- Opowiadanie: Petunia07 - Przepaść

Przepaść

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przepaść

Zamknąłem się w mojej ciemni i zacisnąłem powieki. Po chwili przed oczami ujrzałem obraz. Moje źrenice szybko przyzwyczaiły się do światła i ujrzałem pokój pełen fotografii. Było tutaj całe moje życie. Uwiecznione na zdjęciach pierwsze słowo, pierwszy dzień w szkole, pierwsza wędrówka po górach, pierwszy pocałunek, matura. Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, równo z datą dwunasty czerwca 1892 roku, ściana niespodziewanie robiła się czerwona jak krew. Istotnie, to właściwe porównanie. Otóż tamtego lata moje życie się skończyło i rozpoczęło na nowo. Zostałem zamieniony w wampira.

Zamknąłem oczy i z pamięci policzyłem fotografie. 386 za życia ludzkiego, zaledwie dwadzieścia dwie jako wampir. Ale za to jakie! Pierwsza ofiara, pięćdziesiąta, dwusetna, tysięczna… Widać moja podświadomość lubiła liczyć, gdyż ja zawsze starałem się wymazywać takie rzeczy z pamięci. Co nie zmienia faktu, że zawsze uwielbiałem zabijać.

– Dość! – zbeształem sam siebie – Nie zapominaj po co tu przyszedłeś.

Powód był dosyć szczególny. Od około tygodnia nękała mnie pewna niepokojąca myśl.

Przeszedłem zamaszystym krokiem na drugi koniec sali. Przedostatnie zdjęcie ukazywało dzień, w którym nauczyłem się "wchodzić" do tego pokoju. Na ostatnim natomiast widać było moją zatroskaną twarz na rozmytym tle. Było to o tyle dziwne, że wszystkie pozostałe fotografie były zaskakująco ostre, bez żadnych rozmytych plam. A tu proszę…

"Wolałem życie jako człowiek" – pomyślałem po raz kolejny. I po raz kolejny zapytałem sam siebie, dlaczego tak myślę? To było błędne koło. Przez głowę przelatywało mi to pytanie, patrzyłem na zdjęcie, zaczynałem pragnąć, by przestać być wampirem i tak na okrągło, raz za razem. Gdyby to było możliwe, zapewne rozbolałaby mnie głowa. Wpatrywałem się w zagadkową fotografię i czułem, jak w mojej głowie przeskakują tryby. Popchnięty intuicją przeniosłem wzrok na prawo, gdzie na moich oczach pojawiła się ramka ze zdjęciem. Patrzył na mnie z niego szczupły, trochę patykowaty szatyn, ukazujący kły zza niedomkniętych ust. To byłem ja, obraz ukazywał mnie sprzed paru sekund. Podjąłem decyzję.

Będę znowu człowiekiem. Musi być jakiś sposób. Jestem na tym świecie setki lat i wiele w swoim życiu widziałem, więc dlaczego nie lekarstwo na wampiryzm? Czarownicy nas eliminują, więc muszą mieć pochodną czaru eliminującego. Jeśli tylko uda mi się takie znaleźć… Jeśli tylko mi się uda, zrobię to. Jestem zdeterminowany. Niezależnie od tego, że morderstwa przynoszą mi taką frajdę. Bez względu na to, iż mógłbym z przyjemnością pływać we krwi. Ignorując nawet to, że ubóstwiam być wampirem, co w moim słowniku oznacza też bycie bezkarnym. Wolę być człowiekiem. Tak…

Zaczerpnąłem powietrza i po chwili znowu byłem w swoim domu. Podniosłem się z fotela i otworzyłem okno.

– Jak to dobrze, że historie o słońcu zabijającym wampiry, to tylko bajki – westchnąłem, opierając się o parapet. Była wczesna zima i wszystko iskrzyło się w promieniach słonecznych.

Wygiąłem plecy w łuk i z lubością wpatrywałem się w pojawiające się na moich plecach skrzydła, czarne jak noc. Bo jakże mogłyby być inne.

Odbiłem się mocno od podłogi i wzniosłem się w powietrze. Długie minuty kołowałem nad miastem. Niespodziewanie zobaczyłem coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyłem. Wokół jednego z domów było rozciągnięte coś na kształt nici magicznej energii. Oczywiście domyśliłem się, że jest to mieszkanie czarownika, jednak oni nigdy nie zapraszali wampirów. Coś mnie tknęło. Czyżby to był znak?

