wiem kim jesteś i nie wiem, po co tu właściwie przyszedłem.

– Właśnie dlatego tu przyszedłeś, bo nie wiesz, co ci dolega; a ja wiem wszystko…

– Gadanie – uciął Kelvin.

– W takim razie odejdź, wróć do swego życia; do roztrzaskanego fembota; do bezcelowego wpatrywania się w LiveNeeds, do pytań na które nigdy nie znajdziesz odpowiedzi…

Kelvin chciał odejść. Już nawet skrzywił ciało, by to uczynić, ale szybko zmienił zdanie. Skoro już tu przyszedł… Nic nie zaszkodzi.

– Kim jesteś? Skąd wiesz o fembocie i o moim wpatrywaniu się w LiveNeeds? – zapytał.

– Alchemikiem.

– Kim?

– Alchemikiem.

– Chyba sobie żartujesz?

– Nie. Wszystkim się wydaje, że to tylko mit; że jesteśmy tylko legendarnymi szarlatanami-heretykami, w rzeczywistości nigdy nieistniejącymi poszukiwaczami kamienia filozoficznego. Tymczasem tworzenie eliksirów, produkcja panaceum i transmutacja ołowiu w metale szlachetne, to czysta prawda. My się nie uczymy rozumieć rzeczy tajemnych, my je czujemy… I przekazujemy to z mistrza na ucznia od wielu wieków. I wyobraź sobie, że dzięki temu, ja mogę pomóc tobie… A wiem o wielu faktach, nie tylko z twojego życia.

– Jak chcesz mi pomóc? Wyciągniesz z kieszeni tabletki „na wszystko"? Stworzyłeś półmagiczne panaceum na wszystkie choroby świata?

– Coś w tym stylu… Choć musisz wiedzieć, że samo w sobie panaceum jest czymś kompletnie bezużytecznym, niemającym żadnych niezwyczajnych możliwości. Dopiero w zetknięciu z bolączkami zyskuje lecznicze możliwości.

– Chcesz mi powiedzieć, że jeżeli wezmę twoje magiczne panaceum będąc zdrowym nie stanie się nic; a będąc chorym – w cudowny sposób mnie uleczą?

– Dokładnie.

– To są jakieś bajki; to się nie dzieje naprawdę – wybuchnął Kelvin i ruszył w stronę wyjścia.

– Poczekaj! – zmęczonym, zachrypniętym głosem wykrzyknął Alchemik.

Schwycił pętaninę rurek i przewodów i przeciągając je z trudem usiadł w głębokim starym fotelu stojącym zaraz obok jednego z regałów.

– No dobrze. Żartowałem. Posłuchaj mnie chociaż przez chwilę, na poważnie.

– Dobrze – stwierdził zdziwiony Kelvin i usiadł na kancie stojącego nieopodal kufra.

– Ile razy już zafundowałeś sobie przeszczep myśli i przesiadek świadomości?

– Hmmm… – zamyślił się Kelvin – Przesiadkę jedną, a przeszczepów myśli i wspomnień, nie wiem, z sześć, może siedem.

