
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Huki wystrzałów ogłuszały go, ale w tym momencie nie było to ważne, bo chodzioł o jego życie. Uklęknął za starą pustą beczką po krasnoludzkim piwie. Wiedział, że to marna ochrona, ale lepsza niż powietrze. Wyciągnął naboje z kieszeni jego starego płaszcza i szybkim ruchem przeładował rewolwer. Podmuch wiatru zdmuchnął mu kapelusz z głowy i rozwiał jego długie czarne włosy.
Wychylił się zza beczki i wystrzelił kolejne sześć nabojów ze swojego starego rewolweru, jednym z pocisków trafił ostatniego z napastników, smukłego elfa. Dla pewności podszedł do niego i strzelił mu w głowę, tak jak zawsze uczył go tego ojciec. Podszedł także do innych i im zrobił to samo, po czym przeszukał ich i zabrał kilka paczek nabojów i trochę krasnoludzkiego złota. Jedno i drugie uratuje mu życie.
Podniósł z ziemi swój kapelusz i odszedł nie oglądając się za siebie. Wyciągnął z ukrytej w rękawie kieszeni rewolwer i sprawdził czy jest załadowany, niezaładowany, znaczy, że już nie żyjesz, szczególnie jeśli jesteś człowiekiem, któryś stuknięty elf lub krasnolud z wielką ochotą wpakuje w ciebie kilka kul.
Magn się tym jednak nie przejmował, nie próbował ukryć swoich ludzkich cech, szedł w tej chwili dumny i wyprostowany, pewnie spoglądał przed siebie, wiedział, że w tym mieście okazanie chociaż chwili słabości, poskutkuje tym, że w najbliższym ciemniejszym zaułku, ktoś wciśnie ci lufę do dupy i pociągnie za spust. "Ponoć ci mniej odważni zawsze chodzą ze ściśniętymi pośladkami" – Magn zaśmiał się w duchu na tę myśl. Mężczyzna właśnie opuścił jednen z tych strasznych zaułków i kolejny raz był w jednym kawałku. Skierował swoje kroki do dużego drewnianego budynku przy głownej drodze, nad wejściem wymalowano duży napis: SALOON, tak wielki, że powinno go być widać z conajmniej kilometra.
W środku było siwo i gęsto od dymu, wyszorowane stoły pamiętały lepsze czasy, a w kominku płonął mały ogień, raczej dla ozdoby niż ogrzania wnętrza, w głównej sali było tylko jedno okno, szerokie na około pięciu metrów. Zza lady widać było tylko głowę starego krasnoluda.
-To co zwykle – powiedział Magn z lekkim skinieniem głowy, po czym podszedł do stolika przy którym zawsze siadał. W kącie po lewej stronei siedzieli elfowie, pięknie poubierani, prezentowali sobie nowe, świecące rewolwery. Wszyscy w długich skórzanych płaszczach spod których widać było ich błyszczące natłuszczone buty. Po ich przeciwnej stronie znajdowało się kilka stolików zajętych przez brodatych krasnoludów, głównie grających w karty i pijących duże ilości piwa.Głośno przeklinali jeśli któryś wygrał lub przegrał zbyt dużo złota. Co jakiś czas któryś z nich rzucał wyzywające spojrzenie w stronę elfów, nie od dziś wiadomo, że chętnie skopaliby im te "nieowłosione świecące dupska"
Magn usiadł w tej części, którą zajmowali ludzie, stali bywalcy rzecz jasna. Barman przyniósł mu piwo i miskę gulaszu z jakiegoś dziwnego mięsa, ponoć wołowina, ale Magn wolał nie wiedzieć, co to jest naprawdę. Do tego dostał grubą kromkę czerstwego ciemnego chleba, pełnego ziaren słonecznika. "Obiad dawnych królów", jedyny na jaki go stać, ale nie narzekał, bo nawet go lubił i wiedział, że niektórzy nie mają nawet tego.
-Cześć stary co słychać? – spytał siedzący naprzeciwko niego mężczyzna, miał długą brodę, która stanowiła teraz przejaw dużej odwagi.
-Daj mu zjeść w spokoju, matka Cię kultury nie nauczyła?
-Nie… za to twoja nauczyła mnie jak miętosi się babskie cycki…
-Wiem, twoja mi powiedziała, że dogadzasz jej lepiej ode mnie.
