
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Całkiem niedawno stwierdził, że w stronach, z których pochodzi, nazywają go Wielkim Mesjaszem, jednak odkąd jest z nami, nie dowiódł jeszcze swojego legendarnego przydomka. Owszem, jego umiejętności perswazji były dotychczas cholernie pomocne podczas podróży, tego nie mogę mu odmówić, ale nie mam pojęcia, dlaczego ubzdurał sobie, że jest jakimś pieprzonym Mesjaszem!? Niewątpliwie sprawia wrażenie oświeconego, wypowiada myśli spokojnie, kroczy wśród nas niczym Jezus, ale przecież to skończony wariat.
– A czy Jezusa nie uważano za wariata za jego czasów – zapytałem któregoś dnia Grejda na osobności. Już wcześniej dla żartów porównaliśmy naszego dziwacznego towarzysza do tej mitycznej postaci, toteż z błyskawiczną odpowiedzią się nie wahał:
– Jeden chuj, i tak obaj to skończone pojeby. – Na prostotę Grejda nie było rady.
Nawet nie mogłem przypuszczać, że wielkość Mesjasza objawi mi się w tak niefortunnej sytuacji, w jakiej się teraz znalazłem. Odkąd go znam, obserwowałem jego zachowanie i przysłuchiwałem się bacznie każdemu wypowiadanemu słowu. Zdaje się, że zawsze stosował jakieś tajemne i diabelnie skuteczne sztuczki z dziedziny psychologii, które nie są mi znane. Z drugiej strony sposobu, w jaki wypowiadał słowa, nie cechowała żadna wyjątkowość, a mimo to rozmówca zwykle przekonywał się do jego racji niemalże bez dyskusji. Bywało i tak, że Mesjasz skłaniał kogoś do niekorzystnego dla niego działania, jakby było ono jedynym sensownym i godnym akceptacji spośród ogromnego wachlarza możliwości postawienia siebie w jeszcze korzystniejszej sytuacji. Co tu ukrywać, werbalnie dominował nad oponentem, nie stosując tak uwielbianego przez Grejda nacisku fizycznego.
Spotkaliśmy go na trasie, jadąc z Poznania do Wrocławia. Niebo nabrało wtedy nowego brunatnego odcienia; sprawiało wrażenie martwego w porównaniu z codzienną – niemal błękitną – kolorystyką. Siedziałem za kółkiem, a Grejd chlał jakiś alkohol. Minęliśmy Stare Leszno, gdzie dzicy ludzie obrzucili nasz samochód fragmentami gruzu, wybijając tylną szybę. Pamiętam, jak nerwowość mojego kompana wzięła górę, gdy fragmenty szkła rozsypały się na jego ramiona, a on rozlał samogon na swoje spodnie i tapicerkę opróżniając w ten sposób niemal całą butelkę. Groził mi nożem, żebym się zatrzymał, jednak nie mielibyśmy szans z tą wściekłą bandą tubylców. Gnaliśmy dalej, aż rozciągnęła się przed nami prosta dwupasmówka, która niepojętym cudem uniknęła zniszczeń, jakie powszechnie ogarnęły znany nam świat. Pogoda zrobiła się przyjemna, można było nawet zdjąć czapki i w spokoju zapalić. Gdy mijaliśmy budynek zniszczonej stacji paliw i stojącą przy drodze dziewczynę, mój towarzysz rzucił od niechcenia:
– Zobacz, jeszcze kurwa na trasie stoi. Nie wszystko się spieprzyło.
– Tak, Grejd, to wyraźny znak wzbudzający nadzieję. Świat się nie poddał – odpowiedziałem z przekąsem i pomknęliśmy dalej.
Ledwo wjechaliśmy w las, a już jakiś kilometr dalej dostrzegłem autostopowicza! Od Dawnych Czasów nie spotkałem żadnego. Sam kiedyś pokonywałem długie trasy, polując na okazję. Mimo sporego ryzyka zatrzymałem samochód, w zasadzie nawet się nie zastanawiając. Obserwowałem we wstecznym lusterku, jak otulony kilkoma warstwami odzienia podróżnik zmierzał w naszą stronę, podczas gdy Grejd wieszał na mnie najwścieklejsze psy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że potrafił wydobyć ze swojego ciasnego umysłu takie wyszukane i zarazem zapomniane przeze mnie słownictwo.
