- Opowiadanie: Agroeling - Czarodziej i Lichwiarz - Część I

Czarodziej i Lichwiarz - Część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodziej i Lichwiarz - Część I

Rozdział 1 

 

Czarodziej doszedł do głównego placu w Wananok i przystanął przed cierpliwie czekającym nań zgromadzeniem mieszczan.

– Oto przybyłem. Jestem Ranton, wasz nowy czarodziej – oznajmił, wodząc wzrokiem po ludziach, których odtąd miał strzec od złego.

Obserwowali go z dziwnym napięciem. Ich stężałe oblicza przypominały maski. Czarodziej nie wiedział, co o tym sądzić. Czyżby się go bali? Chyba nie, był jeszcze bardzo młodym mistrzem sztuki czarodziejskiej i na pewno nie wyglądał zbyt groźnie. Przypuszczał, że to sytuacja, w jakiej się znalazł, wytworzyła niepokojącą atmosferę tajemniczości – nocne niebo upstrzone lśniącymi punkcikami gwiazd, oraz mętny blask lamp oliwnych, poustawianych półkolem na ziemi przed zbitą gromadą milczących ludzi. A ciemne kontury domów i porozsiewane tu i ówdzie migotliwe plamy światła mogły sprawiać wrażenie sennego majaku. Ale zmęczonego długą podróżą czarodzieja zupełnie to nie obchodziło, marząc o wygodnym łóżku, pragnął jak najszybciej odbębnić zwyczajowe formalności z przedstawicielami władz miasta. Kilkoro zebranych, spoglądając nieufnie na przybysza, zaczęło szeptać coś między sobą i dopiero gdy z ciżby wystąpił postawny mężczyzna o sumiastych wąsach, atmosfera nieco się rozładowała.

– Witamy panie w Wananok – lekko skłoniwszy głowę przemówił tubalnym głosem wąsacz.

– Nazywam się Woltan i jestem tutejszym starostą. Zapraszam teraz do mojego domostwa. I nie zwlekając, starosta zaprowadził Rantona wraz z deptającą im po piętach gawiedzią przed próg okazałego, dwupiętrowego budynku.

– Oto mój dom, największy w całym mieście – nieco chełpliwie oznajmił Woltan. Ale czarodziej, który pogardzał ludźmi żyjącymi w zbytku i na pańskiej stopie, wzruszył tylko ramionami. Przed wejściem starosta wygłosił tradycyjną formułkę.

– Poczytuję sobie za zaszczyt gościć w moim domu czcigodnego opiekuna naszego miasta. Przestąpiwszy próg, weszli do przestronnego, gustownie urządzonego salonu. Tam już czekała na nich czanowłosa kobieta z przygotowanymi przekąskami i winem.

– To Alina, moja żona – przedstawił ją gospodarz i odwrócił się, dając gwałtowne znaki tłoczącym się przed otwartymi drawiami gapiom, by natychmiast poszli won. Najpierw on sam wyrobi sobie opinię o nowym czarodzieju. We trójkę rozsiedli się na wiklinowych fotelach i gdy każde z nich trzymało już w ręku wypełniony bursztynowym płynem kieliszek, Woltan, starannie dobierając słowa, zaczął mówić:

– Wananok to spokojna miejscowość. Żyjemy tu skrromnie i bogobojniie, aczkolwiek mamy wszystko, czego nam do szczęścia potrzeba. Nikomu nie wadzimy, więc i nas nikt nie zaczepia. Oh, czasem wprawdzie przypominają sobie o naszej uroczej mieścinie upiory z leżących w głębii puszczy mokradeł, ktoś czasem natknie się na strzygę czy inną mantykorę, lecz nie stanowią one zagrożenia i mniemam, że dla takiego mistrza czarów są to nie warte wspomnienia błahostki. Zresztą tego rodzaju zmory rzadko nas nawiedzają. Poza tym nic więcej się tu nie dzieje. Wananok położone jest z dala od wielkiego, pełnego pokus i niegodziwości świata. Mogłbym więc rzec, że życie toczyłoby się tu jak w sielance, gdyby nie… – starosta przy ostatnich słowach spojrzał w oczy rozmówcy, po czym urwał i tylko bezwiednie obracał dłonią pusty kieliszek. Ranton cierpliwie czekał na dalszy ciąg wypowiedzi, gdy jednak milczennie przedłużało się, rzucił usłużnie:

– Gdyby nie… co?