-Och… pierdol się i skończ już…
-Przestańcie oboje – wtrącił Magn, chociaż dobrze wiedział, że starzy przyjaciele sprzeczają się dla żartów. Wziął pusty kufel, miskę wylizaną do czysta i skierował się w kierunku lady, większość klientów tego nie robiła, po prostu zostawiając je i czekając, aż stary krasnolud sam po nie przyjdzie, a już zawsze robili tak elfowie. Mężczyzna jednak zawsze oddawał naczynia. Nie potrafił tego wyjaśnić, może to nawyk z dzieciństwa, gdy matka zawsze kazała mu po sobie sprzątać, a może to dlatego, że wtedy miał okazję porozmawiać z barmanem, który wiedział dużo ciekawych, czasem przydatnych rzeczy.
Upadł kiedy przechodził koło elfów, jeden z nich podstawił mu nogę. Chwilę potrwało, zanim do mężczyzny dotarło to co się właściwie stało. Krasnoludy ucichły i przestały grać w karty. Ludzie podnieśli głowy i spojrzeli gniewinie spod kapeluszy i sprawdzili gotowość rewolwerów. Przejezdni którzy zatrzymali się tu tylko żeby coś zjeść zamarli, wszyscy w saloonie obserwowali tę scenę i czekali na to co się za chwilę wydarzy.
-Uważaj jak chodzisz psi synu – powiedział głośn o ten który podstawił mu nogę, jego towarzysze śmiali się zdecydowanie za głośno.
-Przepraszam, zamyśliłem się – odparł spokojnie Magn, podnosząc kufel, miskę i widelec – to moja wina – po czym zaczął iść dalej.
Krasnoludowie parsknęli i wrócici do gry, ludzie spuścili głowy ze zrozumieniem, a elfowie odwrócili się, wciąż się śmiejąć.
Gdy uszedł kilka kroków i wiedział, że już nikt go nie obserwuje, odwrócił się i z całej siły cisnął ciężkim drewnianym kuflem w głowę tego, który go prowokował. Cios był tak silny, że elf stracił przytomność i padł na podłogę w bezruchu. Jeden delikatny ruch ręki i rewolwer był już w dłoni Magna, ale nie strzelił, jeszcze nie, poczekał ułamek sekundy na to jak zareagują inni elfowie. Gdy ich dłonie powęrdrowały w stronę pasków do których przytroczone pistolety już wiedział co robić. Upuścił miskę, ale wciąż nie oddał strzału. Skoczył w stronę elfów z rewolwerem w jednej, a widelcem w grugiej dłoni. Wbił najbliższemu elfowi widelec w oko, poczuł na dłoni ciepłą krew. Pchał go tak długo i mocno, dopóki nie miał pewności, że uszkodził mu mózg. Wyszarpnął go szybko i wbił kolejnemu w dłoń, w której ten trzymał rewolwer.
Do Magna przyłączyli się inni ludzie, jego dobrzy przyjaciele którzy byli w saloonie, krasnoludowie obserwowali wszysto, to nie była ich walka, ale wszyscy chcieli, aby elfowie dostali wysicko.
-Patrz jak mu jebnął – wykrzyknął jeden z nich.
-Ale to było dobre – dodał drugi.
Wokół Magna zaczęły śmigać pociski, wydawał mu się, że wszyscy strzelają tylko do niego. Prawda była taka, że w tym zgiełku, ciężko było rozpoznać kto jest kim, ale ci lepiej ubrani elfowie walczyli z gorzej ubranymi biednymi ludzimi. Jedni strzelali inni okładali się pięściami, a Magn swoim widelcem wyczyniał takie rzeczy jak najlepszy rycerz z zamierzchłych czasów. Powalił już czterech przeciwników, wciąż nie strzelił, widelec był mokry i śliski od krwi, a jego zęby były już powyginane, "chyba już się nie nada do spożywania posiłków". Jeden z ludzi padając martwy po seri pocisków które tkwiły w jego klatce piersiowej zachaczył Magna i przewrócił go na podłogę. Elfów nadających się do walki było coraz mniej, ale któryś z nich zauważył nadającą się okazję, był to ten któremu mężczyzna wytrącił rewolwer z dłoni, był teraz bezbronny, ale mu to nie przeszkadzało, czuł taką furię i wściekłość, że doskoczył do lężącego i z całych sił zaczął go kopać. Pierwszy cios trafił Magna w okolice krocza i zalał go obezwładniającą falą bólu. Magn czuł kolejne ciosy i wiedział, że są zadawane z ogromną nienawiścią i siłą, starał się zasłaniać rękami, ale był na to zbyt zmęczony, Powoli zaczął osuwać się w ciemność, ale nagle wszysto ustało, elf padł martwy, ktoś strzelił mu między oczy. Magn po kilku głębszych oddechach wstał, nie mógł utrzymać widelca bo palce jego prawej dłoni sterczały pod dziwnymi kątami. Na szczęście świenie potrafił posługiwać się także lewą, tak więc wciąż mógł używać rewolwera. Sześć pocisków zupełnie wystarczyło mu na zakończenie całego zgiełku.