Nieznajomy podszedł do auta od strony pasażera i z pewnością siebie rzekł bez ogródek:
– Chętnie zabiorę się z wami do Poznania.
Grejd milczał, wpatrując się w niego, a ja stwierdziłem, że nie ma problemu. Powinienem był zapytać, czym zapłaci za podwózkę, ale nawet nie przyszło mi to do głowy. Wrzucił plecak na tylne siedzenie i spoczął koło niego. Ruszyliśmy dalej.
– Świetnie, trafiłem za pierwszym razem. Jak zawsze.
Jego słowa wzbudziły we mnie pewien niepokój. Jak to możliwe, że za każdym razem ktoś mu się zatrzymuje? I to w takich czasach. Jednak wtedy nic jeszcze nie wiedziałem o nim i jego umiejętnościach. Powiedział, że ma moc, która mu pomaga i dzięki której nic złego nie może mu się przydarzyć, po czym się przedstawił. Tak właśnie poznaliśmy Mesjasza.
Z czasem okazało się, że zaczęliśmy razem podróżować, stając się zgraną drużyną. Aby przekonać do siebie Grejda, nie potrzebował wiele, ale jeśli chodzi o mnie, to całkowicie zdobył moje zaufanie, gdy kupowaliśmy w Poznaniu paliwo. Zawsze, gdy się tym zajmowałem, potrafiłem zejść ostro poniżej ceny, jednak on nie tylko zdobył kilka kanistrów za półdarmo, ale i wytargował dodatkowo treściwe i smaczne żarcie. Ruszyliśmy w dalszą drogę, tułając się od miasta do miasta. Czasem podłapaliśmy jakąś fuchę – coś w rodzaju: oklepać komuś gębę za galon ropy – co pozwalało nam przetrwać.
Teraz siedzę niczym skończony kretyn na głazie przy drodze, a słońce, które od miesiąca dzień w dzień jest dla nas nieznośnym i bezlitosnym katem, przypieka niemiłosiernie moją i tak już styraną przez podróże i zaniedbanie skórę. W dodatku ciało mam całe obolałe, więc staram się jak najmniej poruszać; zresztą więzy na dłoniach i tak nie pozwalają na zbyt wiele. Mesjasz, również skrępowany, leży w cieniu dużego głazu, jednak na jego twarzy widnieje niczym jakieś diabelskie malowidło, szeroki uśmiech, który napawa mnie niepokojem. Grejda z nami nie ma. Zginął godzinę temu w samochodzie, gdy nie wyrobiliśmy na ostrym zakręcie w trakcie ucieczki przed naszymi oprawcami. Jego ciało wypadło z impetem przez boczne okno po zderzeniu auta ze skałą. Mam tylko nadzieję, że nie cierpiał. Teraz siedząc tak w upale, zastanawiam się nad tą całą wielkością mojego ostatniego żywego towarzysza.
– Coś taki wesoły – pytam, niemal łamiąc sobie wyschnięty język.
– Chcesz znać sekret?
– Jaki sekret, przyjacielu?
Zamyślony przez chwilę, patrzy na nieznajomych przy ich ledwie trzymającym się na zawieszeniu wozie terenowym. Wykrzywia dziwacznie twarz, jak ma w zwyczaju i mlaska.
– Mlaskanie jest dobre na suchar w ustach – doradza.
Próbuję tej metody, jednak jest już zdecydowanie za późno.
– Jak to, jaki sekret? A o czym myślisz?
– O rozmiarach – żartuję, chociaż nie wiem dlaczego.
– No właśnie, o rozmiarach. Popatrz na nich.
– Nie mogę.
– Popatrz.
Spoglądam na nich, wyglądają raczej jak parodia jakiejś drużyny, która wymienia właśnie myśli w nieznanym języku, jakby w niemieckim. Zapewne dlatego nasze podróże po świecie sprowadzały się głównie do krążenia po centralnych terenach dawnej Polski. A jeśli się nie mylę, to teraz jesteśmy na Śląsku i to tylko dzięki Mesjaszowi.
