
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Figuruję u Was literacko po raz pierwszy, toteż witka. Brakuje mi opinii i wskazówek na temat opowiadań z gatunku science-freaktion. Poniższy tekst jest pierwszym moim, któremu udało się osiągnąć co nieco, poza samym powstaniem (dostał się do finału ubiegłorocznej edycji Horyzontów Wyobraźni i na nim utknął, goddamnit). W celu popularyzacji nauki nowatorską metodą freaktion, planuję dokoptować do tego jeszcze 11 opowiadań paradoksalnych, będących kontynuacją poniższego. Dotychczasowy total score jest: 4, więc pozostałe również pozwolę sobie tutaj zaimplementować. Mam nadzieję na baty… lub kwiaty. Whatever is on sale.
Z serii Science-Freaktion
I Paradoks ciotki
Nad Instytutem zajaśniał nowy dzień. Sekcja Odbioru Patentów Działowych ODPAD przywitała go z ciężkim westchnieniem. Jak zwykle stanowiska pracy oczekiwały, zakopane pod tysiącami podań o rozpatrzenie najnowszych pomysłów. Ludzie z ODPADu, to byli ci ludzie, którzy kładli się spać późną nocą i wstawali wczesnym rankiem, by stwierdzić, że wcale nie czują się lepiej. Rzecz miała się podobnie z członkami Korpusu Ochrony Pracowników. Kolejny źle zabezpieczony eksperyment zdewastował jedno z laboratoriów, a kilkoro zdumionych uczonych doniosło o dziwnie fosforyzujących polipach na monitorach swoich komputerów; polipach, których jeszcze wczoraj tam nie było…
Jak co dzień cała chmara matematyków, fizyków, chemików, geografów, biologów, psychologów, psychiatrów, filozofów, logików, historyków, językoznawców i wielu innych, przystąpiła do realizacji tego, do czego Instytut Badań nad Niezbadanym został powołany. Jednym z obiektów zainteresowania były paradoksy. Były też eksperymenty. I ofiary eksperymentów. I ofiary ofiar eksperymentów ofiar także. Pracownicy Instytutu mieli wiele lat na to, by dopasować się do profilu miejsca pracy. Nie widzieli nic zaskakującego w najodważniejszych i najmniej prawdopodobnych dziwactwach, które zdarzały się tu codziennie z bezwzględną regularnością, a to, co zwykłych ludzi przyprawiłoby o nerwowe skurcze żołądka zbywali niecierpliwym machnięciem ręki.
– Nic z tego nie rozumiem. – Zdzisio przygryzał końcówkę ołówka. Z rosnącym niepokojem obserwował monitor, który rzucał jasne refleksy na ogromne szkła jego kwadratowych okularów.
– Nie! – zawołał Semka Paskowicz, wstał i pstryknął palcem w obudowę swojego laptopa. – Musiała nastąpić pomyłka!
– Co się wydarzyło, młody? – zapytał Bolek, obracając między zębami patyczek lizaka.
– Znowu mi go przydzielili! Po tym jak oddałem. Paradoks ciotki!
Z pobliskich boksów wytoczyła się fala współczujących westchnień.
– Ciesz się, brachu. Ja mam paradoks omnipotencji. Co zajdzie, jeśli kamień wiecznego ruchu wpadnie na kamień wiecznego bezruchu? Czy wszechmogące istnienie potrafi wykopać dół tak szeroki, że nigdy nie będzie mogło go przeskoczyć? – Bolek urwał, zachłysnął się, po czym szepnął: – Uwaga!
Płynnym ruchem wyjął lizaka z ust i ukrył go na sekretnej półce pod blatem swojego biurka.
Korytarz wielkimi krokami przemierzał Adada Kajak – człowiek o imieniu i nazwisku doskonale pasującym do osoby zajmującej jedno z kierowniczych stanowisk w Instytucie.
– Kto mi to zrobił? – huczał Adada już od progu, potrząsając plikiem papierzysk. – Kto tu zaprosił doktora Neutrino?
Boksy odpowiedziały podnieconym wdechem. Adada natychmiast to przyswoił i skonstatował, że nie ma tu więcej czego szukać. Odwrócił się po oficersku i – napięty jak struna – odmaszerował, skąd przyszedł.
– Słyszeliście? – wędrowały szepty. – Neutrino! Neutrino!
– Kim jest Neutrino? – zapytał Semka. Semka był tutaj nowy i jeszcze wiele musiał się nauczyć.
– Dziwak – stwierdził Bolek, oskubując lizaka z paproszków, które zdążył przylepić pod biurkiem. – Kwantowy chemik, wielki znawca. W pewnym momencie porzucił badania nad kurzem i poświęcił się neutrinom. Przeprowadzał jakiś eksperyment na zapomnianym przez ludzi skrawku lądu, kiedy całe laboratorium wywaliło w powietrze. Wtedy Neutrino stał się tym, co badał.
– Tym, co badał?
– Nie wiem, jak to wyjaśnić.
