
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Prologus
Zimno mi, pomyślała dziewczynka wkraczając w ciemne i wilgotne zaułki lasu. Odgradzał on wioskę od Wielkiego Świata. Pam zawsze chciała go zobaczyć, lecz nie to było teraz najważniejsze. Matka posłała ją do Vaski, babuleńki mieszkającej na skraju lasu, by poprosić o mleko, miód i zioła na kaszel. Ojciec, kowal, był ciężko chory od dłuższego czasu. Mógł umrzeć w każdej chwili, więc Pam nie zwlekała wcale. Rękami podtrzymywała wielki, gliniany wazon, który niosła na ciemnowłosej główce. Nie wiedziała, do czego sadło osła może przydać się staruszce, ale właśnie tego żądała jako zapłaty. To także był produkt ciężko dostępny w małej wiosce. Co dwa tygodnie kupiec zwany Olgardem, przywoził towary na swoim wielkim wozie. Dzieci wolały się na nim bawić, niźli oglądać artykuły, przeznaczone przecież dla dorosłych.
Ale Pam nie uważała się dłużej za dziecko. Wyruszyła w podróż swego życia, aż do końca tego zaraźliwie kąśliwego lasu. Od zawsze wydawał się jej być niemoralnie niemożliwym, prawie iluzją, rzec można by było. Bajarze mówili, że żyją tu przecudne istotki zwane nimfami, ale jakoś żadnej dotąd nie zauważyła. Będąc już dojrzałą, trzynastoletnią kobietą, nie wierzyła w głupie bajędy chłopów.
Miała też po dziurki w nosie tejże wioski. Nic się w niej nie działo. Cały czas tylko praca i praca, a jak już udawało jej się znaleźć chwilę odpoczynku i czasu dla rówieśników, zwykle trafiała na ludzi głupawych, pozbawionych jakiejkolwiek wyobraźni i zdrowego rozsądku. Niby czemu miałaby się zadawać z bandą dzieciaków grających w berka i wspinających się po drzewach?
Czasem tylko udawało jej się porozmawiać z jedyną, choć trochę taktowną, rozumną i opanowaną osobą. Uważała, że rozumie się z nią bez słów. W takich chwilach musi wkroczyć przeznaczenie. Jedyną osobą, z którą mogłaby spędzić resztę swego życia był Faniss. Sądziła, że skoro jest jej przeznaczony, to musi podzielać jej uczucia.
A matula mówiła, że jest miłym i mądrym chłopcem.
Capitulum I
Kiedy Pam wędrowała w stronę domu, pomijając fakt, że przestał na niej ciążyć wielki gar z oślim sadłem, nie powstrzymała się od rozkoszy powąchania wiosennych, polnych kwiatów rosnących na polance. Przed chwilą skończyło siąpić i, choć trawa była jeszcze dosyć mokra, dziewczynka padła na zimną, wilgotną i nadzwyczaj emanującą świeżością ziemię. Popatrzyła na niebo. Zaczynało się ściemniać, co bynajmniej nie było skutkiem późnej godziny. Gdyby tylko Pam miała to dziwne urządzenie, mogłaby oglądnąć pełne zaćmienie słońca.
Jednego dnia przeżyła coś takiego. Siedziała przy Kamieniu w wiosce razem z Fanissem, który pokazał jej piękno tego zjawiska za pomocą prostego urządzenia stworzonego z pudełka. Chciała teraz powrócić do tej pięknej chwili, kiedy to jeszcze była małym dzieckiem, zaledwie jedenastoletnim. Czas pędził niemiłosiernie, czego za nic nie mogła zmienić, choćby nawet chciała. Jest już dorosła, do tego pewnie niedługo będzie musiała wyjść za mąż. Oby tylko udało jej się związać na resztę życia z odpowiednią osobą.
Bardzo bała się, że w celu podniesienia statusu rodziny, jej opiekunowie zechcą zeswatać ją z synem Lorda, będącego władcą wioski. Taki przypadek mógłby zawadzić przeznaczeniu, poza tym byłby z pewnością złą decyzją. Syn Lorda bowiem był nieco głupawy i nierozgarnięty, do tego leniwy i zupełnie nieuprzejmy. Zakała rodziny, możne by rzec, gdyby nie to, że oczywiście był jedynakiem, a każdy rodzic przekazuje swą wielką i w tym przypadku niepodzielną miłość dziecku. Ludzie w wiosce najprawdopodobniej ucieszyliby się, że nie muszą obarczać tym „przywilejem" swych córeczek. Szczególnie, że rodzina Pam była jedną z biedniejszych w wiosce. Taki układ mógłby wnieść dużo dobrego. Tylko, czy mama i papa są na tyle okrutni, by zlekceważyć uczucia córki? Czyż nie mogliby złączyć więzłem małżeńskim jednej z jej sióstr?
Istniała taka możliwość, jednak Pam była rówieśniczką owego chłopca, co działało na jej niekorzyść. Miała chociaż wielką nadzieję, że Faniss wyrazi przeciw temu bezdyskusyjny sprzeciw.
Co wcale nie znaczy, że była czegokolwiek pewna. Pewność nie jest matką ludzi uczuciowych.