– Opowiem ci o pewnej historii. Kiedy mój przyjaciel, lekarz internista, pracował w pewnej klinice próbował pomóc pewnemu pilotowi, skarżącemu się na złe sny; to dość powszechna przypadłość po rozregulowaniu cyklu dobowego. Potem twierdził, że sterburtowa heterodyna wraz z pulpitem dubel-rozrządu zawiązały przeciwko niemu spisek. W końcu firma skierowała go na leczenie przymusowe, albowiem nasikał w magnesy kalkulatora nawigacyjnego. Kosmonautom na wieloletnich kontraktach zdarzają się różne dziwactwa i śmieszne kompulsje. Ten pilot przekroczył jednak granice. Po kilku długich rozmowach lekarz zdiagnozował u niego zespół Ursanova-Ity. Była to rzecz dotąd znana tylko z teorii i chyba nigdy objawowo do końca nieopisana. Człowiek wyjęty ze swego naturalnego środowiska, które jest środowiskiem fauny i flory, ogrodem życia organicznego, a także miejscem nieustannych kontaktów z innymi ludźmi, człowiek pozbawiony tego wszystkiego – a w zamian zapuszkowany w stalowe tuby i pudła, otoczony maszynami, obcujący wyłącznie z martwymi narzędziami i komunikujący się z aparatami tylko udającymi zrozumienie i empatię – on prędzej czy później zacznie przenosić na tą martwotę doświadczenia i cechy środowiska żywego. Nie dzieje się to świadomie. Nie dzieje się to nagle. A chyba każdemu się kiedyś przydarzyło w języku, w skojarzeniach, z rozpędu wyobraźni. Lampki na pulpitach nie zapalają się i nie gasną; one mrugają. Klimatyzacja nie szumi; ona szepcze i śpiewa. Robot nie zaciął się na przymarzłych smarach; on się zawahał. Kalkulator się nie przegrzewa; kalkulator się gniewa. Jak daleko taka aberracja postąpi, zależy wyłącznie od równowagi mentalnej kosmonauty i jego higieny psychicznej. Dlatego zaleca się urlopy na Ziemi, a przynajmniej przepustki do większych, ludnych baz. Nie wiadomo przy tym, jak miałaby wyglądać trzecia, czwarta faza Ursanova-Ity. Czy chory dopatruje się intryg i złej woli w pływach grawitacyjnych i obrotach ciał niebieskich? Podejrzewa tabele logarytmiczne i liczbę pi? W ramach kuracji, jeśli nie sposób delikwenta wyprawić prędko z powrotem na zielone łąki, należy mu przynajmniej po Freudowsku rozłożyć strukturę psychiczną przypadłości. Tak też postąpiono z pilotem; pacjent najwyraźniej nie zgłaszał się z nowymi problemami albo opuścił system Jupitera, udawszy się w dłuższy rejs. Później zaczęto go badać pod kątem innej jednostki chorobowej. Pilot zgłosił się teraz z zespołem Ursanova-Bergera. Terapia bowiem poskutkowała. Dobrze wiedział, że to wszystko są maszyny. Unaoczniono mu zimny determinizm wszechświata. Rakiety to były rakiety. Reaktory to były reaktory. Kalkulatory – kalkulatory. A człowiek – człowiek to machina białkowa. "Jestem robotem, panie doktorze. W nocy słyszę, jak przesuwają mi się w głowie taśmy programatora. Niech pan mi objaśni te algorytmy. Sam siebie nie przeprogramuję". I tak dalej, na tę modłę. O, to już była poważniejsza fiksacja, nie tak łatwa do zdemontowania samymi słowami. Zaaplikowano mu doraźną chemię hormonalną. Miał też dużo ćwiczyć w 1G i pilnować elektrolitów. Kompania, po krótkich sporach prawnych, zafundowała mu bilet na Ziemię i pół roku płatnego urlopu. Nie chciał wracać. Nie udało się z niego lekarzowi wydobyć przyczyny tej niechęci. Kiedy wreszcie wsadzili pilota na kursowiec lunarny, po dwóch dniach zszedł do stosu atomowego i, zerwawszy plomby, napromieniował się śmiertelnie. Ratującej go załodze tłumaczył rozdygotany, że przecież twarde promieniowanie to jedyny sposób, ażeby złamać sztywne algorytmy programu, żeby rozchwierutać automat w zawiasach matematycznych rozkazów. Pragnął wolnej woli. Ale w takim razie skąd miałoby się wziąć w jego programie owo pragnienie? Konając, mamrotał o pięknie chaosu rozkwitającego barokowymi chwastami w jego robocich trybach, o białym szumie, jakim promieniowanie jądrowe przestrzeliło mu mózg. Jak widzisz, nikt mu pomóc nie potrafił; on sam też postradał rozum i zmysły i skończył swój żywot tragicznie. Sam się zabił; czy zabił go nieczuły system.

Kelvin słuchał tego wszystkiego z zaciekawieniem; ale z zaciekawieniem pustym i ulotnym, które było tylko tymczasowym skupieniem uwagi na historii jako takiej – nic nieznaczącym newsem.

