- Opowiadanie: epss - Ulfhedhnar: Piesiec (cz. I)

Ulfhedhnar: Piesiec (cz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ulfhedhnar: Piesiec (cz. I)

I
Mówi się w Birvenie pewną historie. Podobno jest prawdziwa, jednak trudno dać dziś temu wiarę. Mówi się jedynie, bo nikt jej nigdy nie spisał. Co wcale nie dziwi, bo mało kto tam pisać potrafi. Ba. Jeżeli w ogóle ktoś teraz potrafi. No, poza kapłanem. Modlitwy co chwila nowe wymyślał, a jak spamiętać ich już nie mógł to i się pisać nauczył. Nie chciał by przepadły. Myślał, że coś warte są, jednak się pomylił. Chuć pewnie dalej spać mu nie daje. Oby w cnocie wytrwał… Jest jeszcze miejscowy lichwiarz. Ma on nawet dość pokaźny zbiór ksiąg, które spod jego pióra wyszły. Zwykły spis dłużników jednak znajomości pisma wymaga. Z drugiej jednak strony on jeden wie czy przypadkiem stronice tam puste nie stoją. Załóżmy jednak, że tak nie jest. W końcu musi wiedzieć komu dał i ile. Poza nimi jest jeszcze jedna kobieta, folusznik. Bardzo ładna. To chyba przez nią kapłan te wszystkie modły wznosi. Pisać nauczyli ją na południu. Gdzie dokładnie to nikt nie wie. Jest raczej małomówna. Odkąd książęcy tyłek zaczerwienił się od szat z jej sukna to w ogóle nic nie mówi. Język jej wyrwali… W każdym razie historyja jest niezwykła i na pewno spisania warta. A oto jej fragment: „ Prawdziwy wojownik był nieśmiertelny. Gdy jego zwiotczałe ciało wreszcie upadło, a i dłoń puściła miecz co legendę tę napisał – rozległ się śpiew. Paląca w gardziel, wibrująca w okolicach krtani emocja, która ogarnęła ciało, by na ostatnie chwile rozgrzać bezwładne mięśnie i spękaną skórę. Pieśń jednak osłabła. Złączył powieki i już na zawsze ukrył za nimi piękno jakże dumnych oczu. Duch dopiero teraz mógł opuścić ciało. Uwolniony w pełnej chwale szykował się na ostatni pojedynek. Próbował oswoić nieskrępowaną przez człowieka dzikość w jej najczystszej formie– bestię. Gdy wygrał, wojownik osiągnął swój najwyższy cel. Stał się drapieżnikiem, do którego tak upodabniał się za życia. Stał się nieśmiertelny".

W każdym razie ten fragment słyszał Vallen. W dodatku nie raz. Gdy tylko przekraczał próg oberży "Pod Gnuśnym Zającem", coraz to inny jej bywalec, z reguły napełniwszy się wcześniej odpowiednią ilością trunku, recytował właśnie ten fragment historii. Może to dlatego, że było w nim coś magicznego, coś co przyciągało uwagę słuchaczy. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że mało kto potrafił pochwalić się znajomością całej opowieści. Vallen był przekonany, że i tym razem nie będzie inaczej. Często bywał w karczmie, zresztą jedynej w całym Birvenie, lecz po raz pierwszy zmierzał tam gotów oprzeć się wysokoprocentowej pokusie.

Nacisnął na mosiężną klamkę. Zawiasy zaskrzypiały i przyjemne ciepło buchnęło mu prosto w twarz. Ku jego zdziwieniu bębenki uszne nie zostały zaatakowane przez typowy, karczemny rumor. Wręcz przeciwnie. Było prawie zupełnie cicho. Zatrzasnął za sobą drzwi i rozejrzał się po pomieszczeniu. Tawerna miała podłużną izbę z żarzącym się paleniskiem w jednym rogu i wysłużonym kontuarem w drugim. Mimo wieczornej pory była nieomal pusta. Przy jednym stoliku siedział osiłek pociągający łyk z kufla, przy innym pstrokato ubrany mężczyzna.

Przygotowany na ogłuszającą eksplozję wszelkich dźwięków, jakie tylko mogą wydać z siebie przepite gardła, szczelnie wypełniających gospodę bywalców, Vallen przekonał się, że cisza którą zastał zdecydowanie mu nie odpowiada. Zwykle wypadkowa kilkudziesięciu, jednoczesnych rozmów izolowała go od reszty towarzystwa i, o dziwo, potrafiła zapewnić odrobinę prywatności. W takich warunkach żadna niemagiczna próba podsłuchu nie miała szans powodzenia, na dodatek zeznania karczemnych świadków nie zwykły być uważane za wiarygodne. Ku rozgoryczeniu Vallena bezdźwięczny spokój zrobił z niego ofiarę wścibskich spojrzeń, zwabionych trzaśnięciem zamykanych drzwi, gotowych przeczytać jego każde, nawet niewypowiedziane jeszcze słowo.

