
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Doktor Andrzej Kruk był wkurzony.
Mimo że zegar pokazywał dopiero 6:27, już wiedział, że ten dzień będzie jednym z tych tych nienormalnych.
Miał go obudzić nieznośny brzęk budzika, który uciszał mocnym trzaśnięciem. Miał wypić niesłodzoną, wykrzywiającą usta kawę, zrobić trzy przysiady, wziąć prysznic, włączyć nudnie grające radio i… myśleć o Ani. A właściwie to o jej braku, który skutkował pogłębiającą się depresją. Kolega psychiatra nakłaniał go do terapii, przepisywał antydepresanty, próbował rozmowy. Ale Andrzej bał się. Choć sam był lekarzem i dobrze zdawał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, odmawiał wszystkiego. Chciał pamiętać każdy, nawet najmniejszy szczegół żony, włącznie z ilością białka w paznokciach. I żyć w przeświadczeniu, że musiała wyjechać na jakiś czas. Tylko wyjechać.
A teraz cały ten rytuał legł w gruzach przez osobę naciskającą na dzwonek do drzwi.
Dryń dryń. Dryń dryń. Dryń dryń.
Zwlekł się z łóżka i krokiem nosorożca podszedł do drzwi, oczyma wyobraźni łapiąc delikwenta za gardło i zmuszając do przeprosin za zniszczenie rozplanowanego co do minuty poranka. Jak nie złapie za zasuwkę, jak nie machnie drzwiami i nie łypnie na tego… tego…
– Eee, dzień dobry.
Doktor przetarł oczy. Raz, drugi, trzeci. Uszczypnął się w policzek, gardło, nos. Nic. Ciągle tu stał, drapiąc się w tył głowy, spuszczając zarumienioną twarz.
– Tak, wiem, wiem, że to…
Był wyższy od doktora. Jego długie czarne włosy kontrastowały z białą tuniką i wielkimi pierzastymi skrzydłami(Andrzej domyślił się, że te czarne plamy w niektórych miejscach to ptasie odchody). Doktor spojrzał na stopy Anioła, potem w jego błękitno-niebieskie oczy, potem znowu na stopy i jeszcze raz w oczy.
– Chodaki? No, tego jeszcze nie było.
Skrzydlaty wzruszył ramionami, lecz rumieńce na jego bladej twarzy uwydatniły się jeszcze bardziej.
– No co, ciężkie, ale wygodne.
– Nie, niczego nie zamawiałem, nie, nie chcę wziąć udziału w żadnej akcji, nie, nie dam ci pieniędzy, nie…
Andrzej wstrzymał się, widząc poniesioną rękę Anioła.
– Potrzebuję pomocy, doktorze.
W jego wzroku było coś, co nie pozwalało doktorowi zamknąć drzwi i zacząć nadrabiać zaniechanych punktów porannego rytuału. Co nie znaczy, żeby przestał być cynicznym.
– Wszyscy potrzebujemy – odparł, spoglądając na tyły skrzydeł Anioła w poszukiwaniu jakiegoś zaczepu, na którym by się trzymały.
– Proszę sobie darować. Jestem poważny i proszę w zamian o to samo. Cała ta sytuacja jest dla mnie wystarczająco upokarzająca. Mam problem i potrzebuję pomocy lekarza. Oczywiście rozumiem, że nie pracujecie za darmo, zdaje sobie sprawę z konieczności zapłaty.
Andrzej zrozumiał. Stał przed nim przebrany, gadający od rzeczy szaleniec, który ubrany normalnie pewnie nieraz był u niego w gabinecie. Teraz takich pełno. Albo ćpun, co chce dawkę morfiny. I to z samego rana, bój się Boga!
– Od dziewiątej przyjmuję w przychodni. Do widzenia – zamknął drzwi na zasuwkę, nim Skrzydlaty zdążył odpowiedzieć.
– Ekhm.
Odwróciwszy się na ten dźwięk, Doktor poczuł na skórze ciarki, a gęba opadła mu do samej ziemi. Jak? jak? jak?, pytał się w duchu, widząc stojącego w przedpokoju Anioła, z założonymi rękami na piersiach i rozłażącymi się po ścianach skrzydłami.
Skrzydlaty wydawał się czytać w myślach.
– Normalnie, panie doktorze. Musieliśmy się nie porozumieć. Mówiąc, że jestem poważny mam na myśli nic innego, jak BYCIE poważnym. Ech – westchnął – dobrze. Zacznijmy od nowa. Teraz, jak pan się przekonał, że to nie żarty, powinno pójść sprawniej. Potrzebuję, pańskiej pomocy. Z tym.
