
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Był początek listopada. Niebo pokryte było szaroburymi chmurami z których od samego świtu opadała niekończąca się mżawka. Pod nogami gniły ostatnie opadłe liście wydając przykrą woń. Uwzględniając nieprzespaną noc spędzoną na utulaniu płaczącego chorego 3-latka, nie było to najlepsze rozpoczęcie dnia. W życiu bym się nie spodziewał że tego właśnie dnia spotkam kogoś takiego jak Artur. Do tej pory kiedy go wspominam, nazywam go w myślach Wędrowcem. Mam nadzieję że tam gdzie zawędrował znalazł szczęście i ukojenie.
Przebiegłem jak najszybciej z autobusu do szpitala w którym pracowałem, klnąc pod nosem na deszcz wciskający mi się za kołnierz i samochód stojący w warsztacie. W wisielczym humorze pokonywałem kolejne przeszkody w drodze do mojego gabinetu: grubą nadąsaną pielęgniarkę w recepcji, odrapane brudne ściany korytarza, a na koniec zacinający się zamek w drzwiach. Dobrze przynajmniej że tutaj, inaczej niż na innych oddziałach, nie było kolejek pacjentów tarasujących przejście. Cóż, na psychiatryk nie ma wielu chętnych. Tu z własnej woli raczej nikt nie przyjeżdża i nie prosi o przyjęcie.
Zamknąłem za sobą drzwi i włączyłem czajnik. Mocna kawa powinna pomóc przetrwać jakoś ten dzień. Zaledwie po 4 latach pracy jako psycholog kliniczny byłem zniechęcony i wypalony. Zapatrzyłem się w deszcz za oknem i pogrążyłem się we wspomnieniach.
Kończąc studia miałem wiele planów i pomysłów, myślałem że będę góry przenosił, pomogę rzeszom ludzi zarabiając przy tym krocie, a moje nazwisko stanie się sławne. Stało się tak, że kilka tygodni przed otrzymaniem dyplomu Natalia, moja dziewczyna, zaszła w ciążę i musiałem szybko znaleźć pracę. Szkopuł w tym, że biedny chłopak z małego miasteczka bez doświadczenia zawodowego i bez znajomości– taki jak ja– nie znajdzie w Warszawie intratnej pracy. Na szczęście w mojej rodzinnej miejscowości był szpital powiatowy z oddziałem psychiatrycznym, w którym akurat zwolnił się etat psychologa. Mój poprzednik znalazł inną, lepiej płatną pracę.
W tego typu placówkach, tym bardziej na wschodniej ścianie Polski, na oddziale psychiatrycznym spotkać można dwa rodzaje pacjentów. Pierwsi i liczniejsi to alkoholicy z delirką, purpurowi już nie tylko na nosie ale i na całej twarzy, których 'leczenie' polega głównie na odtruciu. Podkarmimy ich witaminami i kroplówkami, odeśpią sobie tydzień w ludzkich warunkach i wracają do siebie pić dalej.
Druga kategoria to schizofrenicy, którzy przychodzą okresowo na zmianę lekarstw lub gdy się 'im pogorszy' i sąsiedzi lub rodzina wezwali na nich policję. Tych też podleczymy farmakologicznie i wypuszczamy. Dla psychologa klinicznego nie ma tu prawie żadnej pracy. Nudzę się, odwalam swoje i zarabiam na utrzymanie rodziny (którą kocham i która jest dla mnie jedynym sensem w tym wszystkim). Robię jakieś tam doszkolenia i studia podyplomowe z nadzieją że kiedyś się stąd wyrwiemy i to wszystko.
Po kilku minutach ponurych rozmyślań nad stygnącą kawą, z odrętwienia wyrwało mnie pukanie do drzwi.
-Proszę!- zawołałem
To była pani Beata– niska, gruba jak beczka pielęgniarka oddziałowa po czterdziestce z barankiem trwałej na głowie. W tych stronach to nieustająco modna fryzura od co najmniej pięćdziesięciu lat.
'Czyli dłużej niż żyje jej właścicielka'– pomyślałem złośliwie, wstydząc się swoich myśli.
-Panie doktorze mamy nowego pacjenta, wygląda na to że to coś dla pana– powiedziała kobieta
Zdziwiony podniosłem brew.– Taaak?
– Młody chłopak, 17 lat. Nazywa się Artur Hawryluk.
-Oooo, w tym wieku i już się zapił czy co?
– Nie, to ANOREKTYK– wyszeptała teatralnie.