Czego się tak gapią?

Ściągnął ubłocony płaszcz i powiesił go na sterczącym ze ściany haku. Napierała na niego fala mnóstwa zapachów, lecz zmarznięty nos identyfikował je dość opornie. Zapach potu, wędzonego mięsa i kwaśnego chleba był jednak na tyle intensywny, że zdawało mu się, iż odczuwa go niemal całym ciałem. Szczególnie wrażliwym na ów woń okazał się być jego żołądek, który to już od dłuższego czasu domagał się porządnej strawy. Odsunąwszy od siebie myśl o jedzeniu, Vallen zsunął z dłoni skórzane rękawice i, nie zwracając uwagi na nachalne zachowanie nielicznych biesiadników, pewnym krokiem przemierzył izbę zatrzymując się dopiero przy szynkwasie.

– Vallen! – powitał go oberżysta, wychylając okrągłą głowę zza zaplecza. Jego głos był przyjazny.

– Dobrze cię widzieć Gorinie – odparł równie ciepło Vallen, kiedy pulchny mężczyzna stanął za kontuarem.

– Dawno cię tu nie było… – Szynkarz zaczął wycierać blat sięgającym kostek, niegdyś białym fartuchem, który ciasno opinał go w pasie – Pewno znowu baraszkowałeś gdzieś za wschodnimi wrzosowiskami, co?– zapytał uśmiechając się. Jego gęste, czarne brwi połączone były w jedną.

– Tylko cię zanudzę – machnął ręką Vallen. – Mów lepiej co słychać w Birvenie? – wypalił, uznawszy, że nie powinien zaczynać rozmowy od pytań, które mogą wprowadzić Gorina w zakłopotanie.

– A gadać szkoda. Ten nasz cały książę nie wart jest szmaty do podcierania tyłka – Szynkarz wyraźnie spochmurniał. -Nie dość, że cały Oriland stoi w obliczu wojny domowej to jeszcze wszędzie zalęgło się to robactwo.

– Co masz na myśli? – zdumiał się Vallen.

– Tych cholernych przemytników oczywiście! Wszędzie ich pełno! – wybuchnął. -Sam ich niedawno gościłem. Chcieli, żebym im coś przechował. Od samego początku śmierdziało mi to łajnem więc się nie zgodziłem. Oczy dam sobie wypalić, że było to coś nielegalnego – uderzył pięścią w otwartą dłoń. – A Ty? – uniósł brwi. – Ktoś tu na ciebie czeka…

– Już? – zdziwił się Vallen. – Który o mnie pytał?

Karczmarz skinął łysą, błyszczącą od potu głową.

– Tamta kolorowa łachudra, psiamać – splunął. – Dziwie się, że jeszcze nie zdzieliłem go pogrzebaczem. Już dawno powinienem był to zrobić – Gorin spojrzał spode łba na pstrokato ubranego mężczyznę. – Tfu!

Vallen odwrócił głowę i dyskretnie skierował wzrok na wskazaną postać.

– Znasz go? – zapytał, zdumiony zachowaniem szynkarza.

– Czy go znam?! Przez tego kundla nie mam klientów! Wpadł tu wczoraj z dwoma pachołkami i przegonił mi wszystkich z karczmy!

– Jak to?

– Nie mam pojęcia! Krzyczał, że przyszedł z polecenia księcia Kiristiana – Mężczyzna skrzywił się na dźwięk wypowiedzianego przez siebie imienia. – Potem mamrotał coś o jakimś zagrożeniu… O, jako sam rzekł, chwilowym problemie.

Vallen przejechał wierzchem dłoni po dolnej części twarzy, którą pokrywał dwudniowy zarost. Widok poczerwieniałego ze złości Gorina był prawie tak rzadki, jak niezadowolony z asortymentu szynkarza klient.

– Nie wiesz co to za problem? – zapytał po chwili, nazbyt obojętnym tonem. Szybko tego pożałował…

– Nie wiem, psiamać!- rozwścieczył się oberżysta, który teraz już prawie krzyczał.– Szukałem jakiegoś drąga, żeby pokazać mu co o tym myślę, to i nie słyszałem! Ale pewno o tym chce z tobą gadać – Gorin, teraz już szkarłatny, ponownie skinął na pstrokatego.

Vallen nie próbował go uspokoić. Dobrze wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu – nic by nie zmieniło, a nawet mogłoby jeszcze bardziej go rozzłościć. Uznawszy, że szynkarz nie jest w stanie powiedzieć niczego więcej bez zdzierania sobie gardła, Vallen postanowił zakończyć rozmowę:

– Nalej mi szkarłatnego.