Elfowie zostali pokonani, ponad połowa z nich była martwa, reszta tylko znokautowana. Czterech ludzi również oddało ducha, a Magn czuł, że również był tego bliski. Miał połamane wszystkie palce prawej dłoni, lewe oko zapuchnięte tak, że nic nim nie widział, brakowało mu tchu, czuł, że ma połamane żebra, do tego miał ogromne siniaki na całym podbrzuszu. Nie było z nim najlepiej, ale wciąż żył.
Ledwie chodził, więc zaczął się snuć w kierunku lady. Usłyszał strzał i poczuł ból w lewym udzie.
-Kurwa – wychrypiał, upadając.
Któryś z lefów oprzytomniał i strzelił do niego, ale zapłacił za to życiem, najbliższy człowiek zmiarzdżył mu czaszkę swoim ciężkim butem,
-Już po wszystkim stary – powiedział Barik, ten z którym wcześniej Magn siedział przy jednym stole -To już koniec.
Mężczyzna spróbował się podnieść, ale upadł, więc pomógł mu Barik, poprowadził Magna w kierunku lady, wyszedł zza niej barman i mu pomógł. Posadzili go na stołku.
-Nalej mu czegoś mocniejszego.
-Się wie – odparł barman, idąc na zaplecze -mam coś na takie okazje. Najlepszy spirytus z miodem, lepszego nie dostaniesz w promieniu kilkuset kilometrów.
Magn przechylił szklanicę jednym ruchem, połowa pociekła mu po brodzie, lekkim skinieniem głowy dał znać, że chce jeszcze. Gdy opróżnił kolejną szklanicę, poczuł się trochę lepiej.
-Tytoniu – półszeptem, rzekł mężczyzna i oczywiście dostał go. Najlepszy tytoń w najlepszej bibułce. Zanim go odpalił, splunął na podłogę, chcąc pozbyć się smaku krwi, pozbył się także przedniego zęba.
-Teraz będziesz brzydszy od każdego krasnoluda – zaśmiał się Barik.
-Przecież zawsze był – odciął się barman.
-Potrzebuję jakiegoś lekarza, weterynarza, albo chociaż grabarza – powiedział Magn, bardziej do siebie niż do którego kolwiek z obecnych -Tylko taniego i niech to nie będzie elf, bo troszkę przestałem im dziś ufać – zaciągnął się mocno, delektując smakiem tytoniu.
-Zaslugujesz na najlepszego – odparł barman – jednak obawiam się, że nie mogę tego dla ciebie zrobić. Gdy tylko szeryf się dowie, będziecie mieli przejebane, nie wiem czy pamiętacie, ale on jest elfem i nie obejdzie go kto zaczął, do jutra powiesi was za jaja.
-Nie obchodzi mnie to, wszyscy widzieli kto zaczął – powiedział Magn, jednak wiedział, że stary krasnolud ma rację
Barman zaprowadził mężczyznę na zaplecze i położył na niskim stole, zaczął opatrywać nu rany. Nastawił i usztywnił mu wszystkie palce.
-Dlaczego mi pomagasz? – zapytał Magn -Przecież zniszczyłem twój saloon i narobiłem kłopotów.
-Kłopotow? Człowieku wiesz ilu zjawi się tu nowych klientów, chętnych dowiedzieć się co się stało. Ten widelec… to będzie teraz symbol i relikwia. Będziesz bohaterem dla wszystkich oprócz elfów, rzecz jasna. Jak ty to właściwie zrobiłeś? Wywijałeś tym widelcem jak jakimś mieczem. Kto cię tego nauczył?
-Ojciec… Gdy byłem jeszcze dzieckiem, braliśmy kije i walczyliśmy jak rycerze, zawsze sądziłem, że to tylko zabawa, nawet nie sądziłem, że jeszcze to pamiętam. Nie przypuszczałem, że to może uratować mi życie… Zamiast myć mi rany spirytusem, daj mi go wypić, lepszy będzie z tego pożytek.
-Ha ha ha… może od razu cie w nim wykąpie, śmierdzisz jak mokry kundel.
-I mówi mi to zawszony krasnolud? Potrafisz wyciągnąć tę kulę?
-To nie powinno być trudniejsze od wyciągnięcia gluta z nosa.
-Tylko szybko i bezboleśnie.
-W takim razie się przygotuj – krasnolud odszedł, po czym wrócił z niewielkimi szczypcami, jedną ręką ścisnął okolicę rany. Jedno ostre szarpnięcie i kula już była na zawnątrz. Z rany od razu pociekła krew – Będę musiał to czymś zszyć bo się wyrawisz.