– Nie mów! Przenika przez ściany?
– Przenika.
– I porusza się z prędkością światła?
Bolek przytaknął poważnie głową.
– Chciałbym to zobaczyć… – rozmarzył się Paskowicz.
Coś ciężkiego unosiło się nad Pracownią Do Operacji Implikacyjnych „Jeżeli p, to q". Atmosfera zrobiła się gęsta i kleista, aż strach było oddychać.
– Przydałaby się krótka przerwa – zasugerował Zdzisio, przecierając oczy.
– Wreszcie ktoś mówi do rzeczy! – podłapał Bolek. – Może wizyta w sądzie?
– Wszędzie, byle nie tutaj.
Pokonali kilka długich korytarzy, aż dotarli pod rozległą aulę. Do okrągłego pomieszczenia wpadały jasne, czyściutkie, bo dokładnie przefiltrowane prototypową siatką anty-uv promienie słońca. Padały przez duże, szerokie okna i szklaną kopułę wysokiego sklepienia. Aula została prowizorycznie podzielona tekturowymi ściankami na cztery pomieszczenia. W zależności od liczby przewidywanych burz mózgów, ścianek przybywało bądź ubywało – pomieszczenie było wystarczająco rozległe, by zachować płynność.
– Co my tu mamy tym razem? – mruknął Bolek. – „Egzekucja więźnia" była w zeszły piątek. A tutaj widzę coś nowego. – Założył okulary na nos, zmrużył powieki i przeczytał metalową płytkę: – „Protagoras i Euathlos".
– Brzmi sensownie – stwierdził Zdzisio.
Jak tylko weszli do właściwej ćwiartki, podeszła do nich wysoka pani w białym fartuchu.
– Panowie na próbę?
– Tak. – Zdzich kiwnął głową. – Kiedy powtórka?
– Za pięć minut. Proszę zająć miejsca.
Rozsiedli się więc wygodnie w pierwszym rzędzie. Mieli dobry widok na ławę sędziego, biurko notariusza oraz boksy dla interesantów. Na scenie chwilowo obecny był tylko sędzia z kalkulatorem i ołówkiem wystającymi z kieszeni. Maskował ręką zmarszczone czoło i rozwiązywał jakieś równanie.
Wreszcie gruchnęło z głośników:
– Proszę się przygotować! Pracownicy na miejsca! Zaraz powtarzamy!
Sędzia schował notatki pod pobliskie papierzyska, zarzucił na siebie płócienne szmacisko, przystroił skronie wiankiem z dębowych liści i przybrał godny wyraz twarzy.
Kilkudziesięciu pracowników w kitlach rzuciło się na wolne miejsca. Trzasnęły laptopy, zaszeleściły kartki, poszły w ruch ołówki, długopisy, liczydła i kalkulatory.
– Uwaga! Uwaga! – oznajmił sędzia. – Niech straż wprowadzi dwóch powodów: Protagorasa i Euathlosa.
Wymienieni weszli do sali w asyście pary pretorian.
– Nie najlepiej wyszła im rekonstrukcja uzbrojenia – zauważył Semka.
– Widzicie go? Tam jest Zyzio. – Bolek wskazał głową Protagorasa. – Ostatnio pracował w Dziale Koniugacji i Przeczenia. Dopadło go tam załamanie nerwowe, więc przenieśli go tutaj.
Siwy Protagoras i czarnowłosy Euathlos (obaj w identycznych togach), zajęli swoje ławki. Sędzia rozpoczął proces:
– Zebraliśmy się tu wszyscy, aby rozpatrzyć kłopotliwą sprawę o to, komu przysługuje, a komu nie przysługuje zadośćuczynienie i czy w ogóle komuś. – Odchrząknął. – Zaczynajmy. Protagorasie: czy dawałeś nauki z zakresu prawa niejakiemu Euathlosowi?
– Dawałem, wysoki sądzie.
– Euathlosie: czy otrzymywałeś nauki z zakresu prawa od niejakiego Protagorasa?
– Otrzymywałem, wysoki sądzie. – Euathlos przestąpił z nogi na nogę i podrapał się po czarnej brodzie, która z cichym trzaskiem nieznacznie się odkleiła.
– Protagorasie, Euathlosie: czy zawarliście umowę, wedle której uczeń Euathlos miał zapłacić za naukę mistrzowi Protagorasowi, KIEDY uczeń wygra swój pierwszy proces sądowy? – Obaj skinęli głowami. – Protagorasie, zwierz się sądowi, dlaczego wytaczasz proces przeciw swojemu uczniowi.
– Jestem wielce zasmucony – zaczął starzec z tikiem w lewym oku. – Uczyłem Euathlosa prawa, a ten miast pracować w zawodzie wziął się za brązownictwo. Mam poczucie zmarnowanego czasu, wobec tego wytaczam mu sprawę o zadośćuczynienie. Jestem w o tyle dobrej sytuacji, że jeśli Euathlos wygra, według naszej umowy będzie musiał mi zapłacić za naukę. Wszakże uzgadnialiśmy, że zapłaci mi za nią, kiedy wygra swój pierwszy proces, czyż nie? Natomiast jeśli przegra i tak zapłaci, bo taki będzie wyrok sądu.