Podwinął tunikę, której białości zazdrościłyby wszystkie proszki do prania. Andrzej, widząc wystającą kość w okolicy żeber i paskudne zaczerwienienie, od razu domyślił się o co chodzi. Przez chwilę ciekawość zawodowa wzięła górę.
– Boże, ty masz dwa razy tyle żeber.
– Wolałbym, gdyby pan nie wypowiadał Jego imienia. Wie pan, golden rules. A to, to nie wszystko żebra. Proszę dotknąć, czuje pan? Te grubsze i bardziej miękkie to lotki – kości, na których trzymają się skrzydła. Biegną przez żebra, do kręgosłupa. No i ta jedna mi wyszła, już od początku źle rosła. Strasznie przeszkadza w lataniu. Spowalnia mnie.
Doktor przez chwilę jeszcze oglądał lotki, jeżdżąc po nich palcem, po czym spojrzał na skrzydlatego, przygryzając wargę.
– Nie dam rady. Tu potrzeba stołu operacyjnego, narzędzi…
– Przecież ma pan to wszystko w przychodni.
– A pan masz dwumetrowe skrzydła wrośnięte w klatkę. Nie pomyślałeś pan, że ludzie by się trochę zdziwili, widząc w poczekalni Anioła?
Anioł zaśmiał się. W następnej sekundzie znikł, a jego głos dobiegał z miejsca w którym przed chwilą stał z podwiniętą tuniką.
– Jak pan widzi – albo raczej nie widzi – to nie będzie problem. A skrzydła jakoś upchamy.
Andrzej przełknął ślinę. Wpatrując się w miejsce, gdzie Anioł właśnie pojawił się z powrotem, zrozumiał, że nie ma wyjścia, musi się zgodzić. Strach pomyśleć, co jeszcze ten Skrzydlaty może…
I w tym momencie w głowie Doktora pojawiła się myśl, tak nagła i tak jasna niczym błysk pioruna. W jednej chwili to samotne życie wydawało się być czymś odległym; malutkim niewyraźnym kształtem, zasnutym za mgłą euforii, utopionym w oceanie nadziei. Otwierając usta i wymawiając kolejne słowa, czuł przyjemne mrowienie w całym ciele.
– Mówiłeś pan coś o niepozostawaniu dłużnym, tak? O tym, jak wy to nazywacie, zadośćuczynieniu.
Skrzydlaty musiał złapać błysk w oczach doktora, bo przymrużył własne.
– Tak, mówiłem. A co? Sugeruje pan, że już powinienem tego żałować?
– Nic nie ma za darmo. Z resztą przecież jesteś pan Anioł, wiesz pan czego chcę.
Nie był zdziwiony, spoważniał. Tak jakby się tego spodziewał. Kiwnął głową i wyciągnął w stronę Andrzeja dłoń.
– Jeszcze się chyba nie przedstawiałem. Feynan, miło mi – uścisnęli sobie dłonie. – Ech, nie ukrywam, że pańska prośba będzie kłopotliwa. Co nie znaczy niewykonalna. Wpierw muszę tylko spytać, czy jest pan całkowicie -
– Całkowicie. Jak niczego w życiu. A tak w ogóle to mówmy sobie na ty – odparł przeszczęśliwy Andrzej.
– Świetnie. To co, umowa stoi? Możemy więc iść? No jak to gdzie? Do przychodni.
– Czekaj pan… To znaczy Feynan, tylko się opłuczę pod prysznicem. Dziesięć, piętnaście minut i już.
Anioł chciał jeszcze coś powiedzieć, otworzył nawet usta, lecz zaraz zamknął je z powrotem, bo Doktor szedł już w stronę łazienki, pogwizdując słowa dobrze znanej w niebie piosenki Resurrect Me.
Feynan westchnął, podrapał się po zaskrzydlu, zaklął pod nosem. „Ludzie! Głupi ludzie! Żyjecie, by z każdym dniem cierpieć więcej…".
•
Wszystko poszło sprawniej, niż mogłoby się wydawać. Feynan zniknął zaraz po tym jak wyszli z bloku i nie pokazywał się aż do wejścia na salę operacyjną w przychodni. Pani Bogusia, pielęgniarka z recepcji, zdziwiła się odbierając telefon, w którym Doktor nalegał, by nie spieszyła się dziś do pracy, bo on już jest na miejscu i wszystkim się zajmie. Zawsze musiała uspokajać poddenerwowanych pacjentów, iż Andrzeja zatrzymały korki i za chwilę powinien się stawić. W końcu jednak machnęła ręką i postanowiła tym razem nie studzić herbaty.