Odwrócił się i ruszył we wskazanym kierunku. Czekający na niego mężczyzna siedział przy okrągłym stole, twarzą do drzwi. Miał na sobie bogato zdobiony kaftan w pomarańczowo fioletową szachownicę ( herbowe barwy księcia Kiristiana ) oraz skórzany kaptur na głowie. Nozdrza Vallena zdążyły się już trochę ogrzać, toteż szybko przekonał się, że mężczyzna zdecydowanie schludniej wygląda niż pachnie. Emanowała od niego bowiem ostra, nieprzyjemna woń, która z każdym krokiem stawała się coraz bardziej intensywna. Pstrokaty, podobnie jak zdecydowana większość tego towarzystwa, po prostu cuchnął. Vallen rozpoznał odór potu, szkarłatnego piwa, które było specjalnością Gorina, oraz słodki, drażniący nozdrza zapach zioła, którego nazwy, co go zaniepokoiło, nie mógł sobie przypomnieć.

Już jako dziecko Vallen wyróżniał się niepospolicie wrażliwym zmysłem powonienia. Podobnie jak pies czy wilk zdolny był do rozpoznawania ludzi po samym zapachu. Nie musiał słyszeć szczęku pękającej za jego plecami gałęzi by zorientować się, że ktoś zachodzi go od tyłu. On to czuł. Wiedział również, gdy ktoś próbował go oszukać… Jakim sposobem? Nagły i charakterystyczny odór potu. Kłamstwo naprawdę cuchnie, śmiał się.

Kiedy stanął przy stole, oczekujący go mężczyzna podniósł głowę. Nie zrobił tego gwałtownie, jednak kaptur zsunął się lekko do tyłu, odsłaniając kępkę szpakowatych, błyszczących włosów.

– W samą porę – odrzekł ponuro. – Już zaczynałem podejrzewać, że to co mówią o druidach dalece mija się z prawdą. Siadaj proszę – wskazał dłonią na drewniane krzesło.

Vallen posłuchał. Głośno zaszurał siedziskiem i oparł przeguby rąk o krawędź stołu. Nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie, zakpił w duchu.

– Zwą mnie Spowiednikiem, jednak moje prawdziwe imię to Husba. Jestem srebrnym miecznikiem oraz wiernym sługą miłosiernie nam panującego księcia Kiristiana– wyrecytował pstrokaty, dumnie prezentując pierś, na której kolorowa szachownica, za pomocą srebrnej nici, obramowana została na kształt tarczy. Bez wątpienia już setki razy przedstawiał się w ten sposób.

Vallen położył na stole rękawice.

– Vallen, druid ulfhedhnar – odparł, kładąc prawą dłoń na lewym nadgarstku.

Ziele, którym emanował pstrokaty przez chwilę mocniej dało się we znaki nozdrzom druida…

Na pewno znam tę roślinę.

– Ciekawie mówiliście z gospodarzem. Popraw mnie druidzie, jeżeli to co powiem mijać się będzie z prawdą. Czy twój przyjaciel mówiąc łachudra, o mnie myślał? – zapytał z drażniącą ironią w głosie.

– Myślałem, że ludziom w Birvenie znane są zasady, które świadczą o dobrym zachowaniu – odpowiedział Vallen. – A z tego co mi wiadomo, podsłuchiwanie do nich nie należy.

– A kiedy wbrew woli? Gospodarz tak mówił, że myśli utrzymać nie mogłem.

Vallen, nie mogąc znaleźć rzeczowego kontrargumentu, musiał przyznać mu rację. Ledwo poznał imię swojego rozmówcy, a już wiedział, że nie będzie nawet próbował go zapamiętać. Typowy, obnoszący się ze swoim stanowiskiem gbur. Obrzydliwość.

– Oberżysta skarży się na ciebie, jakobyś przeszkadzał mu w interesach – wznowił Vallen po chwili milczenia.

– Uwierzcie mi, panie druidzie, że wykonuje tylko rozkazy. W niczym oberżysta mi nie zawinił, żebym miał mu z zemsty w robocie przeszkadzać – odparł pstrokaty, naciągając kaptur na czoło.

– A z jakiego to powodu wasz książę miesza się w jego sprawy?

– Kwestia bezpieczeństwa. W takich sytuacjach zakazuje się ludziom przebywania w grupach większych jak pięć głów, oraz wychodzenia z domu po zachodzie słońca. Taka jest procedura…

– W takich sytuacjach? – przerwał Vallen marszcząc czoło.

– W całej okolicy chwilowo nie jest bezpiecznie – odparł Husba. Głos miał dziwnie matowy.

– To było do przewidzenia – Druid otarł nos dłonią. – Kiedy królewski podskarbi przepada bez wieści, trzeba się liczyć z tym, że prędzej czy później fama o tym wyjdzie poza książęce mury. Wasz miłosiernie panujący – podkreślił druid – mógł o tym pomyśleć wcześniej, za nim wydał rozkaz. Jeżeli wydaje mu się, że będę w jego imieniu pertraktował z królem to…

– Po pierwsze – syknął pstrokaty – Książę Kiristian nikogo nie zamordował. Zapamiętaj to dobrze, bo jeżeli dalej będziesz tak gadał to poznasz co znaczą u nas cztery ściany – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Po drugie, nie rozmawiasz z byle parobasem, więc powściągnij język.