Sen znużył dziewczynkę całkowicie. Przypomniała sobie dzień, w którym zapałała uczuciem do młodzieńca. Przeznaczenie wzięło wtedy górę nad zdrowym rozsądkiem. Pam była wtedy drobną, trochę niezdarną dziewczynką, a Faniss – trochę starszym od niej, uśmiechniętym chłopcem.
– Nic ci się nie stało? – zapytał schylając się do leżącej na ziemi i syczącej z bólu Pam.
– Boli! – krzyknęła dziewczynka i zaczęła płakać. Dopiero gdy wstała, chłopiec zauważył lekko krwawiącą ranę na jej kolanie.
– Wiem, wiem. Nie martw się, zaraz coś na to poradzę. Przestanie boleć.
Faniss odbiegł prędko w stronę chaty. Pam ocierała swoją opuchniętą twarzyczkę z łez. Nie rozumiała do końca, co się wokół niej dzieje. Ból powoli mijał i jej ciało napłynęła fala ogromnego szczęścia, gdy tylko zobaczyła chłopca. Uśmiechał się sennie i niósł w ręce białe zawiniątko.
– Opatrzę ci tę ranę, ale pod jednym warunkiem – orzekł do niej.
Pam popatrzyła na niego znacząco ogromnymi ślepiami na znak, że rozumie.
– Gdy sobie coś zrobisz, od razu mnie zawołaj.
Teraz Pam doskonale wiedziała, że okrutny ból rozrywał jej biedne serduszko i duszę. Był to ból związany z istnieniem i nieomal nieszczęśliwą miłością. Źle jej było z faktem, iż Faniss okazywał jej najwięcej uczuć, gdy była dzieckiem. Chciała, by tak pozostało na zawsze. Do tego, nie miała zupełnie nikogo, komu mogłaby powiedzieć o swoich problemach.
Otworzyła spokojnie oczy. Zaćmienie słońca już przeminęło, lecz nie została porażona przez promienie. Tuż nad jej ustami zwisały końcówki śnieżnobiałego włosia. Popatrzyła wyżej. Ujrzała spierzchłe, pąsowe usta drgające nerwowo. Skóra niebiańsko magicznej istoty lśniła, jakby zrobiona była ze srebra. W oczach można było utonąć; ogromne i głębokie były, ot co. Purpura tęczówek przyciągała każdą najmniejszą istotę. W śnieżnobiałych włosach odbijała się tęcza i zieleń trawy. Były mokre od rosy. Zaś ubrania dziewczęcej istotki liche były i potargane, jakoby zrobione ze szmaty. Nie godziło się chodzić tak pięknym istotom w łachmanach. Rozmyślając o tym Pam zauważyła szkarłatnoczerwoną plamę w okolicy żeber. Przestraszyła się.
– Co ci jest? Zraniłaś się? – pytała nerwowo dziewczynki. Ta patrzyła tylko ogromnymi ślepiami nań z przerażeniem.
– Powiedzże coś! Skąd jesteś? – krzyczała Pam bezmyślnie.
– Slea'th tir lo'oma.
Melodyjny, słaby głosik wydobywał się z ust dziewczynki.
– Co? – zdziwiła się Pam – Nic nie rozumiem! W jakim języku ty mówisz?
– Lut'hen! Lut'hen! – krzyczała istotka.
Pam nie miała pojęcia co zrobić. Dziewczynka z krwawa raną w okolicy żeber umierała na jej oczach, a ona nie wiedziała, co czynić. Przecież musiał istnieć jakiś sposób na uratowanie biedactwa! Do wioski było zbyt daleko, pomocy także nie ma co tu szukać. Strach pogrążył ją całkowicie. Przypomniała sobie słowa Fanissa i błagała Boga, by i tym razem ją uratował. Nadaremnie.
Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Nadeszła chwila determinacji. Pam urwała kawałek materiału ze swojego poncza i owinęła nim białowłose dziecko. Ledwie żyjąca i prawie omdlała istota osunęła się na ziemię. Trzynastolatka zdała sobie sprawę, że nie umie jej pomóc. Nikt nie nauczył jej, jak zajmować się chorymi, opatrywać rany i robić tym podobne rzeczy. Tym zajmował się Morath, wioskowy szaman. Tylko on znał magię liści, ziół i eliksirów zdrowotnych. Pomijając jego wychowańca, Fanissa, który jednak nie miał tak rozległej wiedzy.
Pogrążona w głębokiej depresji Pam ujrzała nagle światłość, jakoby przynoszącą wybawienie unoszącą się naprzeciw jej oczu. Pochodziła ona od złotych płatków przepięknego, lśniącego kwiatu wyróżniającego się wśród innych. Zwykłe rośliny wyglądały przy nim licho i gdyby tylko posiadały uczucia, na pewno by mu zazdrościły. Pam zerwała się szybko z ziemi i podbiegła do kwiatu. Ten wypuścił złoty pyłek i szepnął do niej:
– Kwiat mój zmieszaj z mlekiem i miodem, wywar sporządź i uratuj moje dziecko. Wdzięczna będę ci na wieki. Podaruję ci medalion, który chronić cię będzie przed niedogodnościami losu. Błagam, gdy umrę, zaopiekuj się mym dzieckiem.
Dziewczynka zerwała kwiat i zmieszała go z mlekiem i miodem. Podała wywar istotce i czekała. Popatrzyła jeszcze raz w miejsce, gdzie rosła roślina, lecz nie było już po niej żadnego śladu. Nawet złoty pył zniknął całkowicie.