– Bez pielęgniarki będzie ciężko – powiedział Andrzej, naciągając gumowe rękawiczki. – A na pewno dłużej. Dobra, najpierw trzeba cię znieczulić…
– Nie, Andrzejku, nie trać czasu. My nie czujemy bólu. Możesz mnie otworzyć bez tych usypiaczy, w razie czego, odwrócę wzrok.
Doktor pewnie zdziwiłby się, gdyby nie zdążył oswoić się z myślą, że na łóżku operacyjnym leży Anioł. Wzruszył ramionami, odchrząknął i wziął się do roboty.
Kości „lotki" były rzeczywiście grubsze od żeber, lecz bardziej miękkie i giętkie. Andrzej przez około pół godziny siłował się z przecinaniem skóry, wstawianiem kości we właściwe miejsce. Nie wiedząc czym wzmocnić prawidłowe ułożenie, wygiął nieznacznie jej koniuszek, tak by na zasadzie „haka" zaczepiała o kość żebrową. Feynan wydawał się być zadowolony z efektu, bo wystająca wcześniej lotka znajdowała się teraz na swoim miejscu. Potem zostało tylko opatrzenie ran, przemycie utytłanych krwią rąk i wyrzucenie zaplamionego fartucha w miejsce, gdzie nie zobaczy go pani Bogusia. A potem…
– No, i jak? – spytał, ocierając wierzchem dłoni zroszone czoło.
– Świetnie, Andrzej, naprawdę świetnie. Tylko, kurde, łapią mnie skurcze na skrzydłach.
Doktor rozejrzał się po dwóch przeciwległych kątach Sali, gdzie Anioł upchnął wielkie pierzaste(i ubrudzone ptasim gównem) skrzydła, lecz tak jakby ich w ogóle nie widział. Zbyt bardzo zajmowało go to, co teraz miał zamiar powiedzieć.
– Więc? Co z tą zapłatą?
Wyraz twarzy anioła przeszedł z szerokiego uśmiechu w gorzki grymas.
– Ale -
– Zawarliśmy umowę.
– Nie chcę, żebyś tego żałował. Wy, ludzie, nie powinniście widywać zmarłych.
– Nie będę żałował.
Feynan spuścił głowę.
– Złap mnie za ramię.
Ledwie doktor zdążył dotknąć Anioła, świat zaczął wirować w niesamowitym tempie, z oczu leciały łzy, szarpało. Żołądek ściskał podobnie jak podczas jazdy windą, tyle że dużo bardziej. Gdyby Andrzej mógł w tamtej chwili myśleć racjonalnie, prawdopodobnie ucieszyłby się, że nie zdążył zjeść śniadania.
Kiedy się zatrzymali, doktor z ulgą postawił nogi na gruncie. Więc to tak wygląda niebo, mówił do siebie, rozglądając się dookoła.
Stali na czymś w rodzaju brukowanej wysepki, kulistym obszarze, od którego z każdej strony odchodziły wąskie ścieżki, niczym macki ośmiornicy. Wszędzie dookoła rosła, wyglądająca na świeżo skoszoną trawa i rzędy wierzb, a jakieś dwieście-trzysta metrów od wysepki, zza koron drzew widać było dachy domków i gęsty dym, ulatujący z kominów. Pachniało górskim powietrzem.
Doktora zaciekawił też dźwięk, który na początku brzmiał całkiem jak rój latających gdzieś w pobliżu much, jednak w miarę uważniejszego przysłuchiwania, niewyraźny szmer przechodził w mieszaninę różnej muzyki, dobiegającej od strony domków, w stronę których byli zwróceni.
– Co tam jest? – zapytał Andrzej.
Feynan patrzył przed siebie z kwaśnym wyrazem twarzy. W jego głosie słychać było przygnębienie i… współczucie.
– Idź ciągle tą drogą – wskazał tę znajdującą się na wprost – i wejdź do pierwszego budynku po prawo. Tam jest Ania. Masz pięć minut, potem będę musiał cię zabrać. Ale…
Ale Andrzej już biegł. Pięć minut to za mało, by wysłuchiwać zbędnych szczegółów, sama droga zajmie około minuty. Przebierając nogami, czuł jak dopada go gęsia skórka. Ania, Aneczka, Anusia. Boże, już dwa lata, nie mógł pogodzić się z jej śmiercią. Dzień w dzień płakał, parząc tylko jedną kawę. Co wieczór drżał, gdy druga połowa łóżka pozostawała pusta. I nienawidził siebie za tchórzostwo – bo nie potrafił do żony dołączyć.