No, to coś nowego. Anoreksja w takiej dziurze, tym bardziej chłopak a nie dziewczyna, to jak kosmita na mszy w kościele. Ożywiłem się.
-Niech pani mówi. Co z nim?
– Przywieźli go wczoraj prosto ze szkoły. Zemdlał na lekcji. Oprzytomniał dopiero kiedy przyjechało pogotowie, ale nie odpowiadał na żadne pytania. Wezwana zrozpaczona matka mówiła że od dawna jadł coraz mniej i mniej, a od kilku dni w ogóle. W szkole też wszyscy mówią że Artur, biedny chłopiec– tu westchnęła potężną piersią– nic nie je, a kanapki które przynosił ze sobą, oddawał innym.
-Coś jeszcze? Znaczy się, czy koledzy w szkole mówili coś jeszcze?
– Nawet jeżeli, to przecież w karcie o tym nie będą pisać– odpowiedziała kobieta, zdziwiona moją ignorancją– Przywieźli go tutaj, umieściliśmy chłopaka w izolatce i ordynator powiedział że to pan się nim zajmie.
Przytaknąłem speszony. No tak, przecież w takich mieścinach nie będą się kłopotać wywiadem środowiskowym.
-Ale, ale– dodała pielęgniarka widząc moją minę– Jeżeli pan doktor chce, to ja panu powiem. Moja najstarsza córka, Andzia, chodzi do tej samej klasy. Spytałam ją w domu. Powiedziała że to dziwak. Nikomu nie robi krzywdy, ale z nikim nie trzyma; nie umie się obronić, a są tam w tej szkole łobuzy które mu dokuczają i popychają. Generalnie śmieją się z niego.
-A co z nauką? Czy pani córka mówiła jak się ten chłopak uczy?
-Nie mówiła, ale chyba dobrze. Kilka razy dał jej odpisać pracę domową, to chyba dobrze.
Acha, rozumiem. A nie wie pani co to za rodzina– spytałem z nadzieją. W takich społecznościach każdy zna każdego, więc może powie mi coś więcej.
-Nie ma o czym mówić panie doktorze– machnęła ręką– Nic dobrego. Co ona zarobi, on przepije. Znaczy się mąż, ojciec chłopca– dodała wyjaśniająco– Dobrze że mają tylko te jedno dziecko, bo by sobie rady nie dała.
-Ach, tak. To takie buty. Dziękuję pani bardzo, pani Beato– uśmiechnąłem się dziękczynnie, po czym wstałem– Chciałbym go zobaczyć.
Wychodząc zauważyłem przyczajonego w kącie okna ostatniego jesiennego motyla. Miał złożone szczelnie skrzydła. Widocznie ukrył się tu, by zapaść w zimową hibernację.
'Biedaku– pomyślałem– ciebie też mam wyleczyć?'
Oddziałowa pokazała mi drzwi separatki. Wszedłem do pokoju. Na łóżku leżał typowy nastolatek z prowincji: zaniedbane, dawno nie strzyżone włosy nieokreślonego koloru i młodzieńczy trądzik. Żadnych znaków szczególnych. To co od razu rzuciło mi się w oczy to wyraźnie zbyt szczupła twarz, wystające kości policzkowe pod naciągniętą ziemistą cerą, zapadnięte oczodoły i kościste dłonie wystające z rękawów piżamy. Artur był wręcz chorobliwie chudy. Leżał na wznak niczym nie przykryty, oczy miał zamknięte. Wyglądało na to że śpi. W lewą dłoń wbity miał welflon podłączony do kroplówki.
– No tak, glukoza– pomyślałem– trzeba go odżywić na siłę jeżeli nie chce jeść.
Już miałem wyjść kiedy chłopak nagle otworzył oczy. Duże, szare i bezdennie smutne. Oczy starego człowieka który przeżył stanowczo zbyt wiele. Widywałem takie spojrzenia w czasie praktyk studenckich, na zajęciach z dziećmi z patologicznych rodzin, tam gdzie zamiast miłości był alkohol.
-Cześć!- powiedziałem– nazywam się Robert Skonieczny. Jestem psychologiem. Jak się czujesz?
Zero reakcji.
-Czy wiesz dlaczego jesteś tutaj?– Spróbowałem ponownie, okraszając pytanie najcieplejszym uśmiechem na jaki było mnie stać.
-Yhym. Za mało jem.