-Rób co uważasz…
-Ty i twój kompan musicie odejść – rzekł z powagą barman, wziął kawałek stalowego drutu, zanurzył go w spirytusie, po czym przebił przez krawędzi rany i ścisnął – Lepiej już nie będzie. Jak już mówilem natychmiast musicie się wynosić, nawet jeśli twój czyn wyszedł światu na dobre, to cóż z tego, skoro u władzy są elfy. No i najważniejsze, musicie zgolić brody, będzie wam łatwiej wmieszać się w tłum. Przecież dobrze wiecie, że w tych czasach brody są przeznaczone dla krasnoludów.
-Przecież i tak będą nas ścigać, więc po co uciekać, wolę wyjść na przeciw nim z podniesionym czołem. Nie zgolę także brody, dzięki niej właśnie mogę pokazać, że się ich nie boje, nie jestem tchórzem, żeby upodabniać się do elfa.
-To dziwne, jeesteś taki dumny i honorowy, zupełnie jakbyś nie był człowiekiem. Jednak wszyscy dobrze wiemy, że nie macie innego wyjścia. Na razie nie powinniście martwić się pościgiem, wszyscy tu obecni nieelfowie będą was kryć i powiedzą, że nigdy was nie widzieli, już ja się o to postaram, każdy z nich poświadczy, że ten który sprowokował tę bitkę to któryś z leżących tam trupów.
-Ale…
Po prostu idź, schowaj swoje ego do kieszeni i idź gdzie cię oczy poniosą. Przeczekaj wszystko i wróć za jakiś czas. Mogę dać ci trochę złota na poczet moich przyszłych zysków. I zapewniam cię, że jak wrócisz będziesz miał najostrzejszy i najlepszy widelec jaki w życiu widziałeś, będzie tak długi, że przebijesz nim elfa na wylot.
***
Jechali na koniach kupionych za złoto, które dostali od barmana. Starczyło im go jeszcze na całkiem spory zapas jedzenia, trochę alkoholu i tytoniu. Do tego Magn kupił sobie nóż, z ostrzem długim na ponad dwadzieścia centymetrów i wygodną rękojeścią. Ukrwył go w swoim długim bucie, zabezpieczył ostrze, by przypadkiem go nie skaleczyło. Rewolwer nosił w lewym rękawie, bo na razie nie mógł jeszcze używać prawej dłoni. Minęło ponad dwa tygodnie od kiedy wraz z Barikiem opuścili miasto. Magn czuł się już zdecydowanie lepiej, zeszła mu opuchlizna z twarzy, a połamane żebra już nie sprawiały bólu przy każdym oddechu. Tylko rana po kuli nie chciała się goić, czasem broczyła ciemną krwią, jednak meżczyzna starał się ukrywać ten fatk przed przyjacielem. Przysporzył mu już, zdecydowanie zbyt wielu trosk i problemów.
Mężczyźni zgolili swoje brody, a do tego Magn obciął swoje długie czarne włosy. Barik był łysy, więc nie miał takiego problemu, zresztą i tak ukrywali to pod kapeluszami. Obaj żałowali swoich bród, ale uznali, że na razie tak będzie lepiej, a przecież kiedyś w końcu i tak odrosną.
Krajobraz który mijali był zdecydowanie monotonny, otaczała ich jałowa ziemia, porośnięta kępkami małych, przysychających traw. Nie natykali się na żadne zwierzęta, czasem widzieli tylko z oddali sylwetkę dużego kota, jednak nim się zbliżyli znikał. Nawet ptaki ich unikały. Jednymi żywymi istotami były dziwne czerwono białe owady.
-Spójrz na te dziwne żuki, są piękne, a jednak żyją w odchodach innych zwierząt. Ten świat naprawdę jest dziwnymi – powiedział Barik.
-Są tak przyzwyczajone do tego gówna, że myślą, że nie może być lepiej. Myślą, że jak któryś nich oddali się za daleko w poszukiwaniu lepszego życia to skończy rozdeptany lub zjedzony. Zupełnie tak samo jest z ludźmi.
Nadciągął wieczór, mężczyźni zatrzymali się w pobliżu małego strumyka, roślinność była tu nieco lepsza, z gałązek rosnących tu krzewów dało się rozpalić malutkie ognisko.