Ignorując zdrowy rozsądek, postanowiłem zaryzykować. Sfrunąłem gładko na ziemię i stanąłem przed starym, ceglanym domkiem. Drzwi były zamknięte, a ja wolałem mimo wszystko nie kusić losu. Raptem coś przykuło moją uwagę. Koło okna w ścianę był wmurowany… telefon? Zainteresowany podniosłem słuchawkę i do moich uszu dotarł trochę zniekształcony głos :

– Witam, jestem Adamus. Jak pewnie się domyślasz, jestem czarownikiem. Mimo to staram się pomagać wampirom. Mam zdolność zamieniania ich na powrót w ludzi. Jak cię zwą?

– Notre – rzuciłem.

– Notre, Notre jak Notre Dame? Jesteś z Paryża?

– Czy to istotne? – warknąłem – Twierdzisz, że możesz mnie uleczyć. Chcę tylko żebyś to zrobił.

– Cóż, aby cię uleczyć, muszę wiedzieć skąd jesteś, żeby właściwie cię poprowadzić.

– Pochodzę z Paryża, ale jestem obecnie w Perm, w Rosji – wysyczałem niezadowolony.

– Doskonale. Najważniejsze jest to, żebyś jak najszybciej wydostał się z miasta. Podążaj cały czas na północ, całe cztery tygodnie. Będziesz wiedział, kiedy znajdziesz się u celu. W ciągu tego miesiąca masz zachować post. Nie możesz zabić więcej niż cztery ofiary.

– Co? Dlaczego!? – zapytałem zszokowany. Cztery? Ja tyle zabijam w ciągu tygodnia!

– Musisz się odzwyczaić od ludzkiej krwi. Aha, lepiej nie próbuj krwi zwierząt, bo jest ona dla was trująca. Czekam.

Po chwili zacisnąłem palce na powietrzu. Telefon zniknął tak, jakby nigdy go tam nie było. Prychnąłem. Durny czarownik! Już miałem ruszyć na polowanie, żeby odreagować, kiedy przypomniałem sobie o swojej decyzji. Muszę to zrobić. Westchnąłem. Trzeba ruszać, nie ma sensu tracić czas.

Ruszyłem w drogę tak jak stałem. Nic poza ubraniem nie było mi potrzebne. Żeby nie tracić sił zagłębiłem się pieszo w ciasne uliczki. Wsadziłem ręce do kieszeni i zacząłem nucić pod nosem piosenkę zasłyszaną w radiu. Czas przestał istnieć.

 

Kilka dni później dziękowałem losowi, że nie odczuwam zimna. Otóż zima się rozkręciła i przyszło mi przedzierać się przez zaspy. Byłem na odludziu, wokół tylko śnieg, nic, nawet drogi. Ech, może to i dobrze, mogłem przynajmniej poruszać się z prędkością godną wampira. Brakowało mi możliwości latania, jednak nawet gdyby wiatr ustał, nie mógłby lecieć, gdyż od tygodnia nie piłem ludzkiej krwi.

Nagle jej zapach przyleciał do mnie. Był delikatny i nęcący, więc ofiara musiała być dość daleko. Mimo to zmieniłem nieco kierunek i ruszyłem na polowanie. Po kilkuset metrach wyłonił się przede mną mały, murowany dom. Odnalazłem drzwi i zapukałem w nie ostrożnie. Usłyszałem kroki, czyjś subtelny szczebiot, a po chwili owiał mnie bardzo intensywny zapach pożywienia.

– Och, witaj wędrowcze! – zawołała kobieta w średnim wieku – Wejdź, wejdź, na zewnątrz tak zimno..!

Chwyciła mnie za ramię i wciągnęła do środka. Jej dłoń była tak ciepła, że bez problemu czułem jej gorąco nawet przez ubranie. Popchnęła mnie delikatnie do przodu i posadziła na krześle w malutkiej izdebce.

– Zjesz coś? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, sięgnęła do szafki po talerz – Na pewno jesteś głodny.

Po chwili przede mną wylądował talerz gorącej zupy.

– Dziękuję – powiedziałem biorąc łyżkę do ręki i bezsensownie wkładając ją do talerza – Co pani tu robi, tak daleko od ludzkich osad?

– Wiele lat temu osiedliliśmy się tutaj razem z mężem. Marzyliśmy o własnej oazie, spokoju… Tymczasem kilka lat temu po prostu wyszedł z domu i nie wrócił… – przyjrzała mi się badawczo – Nie je pan. Nie smaczne?