– To tylko przykład – kontynuował Alchemik – jak człowiek w ślepym pędzie założonej przez siebie ewolucji technologicznej zapomina o prawach biologii, których nie można nagiąć w żaden sposób. Prowadzi to zaś w sposób prosty do zniszczenia, nie całej cywilizacji, lecz pojedynczych jednostek, które nie zdając sobie sprawy z obciążenia, które nakłada na nie system, zaczynają kochać maszyny; funkcjonować jak maszyny; i jak maszyny umierać. Postawiłeś się w podobnej sytuacji. Zawierzyłeś do reszty algorytmowi fizjologicznemu, który w rzeczy samej nie traktuje cię jak żywą osobę, posiadającą potrzeby, lecz jak program równy sobie. Program przelicza strumienie danych płynących od drugiego programu – i program nie tylko w zamyśle, lecz i w rzeczywistości – zaczyna kierować twoimi poczynaniami. Czym zatem różnisz się od androidów, z syntetycznymi płynami zamiast krwi, pneumatycznymi siłownikami zamiast ścięgien, i procesorem zamiast mózgu? Z wszczepką i modułem fizjologicznym? Z punktu przydatności cywilizacji stałeś się dokładnie takim samym elementem układanki…

– A jednak nie do końca; skoro trafiłem tu; skoro przestałem wierzyć wszczepce – przerwał Kelvin.

– Widzisz… A jednak…

Przez kilka chwil panowała w pomieszczeniu względna cisza. Jedynymi dźwiękami wpadającymi w uszy Kelvina była muzyka bulgoczących w różnych naczyniach mikstur oraz klekotanie turbin pompujących nieustannie w ciało Alchemika życiodajne roztwory.

– Zastanawiałeś się kiedykolwiek, gdzie podczas rozwoju człowieka, przebiega granica końca jego człowieczeństwa i początku jego machinalizacji? Czy wieki temu, jeszcze przed biotechnologiczną rewolucją człowiek był bardziej człowiekiem, czy jest nim teraz? Kiedy narzędzie, których używamy przestały być narzędziami i stały się częścią nas? Kiedy my przestaliśmy być ludźmi i staliśmy częścią technologicznego ekosystemu funkcjonującego we wszechświecie? Być może stąd jest już niedaleka droga do stworzenia cywilizacji maszyn… Ja choć na wpół sztuczny, tak jak i ty, umysł zachowuję czysty i walczę o czystość umysłów innych ludzi.

– Czym? – zapytał ze zdziwieniem Kelvin – Bajkami o alchemii?!

– Dokładnie tak. Błękitnymi tabletkami na bóle i lęki, które dla mnie są tylko uśmierzeniem bolących spustów tych ciągnących się za mną rur, a dla wszystkich innych – panaceum. W tym przypadku panaceum staje się placebo… Człowiek, który zdrowieje pod wpływem moich pastylek pozostaje człowiekiem, a nie staje się maszyną białkową.

– To kim w takim razie jesteś?

– Jedni mówią, że lekarzem dusz; inni, że znachorem… A ja jestem po prostu ciekawym świata obserwatorem i myślicielem. Dzięki temu, że wraz z moimi pomocnikami włamujemy się do systemu możemy wiedzieć wszystko o wszystkich. Potem wystarczą już tylko, jak ty to określiłeś, bajki o alchemii. Zasadnicza zaś różnica polega na tym, że człowiek chce wierzyć w alchemię; maszyna wierzy tylko algorytmom…

– Nie rozumiem. Dlaczego w takim razie na początku byłeś dla mnie Alchemikiem; a teraz jesteś tylko zwykłym, nieco bardziej doświadczonym niż inni, staruszkiem? W dodatku, pozbawiłeś mnie swojego placebo. Co jest prawdą?

– No właśnie, co jest dla ciebie prawdą, Kelvin? A co jest tylko półprawdą lub nieprawdą? Czy prawdą jest, to co widzisz na holoekranach wpatrując się w diagramy LiveNeeds; czy prawdą są komunikaty wszczepki; a może prawdą jest to, co ja ci teraz mówię. Co staje się prawdą dla człowieka, który przestaje podejmować decyzje i samodzielnie czuć; a co nią nie jest? Co przestaje być realne, a zaczyna stawać się wirtualne?

– Zadajesz więcej pytań, niż dajesz odpowiedzi – stwierdził Kelvin.

– Owszem, tylko po to, byś sam sobie na nie odpowiedział. Odpowiedz sobie, co jest twoim problemem. Przecież twierdzisz, że potrafisz do tego dojść samodzielnie. Po co ci w takim układzie moje moje pigułki? – mówiąc te słowa Alchemik wcisnął Kelvinowi błękitne pastylki w wąskiej przezroczystej fiolce.