Na jej szyi wisiał złoty, błyszczący medalion w kształcie muszli.
Po paru minutach, istotka odkaszlnęła znacząco na znak, że żyje. Ujrzawszy Pam obnażyła małe kły i zasyczała groźnie. Odskoczyła od niej i machała pazurami w stronę dziewczynki niczym kocur. Pam nie bała się, ale była nieco zdziwiona.
– Czy to znaczy, że nic ci nie jest? – spytała istoty. – To dobrze… Martwiłam się, że nie żyjesz.
– Gh'weiya! Gh'weya! – krzyczało stworzenie w obcym języku.
– Nie rozumiem, co do mnie mówisz – wytłumaczyła Pam. Ostrożnie zbliżyła się do istotki. Ta jednym ruchem drapnęła jej rękę ostrymi pazurami. Co prawda nie wypływało dużo krwi, ale rana była głęboka. Pam zaczęła głośno płakać i szybko pobiegła w stronę wioski. Istota włóczyła się za nią ostrożnie, jakby z ciekawości. W końcu podążyła za nią aż do osady.
Capitulum II
Faniss, uczeń wioskowego szamana Moratha, był mocno sfrustrowany zaistniałą sytuacją. Nie miał pojęcia, co mógł uczynić nie tak. Zwykle przykładał się do pracy i wychodziło mu to dobrze, jednak tym razem… Poza tym dawno już nie widział swojej znajomej. Cały czas uczył się o ziołach i pomagał szamanowi w okultystycznych rytuałach i leczeniu. Chwilami, gdy znajdywał odrobinę wolnego czasu, chodził do lasu i polował. Z rzadka przynosił jakąś sarnę lub borsuka. Jednak nie był już tym samym człowiekiem, co kiedyś. Czas zmieniał go i działał na niekorzyść, bo – choć sam wybrał zawód szamana – samotność doskwierała mu w prawie każdej chwili jego życia. Zmienił się także jego tok myślenia i charakter uległ ponownemu ukształtowaniu. W dzieciństwie był miłym, zawsze uśmiechniętym chłopcem, a teraz spoważniał znacząco i stał się dużo mniej emocjonalny, jakby wyprany ze swoich uczuć. Niektóre oczywiście pozostały w nim do tego dnia, jak choćby nieodparta chęć bliskości z drugim człowiekiem.
Wszystko to wynikało z faktu, iż Morath nie był zbytnio rozmowny. Zajmował się wyłącznie swoją pracą i ewentualnie parzeniem zielonej herbaty oczyszczającej umysł z trosk mniejszych i większych. Swoją pracę wykonywał znakomicie, od pokoleń służył radą i pomocą wiosce. Pewnie z powodu długiego odizolowania nie był w stanie zrozumieć potrzeb chłopca. Nie szkodzi, przyzwyczaił się już do tego, ale chciał mieć przyjaciela.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos małych stópek mocno stąpających po ziemi. Człowiek widocznie zbliżał się do chaty starego mistrza. Późną wiosną nie było w niej drzwi. Zamiast nich wisiały sznury różnokolorowych koralików denerwująco uderzających o siebie podczas poziomych ruchów powietrza. Faniss wyszedł człowiekowi naprzeciw. Akurat okazała się nim Pam, jego dawna przyjaciółka. Zdziwił się na jej widok. Potem ujrzał głęboką ranę na jej ręce i wyschnięte doliny łez spływających niegdyś po policzku. Spoważniał znacząco i zmrużył lekko oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Co się stało? – spytał poważnie. Pierwszym odruchem dziewczyny było ostrożne cofnięcie się i głośne wciągnięcie powietrza przez usta. Wiatr mocno zawiał nad jej głową i nasunął jej niedługie włosy na twarz. Faniss popatrzył teraz w dal, dostrzegając wśród drzew kryjącą się istotę. Oczywiście, wydawała mu się piękna, ale trochę podejrzana. Jej słodkie, purpurowe oczy wpatrywały się w niego z błaganiem pomocy.
– Wejdź – rzekł do rannej dziewczynki. – Koleżankę też zaproś.
– Co? – zdziwiła się Pam. Popatrzyła za siebie. – To nie jest moja…
– Nieważne. Jest ranna, muszę ją opatrzyć – powiedział chłopiec i wszedł do chaty znów zawadzając o irytujące ozdóbki. Pam wbiegła za nim do mieszkania.
– Ale ona jest niebezpieczna! Zraniła mnie! – tłumaczyła nachalnie chłopcu.
– Nie wygląda na groźną istotę.
– Ale taka jest – smarknęła Pam i pociągnęła nosem. Istota pojawiła się w wejściu.
– Zapraszam – rzekł Faniss zachęcając istotkę ręką. Ta zrozumiała gest i podeszłą ostrożnie do niego.
– Co ci się stało? – spytał z troską chłopiec.
– Ona nie mówi – wyjaśniła Pam. Istota syknęła na nią.
– Es ab'bvil tustem kres – powiedziała cicho.
– Przecież słyszę, że mówi – zdziwił się Faniss.
– Ale nie w naszym języku – napierała Pam.