Ogień dawał światło i przyjemne ciepło, podnosił także morale. Właśnie tego potrzebowali, bo od razu poprawiły im się humory. Zjedli skromną kolację. Po pajdzie twardzego chleba z odrobiną wędzonego mięsa i kawałku żółtego śmierdzącego sera. Zrobili sobie po skręcie i zapalili je, w powietrzu rozszedł się delikatny siwy dym. Do tego nalali sobie po kubku spirytusu i szybko je osuszyli. Tego wieczora nie czuli się jak uciekinierzy, tylko strudzeni wędrówką poszukiwacze przygód.
-Może to nienajlepszy moment, ale w końcu musimy to ustalić – przerwał milczenie Barik -Co dalej? Ile czasu będziemy błąkać się tak bez celu? Przecież kiedyś skończą się nam zapasy, a do najbliższego misata kawał drogi, albo nawet dalej. Od tygodnia nie spotkaliśmy żywej duszy. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli zjeść konie.
-Sam nie wiem, nigdy nie byłem w takiej sytuacji, mieszkałem sobie w mieście. To tu, to tam się coś zarobiło, to się kogoś zabiło i tak leciał czas. Nigdy nie martwiłem się o kolejny dzień, w dzieciństwie robili to moi rodzice, a jak zginęli to byłem wystarczająco dorosły by umieć zabijać i sobie radzić.
Polali kolejne kubki spirytusu i opróżnili jednym haustem. Magn zrobił dwa kolejne skręty i podał jednego Barikowi. Pili i palili próbując się w tym zatracić i odnaleźć spokój.
-Zawsze byłeś twardy i niewzruszony – znów zaczął Barik -Dlatego od razu uznałem, że ty dowodzisz i coś wymyślisz.
-Dobra, nieważne co będzie, ja cię w to wciągnąłem i jakoś muszę cię przez to przeprowadzić! – Magn powiedział to zimnym i surowym głosem, kończąc tak jakby nie było już nic więcej do powiedzenia. Nalewając sobie kolejny kubek spirytusu Magn zaczął się zastanawiać czy naprawdę jest takim bezlitosnym facetem, zabijającym innych bez mrugnięcia okiem. Czy to co kiedyś miało być brutalną maską w tym brutalnym świecie naprawdę stało się jego naturą. Zaczął obawiać się, że tak i że, nieprędko to będzie mogło się zmienić, jeżeli w ogóle kiedykolwiek się zmieni.
Spirytus spełnił swoje zadanie, Magn lekko się chwiejąc, odszedł za potrzebą. Z rany po kuli znów sączyła się krwe. zignorował to i po powrocie położył się spać. Barik podłożył trochę gałęzi do ognia i również się położył. Przez ostatnie dni, wszystko mijało spokojnie, więc mężczyźni byli nieostrożni i spali zdecydowanie zbyt głęboko.
Magna obudziło mocne kopnięcie w brzuch, zabierające mu dech na kilka porządnych chwil. Nie takiego widoku się spodziewal owierając oczy. Ujrzał wycelowaną w jego twarz dwururkę. Z cichego sapnięcia obok wywnioskował, że Barika zbudzono równie niespodziewanie. Bez żadnych wyjaśnień związano ich jak zwierzęta, a także zakneblowano. Przerzucono ich jak worki zboża przez ich własne konie i powoli ruszyli w nieznanym mężczyzną kierunku.
Ognisko wciąż się tliło, na ziemi zostały ich koce i przybory codziennego użytku. W trawie połyskiwała butelka po spirytusie. Żadnych śladów walki. Gdyby ktoś teraz trafił w to miejsce, pewnie pomyślałby, że obozujący tam ludzie, rozpłyneli się w powietrzu od krasnoludzkiego spirytusu.
Minęły trzy dni od ich pojmania, a oni wciąż zastanawiali się w jakiej właśniwie znajdują się sytuacji. Nie mogli nawet ze sobą rozmawiać, bo kneble ściągano im tylko na pięć minut, wieczorem i rano, żeby mogli się napić wody i zjeść po kawałku czerstwego chleba. Magn raz próbował spytać jednego z porywaczy o co chodzi, ale w odpowiedzi dostał solidnego kopa. Co noc leżeli rzuceni z dala od ognia, slysząc tylko śmiech i pogłos rozmów, którego jednak nie mogli zrozumieć. Byli głodni, zziębnięci i obolali, a do tego rana na udzie Magna bolała go niemiłosiernie i ciągla krwawiła ciemną krwią i śmierdzącą ropą.
Nieraz próbowali luzować więzy, ale codziennie ktoś sprawdzał, czy są dobrze związani, tak, że nie sposób było się uwolnić.
Siedmiu ludzi, tylu ich było, siedem obleśnych gęb i głosów, które codziennie musieli znosić. Mijał już piąty dzień, a oni w końcu zrozumieli, że jadą do Weswood, miasta które tak niedawno opuścili.