Do siedzących podszedł Gorin. Postawił koło Vallena półprzezroczysty kufel z ciemnym płynem, wypełniającym naczynie po same brzegi. Druid skinął w podzięce głową, nie spuszczając jednak wzroku z pstrokatego. Szynkarz zarzucił na ramię ścierkę i bez słowa wycofał się. Vallen poczekał chwilę, aż oberżysta wystarczająco się oddali.

– Nie groź mi waszymi lochami bo nie robi to na mnie żadnego wrażenia – powiedział hardo druid. Poirytowany zachowaniem swojego rozmówcy najchętniej skończyłby tą rozmowę już w tym momencie.

Pstrokaty zatracił równomierny oddech. Sapał, jak po długiej i wyczerpującej gonitwie. Jego klatka piersiowa gwałtownie podnosiła się i opadała, a w błekitnych oczach, teraz niezwykle połyskujących, płonął ogień. Druid wytrzymał pełne pogardy spojrzenie, Husba pierwszy spuścił wzrok pochylając głowę. Zainteresował się nagle utkwionym w blacie stołu sękiem, skrobiąc go paznokciem.

Co za kretyn.

– Powiesz mi wreszcie, Spowiedniku, o co w tym wszystkim chodzi?

– Ano staram się, tylko mi przerywasz – odparł, nie siląc się już na grzeczność Husba. Drewniany sęk równie gwałtownie jak zaczął, przestał być dlań interesujący.

– Więc słucham. Czegóż to chce ode mnie książę? – Druid odchylił się na oparcie krzesła i założył ręce na piersi. Delikatnym ruchem głowy przegonił kasztanowy warkoczyk, który zsunął mu się na twarz.

Pstrokaty wyprostował się i spojrzał na niego z góry. Vallen dopiero teraz zauważył sterczący u pasa, szeroki miecz. Odruchowo przesunął dłonią po skórzanej tunice, zatrzymując się na chłodnej głowicy sztyletu.

– Nie dalej jak dziesięć dni temu – zaczął Husba – miejscowy parobek natknął się w lesie na rozszarpane, do połowy zjedzone ludzkie szczątki. Tak się koniuch widoku przestraszył, że sam o mało jak kłoda nie padł. Drzeć się zaczął niemiłosiernie, że straż pod samą chałupę prowadzić go musiała. Uznano to za atak wilczego stada, które z braku zwierzyny coraz bliżej miasta poluje – pociągnął nosem. – Jak udało nam się ustalić, były to zwłoki królewskiego podskarbiego, o zabójstwo którego oskarżasz księcia Kiristiana.

Vallen, starając się nie okazywać zlekceważenia, wyjął z bocznej kieszeni pergaminowe zawiniątko. Rozwinął je na stole odkrywając trzy nienaturalnie symetryczne, zasuszone listki o barwie zmatowiałego złota. Jeden z nich rozkruszył w dłoni i powstały proszek dosypał do piwa. Pozostałe zapakował i z powrotem wsuną do kieszeni. Drobinki przez chwilę unosiły się na powierzchni napoju, po czym leniwie opadły na jego dno. Pstrokaty przyglądał się marszcząc czoło.

– Teretańskie ziele… Mówią, że to odbicie wilczej jagody – burknął niewyraźnie.

– Widzę, że znasz się na ziołach. To rzadkość – oświadczył Vallen aroganckim tonem. – Kontynuuj.

– Kilka dni później – wznowił Husba, na którym widok rośliny wywarł najwyraźniej ogromne wrażenie ( nie spuszczał zdumionego wzroku z kieszeni Vallena ) – znaleziono jednak kolejne dwa ciała, zaledwie kilkaset stóp dalej, przy samym gościńcu – Dopiero tu oprzytomniał. – Sam je na wóz pakować pomagałem. Napuchnięte, zdruzgotane, niestety niezdatne do pełnej identyfikacji. Udało nam się jedynie ustalić, że byli to dorośli mężczyźni.

Vallen pociągnął łyk z kufla. A więc tego chce ode mnie książę, pomyślał. Mogłem się domyślić…

– Wszystkie ofiary doznały podobnych obrażeń?– zapytał, odsunąwszy naczynie od ust.

– Tak… Wydaję mi się, że tak – zamamrotał Husba. – Spore ubytki ciała, odkryte żebra, połamane kości i… po krwi śladu prawie nie było – szepnął. – Ani na ciałach, ani wkoło. Mówią, że to wilkołak ale nie wiem, czy dawać temu wiarę. To przecież tylko gadanie.

– Wilkołak? Wątpię – oznajmił Vallen, kręcąc sceptycznie głową. – Ale rozumiem, że tego chce ode mnie książę, tak? Mam pozbyć się potencjalnego przemieńca?