– Ależ, wysoki sądzie! – przerwał Euathlos. – Jeśli wygram, to wyrok zwolni mnie od zapłaty, jeśli przegram, to zgodnie z umową między mną a moim nauczycielem, mistrzowi Protagorasowi nic się nie należy.
– Wyrok sądowy ma wyższość najwyższą – głos sędziego stracił na pewności. – Wszakże w celu uzyskania wyroku założyliście tę sprawę…
Sala momentalnie utonęła w ciszy. Semka, Bolek i Zdzisiek ściągnęli brwi, intensywnie rozpatrując możliwe rozwiązania sprawy. Naukowcy obok przestali gryzmolić, przestali wystukiwać na klawiaturach. Sędzia, dwóch powodów i pretorianie również oddali się zagadce. Było cicho, a cisza była wyraźnie skupiona.
– Ciekawa sprawa – przyznał Zdzisiek.
Wnet Semce przypomniał się paradoks ciotki i mina mu zrzedła.
– Ej! Mieliśmy sobie odsapnąć, a nie: – wskazał brodą zadumaną salę.
– Młody słusznie prawi – rzekł Bolek. – Wyjdźmy na ogrody. Świeże powietrze dobrze nam zrobi.
Kiedy przemierzali jasne korytarze, nagle usłyszeli „UWAGA!", wobec czego znieruchomieli niczym polujące koty. Drzwi po prawej – te, które właśnie mieli mijać – wyrzuciła z zawiasów potężna eksplozja. Przed oczami mignęła im tylko śnieżna biel i fioletowa wiązka światła. Zza drzwi, które po prawdzie leżały już pięć metrów dalej, wyskoczył chudy jak tyczka, wysoki jak brzoza jegomość z brzęczącym mechanizmem na głowie. Gdy tylko ich zobaczył, wyszczerzył zęby i zawołał z lekkim, wschodnim akcentem:
– Cześć ludziska! Właśnie stworzyłem Wszystkiego Najlepszego!
Koledzy spojrzeli na niego zdziwieni.
– Wszystkiego Najlepszego – powtórzył Bolek i zachowując wszelkie środki ostrożności, przyczaił się za Zdzichem. – Co znów wykombinowałeś, Dolasow?
– Tylko patrzaj!
Dolasow zniknął w swojej pracowni i wrócił z małym miotaczem cukierków. Nacisnął guzik. Koledzy zamarli w oczekiwaniu na efekt, lecz efekt nie zamierzał nastąpić. Wściekły Dolasow zaklął, wywijając urządzeniem na wszystkie strony.
– A niech to! – syczał. – A to heca! Szlag! – Pociągnął nosem i spojrzał na nich dużymi, smutnymi oczami. – Chciałem dzieciaczków uradować. Adada mówi, że brak pomysłów dla najmłodszych. No to się wziąłem.
– To bardzo szlachetne z twojej strony – przyznał Zdzisio, który mając bardzo miękkie serce rozczulał się przy byle okazji.
– Czy to Wszystkiego Najlepszego wyrzuciło drzwi z zawiasów? – zapytał Semka.
Dolasow zerknął nerwowym ukradkiem na zdewastowane drzwi.
– Oj, Dolo! – Bolek pokręcił głową, wychylając się zza pleców Zdzisława. – Czym ty chcesz te dzieci bawić? Laserową armatą?
– Może z tymi kolorami to była przesada – przyznał Dolasow, coraz bardziej zmieszany. – Poza tym urząd jeszcze niedopracowany. – Potrząsnął wymownie bańką z cukierkami.
– To wspaniale, że Instytut troszczy się o uciechę najmłodszych. – Zdzisio westchnął.
Bolek obejrzał krytycznie kolegę, któremu zbierało się na łzy wzruszenia. Semka natomiast nie odrywał spojrzenia od wyrzuconych drzwi.
– Właściwie w czym się pan specjalizuje, panie Dolasow? – zapytał.
– Och, ulepszam ładunki wybuchowe! – Dolasow pojaśniał na twarzy. – Szukam nowych, lepszych kombinacji.
– Rumko, poczciwy z ciebie chłopina – zaczął Bolek – i wierzę, że masz dobre intencje. Ale pomysły na dziecięce zabawki powinieneś zostawić komuś innemu.
Dolasow zmarkotniał, opuścił motacz i zwiesił głowę. Wyglądał jak zbity piesek. Semka i Bolek postanowili zabrać stąd Zdzicha, któremu na ten widok było gotowe pęknąć serce.
– A ty, co taki zamyślony? – zapytał Bolek, kiedy zbliżali się do wyjścia na ogrody.
– Paradoks ciotki mi żyć nie daje – przyznał Semka.
Zdzisiek już chwytał klamkę, gdy wtem na korytarz wypadła niska, szczupła kobieta z pękiem kabli w dłoni.