Magn nie mógł zrozumieć jak to jest możliwe, że zabił elfów, a został pojmany, przez takich jak on ludzi.
Szóstego dnia, gdy ich oczom ukazało się miasto, ktoś zajechał im drogę. Słońce raziło w oczy tak mocno, że nie mogli rozpoznać kim jest. W pierwszej chwili Magn pomyślał o szeryfie i o tym, że za chwilę zginie, lecz gdy postać podjechała bliżej i odezwała się do nich, zwątpił.
Nie widać było jego twarzy, ikrył ja pod kapturem swojego długiego płaszcza, który już sam w sobie był dziwny. Nie taki jaki noszą tutejsi rewolwerowcy, jego był wełniany jakby pochodził z innej epoki. Rumak którego dosiadał był czarny i chyba największy jakiego Magn widział w życiu.
-Dokąd zmierzacie? – jego głos był cichy i spokojny, można było wyczuć w nim lekką nutę tajemniczości -Siedmiu wspaniałych jeźdźców i wy dwaj nie potrafiący jeździć. Wiecie, że powinniście siedzieć, a nie leżeć? – zaśmiał się cicho pod nosem.
-Nie wiem skąd pochodzisz, kim jesteś, ani dokąd zmierzasz i szczerze mówiąc gówno mnie to obchodzi – odezwał się jeden z mężczyzn, prawdopodobnie przywódca -I niech ciebie także nic nie obchodzi. Podążaj własną drogą, a wtedy unikniesz kłopotów.
-Pochodzę z miejscowości, o której na pewno nigdy nie słyszeliście, a jestem czarodziejem i podróżuję od miasta do miasta, pokazując magiczne sztuczki za pieniądze.
-Nie obchodzą mnie twoje zabobonne sztuczki – przywódca bandy, wyraźnie był zbity z tropu -Przecież magia, dawno przestała istnieć wraz ze starym porządkiem świata, jeżeli w ogóle kiedykolwiek istniała.
-A ja udowodnię ci, że się mylisz, nie tylko istniala, ale wciąż istnieje. Pierwszy pokaz za darmo, za następne ty i twoi kompani będziecie musiel zapłacić.
-Ostrzegam cię, że jeśli mnie oszukasz, albo będziesz chciał naciągnąć, to jedyne na co możesz liczyć to kop w dupę i kula w łeb, albo na odwrót. Rozumiesz?
Czarodziej skinął głową, że rozumie. Wsta na siodle swojego konia, po czym wykonał salto w tył, lądując na ugiętych nogach, wzbił w powietrze małe obłoczki kurzu. Nawet nie spadł mu przy tym kaptur. Rozłożył ręce na boki, z rękawów jego płaszcza widać było tylko czubki palców. Powoli podszedł do mężczyzny z którym rozmawiał i zaczął nucić dziwną melodię i szeptać dziwne słowa. Trzykrotnie obórcił się wokół własnej osi i opuścił ręce. Wszyscy milczeli, zdawało się, że nawet natura czeka na to co się stanie, trawa przestałą falować, a ptaki które i tak rzadko się odzywały, teraz były tak cicho, jakby w ogóle nie istniały.
Mag stał teraz w bezruchu i ciszy, jak w jakimś transie, trwało to pełną napięcia chwilę, a później jakby się ocknął.
-Jeśli zajrzysz teraz do mojego prawego rękawa, ujrzysz prawdziwą złotą kulę, która wiruje na każdy mój rozkaz – powiedział -A jeśli zajrzysz do lewego, ujrzysz srebrną, całkowicie nieruchomą. Pozwolę ci wybrać jedną i zatrzymać, ale jest w tym mały haczyk, bo jeśli wybierzesz złotą, to wcale nie będzie ci łatwo ją zdobyć.
Magn wyszuł w tym coś niezrozumiałego, wręcz dziwnego, bo nie o takiej magii opowiadano mu w dzieciństwie. "Ale przecież to mogły być tylko bajki dla dzeci" -pomyślał.
Porywacz zsiadł z konia i zafascynowany przyłożył oko do lewego rękawa. Przez ułamek sekundy jego twarz wyrażała ździwienia, bo nie zobaczył tam złota, ani nawet srebra. Widział dłoń czarodzieja, zwyklą dłoń, w której spoczywał rewolwer. Wypalił i po chwili znów rozłożył ręce, jednak teraz zamiast czubków palców z rękawów wystawały lufy pistoletów, z prawej wciąż leciał dym. Zanim przywódca padł martwy, czarodziej okręcił się dookoła, tym razem tylko raz, pozostałych sześciu zsunęło się z koni, każdy z czerwoną, dziurawą plamką między oczami.