 

Nie wyczerpując tematu pożegnali się zwyczajnie, wymieniając uścisk dłoni. Kelvin wyszedł na zaśmiecony korytarz. Nie wiedział, w którą stronę pójść. Przed rozmową łudził się, że znajdzie tu więcej odpowiedzi niż pytań.

***

 

Anemicznie ciągnąc nogę za nogą, Kelvin pokonał najpierw jeden korytarz, potem długą drogę taksą pomiędzy poziomami, wreszcie schludny długi hol prowadzący do jego kajuty. Wszedł do środka, myśląc o słowach Alchemika i barmana. Zanim usiadł na skraju łóżka podniósł z posadzki bezwładne ciało fembota i ułożył je na łóżku.

Wyciągnął z kieszeni tabletki – wpatrywał się w nie, zadając sobie pytanie:

– Czy jeszcze jestem człowiekiem, czy już maszyną białkową?! A może dopiero się w nią zmieniam?!

Położył się na łóżku – tuż obok zniszczonego fembota – i zaczął tłumaczyć samemu sobie:

– Kelvin, kim ty właściwie jesteś? Jesteś mózgiem wypełnionym chmurą połączonych ze sobą myśli i idei, który od 147 lat umieszcza się w kolejnych ciałach. Już dawno przestałeś być człowiekiem. Wszyscy przestali być ludźmi. Zatarły się granice. Zatarły się, kiedy wynaleziono sztuczną inteligencję, kiedy powstały androidy. Różnica pomiędzy ludźmi, a androidami przestała być zauważalna, jak przestała kiedyś być zauważalna różnica pomiędzy poliestrem a bawełną. Jesteś organizmem żywym, czy maszyną… Sam już nie wiesz, bo nie potrafisz dostrzec różnicy.

Kelvin wstał, i leniwie podszedł do decka by po raz ostatni przejrzeć wykresy LiveNeeds. Nie zauważył w nich żadnej istotnej zmiany – nadal informowały go o doskonałym samopoczuciu. Zamknął swój profil i złożył zamówienie na nowego fembota. Zdecydował się na taką samą wersję jak poprzednio – okazało się nawet, że dostępny jest backup pamięci sprzed dnia i aktualne ustawienia temperamentu…

Po kilkudziesięciu minutach do drzwi zadzwoniła para pracowników AndroIndustries. Do kwatery wjechały nosze z ubraną dziewczyną. Kelvin nie ruszał się z wygodnego miejsca przy docku – obserwował poczynania kurierów. Ci zaś zręcznie położyli nowego fembota na łóżku, starego umieszczając na noszach. Gdy opuścili kajutę, dziewczyna aktywowała się samoczynnie. Popatrzyła ckliwie, stwierdzając:

– Niewiele spałeś. Chodź się połóż.

Tak też zrobił. Położył się obok patrząc jej w oczy…

– Jak się czujesz? – zapytała.

– Źle… Ale żyję, cokolwiek to znaczy… – odpowiedział Kelvin.

październik 2011

 

W tekście wykorzystałem fragmenty: utworu Magistrze Pigularzu z repertuaru zespołu Lao Che oraz opowiadania Oko Potwora, zamieszczonego w zbiorze Król Bólu autorstwa Jacka Dukaja.

Koniec

Komentarze

To zdecydowanie nie jest opowiadanie w moim typie. Nie mówię, że jest złe, tylko totalnie nie trafia w mój gust. Do tego przeczytałam już chyba setki opowiadań na ten temat. Twoje jest na bardzo dobrym poziomie, ale nic nowego nie wnosi, niczym nie zaskakuje, a momentami jest wręcz przegadane. Na plus na pewno klimat, jakieś zawieszenie, czy może beznadzieję i zaczątki depresji udało Ci się odmalować świetnie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

A to ci heca!
Czyli już powstają, rodzą się - pierwsze epopeje psychonautyczne!

Jak zwykle mój stary futurolog nie nawalił...

Moje zdanie różni się od zdania Suzuki tylko tym, że temat lokuje się na obszarach moich zainteresowań.

Nowa Fantastyka