– Jak masz na imię? – spytał chłopiec nie zwracając uwagi na koleżankę. Istota popatrzyła się na niego ze zdziwieniem. – Ja, Faniss.
Nadal nie reagowała.
– Przedstaw się jej – zalecił Pam.
– Pam. Ty? – powiedziała trochę niezadowolona.
– Rino – wydukała istotka pojąwszy, co ludzie mają na myśli.
– Rino? – zdziwił się Faniss – Bardzo ładnie. Teraz połóż się tu.
Istota posłuchała.
– Idę po napar z ziół, potem zszyję ci rękę – wyjaśnił chłopiec wychodząc z pomieszczenia.
Nie zostawiaj mnie z tą bestią, pomyślała Pam. Przez chwilę siedziała na małym taborecie wpatrując się w ziemię. Później spojrzała na Rino, która widocznie zwróciła wzrok w inną stronę.
– Powinnaś mi podziękować – odparła w końcu naburmuszona Pam. – To dzięki mnie jeszcze żyjesz.
– Ghei'tt – odpowiedziała Rino, jakby zrozumiała, co miała na myśli dziewczynka.
– Ghei'tt? – powtórzyła Pam ze zdziwieniem. Nie domyślała się, co to znaczy.
– Ghei'tt – odparła nieśmiało istotka wstając i podając dziewczynce śnieżnobiałą stokrotkę.
Dziękuję.
Słowo to odbijało się w głowie Pam jak echo. Czy to całe „Ghei'tt" właśnie to oznacza? Nawet jeśli, co miała na myśli? Naprawdę podziękowała?
Obie stały przez chwilę w milczeniu. Pam z niedowierzaniem wpatrywała się w istotkę, a ta z zakłopotaniem spuściła główkę w dół. Po chwili przyszedł Faniss z drewnianą miską w ręce.
– Zioła – rzekł lakonicznie nie odnajdując się w sytuacji. Wyrwało to Pam z zamyślenia. Popatrzyła teraz na chłopca.
– Co się stało? – zapytał, zauważając to.
– Nic – powiedziała dziewczynka odwracając głowę.
– Musisz chwilę poczekać, Pam. Aleś ty niecierpliwa – powiedział Faniss i podszedł do Rino.
– Masz. Wypij to – odparł wręczając istotce miskę. Ta popatrzyła do środka, podmuchała, i rzekła:
– Ghei'tt.
Później wypiła jej zawartość z niejakim zdziwieniem prawdopodobnie wynikającym ze smaku.
Czyli, to naprawdę oznacza „Dziękuję"?
– Teraz zajmiemy się twoją ręką, dobrze? Doczekałaś się.
– A czy będzie bolało? – spytała z podejrzliwą, acz słodką minką.
– Oj, będzie, będzie – odpowiedział Faniss przekornie.
– To nie! – krzyknęła zestrachana i złapała się za rękę.
– Jeżeli tego nie zrobię, to wda ci się zakażenie i umrzesz – wyjaśnił poważnie Faniss. Pam popatrzyła na niego ze strachem w oczach. Czemu on mówi jej coś takiego? Zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią.
– Dobrze.
– Zuch dziewczyna – odparł Faniss z rzadkim u niego ostatnio uśmiechem.
Nie chcę, żebyś umarła.
– Fre'ea tuu Faniss – wtrąciła Rino. – Kitto.
– Wiesz, co powiedziała? – zapytała dziewczynka.
– Chyba coś o mnie – stwierdził zakłopotany chłopiec. Pam uśmiechnęła się. Faniss stawał się taki jak dawniej. Uśmiechnięty, troskliwy, uroczy… Miły.
– Hi fre'ea go Faniss. Faniss, fre'ea tuu Pam.
Ludzie wybuchnęli śmiechem.
– Chodź, Pam. Zszyję ci w końcu tą rękę – rzekł chłopiec siadając na stołku. Pam wzięła sobie drugi.
– Fre'e – dodała Rino szczęśliwym i rozmarzonym głosem. Czuła w swoim sercu coś nowego; nić porozumienia między ludźmi a nią. Napełniało ją to szczęściem. Jeszcze nigdy nie miała przyjaciół. Po chwili zasmuciła się trochę.
Es gh'yoo jakim d'a, pomyślała.
Capitulum III
Pam nie była w szamańskiej chatce już od dwóch tygodni. Miała mnóstwo pracy, gdyż zbliżały się zbiory i trzeba było wszystko przygotować. Bardzo cieszyła się z ponownej wizyty u Fanissa. Szczególnie, że była tam także jej najlepsza przyjaciółka.
Przez ostatni kwartał udało jej się rozwinąć nową, piękną znajomość. W końcu obiecała, że zaopiekuje się Rino, więc musiała dotrzymać słowa. Ponadto, Faniss…
Już prawie stał się taki jak dawniej.
– Gh'weiya Faniss – popędzała chłopca Rino. – Zaraz Pam tir't tutaj!
– Dobrze, dobrze – mówił chłopiec bez przekonania. Tak naprawdę, bardzo cieszył się z wizyty Pam. Miał jej coś ważnego do powiedzenia. Dwutygodniowa rozłąka powoli doprowadzała go do szału, jednak rozumiał jej powód. Chciałby wyrwać Pam spod protektoratu tego przeklętego Lorda, jednak ktoś taki jak on nic nie mógł zrobić. Wściekał się na samą myśl o swojej bezsilności.