– Ach, chciałem powiedzieć – gospodarz zakasłał, odstawił kieliszek i najwyraźniej gubiąc wątek, rzekł, cytując prastarą mądrość – tutaj nie tylko gwiazdy, ale i bogowie czuwają nad roztropnym człowiekiem.

– To pewnie przyjdzie mi umrzeć z nudów – odparł czarodziej, próbując obrócić w żart niezręczną sytuację. Woltan jakby nabrał wody w usta, zaś Alina, podsuwając Rantonowi ciasteczka domowego wypieku, niewinnie się uśmiechnęła i zapytała:

– A czyż błogie lenistwo nie jest lepsze od cieżkiej pracy?

– No…Owszem – wymamrotał Ranton. Był rozkojarzony, gdyż zastanawiał się, jaką tajemnicę omal nie wyjawił mu starosta. Albowiem to wiadomo, że małe miasteczka bywają siedliskiem głęboko skrywanych sekretów. Woltan ukradkiem dał mu coś do zrozumienia, coś, czego nie mógł powiedzieć wprost. Chociaż Ranton odniósł wrażenie, że gospodarz nie tyle zamierzał dopuścić go do sekretu, ile raczej ostrzec przed niebezpieczeństwem. Sęk w tym, że nie kwapił się z wyjaśnieniem, przed czym czarodziej miałby mieć się na baczności.

Woltan, nie pozwoliwszy Rantonowi na dłuższe zagłębianie się w tych rozważaniach, jął wypytywać go o różne sprawy. Skąd przybył? Jakie nabył doświadczenie w praktykowaniu trudnej sztuki czarodziejskiej? U kogo wcześniej terminował? Ranton, nie mając nic do ukrycia, udzielał wyczerpujących odpowiedzi. Woltan słuchał jednak nieuważnie i udając tylko zainteresowanie, myślami błądził gdzieś daleko. Cóż, miał o czym myśleć.

Od wieków było tak, że starosta rządzi miasteczkiem, czarodziej zaś chroni je przed złymi mocami. Układ ten sprawdzał się doskonale… do czasu. Początkowo nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje. Z wielu prowincji Antarii zaczęły dobiegać niestworzone historie o ludziach, w długich opończach, którzy misterną siecią intryg, obietnic i kłamstw oplątywali co zamożniejszych obywateli. I jak się okazało, takie opowieści rozpowszechniane na bazarach i w karczmach przy kuflu piwa nie były bynajmniej wyssane z palca. Starosta dokładnie to pamiętał.

Nieoczekiwanie utracił władzę w Wananok. Ludzie, których znał od lat i widywał niemal codziennie, przestali mu się kłaniać w pas, mijali go na ulicy, jakby był zwykłym parobkiem. Jego pracownicy ni stąd, ni zowąd zaczęli ignorować wydawane im polecenia, a później pouciekali. Ale starosta nie był głupcem i miał w podejrzeniu kogoś, kto stał za tą rewoltą. Sprawcą zamieszania musiał być tajemniczy przybysz, wysoki mężczyzna w trudnym do określenia wieku, który przedstawił się jako lichwiarz i nigdy nie wyjawił swego prawdziwego nazwiska. Oznajmił wszem i wobec, że zamiarem jego jest pomaganie potrzebującym. I owszem, pomagał. Pożyczał pieniądze każdemu, kto o to poprosił, a gdy nadchodził termin ich spłaty, wspaniałomyślnie umarzał dług. Robił to, jak przekonywał, we własnym interesie, ponieważ chciał, aby miasteczko się rozwijało i rosło w dobrobyt. Zyskał tym ogólną sympatię. Starostę najbardziej zabolało to, że nawet jego starzy przyjaciele, z którymi wypił nie jedno piwo korzenne, odwrócili się od niego bez słowa wyjaśnienia. Woltan, nie mogąc dłużej znieść takiego upokorzenia, postanowił zaszyć się we własnym domu i przez jakis czas nie wyściubiać z niego nosa. Wiedział, że do rozprawy z uzurpatorem będzie potrzebował silnego sprzymierzeńca. I mógł nim zostać tylko nowy czarodziej, bo stary Alkator niestety zawiódł. I teraz, targany wątpliwościami sondował gościa wzrokiem i nalewając mu wina, nakłaniał do zwierzeń.