Zamurowało mnie. Normalnie anorektyk w takiej sytuacji unikałby jakiejkolwiek wzmianki o jedzeniu. Kluczyłby i robił uniki aby tylko nie zejść na temat jego problemu. Robiłby się drażliwy gdybym ja poruszył ten temat. Tymczasem ten wali prosto z mostu zachowując spokój i opanowanie. Co jest?
Postanowiłem jednak iść za ciosem.
– To prawda, jesz zdecydowanie za mało. Martwimy się o ciebie, to się może źle skończyć.
-Chcę odejść.
– To znaczy?
– To ciało mnie więzi. Chcę się z niego uwolnić żeby spokojnie podróżować bez ograniczeń. Dlatego nie jem. Każdy kilogram więcej ściąga mnie w dół.
Nie zrozumiałem ani słowa z tego co mówił.
'W każdym razie ważne że się odzywa– pomyślałem– więc jest szansa na złapanie kontaktu.'
-Podróż? Gdzie chcesz jechać i dlaczego twoje ciało ci w tym przeszkadza?
Po raz pierwszy spojrzał na mnie wprost.
-Pan nic nie rozumie. Pan myśli że przez to że mój ojciec pije i bije, a dzieciaki w szkole się śmieją, ja nie chcę jeść. Ale to nie tak. Ja na to wszystko leję, mam ważniejsze i ciekawsze sprawy na głowie.
-Rzeczywiście nie rozumiem, ale chcę zrozumieć. Opowiesz mi o tym?– wczuwałem się już w swoją rolę, resztki snu wywietrzały mi z głowy. Chłopak otwiera się przede mną.
– Nikomu dotąd o tym nie mówiłem, bo i tak nikt by nie zrozumiał. Pan pewnie też nie zrozumie. Jest pan psychologiem, tak?
Przytaknąłem
-Więc i tak już na dzień dobry wziął mnie pan za czubka.
Zrobiło mi się gorąco. Modliłem się w duchu żeby nie poczerwieniały mi uszy, jak to zwykle się dzieje gdy jest mi głupio. Spokojnie jednak odpowiedziałem.
-Nie Arturze. Nie biorę cię za czubka. Jestem ciekawy twojej historii.
Chcąc okazać swoje zainteresowanie i znaleźć się bardziej na poziomie jego oczu usiadłem na jedynym znajdującym się tu krześle.
– Wygląda pan uczciwie– przyjrzał mi się uważnie, a ja zauważyłem; lub tylko mi się wydawało; że w jego wzroku wyczytałem prośbę o akceptację.
– Arturze, jestem tutaj po to żeby cię wysłuchać.
– Niech będzie, chociaż i tak mi pan nie uwierzy. Ja podróżuję, ale nie tak normalnie, tylko umysłem. Przenoszę się do innych wymiarów. Kiedy pan wszedł nie spałem, tylko byłem gdzieś indziej, w innym świecie. Wie pan, zamykam oczy i widzę wielkie roje różnokolorowych motyli wokół mnie. Łapię w myślach jednego z nich i wtedy znajduję się gdzieś indziej.
-Gdzie?
-Różnie, to zależy którego motyla wybiorę. Czasami jest to planeta porośnięta dzikim lasem i nic poza tym, czasami jakieś miasto lub wieś z innej epoki. Czasem są tam zwykli ludzie, a czasami smoki, elfy i takie tam. Chodzę między nimi, rozmawiam, przeżywam różne przygody. Tylko że za każdym razem moje ciało jak magnes ściąga mnie z powrotem tutaj, w ten szary smutny świat.
– Od dawna tak masz?
-Od kilku miesięcy. Na początku było to tylko po kilka minut. Z czasem wytrenowałem się tak, że mogłem tam wytrzymać nawet do 20 minut; tylko to bardzo wyczerpywało psychicznie. Potem odkryłem, że jeżeli nie zjem obiadu albo innego posiłku, mogę być w tych innych wymiarach jeszcze dłużej i z mniejszym wysiłkiem. Im mniej ważę, tym słabsze jest przyciąganie z powrotem. Teraz mogę tam być nawet godzinę.
– Wiesz Artur, będę z tobą szczery. Mogę?– spytałem, chcąc go otworzyć na moje sugestie. Przytaknął.
– Być może to co mówisz jest prawdą, a być może twoją fantazją…
Leżący cały czas na łóżku pacjent już się podnosił i otwierał usta aby zaprotestować, ale przerwałem mu podnosząc dłoń.
-Pozwól mi skończyć proszę. Ja naprawdę nie wiem. Różne dziwne rzeczy dzieją się na świecie, naukowcy nie wszystko jeszcze odkryli-mówiłem nie wierząc oczywiście w ani jedno jego słowo– Może rzeczywiście podróżujesz.