Wszystko stało się dwa miesiące temu. Tajgryfs zaatakował wtedy rodziców Pam idących do Czarnego Lasu po zielne jagody. Po ich śmierci Lord zdecydował się ją przygarnąć, jako że także stracił swoje dziecko. Pam długo nie mogła się po tym pozbierać. Faniss był wdzięczny małej białowłosej istotce za pomoc. Była wtedy przy niej i odnalazła jej zaginiony uśmiech. Sam nie był w stanie tego zrobić. Chłopiec był trochę zazdrosny o Rino, jednak cieszył się, że Pam ma taką przyjaciółkę jak ona.
Dźwięk poruszanych przez wiatr nowych dzwoneczków wiszących przed chatką wskazywał na obecność osoby. Faniss zerwał się, by powitać dziewczynkę, jednak Rino uprzedziła go. Wychodząc z chatki zobaczył, jak istotka rzuca się do uścisku z przyjaciółką, krzycząc „Pam! Tir'te hi!" na cały głos. Uśmiechnął się opierając o belkę. Widział niemałe szczęście na twarzach obu dziewczynek. Gdy Pam przebywała tutaj, była bezpieczna. A on zawsze chciał otaczać ją braterską ochroną.
– Pam – powiedział spokojnie, gdy ta wyrwała się z uścisku Rino. – Musze z tobą porozmawiać w cztery oczy.
Dziewczynka zdziwiła się nieco, ale przyjęła to do wiadomości.
– Ker'te – powiedziała do istotki.
– Ki? – spytała. – Ki?!
– Muszę porozmawiać z Fanissem o ważnych sprawach.
– Rino też tam być men'ne! – upierała się istotka.
– Chcę porozmawiać z nią sam – wtrącił oschle Faniss.
– Faniss! Hi być yor'gg! Bardzo, bardzo yor'gg!
– Yor'gg? – zdziwił się Faniss.
– Rino! Nie wolno tak mówić o pleyg'em!
– Pleyg'em? Możecie mówić w naszym języku? Wiecie, że prawie nic z tego nie rozumiem! – narzekał chłopiec.
– Dobrze – zgodziła się istotka, przytuliła jeszcze raz dziewczynkę i pobiegła do Czarnego Lasu.
Faniss i Pam zostali sami.
– No więc… O czym chciałeś ze mną porozmawiać? – spytała zdenerwowana dziewczynka.
– Pamiętasz jeszcze jak śpiewałaś „ Mój Janiczku drogi"? – zapytał chłopiec wpatrując się w przestrzeń przed nim. – Zamieniłaś to na Fanissku.
– A ty grałeś na frocku – dodała dziewczynka.
– Niedługo Hastam Dussan – oznajmił z przejęciem i smutkiem w głosie. – Myślisz, że Lord znowu nakaże przeszukać wioskę?
– Mam pewność – powiedziała Pam z powagą w głosie. – Rozmawiał o tym ze starszyzną wioski. Martwię się o Rino.
– Nie musisz, ukryliśmy ją dobrze. Nie przyjdzie do chaty Moratha.
– Przyjdzie. Wiem o tym. Już nakazał to zrobić chłopom.
– Pam… – zaczął chłopak spoglądając na nią. – Odejdź od niego. Zamieszkaj tutaj, Morath na pewno się zgodzi. Razem ze mną i Rino…
– Nigdy mi nie pozwoli – odparła ze zdenerwowaniem. – Ma wiele korzyści z mojego mieszkania tam.
– A pamiętasz jeszcze, co ci obiecałem w dzieciństwie? – spytał Faniss.
– Złożyłeś mi wiele obietnic – zauważyła Pam.
– Zawsze chciałaś zobaczyć Wielki Świat, prawda? Obiecałem, że wyrwę cię z tej przeklętej wioski.
– A co z Rino? – zapytała dziewczynka patrząc w stronę lasu.
– Weźmiemy ją ze sobą – powiedział Faniss.
– Ona tego nie wytrzyma. Jest zbyt słaba – smarknęła Pam.
– Pam, nie musisz mnie lubić, szanować, czy cokolwiek innego… – zaczął Faniss – Tylko pozwól mi siebie chronić.
– A ty pozwól mi chronić ją – powiedziała poważnie Pam. – Obiecałam.
– Przysięgam, że zabiję każdego, kto skrzywdzi którąś z was – rzekł Faniss.
– Daj spokój, Faniss. Chroń ją.
– To twoja najlepsza przyjaciółka. Tylko dlatego.
– Więc proszę cię – odezwała się. – Znajdź ją dla mnie.
Faniss przytaknął i ruszył w las.
Capitulum IV
Księżyc oświetlał polanę poprzez konary drzew. Rino lubiła bawić się w jego promienistym blasku. Kwiaty osiągały wtedy największą piękność.
– Es tir'te, Jorg'ga – powiedziała z uśmiechem.
– Tir't hlam' es'so Morg'ga – odpowiedziało jej złociste niebo.
– Es jakim d'a kres in'ni – przyznała się.
– Ki? Hi term'e gh'oilla fun res's, day'o kres?
– Dem'o Jorg'ga… – mówiła Rino przez łzy – Es fre'ea d'a!