Czarodziej podszedł do spętanych Magna i Barika. Niewiadomo skąd w jego dłoni pojawił się nóż którym przeciął więzy. Nóż zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił, Magn pomyślał, że w tym dziwnym płaszczu musi być ukryte bardzo wiele specjalnnych kieszeni na broń.
Wreszcie luźne ręce, zesztywniałe mięśnie bolały, ale powolnymi ruchami mężczyźni rozciągnęli się i rozruszali wszystkie swe członki. Magn ledwo stał na nogach, rana po kuli była zaogniona, oparł się o konia ciężko dysząc.
-Kim jesteś? – spytał Barik -I po co nas uwolniłeś?
-Po pierwsze nie uwolniłem was, ale wszystkiego dowiecie się już niedługo, gdy przyjdzie na to odpowiednia pora.
***
Magn, Barik i ten dziwny osobnik siedzieli przy ognisku. Po "uwolnieniu" ich zawrócili do strumyka który minęli po drodze i umyli się. Tak śmierdzieli, że sami nie mogli ze sobą wytrzymać. Zjedli sytą kolację z zapasów, które zabrali porywaczom. Trochę pokrzepieni siedzieli wokół płonącego ognia i mieli nadzieję dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
-No więc panie "czarodzieju" – zaczął Barik -dowiemy się wreszcie dlaczego nas uratowałeś? O co ci chodzi? Chcesz nas teraz zgwałcić?
-Nic od was nie chcę, a w zasadzie jednak chcę. Opowiedzcie mi swoją historię. Kim jesteście i dlaczego tamci was porwali?
-Nie tak szybko! – ze złością powiedział Magn -Ty chociaż znasz nasze imiona, a mu nie wiemy o tobie nic, oprócz tego co widzieliśmy, że nie masz żadnych skrupółów, kłamiesz i zabijasz, ale po co? I jeszcze rządasz odpowiedzi na pytania. W jakim celu to wszystko?
-Moje imię jest tajemnicą, ci którzy je poznali, nie żyją i nikomu go nie wyjawią, a zabijam w imię jedynego i sprawiedliwego boga wszystkich którzy na to zasługują.
Magn zaśmiał się w duchu. Pomyślał, że ten człowiek jest niespełna rozumu i nie jest dla nich groźny, a jeśli uda im sięgo namówić, żeby się do nich przyłączył, będzie ich strzegł i będą bezpieczni, szczególnie z tą jego okaleczoną nogą. Opowiedział mu wszystko z tego feralnego dnia, nie pomijając szczegółów. Mówił o bójce z elfami w saloonie i pomocy krasnoludzkiego barmana, o opuszczeniu miasta i o tym co nastąpiło potem. Starał się być przekonujący, żeby to brzmiało jakby byli ofiarami i nie mieli żadnego wyboru.
Czarodziej wstał, płaszcz zafalował mu na wietrze. Powoli zsunął kaptur ze swojej głowy. Barik nabrał tchu i nie miał odwagi, żeby je wypuścić. Magn rozwarł usta i nie wiedział co powiedzieć. Ich oczom ukazała się się najdziwniejsza twarz jaką kiedykolwiek widzieli. Oczy zbyt duże nawet jak na krasnoluda, uszy lekko spiczaste, ale nie jak u elfa, wąskie usta nie wyrażające żadnych uczuć, a do tego, żadnej zmarszki, miał skórę gładką jak u noworodka, a wszystko poznaczone dużą ilością blizn, niektóre wciąż były świerze. Nos miał zdecydowanie za duży, wykrzywiony w prawo, złamany niejeden raz. Miał jasnobrązowy kolor skóry i mlecznobiałe włosy upięte w krótki kucyk.