– Przecież oni nawet nie mają porządnych butów. – Zaczyna się śmiać, przez co blondyn o ciemnej od słońca karnacji podchodzi do nas i rzecze coś w swoim języku. – Jestem Wielkim Mesjaszem i masz mi tu zaraz przynieść wody.
Mężczyzna odchodzi w stronę swoich towarzyszy. Wymieniają kilka zdań, a ja oniemiały patrzę, jak blondyn wraca z butelką wody i poi mojego towarzysza. Gdy w końcu odchodzi, odzywam się zdziwiony:
– Co jest? Jak to możliwe, że zrozumiał nasz język?
– To twój język.
Siedzę przez chwilę skonsternowany i nagle dociera do mnie, że przecież i ja jestem spragniony.
– Możesz go zawołać jeszcze raz z tą butelką? Mnie też chce się pić.
– Taaa… Małe buty, rozmiary, wielkość… Zwątpiłeś we mnie…
– Co?
– Twoje buty nie pasują na moja stopę. Zresztą i tak okazałeś się nieprzydatny. To niedobrze. W najgorszym wypadku ktoś z nich pożyczy mi swoje.
– O czym ty mówisz?
– Tajemnicę poznasz za kilka godzin. Albo jutro, jeszcze nie wiem. A teraz zamknij się już.
No i się zamknąłem, bo co mógłbym jeszcze powiedzieć? Po co drażnić Wielkiego Mesjasza?
"Bywało i tak, że Mesjasz skłaniał kogoś do niekorzystnego dla niego działania, jakby było ono jedynym sensownym i godnym akceptacji spośród ogromnego wachlarza możliwości postawienia siebie w jeszcze korzystniejszej sytuacji." - to zdanie jest trochę przekombinowane.
"a on w większej części rozlał samogon na swoje spodnie i tapicerkę." - lepiej bez słów "w większej części".
"zastanawiam się nad tą całą wielkością mojego ostatniego żywego towarzysza." - nad czym się zastanawia?
W sumie nieźle napisany tekst, chociaż główną wadą stylu jest nadopisowość. Momentami zarzucasz czytelnika zbędnymi szczegółami, przez co zdania tracą rytm i płynność.
Co do samej fabuły to nie bardzo wiem, co chciałeś tym opowiadaniem przekazać. Mamy jakiś postapokaliptyczny świat, dwóch gości, którzy spotykają tajemniczego nieznajomego, podającego się za Mesjasza i... nic z tego nie wynika. Tekst kończy się, zanim zawiązuje się w ogóle konkretna akcja.
Pozdrawiam.
Sugestia pierwsza - nie uważam, abym przekombinował z tym zdaniem, chociaż jeszcze się nad nim zastanowię. Nie jestem wystarczająco obiektywny wobec własnego tekstu...
Sugestia druga - chyba masz rację, chociaż może lepiej będzie: "a on rozlał samogon na swoje spodnie i tapicerkę niemal opróżniając tym całą butelkę."
Sugestia trzecia - pozostawiam Cię bez odpowiedzi na to pytanie. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego...
Dzięki wielkie za komentarz! Jest on dla mnie cenny, bo pozwala zwrócić uwagę na pewne detale, których nie zdołałem wychwycić. To wielce pomocne.
Mesjasz to imię, nie rola.
A co do samej fabuły, to uświadomię Cię, że opowiastka ta to po prostu krótki epizod, którego rola skupia się przede wszystkim na dwóch rzeczach - skłonienia czytelnika do myślenia, a nie wyłącznie wyobrażenia sobie obrazów opisywanych w tekście oraz na pewnej manifestacji przeciw postrzeganiu literatury s-f, w tym postapokaliptycznej, jako prostej historii sensacyjnej. Otóż osobiście nienawidzę w s-f nadmiaru akcji, ba, nuży mnie ona w ogóle. Dzisiejsi twórcy wypuszczają na ekrany filmy oparte na bezmyślnym niemal rąbaniu do siebie czym popadnie - im więcej tym lepiej. Z literaturą jest podobnie. Ale skoro o filmie wspomniałem - tym łatwiej będzie mi się podeprzeć - pamiętasz takie obrazy, jak "2001: Odyseja kosmiczna", "Stalker", "Listy martwego człowieka", "Obcy"... Akcji nie ma w nich wcale lub prawie wcale. Czasami odnoszę wrażenie, że po "Terminatorze" wszyscy zaczęli traktować ten nurt jednoznacznie. A gdzie podejście wielowymiarowości w sztuce? Dla mnie literatura to nie tylko rozrywka, to coś o wiele więcej...