– Fre'ea? Es'so Morg'ga, res's zan'n jungend'dabille! Day'a gh'yoo dor'dda lhei'i his'sa numda'rr?
– Jorg'ga, kres! Yad'do!
Matka nie posłuchała. Na ziemię zstąpiło złote światło i pojawił się w nim chłopiec o niezbyt długich blond włosach. Był tak samo piękny jak Rino i bardzo do niej podobny. Tyle, że jego oczy nie były niewinnie fiołkowe. Przepełniał je ciemny brąz mający coś wspólnego ze szkarłatem. Była w nich zawarta ogromna ilość nienawiści i żądzy krwi. Chłopiec zstąpił na ziemię. Był nagi, lecz nie przeszkadzało to nikomu.
– Menmar… – rzekła Rino.
Chłopiec przemówił.
– Witaj, yumda'rr. Matka każe cię pozdrowić. Mówi też, by wybić ci z głowy te durności.
– Jakie durności? O czym ty mówisz? – zdziwiła się istotka.
– Więc pleyg'em nauczyli cię mówić w ich języku. Ciekawe… Aż tak jesteś im bliska?
– Fre'ea d'a! – krzyknęła przejęta.
– Miłość? Chyba w dupie, es'so yumda'rr. Nie łódź się, że pleyg'em żywią do ciebie jakieś firin'nge. Chcą cię wykorzystać, ot co. D'a nie są warci czegokolwiek.
– Nieprawda! – krzyknął Faniss podsłuchujący całą rozmowę.
– Res's zan'n twój oblubieniec? – zapytał Menmar z pogardą w głosie.
– Co? – zdziwił się chłopiec. – Nie. Jestem tylko znajomym jej przyjaciółki.
– Faniss zan'n rew'rea! – krzyczała zapłakana Rino.
– Bzdura, yumda'rr! Pleyg'em są zakłamani! – wrzeszczał Menmar ze złością – Wykorzystają cię i zostawią.
– Kres, numda'rr. Es fre'ea d'a.
– Sprzeciwiasz się swoim? Jak możesz? Myślisz, że Jorg'ga ci to wybaczy?
– Nie chcę jej – oznajmiła Rino hardo. – Jorg'ga nic już dla mnie nie znaczy.
– To dzięki niej istniejesz! Rób, co do ciebie należy – upierał się Menmar.
– In'ni kres! – sprzeciwiała się istotka – Jakim in'ni kres d'a!
– Shl'eadde – stwierdził Menmar.
Rino upadła na klęczki. Chłopiec chciał do niej podbiec, jednak drogę zagrodził mu wysłaniec Jorg'gi. Złożył palce razem i wbił dłoń pomiędzy żebra Fanissa. Ten upadł na kolana krwawiąc obficie. Menmar uderzył go jeszcze raz w twarz i kopnął w brzuch. Na jego twarzy widniał szaleńczy uśmiech zwycięstwa. Był szczęśliwy, że mógł wytępić jednego z pleyg'em. Sprawiało mu to ogromną satysfakcję.
Rozległ się krzyk pełen bólu. Rino odwróciła się w stronę źródła i z przerażeniem podbiegła do rannego Fanissa.
– Faniss! Nie umieraj, yad'do! – nalegała.
– Twoje prośby nic nie wniosą, yumda'rr – odrzekł jej brat. – Twój oblubieniec jest zgubiony.
– Nie jestem jej… – mówił Faniss przez łzy – Wiesz, Rino?
Istotka pokiwała białą główką potwierdzająco.
– Hi fre'ea Pam – powiedziała.
– Tak, cokolwiek to znaczy.
– Ale… – zaczęła – Es fre'ea tuu, Faniss.
– Zawsze się zastanawiałem, jakie znaczenie mają te słowa – oznajmił chłopiec słabym głosem.
– Kocham cię – wyjaśniła Rino.
– Cóż, ja ciebie też. Jak siostrzyczkę.
– Bro'illa numda'rr – powiedziała płacząc.
– Co?
– Żegnaj, braciszku – odparła.
– Powiedz Pam, że es fre'ea ją. Bardzo i od zawsze.
– Urv – smarknęła Rino.
– Ghei'tt, Rino – rzekł Faniss ostatnim tchem i umarł. Rino jeszcze chwilę wpatrywała się w jego martwe ciało. Potem zamknęła mu oczy i przytuliła się do jego głowy. Płakała tak, jak nigdy dotąd.
Zginąłeś, przyjacielu, z mojej winy. Nie spojrzę jej w twarz, nie dam rady, myślała.
Ona ci wszystko wybaczy. Prześlij jej moją wiadomość, proszę, odpowiedziały jej ostatnie, prawie umarłe myśli. Potem rozpłynęły się w jej sercu.
– Cóżeś ty zrobił, Menmar? – zapytała gniewnie.
– Wykonałem bezpośredni rozkaz Jorg'ga. Na razie pozwolę ci żyć w hańbie, yumda'rr. Zaczekaj, wrócę kiedyś, by zabić ciebie i resztę pleyg'em.
Po tych słowach rozpłynął się w cieniu.
Rino uciekła co sił w nogach z powrotem do wioski. Będąc już blisko, na skraju lasu, zatrzymała się na chwilę i oparła o drzewo, by odetchnąć. Naprzeciwko niej stała chata Moratha, a przed nią jej najlepsza przyjaciółka wyczekująca jej powrotu. Rino paraliżował strach i ogromne poczucie winy.