– Jesteś ulfhedhnarem, to twoja praca…

– Moja praca to BADANIE likantropii, próba wynalezienia skutecznego na nią lekarstwa, a nie zabijanie jej ofiar – żachnął się druid. – Nie jestem wojownikiem tylko druidem. Minęły czasy, kiedy wykorzystywano nas jako najemników, w służbie bezradnych książąt.

Ostatnie dwa słowa wypowiedział zdecydowanie głośniej.

– Rozumiem. Przekażę twoje słowa – odparł po chwili Husba, a oczy dziwnie mu się rozjarzyły.

Vallen milczał. Delikatnie pochylił głowę, wystarczająco jednak, aby uplecione z włosów kasztanowe warkoczyki zsunęły mu się na twarz.

Dlaczego nikt nigdy nie może tego zrozumieć? Chorego trzeba leczyć, nie mordować. Czy naprawdę tak trudno to pojąć? – irytował się w duchu. Wiedział, że obrzydzenie i strach, którymi obdarza się likantropów sprawiają, że traktuje się ich wyłącznie jako krwiożercze potwory stanowiące zagrożenie dla istot znajdujących się w ich zasięgu. Rzadko spotykał kogoś, kto myślał inaczej, jednak w dalszym ciągu nie mógł się z tym pogodzić. Jeżeli ów bestia to rzeczywiście przemieniec, on był jedyną osobą w promieniu dziesiątek mil, która mogła uchronić ją od niechybnej śmierci.

Słodka woń intensywniej wypełniła jego nozdrza…

Co to za przeklęta roślina?!

Pstrokaty już chciał odejść kiedy…

– Przysłała mnie sam Wiec Archimentorów – zaczął druid, dalej patrząc na swoje kolana. – Ich życzeniem jest, bym wam pomógł. Na szczęście dla was, nie mam wyjścia – stwierdził fakt. – Są chociaż jacyś świadkowie?

Husba ściągnął wargi.

– Nie… Nikt nie wiedział bestii, jedynie jej ofiary. Książę boi się, że będą kolejne.

– Więc dlaczego sam nie podejmie wyzwania? – Vallen pociągnął łyk z kufla – Z tego co wiem, nie może uskarżać się na brak żołnierzy, którymi zwykł rozwiązywać swoje problemy.

– Książę Kiristian obawia się, że w razie niepowodzenia skutki byłyby katastrofalne. Ponoć gdy taki stwór wpada w furię, nie pozostaje nic innego jak wziąć nogi za pas i nie odwracać się za siebie. Nie możemy dopuścić do rzezi naszych ludzi.

Vallen rozdymał policzki tłumiąc beknięcie.

– Nie taki głupi ten wasz Kiristian – zaśmiał się. – Po co ryzykować życie dwudziestu żołnierzy, skoro można wykorzystać zaprzysiężonego Radzie druida. Chwała tak czy inaczej spłynie na niego.

Husba wyglądał jakby doznał skurczu mięśni żuchwy. Próbował coś powiedzieć, jednak ciche dźwięki, które przez chwilę wydawał, nie złożyły się na żadne słowo. Z trudem powstrzymał się od walki o dobre imię swojego pana.

– Możesz przekazać komu trzeba, że spróbuję pomóc. Ale jak powiedziałem, tylko ze względu na to, że poprosił mnie o to Wiec.

– Tak zrobię – burknął Husba, zaciskając pięści.

Wstał, głośno odsuwając krzesło. Ruszył w kierunku drzwi, wskazując nosem sufit, a ciężkie, posrebrzane nagolenice dźwięcznie oznajmiały każdy jego krok.

Słodki, niedający druidowi spokoju zapach zniknął razem z nim.

II
Było zimno, nawet jak na środek birveńskiej późnojesiennej nocy. Górujący na ciemnym sklepieniu księżyc w pojedynkę próbował rozpędzić głęboką czerń pochmurnego nieba. Daremnie. Pogoda coraz wyraźniej ostrzegała przed nadchodzącą w pośpiechu zimą, która w niewielkim Birvenie zawsze dawała się ostro we znaki mieszkańcom. Zaskakiwała oraz paraliżowała ogromną ilością śniegu, chłostała po twarzach świszczącym, lodowatym wichrem. Po białym puchu nie było jeszcze śladu, jednak było pewne, że to kwestia paru dni.