– Nie, nie w tym rzecz – zacząłem się usprawiedliwiać – Po prostu to trochę krępujące uczucie przyjść do kogoś obcego i zjeść talerz zupy, wiedząc że za chwilę się pójdzie.

– Jestem Sylvia – podała mi rękę.

– Notre.

– Już się znamy, teraz może pan jeść – rzuciła z uśmiechem.

– Nie, nie powinienem – odparłem spuszczając wzrok na swoje dłonie – Ja mam jedzenie, wystarczy mi na długo, a pani z tego co widzę ma tylko ten posiłek. Doceniam pani szczodrość, nie mniej jednak nękałoby mnie później poczucie winy.

Sylvia posmutniała. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Nagle kobieta się roześmiała. Puściła do mnie oko i wstała z krzesła mówiąc:

– To przynajmniej dam panu ciepłą kurtkę po moim mężu. Mam ich dużo, nie odczuję specjalnie jeżeli jednej z nich zabraknie.

Powiedziawszy to odwróciła się do mnie tyłem i otworzywszy wielką skrzynię, zaczęła w niej szperać. To był idealny moment. Jej tętnica szyjna pulsowała tuż pod skórą, niemal wołając mnie po imieniu. Rzuciłem się na nią.

Moje kły bez najmniejszego trudu przebiły tkanki. Poczułem lekko duszący zapach świeżej krwi. Rozległy się ciszy okrzyk kobiety, która po chwili bezruchu, zaczęła się szarpać. Podniosłem się z klęczek, usiadłem na taborecie i jednym ruchem skręciłem jej kark. Piłem łapczywie, cały brudząc się krwią, która kapała mi po brodzie, po palcach, obryzgiwała koszulę i spodnie. Było tak, jakbym znalazł źródełko na pustyni, po kilku dniach bez czystej wody. Zachłysnąłem się ciepłym płynem i rzuciwszy martwe ciało kobiety na podłogę, zacząłem kaszleć. Wytarłem usta dłonią i rozprostowałem mięśnie. W moje ciało wstąpiły nowe siły, świeża posoka krążyła pod moją skórą, nadając jej lekko różowy odcień.

Przeciągnąłem ciało Sylvia na bok i wyjąłem z kufra gruby płaszcz. Zarzuciwszy go na plecy ruszyłem w dalszą wędrówkę.

 

Dziesięć dni później, nocą, niespodziewanie natknąłem się na drogę, która zawiodła mnie do małego miasteczka. Wyglądało na opuszczone, chociaż wyraźnie pachniało krwią. Zapukałem do jednych drzwi, drugich, trzecich. Odpowiadała mi cisza. Dalej mam głodować?, zapytałem sam siebie. A może nie słyszą?

Zdecydowałem się wejść do jednego z mieszkań. Bezszelestnie wszedłem po schodach na górę i odnalazłem szafę z ubraniami. Rozebrałem się i założyłem czystą koszulę i spodnie, stare porzuciwszy w rogu pomieszczenia. Oddechy ludzkie, które do tej pory ignorowałem stały się głośniejsze i szybsze. Odwróciłem się dokładnie w chwili, w której w progu stanął młody mężczyzna. Tuż za nim pojawiło się jeszcze dwóch – jeden zdecydowanie starszy od drugiego.

– Czy byłby pan łaskaw wyjaśnić nam, co robi w naszym domu?

– Trzech mężczyzn mieszka w jednym domu? – spytałem kpiąco – Nie wydaje się wam to dziwne?

Ten najmłodszy szarpnął się do przodu, ale jego towarzysz go powstrzymał.

– Pan nam teraz odda wszystko co zabrał i wyjdzie, rozumiemy się? – warknął około trzydziestoletni facet.

– Nie – odparłem – To znaczy tak, rozumiem was, ale nie mam zamiaru stąd odejść… – napiąłem wszystkie mięśnie – …chyba że mnie do tego zmusicie.

Ludzie to jednak idioci. Rzucili się na mnie z bojowymi okrzykami. Wystarczyło, że dwa razy machnąłem ręką – wszyscy wylądowali na ziemi, brudząc posadzkę krwią… Chwyciłem za koszulę najmłodszego, który wydawał się być w miarę w jednym kawałku. Popchnąłem go pod ścianę i wysyczałem :

– Nie ruszaj się stamtąd.