Jeszcze mniej akcji znajdziesz w opowiadaniu "Solista". Jeśli masz oczywiście ochotę zajrzeć - dla mnie to może być kolejny cenny komentarz. Pozdrawiam i przepraszam za takie wylewności.
Sugestia trzecia - chodziło mi o to, że to zdanie nie brzmi dobrze...
No cóż, Twój obszerny komentarz do mojego komentarza aż mnie skłonił do ponownego przeczytania opowiadania i niestety po powtórnej lekturze wciąż nie widzę drugiego dna ani jakiejkolwiek głębi, która miałaby "skłonić czytelnika do myślenia".
Oczywiście, że w sf nie musi być, akcji, nawalanek, strzelanek i tego typu rzeczy, ale tekst musi tak czy owak o czymś opowiadać, zainteresować czymś czytelnika - czy to ciekawym pomysłem, czy przemyśleniami, czy wizją, a Tobie się, moim zdaniem, to po prostu nie udało. W moim odczuciu opowiadanie sprawia wrażenie niekompletnego, nie jest pełnowartościową historią, ale urwaną scenką.
Może ktoś inny odnajdzie w tym tekście coś więcej.
A co do filmów, to z pewnością spodobałby Ci się (o ile nie widziałeś) rewelacyjny "Moon" z 2009 r.
Pozdrawiam.
Sugestia trzecia - to zupełnie inna perspektywa, z której z przyjemnością rozpatrzę to zdanie.
Głębia, o której wspomniałem nie dotyczy spraw ważkich, ale rozumienia historyjki przez pryzmat zabiegów literackich. Przyznaję, że w tym opowiadaniu zastosowałem tego mniej niż w innych, jakie popełniłem. I tu mnie przyłapałeś - broniłem się w komentarzu ciut za silnie... Była to także próba napisania czegoś bardziej strawnego i rzeczywiście wymaga rozwinięcia. Brakuje w tym złożonej w jakikolwiek, choćby najprostszy sposób fabuły, ponieważ jest to raczej opowieść drogi, jak wspomniałem - epizod. Twoje odczucie co do niekompletności tekstu jest więc słuszne.
Oglądałem "Moon". Zaskoczył mnie ten film nie tyle zaskakującym zakończeniem (bo widziałem już mnóstwo tego rodzaju fabuł w innej estetyce niż s-f), co przede wszystkim faktem, że ktoś kręci jeszcze dzisiaj wartościową fantastykę. Niestety jest tego bardzo mało...
Jeszcze raz dzięki za komentarz. W przyszłości siądę do "Mesjasza" z nastawieniem rozbudowania go. Może wtedy przeczytasz go jeszcze raz...
Pozdrawiam.
Nie będę czepiał się stylu, bo każdy jest na swój sposób inny.
Szczątkowy zarys akcji w tym opowiadaniu mi nie przeszkadza, ale gdzie ciąg dalszy? Dlaczego to wszystko tak nagle się urywa? Czekajcie, zajrzę pod trzcionkę, może tam coś znajdę... Kurcze tam też nic nie ma.
Sugestia z rozbudowaniem opowiadania jest słuszna, bo przydałoby się jakieś sensowne zakończenie.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, iż autor nie widzi błędów w swoim dziele i nie przyjmuje tego do informacji, gdy ktoś takowy wynajdzie. Nie ma rzeczy doskonałych.
Stwierdzenie, iż autor nie widzi błędów w swoim opowiadaniu jest nietrafne - ot, niezawsze zgadza się on z krytyką. Zajrzałeś pod trzcionkę i nic nie ma? Trudno, trzeba domyślić się gdzie szukać. Sensowne zakończenie jest. Szkoda, że i to Ci umknęło. Chyba, że potrzebujesz końcowego napisu: "The End"...