* * *
Czegoś szukał. Węszył trop, który co chwila umykał jego nozdrzom. Wtedy przystawał. Nasłuchiwał, próbując przebić się dalej, poza zagłuszającą barierę własnego oddechu. Oddechu, który nie należał do niego. Był przyspieszony i płytki. Zdawał się być bardzo odległy, a jednak rytmicznie wypełniał powietrzem jego klatkę piersiową… Nozdrza ponownie wypełnił ostry zapach. Odnalazł trop. Przyspiesza… Poruszał się nadzwyczaj sprawnie, szybko i bez wysiłku. Czuł, że wszystko jest inne. Wyczulone do granic możliwości zmysły, chód, nawet umysł, który zastąpiły kłębiące się w głowie obrazy, przemieniające się wraz ze zmianą myśli czy doznania. Wiedział, ale wcale się tego nie bał… Staje. Przenika ciemność błyszczącymi ślepiami… Zdawał sobie sprawę z tego co robi, jednak nie miał pojęcia do czego zmierza. Nie było niczego poza teraźniejszością, momentami, które stopniowo przeradzały się w misternie zaplanowane działanie. Wyczerpujący slalom pomiędzy drzewami, ślady, kolejna próba przechwycenia dźwięku, który wskazałby drogę. Wszystko bez świadomości zawartego w tym celu. Nieodparta potrzeba, którą musiał zaspokoić by poczuć się bezpiecznym… Gwałtownie odwraca głowę. Ostra woń uderza go ponownie, jak drogowskaz wskazując nowy kierunek. Spogląda tam, próbując przejrzeć przez mrok. Już wie, że teren jest zajęty… Czuł się zniewolony. Zmuszony do wykonywania nienadesłanych przez nikogo poleceń. To on narzucał swoją wolę. Instynkt, który budzi się w zwierzęciu… Chrapliwy, donośny ryk wypełnił polanę. Jego silne echo jak fala wlało się pomiędzy drzewa. Nie zwleka. Puszcza się biegiem w stronę jego źródła i znika za gęstą ścianą lasu.

* * *
– Vallen! Już jasno! – zmącił ciszę stłumiony krzyk w towarzystwie tępego łomotania czymś twardym o drzwi. – Vallen! – powtórzył głos, tym razem waląc tak mocno, że aż zadrżała wyłożona grubymi deskami podłoga.

Druid z trudem otworzył zaropiałe powieki. Leżał skulony na ziemi, w nogach łóżka. Był zupełnie nagi. Rozejrzał się po pomieszczeniu (dochodzący zza drzwi głos miał rację, pokój aż raził odbijanymi promieniami porannego słońca), po czym z trudem wstał, wspierając się na ręce. Nie wyglądał dobrze. Był blady i brudny. Na jego chudym ciele dostrzec można było ciemne ślady zaschniętego błota, w szczególności na stopach i dłoniach, które umazane nim były niemal całkowicie.

– Vallen! Prosiłeś abym cię obudził! – ponownie zawołał głos.

Druid spojrzał w kierunku drzwi. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale natychmiast zasłonił je dłonią. Zakasłał sucho, a dźwięk który z siebie wydobył bardzo przypominał warknięcie.

– Zaraz zejdę, dziękuję Gorinie – odpowiedział po chwili grubym głosem.

Stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, wsłuchany w odgłos oddalających się za drzwiami kroków, po czym odwrócił głowę i powoli podszedł do stojącego przy oknie antałka. Jego mięśnie były spięte, stawy zesztywniałe a pulsujący ból w karku promieniował na całe ciało. Vallen zdawał się jednak tego nie zauważać. Zachowywał się tak, jakby dokuczliwy poranny paraliż był czymś rutynowym, wręcz normalnym.

Baryłka do połowy wypełniona była wodą, na której unosiła się, już napuchnięta od płynu szmatka. Druid podniósł tkaninę, a ściekające z niej wielkie krople z głuchym pacnięciem rozbijały się na podłodze. Po chwili lodowate strużki spływały już po jego bladej skórze, wywołując przyjemne i orzeźwiające dreszcze.

– Znowu musiałem coś zeżreć – pomyślał, kiedy dostrzegł przylegającą do ściany kupkę zastygłych wymiocin. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie czuje żadnego zapachu. Była to naturalna reakcja jego organizmu, jednak nie potrafił się do niej przyzwyczaić. Węch budzi się stopniowo, także za kilka godzin wszystko wróci do normalności…

Kiedy doprowadził ciało do porządku ( między palcami stóp znalazł jeszcze sporo trocin oraz mchu ) rzucił okiem na niedbale umocowane do ściany zwierciadło. W zaśniedziałej tafli zobaczył zniekształcone odbicie młodego mężczyzny o kasztanowych włosach, misternie posplatanych w drobne warkoczyki. Przyjrzał się uważnie swoim zielonym, lekko skośnym oczom, przejechał dłonią po szczupłej twarzy i odchylił dolną wargę. Przesunął palcami po zadbanych zębach i uznał, że wszystko jest w porządku.

***
– Jest i nasz łazik! – zawołał Gorin, kiedy Vallen pojawił się przy kontuarze. – Ładnie to tak szlajać się po nocy i z łaski swojej przeciągi wszędzie robić!? – zawołał z udawanym oburzeniem.

– A od kiedy twój tyłek jest taki wrażliwy, he? – zagadną Vallen, uśmiechając się szeroko.

– Taki on wrażliwy jak trunek sycący – w tym momencie również oberżysta obnażył swój niepełny komplet szarych zębów. – Przegryzł byś co? Mam w spiżarni wędzonego bażanta w przyprawie i placek jabłkowy. A i chleb też się znajdzie.