– Mam! – krzyknęła.
– Co takiego masz, Lusieńka? – zaciekawił się Bolek, błyskając kokieteryjnym uśmieszkiem.
– KIWI!
– KIWI? – zapytał Semka.
– Korektor Integracji Wyobrażeń Ideologicznych! Jeszcze trzeba przetestować. Wiecie, co to znaczy?!
– Kolejna trumna na instytutowym cmentarzu? – strzelił Bolek.
– To znaczy, że niedługo przekroczymy bariery, które utrudniają koncentrację. Narzędzie jest na wyciągnięcie ręki! – Lusia wyciągnęła przed siebie pęk kabli i wbiła w sufit uniesione spojrzenie.
– A przydałoby się, przydało. – Zdzisiek pokiwał siwą głową. – Ten tutaj, Semka, nie może przestać myśleć o swoim paradoksie.
Lusia zrobiła duże oczy. Semce zdawało się, że zabłysły pożądliwym światłem.
– Semka – powiedziała. – Może byś tak? Może? – Potrząsnęła kablami.
– To jest bezpieczne? – zapytał Paskowicz.
– Oczywiście!
Semka naraz zdał sobie sprawę, że trudno było oczekiwać innej odpowiedzi.
– A niech tam będzie! – odrzekł wreszcie. – Raz się żyje!
Lusia podskoczyła, splotła ręce w koszyczek i przycisnęła do policzka.
W jej pracowni panował nieopisany bałagan. W centralnym punkcie leżała duża, prostokątna, granitowa płyta, od której odchodziło krocie kabelków i kabli. Po obu stronach płyty tkwiły dwa drążki, a mniej więcej pośrodku – nieco wysunięty do przodu – mały podstawek, jakby pod piłeczkę golfową.
– Klękniesz sobie tutaj – tłumaczyła Lusia – na tej płycie. Złapiesz te dwa drążki, nachylisz się nad tym podstawkiem, oprzesz o niego czoło, zaczniesz się lekko kołysać i będziesz myślał o paradoksie.
– To wszystko? – upewniał się Semka.
– Wszystko. W pewnym momencie twoje myśli powinny stać się jasne jak kryształ. Gdy zacznie się dziać, daj mi znać. I pamiętaj, żeby się kołysać w miarę równomierne. Medytuj.
Toteż Paskowicz ukląkł na obu kolanach, zgarbił się, rozpostarł ramiona, złapał drążki, oparł czoło o podstawek, zaczął się lekko poruszać w przód oraz w tył i wziął się za uczciwie rozważanie paradoksu ciotki. Bolek, Zdzisiek i Lusia stali obok, obserwując. Luśka trzymała w rękach czytnik oraz regulator mający dwa połączenia z płytką. Zaczęła podkręcać. Minęło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia, a gdzieś po trzydziestu Semka stęknął i znieruchomiał. Wszystkie oczy (a do tego czasu zebrało ich się w okolicy kilkanaście par) utkwiły w młodym Semce. Atmosfera zgęstniała.
– Mam khhh…! – Paskowicz stęknął.
– Co?! – odparł chór poruszonych głosów.
– Skurcz! Och, boli jak diabli!
Runął na bok, chwycił się za piętę, zacisnął zęby i wyciągnął szyję do jednej z żarówek, mrugających wesoło na suficie.
– A więc nic? – Lusi drgała dolna warga. Podeszła smętnie do okna, usiadła na skrzypiącym krześle, oparła brodę o dłoń i spojrzała apatycznie w dal.
Koledzy pomogli Paskowiczowi wziąć się w garść. Bolek zanosił się z pocieszeniem Lusi, ale doświadczenie zdążyło go nauczyć, że zawiedziona koleżanka bywała groźniejsza od granatu rozpryskowego. Postanowił się nie zbliżać.
Koniec końców, dobrnęli szczęśliwie do zielonych ogrodów, rosnących w samym sercu skupiska instytutowych budynków. Ogrody były poligonem doświadczalnym biologów i biogenetyków, toteż czasami to, co w nich egzystowało potrafiło utrudnić wypoczynek.
Paskowicz rzucił się na jedną z ławek i zajął całą.
– Ech, nie znoszę tych chwastów Sekcji Biogenetycznej – wzdychał Bolek, próbując wyswobodzić nogę z objęć długiej, granatowo-zielonej rośliny.
Wreszcie dał za wygraną i usiadł na ławce w pobliżu bluszczowej kępki. Bluszcz zaczął leniwie piąć się po jego nogach. Bolek naszykował scyzoryk i rozsiadł się wygodnie.
Zdzisio usiadł na ławce pomiędzy nimi.
– Pogodę dzisiaj mamy jak dzwon. – Wciągnął głośno nosem powietrze. – W sam raz. W sam raz!
– Dzień dobry państwu – usłyszeli gdzieś frontalnie dziwaczny, blaszany głos.