Nastolatek się uspokoił. Kontynuowałem więc.
-Chcę ci tylko powiedzieć, że nie musisz głodzić się na śmierć żeby być szczęśliwy. Nie musisz podróżować między światami. Być może będzie cię to kosztowało więcej wysiłku, ale możesz zmienić swoje życie tu, na tym świecie, tak żeby ci się podobało, a włożony w to wysiłek da ci więcej satysfakcji. Przemyśl to proszę.
Artur bez entuzjazmu pokiwał głową.
-Artur, nie będziesz sam– przekonywałem– masz mnie, dopóki tutaj jesteś pomogę ci. Później odeślę cię do innych specjalistów którzy pomogą ci wyjść na prostą. Na razie chcę tylko żebyś to przemyślał. Dobrze?
Powtórnie kiwnął głową
-Ok, dobrze. Przemyślę.
Zapadła cisza. Nie chcąc posunąć się za daleko za pierwszym razem, pożegnałem się, uściskałem mu dłoń i wyszedłem.
Następnych kilka godzin zajęło mi wypełnianie jego karty, oraz czytanie na temat anoreksji i zaburzeń osobowości. Obawiałem się czy Artura urojenia to nie są początki schizofrenii. W międzyczasie zadzwoniłem też dwa razy do Natalii pytając się jak się czuje nasz synek.
Po południu, gdy już miałem iść do domu, przyszła mama Artura. Z rozmowy nie wynikło nic nowego ani konstruktywnego. Malutka chudziutka zahukana kobietka, przedwcześnie postarzała z powodu ciężkiej pracy i alkoholowego piekła w domu, ubrana czysto ale bardzo skromnie. Przepraszała że tak późno przyszła, ale mogła dopiero po pracy i płakała żeby ratować jej jedyne dziecko. Potwierdziła że syn od kilku tygodni je coraz mniej, a ostatnio wcale lub prawie wcale. Tak jak przypuszczałem, Artur nie miał żadnych kolegów, nikt go nie odwiedzał ani on nigdzie nie chodził. Na ogół odrabiał lekcje, robił w domu co konieczne i cicho siedział w swoim pokoju przeważnie leżąc z zamkniętymi oczami. O mężu i sytuacji rodzinnej nie chciała rozmawiać. Skończyłem rozmowę z uczuciem zniechęcenia.
Wychodząc do domu po skończonym dyżurze, mimowolnie spojrzałem w kąt okna w poszukiwaniu mojego 'dzikiego lokatora'. Ku mojemu rozczarowaniu szyba była pusta.
Następnego dnia w pracy powitało mnie zamieszanie.
-Panie doktorze, panie doktorze!- powitała mnie Dorota, wysoka i chuda jak tyczka druga pielęgniarka oddziałowa pracująca na zmiany z panią Beatą.– Panie doktorze, ale ten pana pacjent narozrabiał!
-A co się stało?
– W nocy wyrwał sobie welflon, poszła krew. Coś mnie tknęło, zajrzałam do niego w nocy, a tu wszystko czerwone. Trzeba było pościel zmieniać. Jeszcze trochę i byśmy go stracili. Z badań wynika– tu podsunęła mi wyniki badań krwi– że ma anemię i za mało trombocytów.
Westchnąłem.
-Już idę, porozmawiam z nim.
Artur leżał na łóżku, ale tym razem w pozycji siedzącej, z dwiema czy trzema poduszkami podłożonymi za plecy. Lewą dłoń miał owiniętą bandażem jak mumia egipska. Był bardzo blady. Na stoliku schło nietknięte śniadanie.
– Cześć Artur– powiedziałem. Nie musiałem nawet się wysilać żeby przybrać zatroskany wyraz twarzy, naprawdę się martwiłem. Zastanawiałem się czy nie unieruchomić mu rąk pasami, ale to już by było w gestii naszego psychiatry.
-Cześć doktorku– pacjent próbował się uśmiechnąć.
-Coś ty narobił? Przestraszyłeś cały personel.
-Przepraszam, ale byłem w takim fajnym miejscu. W nocy wybrałem się do świata gdzie żyli ludzie na poziomie epoki brązu. Trafiłem na spokojną wiejską osadę zagubioną wśród lasów. Mieszkańcy uprawiali ziemię i wypasali owce. Wszyscy byli pogodni i uśmiechnięci. Jedna dziewczyna poczęstowała mnie owczym serem. Więc kiedy już po kilku minutach ściągało mnie z powrotem, chciałem tam bardzo wrócić. Kroplówka zakłócała mi podróże. Dlatego ją wyrwałem i znowu odpłynąłem. Nie wiedziałem że z tego będzie krwotok, nie chciałem tego; będąc po drugiej stronie nie czułem tego co się dzieje tutaj.