– Bałem się, że już o to nie zapytasz…

Szynkarz pokiwał głową (jakby chciał powiedzieć: " On się nigdy nie zmieni!") i zniknął za drewnianymi drzwiczkami zaplecza, żeby za chwilę powrócić z talerzem pełnym jedzenia w jednym ręku, i kuflem piwa w drugim.

Druid dopiero teraz zorientował się, jak bardzo jest głodny.

– Sam rzyć koło ciebie posadzę, bo jak widzisz, innej roboty, psiamać, nie mam – oznajmił Gorin i z głuchym trzaskiem opadł na krzesło, zaraz obok Vallena.

Rzeczywiście, w karczmie nie było nikogo poza nimi. Prawie nikogo. Pomieszczenie oświetlał jedynie słaby ogień z paleniska oraz kilkanaście łojowych świec, dlatego druid dopiero teraz zauważył siedzącą naprzeciw nim postać, która bezczelnie wlepiała w nich oczy. Gdyby nie unoszący się co chwila do jej ust kufel, Vallen uznałby, że to tylko pomnik mężczyzny, wykuty przez bardzo przeciętnego rzeźbiarza. Kiedy oczy druida zdążyły już przyzwyczaić się do słabego, migotliwego światła widział go prawie wyraźnie. Figura opasłego niedźwiedzia, tępy wyraz twarzy, przenikliwe spojrzenie…

Skąd ja go znam?

– Co to za jeden? – zapytał szeptem druid, dla niepoznaki odwracając głowę w przeciwnym kierunku.

– Jeden z tych, co przyszli z tą kolorową szują – odparł zniżonym głosem szynkarz. Pewno widziałeś go wczoraj. Siedzi tu od dwóch dni i pilnuje, żeby ludzie się nie schodzili. Objada mi przy tym spiżarnię i chleje piwska za sześciu. Oczywiście nie płacąc przy tym ani grenata! – ostatnie zdanie powiedział na tyle głośno, by usłyszał je siedzący naprzeciw nim mężczyzna.

Vallen spojrzał kątem oka w kierunku nieznajomego i był pewny, że usta wykrzywił mu drwiący uśmiech. Tak, teraz go sobie przypomniał.

Sięgnął po leżący przed nim kawałek wędzonego mięsa (w niczym nie przypominało bażanta) i ugryzł spory jego kęs.

Dlaczego Kiristian wydał takie rozporządzenie? Vallen nastawiony był bardzo sceptycznie do wyjaśnień Husby. Solidna gospoda z oknami jedynie na górnym piętrze wydawała się być bezpiecznym miejscem…

Całkiem niezłe to mięso.

– Czego chciał od ciebie ten oprych? – zapytał nagle Gorin.

Druid połknął w pośpiechu zbyt duży fragment bażanta, przez co musiał pomóc sobie potężnym łykiem piwa. Dopiero kiedy rozpychający przełyk kamień wylądował w żołądku, spojrzał załzawionymi oczami na szynkarza: – Chcą abym pozbył się przemieńca, który osiadł tu w lesie – wydyszał.

– Przemieńca? Masz na myśli w-wilkołaka? – Gorin był wyraźnie zaniepokojony tą informacją.

– To nie wilkołak.

– A skąd wiesz? – zapytał, głośno przełykając ślinę.

– Widziałem. Wilkołak inaczej znaczy teren – oznajmił spokojnie druid, a jego oczy zamigotały w blasku świecy. – Jak już robię z łaski swojej przeciąg, to nie na darmo – uśmiechnął się.

Oberżysta wyglądał na spokojniejszego, jednak w dalszym ciągu miętosił krawędź swojego fartucha.

– Dorwał już kogoś? Ten przemieniec? – szepnął.

– Trzy osoby. Pierwszy był ponoć królewski podskarbi. Pozostałej dwójki nie…

– Podskarbi? – przerwał mu Gorin, a jego wargi zadrżały. – Kiedy to się stało?

– Już ponad dziesięć dni jak znaleziono ciało. Znałeś go? – druid uniósł brwi.

– Tak – zmartwiał szynkarz. – I nie jego a . Na kilka dni pokój u mnie w najem wzięła.

– To była kobieta? – zdumiał się druid.

– A co w tym takiego? Młoda była i niegłupia. Długo jej nie znałem ale dało się poznać, że o swoje to ona zadbać umie… A i porządne dziewczę z niej było. Mimo, że urzędnik królewski to za pokój i jadło płaciła jak każdy, a wcale nie musiała.

– Jesteś absolutnie pewien, że to kobieta była podskarbim królewskim? – zapytał druid poważnym tonem.

– Jako i zdrów! Rzadko się zdarza w dzisiejszych czasach, że kobieta takie stanowisko piastuję, to racja. A jak sam widzisz, człowiek samego króla a mimo to marnie skończyła. Biedaczka…

Vallen milczał. Wyglądał jakby dopiero teraz zaczął odczuwać ból, który towarzyszył mu od samego rana. Oczy miał szkliste, a usta wykrzywił grymas. Dlaczego Husba nie wspomniał o tym słowem? Coraz więcej pytań wymagało odpowiedzi.