Obolały Semka uniósł głowę, Bolek przestał kaleczyć spowijającą go roślinę, a Zdzisio wytrzeszczył oczy.
– Neutrino! – zawołał, zrywając się z miejsca.
Semka zatrzepotał rzęsami, nie mogąc przyzwyczaić źrenic do tego nad wyraz niewygodnego widoku. Przed nimi stał wysoki, barczysty mężczyzna, który bezustannie mrugał. Pojawiał się i znikał z tak ogromną szybkością, że za każdym razem, kiedy wykonywał jakiś gest, ruch wydawał się mechaniczny, stroboskopowy. Do tego mienił się i nieznacznie błyszczał. To wszystko razem wzięte chciało wywrócić żołądek na drugą stronę.
– Kopę lat, Zdzisławie! – rzekł Neutrino głosem dobytym z głębokiej studni okutej zardzewiałą płytą.
– Adada Kajak nieźle się wkurzył, kiedy dowiedział się, że nas odwiedzasz – zawiadomił Bolek.
– Pewnie dlatego, że moja obecność zaburza tor przepływu jego eksperymentalnych cząsteczek elementarnych.
– Dlaczego pan… tak… mruga? – wychylił się z nieśmiałym pytaniem Semka.
– Też byś tak mrugał, gdybyś ciągle pędził z prędkością świata, chłopcze.
– Nawet teraz? – Paskowicz zrobił duże oczy. Wiele rzeczy widział w Instytucie, ale to nie mieściło mu się w głowie.
– Nawet teraz. Okrążam Układ Słoneczny w ekspresowym tempie. Nie mogę się zatrzymać, inaczej przestałbym istnieć.
– To musi być okropnie męczące…
– E tam! – Neutrino machnął migoczącą ręką. Semce zebrało się na wymioty. – Idzie przywyknąć. Spójrz na to z lepszej strony. W jednej chwili jestem w stanie prowadzić trzy konwersacje naraz. Jestem z wami w Instytucie, dyskutuję pracę dyplomową mojej uczennicy na Wyspie Wielkanocnej i piję herbatkę z profesor Magdaleną Ewą w Nanticoke, Pensylwania, która, swoją drogą, serdecznie was pozdrawia. Nadto mam właśnie odczyt w Zakopanym.
– Także pozdrawiamy – zapewnił Zdzisław. – Powiedz, co słychać u Edzia? Ciągle skraca odcinki?
– Bezustannie. Przeszedł do etapu skracania nanotechnologicznego. Jak dotąd nie doszedł do punktu, w którym odcinka już nie dałoby się zmniejszyć o połowę, co by potwierdzało tę tak oczywistą tezę, że dany odcinek można redukować w nieskończoność.
– Zadziwiające – mówił Bolek. – Czego ten Edzio chce dowieść? Prędzej utknie na przeszkodach technologicznych, niż dopnie swego.
– Ty to wiesz i ja to wiem. – Neutrino rozłożył bezradnie ręce. – Niektórzy tutaj mają niezłego bzika, a Edward ma największego bzika z nich wszystkich. Oho! Czas mi w drogę. Właśnie idzie do mnie korespondencja z Instytutu w Düsseldorfie. Do zobaczenia!
To rzekłszy Neutrino po prostu zniknął. Semka jeszcze się nie otrząsnął i z uporem patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą widział doktora.
– Nie łam sobie nad tym głowy, synu – poradził Zdzisław, wyjmując z kieszeni paczkę swoich ulubionych orzechów laskowych. – Chcecie trochę?
Nie chcieli.
Przez dłuższy czas rozkoszowali się ciszą i spokojem. Raz tylko nad ich głowami przeleciał z furkotem batalion elektronicznych pszczół, a obok przeszło zardzewiałe drzewko mechanicznej pomarańczy. Bolek co jakiś czas leniwie podcinał pnącza bluszczu, który już na dobre przygwoździł go do ławki. Kiedy zanosili się z powrotem do pracowni, podeszła do nich Ala.
– Czołem!
– Co słychać? – zapytał Bolek, siekąc zwoje bluszczu.
– Moja grusza obchodzi dzisiaj swoje siódme urodziny.
– To doskonale! – ucieszył się Semka, chociaż pierwsze słyszał o gruszy.
– Nie jestem ostatnio taka pewna. Gen żółwia spisuje się wyśmienicie, jeśli celem eksperymentu jest długowieczność. Niestety od trzech lat owoce gruszy wytwarzają szkielet zewnętrzny. Przypadkowi goście co chwilę alarmują Korpus Ochrony Pracowników, przekonani, że ktoś wyhodował ładunki wybuchowe. Wydaje im się, że jak taka gruszka jak spadnie, wysadzi w powietrze pół Instytutu. – Machnęła ręką. – Swoją droga, powinniście się stąd zabierać. Zaraz będzie padać.
Koledzy podnieśli oczy do nieba. Sklepienie było piękne, czyste, pogodne. Ani jednej chmurki na rozkosznym błękicie.
– Padać? – zapytał Zdzisio.