W końcu Alina zaczęła wynosić naczynia, sygnalizując tym mężowi, by wreszcie zlitowal się nad znużonym czarodziejem i dał mu odpocząć, gdyż już o świcie miał przenieść się do swojej nowej siedziby. Do wieży, gdzie starosta uroczyście powierzy mu pieczę nad mieszkańcami miasteczka.

 

Rozdział 2

 

Wieża była dwukondygnacyjna, zbudowana na planie kwadratu, zwężająca sie u góry i zwieńczona pinaklem. Pierwsze piętro przywodziło na myśl pieczarę eremity. W pomieszczeniu o ścianach z nie obrobionego kamienia Ranton zobaczył tylko dębowy stół, pryczę i okopcony kominek, obok którego piętrzył się stos wysuszonych szczap. Na drugiej kondygnacji mieściła się pracownia alchemiczno – magiczna, również niemal zupełnie ogołocona ze sprzętów, w jednym z kątów stał jedynie masywny athanor. Ale przynajmniej ośmiokątna komnata z wyrzezanym pośrodku ogromnym pentagramem przypominała to, czym w istocie była – bastionem czarodzieja.

Ranton z zadowoleniem wyciągnął się na wąskiej pryczy. Wreszcie otrzymał to, czego zawsze pragnął – własną wieżę. Symbol mocy i władzy każdego czarodzieja.

Poranna ceremonia odbyła się szybko. Starosta wygłosił zwięzłą mowę, następnie Ranton, nie siląc się na finezję czy podniosły ton, złożył proste ślubowanie. Zdziwiło go, że na ceremonii było tak mało ludzi. Prócz niego i starosty przyszły jeszcze dwie niewiasty, rzucające wokół bojaźliwe spojrzenia oraz wysoki mężczyzna w czarnej opończy. Ranton wprawdzie nie spodziewał się tłumów, ale wiedział, że tradycjonalnie zbiegało się na taką okoliczność pół miasteczka. Widocznie tutaj mieszczanie tak obrośli w piórka i sadło, że nawet nie chciało im się wyjść z domów, by zobaczyć swego nowego gromowładnego w świetle dziennym. I chociaż Ranton zwykle cenił sobie spokój i cisze, tym razem nie było mu to w smak. Mistrzów magii zawsze darzono głębokim szacunkiem. Bo kiedy czarodziej był potrzebny, wtedy kmiotki błagały go na klęczkach, aby pospieszył im z pomocą. Ale może tu, w Wananok, sprawy miały się inaczej?

 

Rozdział 3

 

Ranton przebudził się z ciężkiego snu. Przez moment nic nie pamiętał. Jest ranek i właśnie rozpoczął się drugi dzień jego pobytu w mieścinie, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wstał z pryczy i rozprostował kości. Z dołu niósł się jakiś harmider. Ktoś tam dreptał w te i wewte, szurał krzesłami i trzaskał cynowymi naczyniami. Trąc oczy, Ranton zszedł po wąskich schodach do mrocznej sieni i tam rozejrzał się zaniepokojony. Sprawczynią tych hałasów okazała się tęga kobiecina, krzątająca się w małej, zagraconej kuchni.

– Dzień dobry – odezwał się czarodziej, ze zdziwieniem rozpoznawszy w niej jedną z dwóch niewiast, obecnych na wczorajszej ceremonii.

– Witam czcigodnego czarodzieja. Jestem Nola, wasza służąca. Przyszłam tu, aby trochę posprzątać i zrobić śniadanie.

– To miło – wybąkał w odpowiedzi Ranton. Starosta nic mu nie wspominał o służącej.