Zdarzało mi się już zabijać dwoje ludzi jednego dnia, ale nie wypijałem całej ich krwi. Nie mniej jednak nigdy nie byłem tak wygłodzony. Cóż, to miał być sprawdzian pojemności dla mojego żołądka. Zatopiłem zęby w ramieniu pierwszego mężczyzny, przy głośnych odgłosach sprzeciwu młodego buntownika. Kiedy już zabiłem i drugą ofiarę, jedyny ostały przy życiu chłopak spróbował ucieczki. Otóż wyskoczył przez okno. Nie chcąc, żeby za bardzo się uszkodził rozwinąłem skrzydła i złapawszy go w locie zawróciłem na strych.

– Nie próbuj tego więcej – warknąłem mu do ucha – Mnie nie uciekniesz.

Teraz młodzieniec był w takim szoku, że jedynie usiadł pod ścianą i zaczął się trząść.

Wypiwszy całą krew, czułem się okropnie. Na szczęście wystarczyło kilka godzin, żeby mój organizm wrócił do względnej normy. Wtedy poderwałem śpiącego chłopaka z ziemi i zbliżywszy swoją twarz do jego zapytałem :

– Jak ci na imię?

– Ni… Nikolai – wyjąkał.

– Dobra Nikolai, jesteś mi potrzebny, więc zabieram cię ze sobą. Masz teraz dziesięć minut na znalezienie ciepłego ubrania, prowiantu, wody i plecaka do którego to wszystko spakujesz. Ma ci wystarczyć na kilka dni. Zrozumiałeś?

Chłopak pokiwał energicznie głową i uwolniony z uścisku ruszył przed siebie. Cały czas kroczyłem za nim, żeby nie próbował więcej sztuczek. Kiedy był gotowy, wypchnąłem go na zewnątrz i ruszyliśmy w drogę.

Szliśmy około dziesięciu godzin, stopniowo zwalniając. Gdy Nikolai szedł tylko już z nogi na nogę, rzuciłem :

– Teraz idziesz spać. To nie pytanie, to rozkaz. Wezmę cię na ręce i będę leciał, nie możemy sobie pozwolić na marnotrawstwo czasu.

– Ja… ja mam spać… lecąc? – zapytał zszokowany.

– Tak – odparłem, unosząc go z ziemi – I radzę ci naprawdę się zdrzemnąć i wypocząć, bo za pięć godzin ponownie czeka cię wędrówka trwająca pół doby.

Chłopak spał niespokojnie, co chwila się budząc, ale nie miałem zamiaru ze względu na niego zwalniać. Po kilku godzinach bezceremonialnie postawiłem go na ziemi i zażądałem :

– Dawaj rękę – kiedy mi ją podał, wyjaśniłem – Jestem zmęczony noszeniem cię, więc muszę się pożywić. Nie próbuj się szarpać, bo cię zabiję.

Przebiłem kłami skórę na nadgarstku i piłem przez kilka sekund. Potem, zlizawszy z rany resztkę krwi, szturchnąłem Nikolai'a i szliśmy dalej.

Historia powtórzyła się jeszcze sześciokrotnie. Kiedy pewnego popołudnia natknęliśmy się na chatkę i poczułem, że jestem na miejscu, zwróciłem się do mojej ofiary :

– Zamknij oczy i stań do mnie tyłem – zacisnęłam go w uścisku – Możesz się pomodlić – dodałem i odczekawszy kilka chwil, zmiażdżyłem mu kręgosłup.

Krew była słodka i nęcąca jak zawsze.

Doprowadziwszy się do porządku przestąpiłem progi domu. W środku czekał na mnie bogato ubrany mężczyzna. Czarownik. Obudził się we mnie niepokój, ale pamiętając po co tu przybyłem, stłumiłem go w sobie.

– Witaj Adamusie – powiedziałem głosem napiętym od emocji.

– Notre, miło cię widzieć – rzucił z półuśmieszkiem – Jak się domyślam, chcesz mieć to jak najszybciej za sobą?

– Zgadza się.

– Chodź tutaj – zarządził, chwytając mnie za ramię i prowadząc na materac – Połóż się… Tak… Muszę cię przywiązać tymi pasami. Teraz jesteś w stanie łatwo je zerwać, ale podczas przemiany w człowieka nie możesz mi uciec.

Spojrzałem z niepokojem na tuzin skórzanych pasów.