– Nareszcie jesteś! – krzyknęła szczęśliwa Pam. – Martwiłam się o ciebie. Gdzie jest Faniss? Przecież poszedł cię poszukać.
Tego pytania istotka obawiała się najbardziej.
Prześlij jej moją wiadomość.
Odbijało się w głowie Rino.
Ghei'tt.
– Faniss? Es nie spotkałam jego po drodze.
Capitulum V
Hasam Dussan.
Żniwa skończyły się pomyślnie i ludzie zbierali się, by podziękować za to wyższym bóstwom.
W wiosce mówiono, że Faniss zaginął lub nie żyje.
Pam starała się o tym nie myśleć.
Rino zaś nadal ścigało poczucie winy. Było tak wielkie, że nie potrafiła nawet spojrzeć dziewczynce w oczy. Miała przekazać jej wiadomość od Fanissa, lecz tego nie zrobiła. Bała się, że Pam znienawidzi ją za to. W końcu jego śmierć była winą Rino.
Dziewczynka zaś przejęła obowiązki ucznia szamana i zamieszkała na stałe w chatce razem z Rino. Musiała ją chronić szczególnie w tym dniu rozpoczynającym festiwal.
Usłyszała kroki i zlękła się tak bardzo, że kazała Rino wejść do kufra. Nie wiedziała, czy to cokolwiek pomoże. Dzwoneczki zastukały o siebie na wietrze.
– Witaj, młoda damo – rzekł do niej jeden z wchodzących chłopów. – Czy zastaliśmy może Moratha?
– Mistrz czeka na panów. Proszę tędy – wskazała ręką na przejście. Dym uniemożliwiał widoczność i śmierdział niemiłosiernie. Dziewczynki przyzwyczaiły się już do tego. Szaman uwielbiał palić.
– Witam, mistrzu Moracie – powiedział drugi z nich wchodząc do pomieszczenia.
– Witajcie, mieszczanie – odparł do nich szaman głosem staruszka. – Jak sądzę, po radę przyszliście do mnie.
– Tak naprawdę, z pytaniem zawędrowaliśmy do mistrza – odrzekł chłop.
– Z pytaniem? Dziwne to bardzo jest. O co zapytać chcieliście, drodzy moi?
– Czy w naszej wiosce jest jakaś magiczna istota, mistrzu Moracie? – zapytał mężczyzna II.
– Jest li istotka – zaczął Morath. – W mojej chatce siedzi.
– Przecież to dziewczę to córka Lorda, ni żadna istotka jakaś – zauważył chłop I.
– Lecz istotka do tknięcia jest nie – przestrzegł ich Morath. – lordowi powiedzcie, że zabić nie może ją. A teraz, do widzenia żegnam panów. W opiece mej bądźcie i na nią zasłużcie.
Zdezorientowani mężczyźni wyszli z chaty i pobiegli do Lorda. Ten powiedział im tylko:
– Zabić. Znaleźć i zabić.
Mieszczanie zebrali się i poszli do Czarnego Lasu. Wzięli piki, kusze, siekiery i pochodnie.
Mała białowłosa istotka imieniem Rino wybiegła pobawić się na polanie w lesie. Nie była świadoma absolutnie niczego.
Capitulum VI
Mgła zarosła pole. Wyglądała jak na obrazie, na którym artysta chciał oddać całą nierealistyczność świata. Rino była sama. W oddali widziała niewyraźne czerwone płomyki i słyszała ciche pomruki. Deszcz zaczął padać.
Była całkiem sama.
Dopóki nie zobaczyła ich.
Setki biednych, starych ludzi pragnących jej śmierci. Pleyg'em, którzy przybyli tu, by ją zabić.
Bezbronność Rino nie dawała jej szans na przeżycie.
Lecz oto z mroku nadeszło światło. Światło piękne i prawdziwe. Tak prawdziwe, że aż niosące zgubę. Zgubę narodu. Zgubę pleyg'em.
Tak, to setki Dzieci Kwiatów, nowonarodzone dziedzictwo leśnych nimf, nagie i bezlitosne, trzymające w garści łuki i zabijające z uśmiechem na twarzy. Tak, to one wytępią wroga najlepiej, jak potrafią. Oddane są bowiem swej matce.
Dzieci Kwiatów są jak elfy, nigdy nie wyginą, gdyż zawsze będą trzymały się razem.
Ukazał się obok Rino najbliższy jej brat, Menmar i orzekł do niej w znajomym jej języku:
– Pleyg'em zan'n yor'gg. Thinn'oi, Rino. Gh'weiya!
Jakiś pleyg rzucił siekierą. Płuco zostało przebite, nie zdążyła posłuchać braciszka.
Obietnica nie została dotrzymana.
Przepraszam, Faniss. Nie zdążyłam. Nie zdołałam. Nie dowie się tego.
Numda'rr złapał jej biedne ciałko ostatni raz w ramiona i trwał przez minutę w ciszy po jej stracie. Potem zaczął zabijać.
Nie dla Jorg'gi, ale dla zemsty.
Dzieci Kwiatów nigdy nie ponoszą klęski.