Postanowiłem zaatakować. Może chłopak potrzebuje zobaczyć że komuś oprócz jego matki na nim zależy. Byłem tylko 12 lat od niego starszy, ale jeżeli potrzebował pozytywnego męskiego autorytetu różnego od jego ojca, mogłem spróbować.
– Normalnie poleciałoby ci kilka kropel i po sprawie. Ale ty z tymi swoimi głodówkami jesteś na granicy wycieńczenia. Naprawdę martwię się o ciebie. Masz za mało płytek krwi i twoja krew nie chce krzepnąć. Innych składników też jest za mało. Artur, rozmawialiśmy wczoraj o czymś, nie pamiętasz?
-Obiecałem że przemyślę to o czym pan mówił, a nie że nie będę podróżował– ostro odparł– A tam jest tak cudownie. Kiedy dzisiaj w nocy o mało nie umarłem, czułem się przez moment zupełnie wolny i było mi tak dobrze.
-Niech ci będzie, może i jest tam tak wspaniale jak mówisz. Uczciwie byłoby jednak spróbować tutaj. Tam– wskazałem na jego głowę– zawsze możesz wrócić, a gdy odejdziesz całkowicie, nie będzie już powrotu. Wiesz, są grupy DDA które…– czując na sobie pytający wzrok Artura pospieszyłem z wyjaśnieniem, ciesząc się że dziwnie brzmiący skrót przyciągnął jego uwagę– DDA to coś jak terapia dla ludzi których rodzice pili za dużo alkoholu. Spróbuj, proszę cię. Zobaczysz że warto.
Chłopak uśmiechnął się blado i kiwnął głową
-Ok. Dla pana mogę spróbować. Przez jakiś czas.
-Obiecasz mi że będziesz dzisiaj grzeczny? Miej litość i nie doprowadzaj tych biednych pielęgniarek do nerwicy– powiedziałem mrugając okiem.
Ponownie przytaknął, uśmiechając się tym razem odrobinę szczerzej.
Wychodząc usłyszałem w kącie pokoju tuż pod sufitem jakieś suche trzepotanie. Spojrzałem tam. W dużej, zakurzonej pajęczynie szarpał się 'mój' wczorajszy motyl. Kolejny owad przycupnął na ścianie, kilka centymetrów poniżej. Coś mi zazgrzytało w podświadomości, ale zignorowałem to i wyszedłem
'Przypomnij salowym o sprzątaniu'– zanotowałem w myślach– 'Pajęczyny w szpitalu. Wstyd.'
Wracając do gabinetu obiecałem sobie że muszę pomóc temu chłopcu. Ja nie czułem się wystarczająco kompetentny, ale postanowiłem dopilnować sprawy i wysłać go gdzie trzeba.
Następne wypadki potoczyły się szybko. Najpierw zadzwoniła żona, że nasz synek znowu gorączkuje i jedzie z nim do przychodni. Zwolniłem się więc z pracy i pojechałem po nich. Pod moją nieobecność przyjechały karetki przywożąc dwie starsze panie które w szale pobiły się w sklepie parasolkami. Całe miasto wiedziało że obydwie były naszymi stałymi pacjentami, więc od razu przywieźli je na nasz oddział a nie do aresztu. W szpitalu znowu się szczepiły ze sobą i trzeba je było siłą rozdzielać. Przez kilkanaście minut na oddziale był kompletny chaos.
Wróciłem po dwóch godzinach. Wchodząc na oddział poraziła mnie napięta cisza. Coś było nie tak. Wszyscy pacjenci pochowali się na swoich salach. Blada jak ściana pani Dorota stała przy drzwiach izolatki Artura. Inna pielęgniarka kucnęła na korytarzu i kiwała się w przód i w tył jak autystyczne dziecko. Przystanąłem przestraszony.
-Jeszcze godzinę temu po prostu spał, a w pokoju nikogo nie było-cicho powiedziała oddziałowa– zajrzałyśmy do niego dopiero przed chwilą. Za późno…
Zbliżyłem się do drzwi. Nie chciałem, ale wiedziałem że muszę to zrobić.