– Nie rozumiem co cię tak dziwi. A bo to pierwsza kobieta, która…

– Nic nie rozumiesz! – druid wybuchnął tak gwałtownie, że nawet jego to zaskoczyło. – Problem w tym, że to co siedzi w lesie, nigdy nie tknęłoby kobiety.

Koniec

Komentarze

AARRG PRZEKLEŃSTWO TEKSTOWEGO BLOKU RATUJSIE KTO MOŻ

Z tym blokiem nie jest tak źle. Gorzej, że początek, właściwie cały pierwszy akapit (ten nieprzyzwoicie długi), jest niesamowicie bełkotliwy. Trudno skupić się na tekście, kiedy wszystkie zdania są proste, niezłożone. W dodatku nie składają się na jakąś sensowną całość, bo brakuje im ciągu przyczynowo-skutkowego. Przynajmniej takie mam wrażenie.
Dalej jest lepiej. Nie znaczy to: dobrze, ale widać poprawę. 
Przeczytałem całą scenę w karczmie. Niestety, muszę stwierdzić, że nie wciągnęło mnie.
Sam kiedyś miałem bohatera, który w pojmowaniu rzeczywistości wspomagał się węchem, więc tego elementu i jego wykonania nie ocenię, natomiast niezbyt prawdopodobna wydała mi się postać karczmarza. Zachowuje się jak kobieta mająca "trudne dni" (bez obrazy dla kobiet). W dodatku nie wyobrażam sobie ciura oberżysty chcącego pałować bądź co bądź rycerza (hrabiego!).
Cała scena ciągnie się w nieskończoność i -- wydaje mi się -- jest nudna. Rozmowy są troszkę drętwe, postacie mówią niewyraziście. Piję tutaj do hrabiego i głównego bohatera, bo karczmarz akurat wyszedł Ci denerwujący, ale jaskrawy. Brakuje im emocji, rozmowa jest jakaś taka sucha, nieinteresująca. Dlatego nie przeczytałem dalej. Wszystkie uwagi dotyczą pierwszego rozdziału.

Pozdrawiam,
exturio

A ja przeczytałem.
Błędów nie ma dużo chociaż zdażają się "kwiatki":
1. Jeżeli w ogóle ktoś teraz potrafi. No, poza kapłanem. - najpierw piszesz, że może w ogóle nikt nie potrafi, potem dajesz wyjątek kapłana i do tego momentu jest ok. Niestety dalej wymieniasz kolejne osoby, które jednak potrafią pisać więc to pierwsze zdanie traci troche sens.
2. Ruszył w kierunku drzwi, wskazując nosem sufit - jak się coś wskazuje to zazwyczaj po to żeby ktoś inny patrzył.
3. To te przeklęte nawiasy. Nie rozumiem po co podpowiadasz czytelnikowi co ma myśleć? Chcesz coś wyjaśnić to wpleć to w treść. Robiąc nawias idziesz na łatwiznę i psujesz wygląd tekstu

Samo opowiadanie przeciętne, ale zapowiada się ciekawie.

exturio:
Nie każdy bohater musi być wyrazisty ( czasem bohater szarak jest znacznie ciekawszy bo nie wiadomo czego się po nim spodziewać) - ale to oczywiście moje osobiste zdanie

@Piotreq:
Może źle to ująłem: nie chodziło mi o to, że ma być jakiś super oryginalny, niesamowity i wybrany przez los. Po prostu wydaje mi się, że gdyby pozamieniać kwestie hrabiego i głównego bohatera, w ogóle nie zauważyłbym różnicy. A jednak obaj pochodzą z różnych środowisk, pewnie byli wychowywani inaczej, mają różne zajęcia. To powinno być wyrażone sposobem mówienia, zwracania się do innych, spojrzeniem na świat. 

Tu się zgodzę. 
Trzeba dodać hrabiemu odrobinę "szlachetności"

Apropo hrabiego:

Sam je na wóz pakować pomagałem. Napuchnięte, zdruzgotane, niestety niezdatne do pełnej identyfikacji. Udało nam się jedynie ustalić, że byli to dorośli mężczyźni.  - szczerze wątpie żeby wysoko urodzony panicz pomagał pakować trupy. Co najwyżej mółgby się przyglądać :)

Wielkie dzięki za wasze komentarze. Jest to moje perwsze opowiadanie jakie napisałem w życiu i potrzebowałem właśnie takich obiektywnych opinii. Wydawało mi się, że dialogi w tym tekście są moją mocną stroną, jednak kiedy zwróciliście mi na nie uwagę zauważyłem, że rzeczywiście nie są najlepsze. No nic. Motywacja jest, także mam nadzieję, że uda mi się dokończyć to opowiadanie już w lepszym stylu. Pozdrawiam!    

Nowa Fantastyka