– Waszemu poprzednikowi, mistrzowi Alkatorowi, usługiwała moja matka. Teraz, gdy stary czarodziej odszedl, a matuś jest chora i sterana życiem, mnie przypadł obowiązek służenia wam.

– Jestem z tego bardzo rad – odrzekł czarodziej. I faktyycznie był, bo nie będzie musiał trudzić się gotowaniem posiłków, praniem i sprzątaniem. Odnotowując w myśli udany początek dnia, wspiął się z powrotem na piętro, by tam zaczekać na śniadanie. Kiedy pani Nola wniosła do izby półmisek wypełniony parującymi potrawami, Ranton uprzejmie podziękował i poczekał, aż służąca się oddali, nie znosił bowiem spożywania posiłków w towarzystwie innych osób. Będąc samotnikiem z wyboru i powołania, lubił robić wszystko po swojemu. Skrzypnięcie frontowych drzwi na parterze oznajmiło mu, że pani Nolawłaśnie skończyła służbę. Przyjął ten fakt z zadowoleniem. Miał zamiar poślęczeć trochę nad swoimi księgami, których kilka ze sobą przyniósł, choć stanowczo za mało, by ich studiowaniem mógł wypełnić cały wolny czas. Może w tym miasteczku uda mu się dołączyć do swego skromnego księgozbioru jakąś godną uwagi pozycję? Z rozmyślań wyrwało go natarczywe pukannie do drzwi. Drgnął, niemile zaskoczony. Czyżby już ktoś pilnie potrzebował jego pomocy? Zszedł na dół i otworzył drzwi.

– Uszanowanie wielmożnemu czarodziejowi! – bijąc ukłony niemal do ziemi, powitał go niedbale ubrany mężczyzna o siwej, zmierzwionej czuprynie. Zbliżył się do Rantona i zaczął wyrzucać z siebie słowa, omiatając go nieświeżym oddechem.

– Panie, musicie wiedzieć o czymś, co tu się wyprawia, a ja, jakem Montenhart, nie spocznę, dopóki nie wyjawię wam całej gorzkiej prawdy. A jest po temu czas najwyższy. Bo tylko ktoś tak potężny jak wy potrafi wyplenić szerzące się tutaj zło. Wszystko zaczęło się od tego, że przybył do naszego kochanego miasteczka pewien osobnik. Z bardzo niegodziwymi zamiarami, jak siię później okazało. Otóż, korzystając z naszej uprzejmości, chciał zrobić z nas, szanowanych obywateli, swoich niewolników. I prawie dopiął swego. Jeżeli nikt go nie powstrzyma, to już niebawem Wananok stanie się teatrzykiem kukiełkowym, którym on będzie się zabawiał.

– Kimże zatem jest ów złowieszczy osobnik? – zapytał spokojnie Ranton, nosząc się już z zamiarem zatrzaśnięcia drzwi przed nosem miejscowego, jak sądził, wariata i pijaczyny.

– Lichwiarzem, panie.

– To wytłumacz, jak to możliwe, że dajecie się tak wodzić na pasku zwykłemu lichwiarzowi?

– Ależ on nie jest zwykły, a poza tym to podlec i smarownik!

– Smarownik?

– Ano tak. Bo on najpierw urabia delikwenta, podlizuje mu się i obiecuje złote góry. Następnie pożycza pieniądze. Później wcale nie domaga się ich zwrotu. Taki on szlachetny. W zamian robi tylko jedno. Połyka.

– A cóż takiego on połyka? – czarodziej był coraz bardziej poirytowany przebiegiem rozmowy.

– Dusze – padła odpowiedź . – On połyka dusze.

– Niemożliwe – stwierdził krótko Ranton.

– To prawda, panie. Ten lichwiarz jest jak gangrena, tocząca zdrową tkankę naszego miasta. Ale oni boją się o tym mówić.

– Jacy znów oni? – przerwał mu Ranton.

– Ci, co jeszcze mu nie ulegli. Są jak myszy w pułapce. Bo reszta to … martwiaki.

– Niesłychane.