A teraz ją wreszcie zobaczy. I powie jej wszystko, i będzie całował, i obejmował i nie puści już nigdy. Namówi Feynana by zostawił go z żoną. Zmusi, jak będzie trzeba…
Już biegnę Anusiu, już biegnę.
Ciężko dysząc wpadł do drewnianego domku, z którego rozbrzmiewał dźwięk muzyki jazzowej. Wraz z otwarciem drzwi opatulił go gęsty dym papierosowy. Przetarł łzawiące oczy i rozejrzał się po wnętrzu znajdującego się w półmroku baru, próbując wyłowić żonę spośród osób zasiadających przy stolikach. Nic z tego, za ciemno. Miał już wykrzyknąć jej imię, gdy usłyszał śmiech, po którym poczuł przeszywający skurcz w żołądku, a nogi stały się jak z waty.
Śmiech Ani, Tuż obok, z prawej strony.
Siedziała przy jednym ze stolików, wraz z trzema młodymi mężczyznami. Wyglądała tak samo, jak ją zapamiętał. Tak samo pięknie, tak samo niewinnie i beztrosko. Śmiała się w głos, pogłębiając dołeczki na policzkach. Andrzej nie potrafił, nie chciał hamować płynących z oczu łez.
– Aniu.
Patrzył na nią i czekał aż i ona się rozpłacze. Znów są razem, znów razem.
Lecz żona zamiast rzucić się mu na ramiona, obejrzała go od góry do dołu i podniosła brew.
– Hm? – powiedziała, nie kryjąc niesmaku na twarzy.
Skurcz w brzuchu Doktora nie ustępował, lecz dawał o sobie znać tym razem z innego powodu. W jednej chwili stan euforii przeszedł w panikę.
– Aniu, Anusiu, to ja. To ja, Andrzej. Przyszedłem do ciebie, kochanie. Aneczko, kochanie…
Kiedy kobieta spod przymrużonych oczu taksowała jego twarz, Andrzej był pewien, że go poznaje, że już zrozumiała. Jednak w następnym momencie żona zaczęła śmiać się tak głośno, jak nigdy, a wraz z nią, jej towarzysze. Rechotali we czworo, waląc dłońmi w stół, łapiąc się za boki. Ania powtarzała jego słowa i śmiała się do rozpuku. A doktor nie wierzył, nie chciał wierzyć.
– Aniu, proszę… –
Ujął ją za ramię. Chciał przytulić, może dotyk pozwoli jej oprzytomnieć. Coś musi…
Lecz gdy tylko dotknął jej koszulki, w oczach Ani zabłysły iskry, a śmiech urwał się tak nagle, jak zaczął. Wstała i otwartą dłonią zdzieliła go w twarz.
– Spierdalaj z tymi łapami, zboczeńcu!
Andrzej otworzył usta. Zamknął. Wargi drżały mu niekontrolowanie. Przyłożył rękę do piekącego miejsca na policzku. Czuł chłód, lodowaty bezkres zimna, ogarniający każdą pojedynczą komórkę jego ciała. I ten jazz, jazz brzmiący jak soundtrack do sceny, w której stracił coś więcej, niż wszystko.
– Mówiłem. Wy, ludzie, nie powinniście widywać zmarłych. Przykro mi, Doktorze – powiedział zza jego pleców głos Feynana. – Wracajmy.
I znowu wszystko zaczęło wirować.
"już wiedział, że ten dzień będzie jednym z tych tych nienormalnych."
"Chciał pamiętać każdy, nawet najmniejszy szczegół żony, włącznie z ilością białka w paznokciach." - ???
"Co nie znaczy, żeby przestał być cynicznym."
"Musieliśmy się nie porozumieć" - nie zrozumieć
Opowiadanie napisane nienajlepszym stylem, dużo niezgrabnych zdań. Powyżej parę przykładów błędów.
Nie wiem, o czym właściwie chciałeś napisać, bo tekst nie ma, moim zdaniem, żadnego sensu. Powód wizyty anioła, operacja i kwestie medyczne są po prostu głupie - jasno widać, że to tylko taki naciągany pretekst, żeby anioł miał dług i bohater mógł spotkać się ze zmarłą żoną.
Tyle że spotyka się z nią, a ona ni z tego ni z owego wyśmiewa go i każe spieprzać. Podsumowaniem tego przedziwnego zdarzenia jest głęboka myśl: "Wy, ludzie, nie powinniście widywać zmarłych", która kompletnie niczego nie wyjaśnia.
Słabe opowiadanie, kompletnie nieprzemyślane.
Pozdrawiam.