– Jak już będzie po wszystkim masz mnie uwolnić – warknąłem.

– Oczywiście. Oczywiście… – wyszeptał zapinając klamry.

Tłumaczył mi dokładnie co robi. Przed każdym czarem opisywał mi jego działanie. Ja jednak go nie słuchałem. Po raz kolejny zadawałem sobie pytanie – jak tu trafiłem? Dlaczego chcę być człowiekiem? Jak to będzie, wrócić do ludzkiej postaci?

Coś mi tutaj nie pasowało. Czułem silny, instynktowny niepokój. I bynajmniej nie wiązał się on tylko z obecnością czarownika. Wciągnąłem mocno powietrze w płuca, chcąc dokładnie zbadać zapach otoczenia.

Nie poczułem nic… Nawet zapachu krwi Nikolai'a, zaschniętej na moim płaszczu.

– Coś ty mi u licha zrobił! – wrzasnąłem na czarownika – Zabrałeś mi węch!

– Spokojnie, to normalne. Zamieniasz się w człowieka, oni nie mają tak czułych zmysłów.

Przyznam, na chwilę mnie to uspokoiło. Ale zaraz po tym nastała ciemność. Nie ciemność w znaczeniu ogólnym. Zabrano mi wzrok. Spróbowałem krzyknąć, ale moje usta się nie ruszały. Czułem się bardziej martwy niż kiedykolwiek. Nie czułem zupełnie nic. Docierały do mnie jeszcze tylko resztki rozmowy. W pomieszczeniu był ktoś jeszcze…

– I jak, dłu…

– …minut… zacznę dezintegrację.

– I co… krwiopijco?… się zabijało…doświadczysz… umierać.

Umierać!? Chwilę później straciłem też słuch, nie docierał do mnie nawet odgłos strzelających iskier, charakterystyczny podczas rzucania czarów. Wszystko w mojej głowie zaczynało składać się w całość. Mój umysł pracował na pełnych obrotach, jednocześnie ciało przestawało istnieć. Nie chodzi o to, że go nie czułem, ogarniała mnie po prostu pustka, w której coraz bardziej się pogrążałem. Nie mogłem zrobić nic, pozostawało mi tylko myślenie.

Niespodziewanie rozbolała mnie głowa, tak bardzo, jakby żywcem płonęła. Zacząłem krzyczeć… ale już nie potrafiłem. Znikało wszystko. Moje wspomnienia, jedno po drugim. Stawałem się nicością. W moich wyimaginowanych rękach ściskałem przedostatnie zdjęcie, nie chcąc go oddać. Wpatrywałem się w nie i usiłowałem zrozumieć. Nagle niewidzialna siła mi je wyrwała.

Zrozumiałem.

Na fotografii, tuż za mną, stało dwóch czarowników. Jeden z nich rzucał zaklęcie, a drugi mówił :

– Zmienimy ich u podstaw, pokażemy im, że chcą być ludźmi i zabijemy.

Zabijemy, zabijemy, zabijemy… Słowo odbijało się od ścian pokoju, który był tylko wewnątrz mojej głowy. Po chwili zaniknęły ściany, sufit, podłoga. Wpadłem w przepaść.

I chociaż nikt miał tego nie dostrzec, i chociaż nawet mnie nie było dane tego zapamiętać, gdyż właśnie przestawałem istnieć, zacisnąłem dłonie w pięści, rzuciłem piorunami z oczu i warknąłem :

– Naiwny…

 

Z dedykacją dla Z.P. i M.R.

Koniec

Komentarze

Narracja w pierwszej osobie, która prowadzi do śmierci protagonisty, jest bez sensu.
Samotna kobieta, mieszkająca na odludziu, która ściąga jakichś meneli do siebie też jest bez sensu.
Zasadnicze uwagi zostawiłem pod drugim opowiadaniem. To jest technicze słabsze, za to wampir jest bardziej wampirzy. Trzeba jednak zauważyć, że wygląda dokładnie tak samo jak bohater w śmiertelnej miłości, czy jak to się zwało.
pozdrawiam

I po co to było?

Teraz jestem już pewien - sezon wielkiej migracji z TrV wampirzych blogasków do NF rozpoczęty!

Bo tak łatwo się o wampirach pisze... Biedaczek albo wiecznie głodny, albo ze swą naturą heroicznie walczy, a ktoś mu w tym pomaga lub przeszkadza...

Nowa Fantastyka