Ale przybłęda, nie wyczuwając ironii w głosie czrodzieja, nawijał dalej.

– Panie, pozostało nas już bardzo niewielu. I nie wiemy, co mamy robić. Błagam, ratuj nasze miasteczko. Ratuj nas od złego!

Gdy Montenhart, lekko utykając, odszedł, zasępiony czrodziej długo rozpamiętywał jego słowa. O co w tym chodziło? By się tego dowiedzieć, postanowił wybrać się do starosty i trochę pociągnać go za język. Niechaj on mu wszystko wytłumaczy.

Wieża stała na rogatkach miasta niby gruby, zciosany u góry i wbity w ziemię kołek. Czarodziej wyszedł z niej na posypany żwirem placyk i rozejrzał się po okolicy. Za wieżą rósł warzywnik oraz maleńki zielnik, dalej rozciągały się pola uprawne, łąki i sady. Słońce przyjemnie prażyło. Ranton starannie zamknął drzwi na klucz i poszedł gościńcem w stronę miasteczka. Niebawem ujrzał pierwsze domy. Niespiesznie przemierzał brukowane kocimi łbami uliczki, odpowiadając na pozdrowienia mijanych ludzi. Próbował doszukać się na ich twarzach znamion przygnębienia bądź zniewolenia przez okrutnego lichwiarza, niczego takiego jednak nie udało mu się zauważyć. Mieszkańcy miasteczka byli pogodni i zdawali sie czerpać pełnymi garściami z uroków życia.

I wtem Ranton przystanąwszy, aż sapnął ze zdumienia. Ujrzał okazały pałac, okolony wstęgą niskiego murku z tłuczonego kamienia. Kto w nim mieszkał? Rzecz jasna domyślił się od razu. Któż by inny, jeśli nie ów tajemniczy lichwiarz, przez którego mieszkańcy Wananok łykali ponoć łzy niedoli? Powinien tam pójść i naocznie się przekonać, co i jak. Chociaż równie dobrze mógł załatwić tę sprawę później. Miał zasadę, żeby problemy rozwiązywać we właściwym czasie, a coś mu mówiło, że dziś ten czas jeszcze nie nadszedł.

Jego deliberacje przerwał odgłos drobnych kroków. Ranton odwrócił się na pięcie. Obok niego przeszła dziewczyna z długimi włosami koloru lnu, kierując się w stronę pałacu. Na moment ich spojrzenia się przecięły i to wystarczyło, by czarodziej na chwilę zatonął w jej srebrzysto – turkusowych oczach. Otumaniony, zdążył jeszcze spostrzec, jak dziewczyna znika pomiędzy kolumnami frontonu pałacu. Czy była to córka lichwiarza? Kogo by o to zapytać? Pewno nie starostę, zresztą stracił już chęć na złożenie mu wizyty. Nie, zapyta panią Nolę, swoja służącą. Zazwyczaj takie kobieciny jak ona, wiedzą wszystko o wszystkich.

 

Rozdział 4

 

Starosta od rana czuł, jak wzbiera w nim gniew. A najgorsze było to, że nijak nie mógł wyładować go na swoim wrogu, który teraz pewnie śmiał się w kułak z jego żałosnego położenia. Alina, widząc, jak jej mąż przez cay dzień siedzi nabarmuszony w fotelu, rzekła:

– Niczego nie wymyślisz. Powiedz mu prawdę. Zanim nie będzie za późno.

– Tak, masz rację – odrzekł Woltan. – Powiem mu wszystko. Że teraz miasteczkiem rządzi lichwiarz. I że lepiej nie wchodzić mu w paradę, bo może pdzielić los mistrza Alkatora. Należy go ostrzec, zanim, jak powiadasz, nie będzie za późno. Tylko co on wtenczas zrobi?

– Nie dręcz się więcej, mój mężu – Alina, ułożywszy ręce na jego potężnych ramionach, zaczęła delikatnie je rozmasowywać. Jaką miała dać mu radę? Żeby się modlić? Wezwać złe duchy i poszczuć nimi lichwiarza? Nasłać na niego upiory z mokradeł? Ale nadzieja podobno umiera ostatnia, więc głośno powiedziała:

– Wierzę, że ten czarodziej nam pomoże. On jest jakiś inny. Co wcale nie znaczy, że słaby. Ty i on wyrzucicie tego wstrętnego lichwiarza z miasta, zobaczysz.