-Widzę, że jesteście ździwienie moim wyglądem – powiedział cicho – rzadko kiedy pokazuje twarz zwykłym ludziom. Pozwólcie, że teraz ja opowiem wam o sobie, myślę, że wtedy wiele rzeczy stanie się jasnych. Mam na imię Reno. W moich żyłach płynie krew wielu ras zamieszkujących ten świat, o niektórych z nich pewnie nawet nie usłyszeliście i nie uwierzylibyście w ich istnienie. Nigdy nie poznalem swoich rodziców, wychowałem wiele tysięcy kilometrów na północ w szkole dla sędziów, w której czci się jedynego i prawdziwego boga. Poznałem tam historię świata, dzieje wszystkich ras biorących udział w wielu wojnach.Jednak żadna rasa nie brała udziału w tylu wojnach ile wy, ludzie, a zawsze walczyliście tylko dla pieniędzy, dlatego teraz jest was tak mało i jesteście traktowani przez wszystkich gorzej od psów. Nauczyłem się tam odróżniać dobro od zła, poddawać uczynki osądam i karać je, jeśli zachodzi taka potrzeba. Właśnie dlatego musiałem poznać waszą historię, aby wiedzieć czy w czasach jakie teraz nastały macie odwagę czynić choć trochę dobra i próbować naprawić uczynki waszej "wspaniałej" rasy. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że wasi porywacze byli źli, ale wyrwane chwasty są już przeszłością, trzeba tylko uważać, aby na ich miejscu nie wyrosły inne. Wasza sprawa była trudniejsza, ale i ją po namyśle rozwiązałem. W waszym mieście jest bardzo wiele zła, szeryf również nie stoi po dobrej stronie prawa. Będę musiał odwiedzić to miasto i osądzić mieszkańców. Jednak w tej chwili to nie jest ważne, teraz trwa wasz osąd i o tym powinniście myśleć… Jak już mówiłem, mam na imię Reno i jestem sędzią. Wyciągnął rewolwer i wypalił dwa razy, po czym naciągnął kaptur na głowę wsiadł na konia i odjechał, nie oglądając się za siebie.
Podobno podczas śmierci, widzi się najpiękniejsze momenty swojego życia. Podobno… bo Magn nie widział zupełnie nic. "Może moje życie, nie miało pięknych chwil", słyszał tylko śpiew. Kołysanka jaką śpiewała mu matka, gdy był dzieckiem i miał koszmary. Teraz czuł się podobnie, lecz wiedział, że koszmar już się kończy. Powoli ogarniała go ciemność, a on oddawał się jej z ulgą. Uśmiechnął się…
***
Szeryf nie mógł zasnąć, wszystko przez to, że miał koszmarny dzień, elfowie są oburzeni tym, że jeszcze nie udało mu się schwytać morderców. Jakiś czas temu, wysłał za nimi pogoń i wciąż oczekiwał jakichś wieści.
Na zewnątrz zaczęło grzmieć i zerwał się mocny wiatr, stare okiennice zaczęły głośno trzeszczeć. "Kiedyś je wymienię" -pomyślał gasząc lampę naftową. Czuł, że ta noc będzie zimna, naciągnął sobie na głowę swoją grubą pierzynę, wszyscy wiedzieli, że elfowie lubią ciepło. Czas mijał, a sen wciąż nie przychodził.
Ktoś załomotał do drzwi. "Kogo niesie o tej porze? Chyba, że to moi ludzie wrócili z mordercami, chociaż nie pogardziłbym też jakąś chętną ogrzać mnie ludzką kurwą" -uśmiechnął się na tę myśl i podniósł z łóżka. Nałożył jedwabny szlafrok i swoje ciepłe kapcie. Gdy był już przy drzwiach, zawrócił i wziął rewolwer z pod poduszki – "dla pewności". Zanim jeszcze otworzył drzwi, widział siebie skazującego na śmierć tych podłych morderców, "Może by ich powiesić, a może torturować… sam nie wiem".
Otworzył i ujrzał zakapturzoną postać.
-To ty? Masz ich? Żyją?
-Nie to nie ja, ale nie martw się, spotkałem twoich ludzi i wszystko wskazuje na to, że już niedługo się zobaczycie.
-W takim razie kim jesteś? Przynosisz dobre wieści więc może zechcesz wejść?
-Chętnie. Jestem wędrownym czarodziejem. Dawałem już dziś pokaz w saloonie. Udowadniam ludziom, że magia wciąż istnieje. Dla ciebie szeryfie pokaz za darmo…
To był rewolwer wielostrzałowy, tak na piętnaście nabojów w bębenku? Takiej bronijeszcze nie wymyślono.
Podejrzewam, że muszę się z Tobą zgodzić, bo nie bardzo wiem, o co Ci chodzi.
"Wychylił się zza beczki i wystrzelił kolejne sześć nabojów ze swojego starego rewolweru, jednym z pocisków trafił ostatniego z napastników, smukłego elfa. Dla pewności podszedł do niego i strzelił mu w głowę, tak jak zawsze uczył go tego ojciec. Podszedł także do innych i im zrobił to samo, po czym przeszukał ich i zabrał kilka paczek nabojów i trochę krasnoludzkiego złota. Jedno i drugie uratuje mu życie."
Rewolwery mają z zasady bębenek na sześć nabojów ( rewolwer Naganta - siedem ). Policz. ile razy bohater wystrzelil.
No fakt, masz rację, mój błąd i niedopatrzenie :)