– Bożydar znowu będzie próbował spaść z deszczu pod rynnę – wyjaśniła Ala.
– To po prostu niebywałe! – zdenerwował się Bolek. – Cały miniony tydzień temperatura nie przekraczała minus dziesięciu, woda zamarzała w kranach, bo biolodzy. Wczoraj burza z piorunami, bo Sektor Anatomiczno-Literacki. Dzisiaj ulewa, bo Bożydar. Jak ci z meteorologicznego to wytrzymują?
– To nic. – Ala uniosła palec. – Słyszałam, że ci z filologiczno-filozoficznego będą wkrótce przeprowadzać pomiar statystyczny na prawdziwość powiedzenia: „Biednemu wiatr zawsze w oczy". Podobno złożyli już zamówienie na porywiste wiatry.
– Oszaleć można! – zbiesił się Bolek, zapamiętale tnąc roślinę.
– Ach! – Zdzisio westchnął, przecierając chusteczką ogromne szkła okularów. – To jeszcze nic w porównaniu z tym, co się działo dwa lata temu. Pamiętam jak dziś. Semka, ciebie tu jeszcze nie było. Meteorolotechnicy pomagali zespołowi profesor Rubin wywoływać burzę w szklance wody. Eksperyment wydostał się spod kontroli. W rezultacie przez dwa dni po Instytucie szalało pięć tornad i dwadzieścia ekip ratunkowych.
– A tobie co, Semka? – zmieniła temat Ala, spostrzegłszy przygnębienie młodzieńca.
– Przed miesiącem odesłałem zarządowi paradoks, z którym nie mogłem się uporać – wyznał Paskowicz. – A teraz przydzielili mi go z powrotem. – Przymknął oczy i szepnął z pretensją: – Paradoks ciotki!
– Pierwsze słyszę. Na czym polega?
Semka przełknął ślinę z grymasem, jakby w gardle utknął mu nieświeży klopsik, za czym wyrecytował:
– Jest ciotka, która lubi tych, którzy siebie nie lubią i nie lubi tych, którzy siebie lubią. Moim zadaniem jest ustalić, kiedy ciotka siebie lubi. Bo widzisz, przyjmując powyższe założenia, wychodzi na to, że ciotka lubi siebie wtedy i tylko wtedy, kiedy siebie nie lubi. Nie mogę tego ugryźć. Po prostu nie mogę.
Paskowicz zwiesił smętnie głowę na piersi.
– Nie przejmuj się – mówiła Ala. – Powiem ci na pocieszenie, że jeszcze nikt w tym Instytucie nie rozwiązał żadnego paradoksu, co paradoksalnie sprawia, że Instytut zawsze będzie miał co badać. No! Czas na mnie.
– Chyba też powinniśmy się zbierać – zauważył Bolek, zrywając z siebie garściami zwoje zielonych łodyg. – Coś mi się widzi, że ten bluszcz przeszedł we wczesnej hodowli fazę warunkowania na bazie twórczości Lovecraft'a.
Zdzisio połknął ostatniego orzeszka i zadarł nos.
– Faktycznie, zaraz lunie – oznajmił.
Na horyzoncie zaczynały się kłębić ciężkie nimbostratusy.
– Czasami nie chce mi się wierzyć, że to się dzieje naprawdę – marudził Semka Paskowicz w drodze powrotnej do boksów.
– A skąd wiesz, że to się dzieje naprawdę? – zagaił Zdzisio.
Semka spojrzał na niego wzrokiem „mów-mi-jeszcze".
– No wiem, wiem, męczy ciebie ten twój problem i martwi. – Zdzisio poprawił okulary na nosie. – Tak mi przyszło na myśl, że za bardzo się przejmujesz. Pomyśl, Semka, tak: a jeśli twój problem w ogóle nie istnieje? Jeśli to, w co WIERZYSZ nie dzieje się naprawdę? Przecież wiesz, że każdy problem, w którego rozwiązanie z braku solidnych dowodów trzeba wierzyć, ma zawsze dwa możliwe rozwiązania: potwierdzające lub negujące. I nic nie jest w stanie tego zmienić.
– Mam wrażenie, że za dużo myślisz – skomentował Bolek. – Chwytasz tego małego za słówka. Uważaj Semka: Zdzisiek lubi chwytać za słówka. A wtedy bywa logiczny aż do bólu. Potem, jak się już rozgada, nawet nagła śmierć go nie uciszy.
– No bo patrzcie – zapamiętał się Zdzisiek. – Czym, z psychologicznego punktu widzenia, jest człowiek, jak nie zlepkiem danych prawdziwych i fałszywych? Jego rzeczywistość będzie dokładnie takiej samej jakości, jak zbiór jego danych. Informacje, które posiadamy, rzutują na naszą percepcję świata. A informacje, jak to informacje, mogą być fałszywe lub prawdziwe, albo względne (w zależności od punktu widzenia).