Epilogus
Chwilę potem na miejsce to przyszła Pam. Widziała zwłoki swych sąsiadów, ludzi, którzy byli dla niej mili, a nawet parę dzieci. I jedną małą istotkę, o splamionych krwią, niegdyś śnieżnobiałych włosach. Dzisiaj – straciły już swój blask.
Dzieci Kwiatów wygrały rewolucję.
Zabijały.
Śmiały się z tego.
Splamiły swe nagie, piękne ciałka krwią i hańbą.
Były szczęśliwe jak nigdy dotąd.
Zrujnowały życie setkom ludzi.
Odeszły.
Odeszły w niepamięć.
Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Pam nigdy nie spotkała istotki. Może żyłaby teraz szczęśliwie z Fanissem gdzieś w Wielkim Świecie. Ale ją spotkała.
I także umarła.
A umarła w bardzo zwyczajny sposób.
Konar drzewa wbił się w jej gardło.
I ziemia znów spłynęła krwią pleyg'em,
W miejscu, gdzie naszyjnik w kształcie muszli spoczął na ziemi, narodził się nowy, silniejszy złoty kwiat Jorg'ga. Żywił się krwią wszystkich tych ludzi.
A także swej najstarszej córeczki.
Może kiedyś kolejny pleyg nabierze się na jej podstęp.
Slea'th tir lo'oma.
To podstępny spisek.
Finis.
Słowniczek nieznanych słówek.
Ghei'tt – dziękuję
Fre'ea – kochać
Fre'e – miłość
Es – ja
Hi – ty
D'a – ich, oni, wy
Tuu – cię
Kitto – na pewno, z pewnością
Ab'bvil – rozumieć
Tustem – nic
Kres – nie ( s jest tutaj nieme) [kre]
Ur'v – tak
Lut'hen – pomoc
Go – też, także
Gh'weiya – szybko, szybciej
Gh'yoo – musieć
Jakim – zabić
Tir't – przychodzić
Ker't – zostać
Ki – dlaczego, czemu, z jakiego powodu
Men'n – chcieć
Yor'gg – okrutny
Pleyg'em – ludzie
Pleyg – człowiek
Jorg'ga – matka
Morg'ga – córka
Hlam – dobrze
Term' – zostać
Es'so – moje
His'so – twoje
In'n – móc
Dem'o – ale
Fun – po, dla
Res's – to
Day'o – czyż
Zan'n – być
Day'a – czy
Gh'oilla – stworzyć
Dor'dda – zesłać
Numda'rr – brat
Yumda'rr – siostra
Yad'do – proszę
Jungend'dabille – niedopuszczalne
Lhei'i – tutaj
Firin'nge – uczucia
Rew'rea – miły
Shl'eadde – trudno, szkoda
Bro'illa – żegnaj
Thinn'oi – uciekać
- Od zawsze wydawał się jej być niemoralnie niemożliwym, prawie iluzją, rzec można by było. - jak las może być niemoralny i do tego niemoralnie niemożliwy?
- Czasem tylko udawało jej się porozmawiać z jedyną, choć trochę taktowną, rozumną i opanowaną osobą. Uważała, że rozumie się z nią bez słów. W takich chwilach musi wkroczyć przeznaczenie. Jedyną osobą, z którą mogłaby spędzić resztę swego życia był Faniss. Sądziła, że skoro jest jej przeznaczony, to musi podzielać jej uczucia. - czytalem po kilka razy, a i tak nie mogę wyłapać sensu w tym fragmencie?
- Kiedy Pam wędrowała w stronę domu, pomijając fakt, że przestał na niej ciążyć wielki gar z oślim sadłem, nie powstrzymała się od rozkoszy powąchania wiosennych, polnych kwiatów rosnących na polance. - skoro pomijamy zbędny balast, to po co o nim pisać?
- Przed chwilą skończyło siąpić i, choć trawa była jeszcze dosyć mokra, dziewczynka padła na zimną, wilgotną i nadzwyczaj emanującą świeżością ziemię. Popatrzyła na niebo. Zaczynało się ściemniać, co bynajmniej nie było skutkiem późnej godziny. Gdyby tylko Pam miała to dziwne urządzenie, mogłaby oglądnąć pełne zaćmienie słońca. - What the what? Dziewczyna kładzie się na mokrą i w ten słońce zachodzi, ta to ma moc ;) Pewnie jak wstanie to słońce.
- Miała chociaż wielką nadzieję, że Faniss wyrazi przeciw temu bezdyskusyjny sprzeciw. - Zamierzona gra słów?
I jeszcze więcej perełek by się znalazło, ale nie chce mi się już ich wypisywać.
Rozumiem, że autor chce aby jego tekst był wyjątkowy, ale po co od razu te dziwne słowa jak: prologus i capitulum?Czy stary, dobry prolog i rozdział nie wystarczą, po co ten prologus magickus?
Co do treści, to bajka o nieszczęśliwej dziewczynce nie przypadła mi do gustu, przykro mi.
A ten słowniczek, to już pozostawię bez komentarza.
Słowniczka nie skrytykuję, Autor chciał ułatwić odbiór, to dołączył. Ale reszta, czyli tekst... Słabieńko. IpMan tylko przykłady podał. Też jeden przytoczę: (...) odparł do nich (...) --- po jakiemu to? W atrybucji dialogowej?
Do generalnego remontu.