Nagle ktoś załomotał do frontowych drzwi. Alina odsunęła się od męża i przybrała wyczekującą postawę, Woltan zaś wstał z fotela i podkradł się pod drzwi, gdy usłyszał znajomy głos sklepikarza, swego przyjaciela.

– To ja, Sepulnos, otwórzcie!

Starosta, nieco zawstydzony, wpuścił go do środka. Kiedy Sepulnos wszedł, nikomu nie spojrzał w oczy, tylko od razu obwieścił przykrą nowinę.

– Dorwali Raskusa, naszego piekarza, wraz z całą jego rodziną. Kiedy dziś rano wstąpiłem do piekarni, on mnie nie poznał albo udawał, że nie zna. Wyobrażacie to sobie? Chociaż widujemy się codziennie od niemal dsiesięciu lat, Raskus potraktował mnie jak obcego.

– Ach, nie jest dobrze – westchnął Woltan i ponownie usadowił się w fotelu. – Jest nas coraz mniej. Wczoraj dołączył do tych zaprzańców balwierz, a teraz piekarz. Powoli zdobywają nad nami przewagę

– Do czego to dojdzie? – zapytał bezradnie Sepulnos.

– Będzie trzeba coś w końcu zrobić.

– Ale co? Może wtajemniczyć kupców i obwoźnych handlarzy, niechaj rozniosą się wieści, co tutaj się dzieje.

– To na nic – starosta pokręcił głową. – Niektórzy pewnie wiedzą, pozostali domyślają się, że coś tu nie gra, ale im to zbywa. Dbają wyłącznie o własny interes.

– No a… czarodziej? – w głosie sklepikarza dało się wyczuć resztki nadziei.

– Czarodziej… – Woltan zawahał się na moment. – No cóż, zobaczymy, na co go będzie stać.

– Tylko pamiętajmy, że jego poprzednik… – Sepulnos nawet nie starał się dokończyć zdania. Zaległo ciężkie milczenie.

– Jest jeszcze mieszkający na skraju lasy Bolwir, wikliniarz – nieśmiało odezwała się Alina. – Znam go i wiem, ze to bardzo mądry człowiek. Może powinniśmy zwrócić się do niego po radę?

– Oh, moja droga. Nie mądrej rady nam teraz trzeba, a siły i hartu ducha. Bo jeśli nie zewrzemy szeregów, to wróg wnet wykorzysta naszą słabość.Woltan dźwignął się z fotela i podszedł do okna. Wodząc wzrokiem po czerwonych, spiczastych gontach pobliskich domów, rzekł dobitnie:

– Dlatego musimy stanąć do walki i położyć wreszcie kres temu bezhołowiu.

Koniec

Komentarze

No i się zawiodłam ;/  Przykro mi to pisać, ale nie dałam rady dotrwać do 2 rozdziału. Za mało dynamizmu, praktycznie zero emocji. Głowny bohater jest taki nijaki. Po prologu oczekiwałam czegoś lepszego.


PS. Żeby nie było, próbowałam poskakać po tekście, by sprawdzic, czy coś dalej mnie nie zaciekawi i cos sie rozkręci, ale niestety nic takiego nie miało miejsca

Opowiadanie jest nudne, ciągnie się. Nie czuć żadnego napięcia. Sołtys reaguje jak człowiek grający w szachy, a nie tracący panowanie nad sytuacją w mieścinie. 
 Przy zakończeniu dreszcz powinien przejść po plecach, nic takiego się nie stało. Niestety.

Pozdrawiam,
exturio 

No nie, to jeszcze nie koniec. Zapewniam, że druga połowa opowiadanie będzie bardziej zaskakująca.Tylko będzie małe opóźnienie, bo w trakcie przepisywania zawiesza mi się komputer.Ale do piątku powinna być całość

Nowa Fantastyka