– Wspominałem, że Sekcja Historyczno-Fizyczna planuje sprawdzić, czy historia faktycznie lubi się powtarzać? – zmienił temat Bolek.
– Ja słyszałem, że ci z etycznego właśnie skończyli zbierać złe – poinformował Semka. – Teraz będą badać, czy rzeczywiście wyjdzie to na dobre.
– To ja mam coś lepszego. – Zdzisio zerknął na zegarek. – Za kilkadziesiąt sekund fizycy doświadczalni uruchomią swoją najnowszą maszynę.
– Jaką maszynę? – zapytali jednocześnie obaj koledzy.
– No, co z wami? Nie czytacie ogłoszeń? Ponoć skonstruowali urządzenie, które pozwala manipulować strumieniem czasu. Zaplanowali test na dzisiaj. Zaraz!
– Łał!
!łaŁ –
!zaraZ
Tak przy okazji bardzo nieśmiało zapytam - Ciotka w tytule to imię własne?
Odpowiem bez nieśmiałości, że spotkałam się kilkakrotnie z manierą zapisywania wielowyrazowych tytułów opowiadań w taki sposób, że każdy wyraz zaczynał się od wielkiej litery. I mi się spodobało. Dotąd nie rozpatrywałam tego w kategoriach błędu. Zanotuję to jako pytanie do znajomej polonistki. Chyba, że ktoś tutaj wie na pewno.
"Trzej muszkieterowie", "Wojna i pokój", " Ogniem i mieczem', " Opowieść sprzedawcy odpustów", " Cienka czerwona linia" - i tak dalej ... Trzeba bylo wczesniej sprawdzić zasady pisowni tytułów w języku polskim. Istieje funkcja " edytuj tekst" - mozna z niej skorzystac, oczywiście wczesniej korzystając z podręcznika ortografii i gramatyki jezyka polskiego.
Biorę do ręki pierwszą lepszą książkę, która zalega na biurku: Robert Gilmore, "Alicja w krainie kwantów". Spis rzeczy: 1. Do Krainy Kwantów. 2. Bank Heisenberga etc. itd. 7. Atomy w Pustce, a nawet: 10. Fesołe Miazdeczko Fizyki Doświadczalnej. Na półce: A. B. Strugaccy, "Daleka Tęcza" (wyd. "Alfa", 1988r.). Obok wręcz: S. Lem "fiasko", S. Lem "astronauci", czy S. Lem "pokój na ziemi".
Choć temat i tak warty poruszenia... Z kimś bardziej wdzięcznym.
Der Nächste bitte.
Pisownia Tytuły książek, artykułów, filmów, programów telewizyjnych i piosenek zapisujemy podobnie jak zwykłe zdania: wielką literę stawiamy tylko na początku tytułu i w występujących w nim nazwach własnych: „Ogniem i mieczem"; „Pan Wołodyjowski"; „Niech żyje bal!".
Ponieważ obecnie większość książek, filmów i programów telewizyjnych to dzieła obce, tworzone poza Polską, pojawiają się problemy z tłumaczeniem tytułów na język polski. Wielu tłumaczy, niestety, używa tzw. kalk językowych, czyli tłumaczy tytuły automatycznie, bez poszanowania reguł języka polskiego, np. bez uwzględnienia znaczeń przenośnych i właściwości idiomów (por. -> frazeologizm): tytuł filmu „Terminator" z Arnoldem Schwarzeneggerem powinien zostać przetłumaczony jako „Eksterminator" i wszystko byłoby jasne, a tak skazani jesteśmy na domysły, u kogo Arnie terminuje, tj. uczy się zawodu.
Na szczęście pisownia wielkich liter w tytułach w języku angielskim i w większości języków europejskich (poza językiem niemieckim) rządzi się tymi samymi prawami, co w języku polskim. Tylko nazwy dni tygodnia pisane po angielsku wielką literą wymagają dostosowania. Inwazja wielkich liter w tytułach książek i filmów ma raczej związek z ekspansją nurtu fantasy, w którym operuje się ogromną liczbą nazw własnych i równie wielką liczbą symboli, rzeczowników pospolitych podniesionych do rangi nazw własnych. Choćby taki przykład: w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej trylogia Tolkiena tytułowana była „Władca pierścieni", najnowsze tłumaczenia (np. Jerzego Łozińskiego), a także filmy noszą tytuł „Władca Pierścieni". Nie jest to jednak zwykła kalka tytułu angielskiego („Lord of the Rings"), zmiana pisowni ma bowiem głębsze uzasadnienie - tłumacze dostrzegli wagę i symbolikę pierścieni w tej powieści i uznali, że to nazwa własna.
Nieuzasadnione znaczeniem wielkie litery pojawiają się natomiast w tytułach artykułów gazet i czasopism, zwłaszcza tych związanych z niemieckimi koncernami prasowymi. To właśnie przykład kalki językowej: bezmyślne przeniesienie niemieckiej pisowni wszystkich rzeczowników wielkimi literami.
W tytułach gazet i czasopism wielkimi literami zapisujemy pierwszy człon oraz samodzielne części mowy, natomiast spójniki i przyimki zapisujemy małą literą: „Blaski i Cienie", „Życie na Gorąco, „Gazeta Wyborcza", „Kocie Sprawy", „Twój Styl". Taką samą pisownię możemy zastosować w tytułach cyklicznych programów telewizyjnych czy radiowych: „Teatr Telewizji", „Telewizja Edukacyjna".
Ten niewielki cytacik z interrnetu powinien, przynajmniej w skrócie, wyjasnić generalne zasady pisiowni tytułów w jezyku polskim. Ewidentny błąd w tytule - chyba, że wyraz "Ciotka" jst nazwą wlasną.
Sekcja Odbioru Patentów Działowych ODPAD przywitała go z ciężkim westchnieniem. Sekcja czy jej pracownicy?
Jak zwykle stanowiska pracy oczekiwały, zakopane pod tysiącami podań o rozpatrzenie najnowszych pomysłów. Nie najzgrabniejsze słowo.
polipach, których jeszcze wczoraj tam nie było... "Tam" sugeruje, że polipy były gdzie indziej, a z kontekstu - raczej - wynika, że nie było ich wcale. Niby drobiazg... ale.
ofiary ofiar eksperymentów ofiar także. Nie za dużo tych ofiar?
a to, co zwykłych ludzi przyprawiłoby o nerwowe skurcze żołądka zbywali niecierpliwym machnięciem ręki. Brak przecinka.
To rzekłszy Neutrino po prostu zniknął. t.s.
- To bardzo szlachetne z twojej strony - przyznał Zdzisio, który mając bardzo miękkie serce rozczulał się przy byle okazji. t.s.
Siwy Protagoras i czarnowłosy Euathlos (obaj w identycznych togach), zajęli swoje ławki. Nadmiar przecinka.
Bardzo przeyjemna narracja, uwydatnia przerysowany, ale nienachalny humor. Nie podoba mi się zakończenie, które niczym nie przypomina zakończenia oprócz tego, że znajduje się na końcu. (Właściwie nie wiem, czy traktować tekst jako rozdział czy jako zamknięty epizod; jeśli to pierwsze, to wycofuje "niepodobanie się".)
Chętnie poczytam następne części.
Co do pierwszych czterech uwag Juliusa to się nie zgadzam. Według mnie tak jest dobrze i tak powinno być. Co do przecinków, to inna sprawa.
Zakończenie jest. Przecież to widać: naukowcy puszczają czas od końca ( tak jak przewijasz film video od tyłu do początku).
Podoba mi się. W stylu najlepszych rosyjskich mistrzów. Niepospolite. Inteligentne. Z humorem. Daję 5
Wyobraź sobie, Tomaszu, że udało mi się zauważyć :p. Niemniej. W układzie, w którym wyróżnione są mniejsze jednostki tekstu, najsensowniej wydało mi się szukać zakończenia właśnie w obrębie takiej jednostki. Nie w ostatniej linijce. Poza tym mój wymarzony, wyśniony, jedyny słuszny, idealny, super, hiper, ekstra typ zakończenia to taki, w którym kończące wynika z tego, co zostało napisane wcześniej. I nie, nie wyjeżdża dżołkus ex machina na kółkach (tzn. może, ale jako taki bonus, dodatek do czegoś pełniejszego). Tzn. może po raz drugi, ale --- nie za mało tu awangardy w awangardzie, żeby można było ją nazwać awangardą?
Dźwięki za uwagi.
@Julius: odpowiadając na Twoje przypuszczenia: tak, te teksty z opowiadania na opowiadanie coraz bardziej przypominają rozdziały. Jestem nadal na etapie poszukiwania problemu, wokół którego jakaś grubsza fabuła mogłaby się zakręcić, dlatego teksty funkcjonują jeszcze jako wolne elektrony.
Nad interpunkcją popracuję i usterki poprawię. Dzięki za przeskanowanie pod tym kątem.
Zdanie z "ofiarami" skonstruowane zostało w ten sposób celowo. Gdybym wywaliła choć jedną "ofiarę", jego sens diametralnie się zmieni. Co zaś dotyczy pierwszych trzech przykładów, widzę, że zdania są podzielone ;). Niemniej podstawię do wzoru na próbę jakieś zmienne; zobaczym, co z tego wyniknie.
@Tomasz: przyznaję bez bicia, że lubię Strugackich :P . I Lema. I Asimova. Powiedzmy, że Łukjanienkę takoż. Ale przede wszystkim lubię Michio Kaku i jego "Hiperprzestrzeń". To głównie z niej czerpałam dotychczasowe pomysły. Ogólnie książki popularnonaukowe z pogranicza fizyki teoretycznej i genetyki obfitują w ciekawe tematy do wyeksploatowania. Że o uroku paradoksów samych w sobie nie wspomnę ;).
Generalnie cel jest jeden: wykazać, że nauki ścisłe też potrafią być fajne. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, pewnie poszłabym na biologię. ;P