Artur odszedł. Tak zwyczajnie umarł. Widocznie był już zbyt wycieńczony, a ten nocny krwotok dopełnił reszty. Chłopiec miał zamknięte oczy i uśmiech na twarzy. Jednak najdziwniejsze było co innego. W pokoju gęsto było od motyli. Siedziały na poręczy łóżka, na krześle, na stole i na parapecie; inne krążyły w powietrzu tworząc wielobarwną chmurę.
– Nigdy w życiu nie widziałam tylu motyli na raz, a tym bardziej takich wielkich i kolorowych– usłyszałem za sobą zduszony głos pielęgniarki– Skąd się wzięły, przecież jest połowa listopada?
Motyle tańczyły swój pożegnalny taniec dookoła martwego ciała Wędrowca.
Był początek listopada. Niebo pokryte było szaroburymi chmurami z których od samego świtu opadała (deszcz z chmur pada, nie opada) niekończąca się mżawka. – powtórzenie
Pod nogami gniły ostatnie opadłe liście wydając przykrą woń. – skoro gniły, to fiolkami nie pachniały na pewno.
Uwzględniając nieprzespaną noc spędzoną na utulaniu płaczącego chorego 3-latka, nie było to najlepsze rozpoczęcie dnia. W życiu bym się nie spodziewał że tego właśnie dnia spotkam kogoś takiego jak Artur.
W wisielczym humorze pokonywałem kolejne przeszkody w drodze do mojego gabinetu: grubą nadąsaną pielęgniarkę w recepcji, odrapane brudne ściany korytarza, a na koniec zacinający się zamek w drzwiach. – Pielęgniarka, którą trzeba wyminąć, czy przegadać – ok. Zacinający się zamek – ok. Ale o co chodzi z tymi ścianami? Bohater musiał je przeskakiwać? Uważać, by nie poślizgnąć się na lecącym z nich tynku? Nie rozumiem, dlaczego były przeszkodą.
Dobrze przynajmniej że tutaj, inaczej niż na innych oddziałach, nie było kolejek pacjentów tarasujących przejście.
Przez kilkanaście minut na oddziale był kompletny chaos. – Dużo lepiej pasowałoby tu sformułowanie „panował”.
Tyle się uczepię ze spraw technicznych. Co do samej fabuły, to cóż. Przydałoby się wyjaśnić kilka kwestii...
Ale i bez tego tekst był ciekawy, zachaczył o ważny problem alkoholizmu w rodzinie, choć nieco skromnie. Brakowało mi mocniejszego akcentu na tę sprawę.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Do komentarzy technicznych Fasokettiego dodałabym, że musisz się bardziej przyglądać przecinkom. W pierwszym akapicie naliczyłam, że zjadłeś około sześciu (!).
Zgubił ci się też po drodze myślnik w dialogu. Poza tym raz oddzielasz go od tekstu spacją, a raz nie. Wiem, że to szczegóły, ale zanim wrzucisz tekst na stronę to warto wszystko dokładnie przejrzeć i poprawić. Na ekranie komputera takie drobiazgi o wiele bardziej rażą.
Co do treści, to moim zdaniem opko może być. Średnia półeczka. Troszkę mi zgrzytały te opisy pracy psychologa pracujacego na oddziale psychiatrycznym... Takie placówki z tego co wiem mają więcej na głowie niż leczenie pijaków i schizoferników. Na resztę przymykam oko, bo całkiem przyzwoite wyjaśnienia podałeś - czy prawdziwe, tego nie wiem.
Chciałabym skomentować jeszcze jedną rzecz. Pierwszy akapit moim zdaniem nie pasuje do reszty. Na Twoim miejscu albo całkiem bym go usunęła, albo oddzieliła, żeby przedstawiał się jako osobna część.
Pozdrawiam:)
Dzięki za krytyczne komentarze. Uwzględnię w poprawkach.
Co do wklejenia od razu trzech tekstów- wszystkie napisalem juz jakiś czas temu i dałem na pewien portal. Po jakimś czasie przestały napływać nowe komentarze, więc wszystko przeniosłem tutaj. Tych błędów które Wy mi wytknęliście, tam nikt (łącznie ze mną) nie zauważył; dzięki.
Dwa komentarze i źródełko wyschło ;-). Trudno, bywa i tak.
Co do tego korytarza: odpychajace było to, że był brudny i odrapany. Nie zdarzyło ci się być w jakimś paskudnym miejscu, z którego chciałbyś się wydostać jak najszybciej?
ps. Dotychczas wychodziłem z założenia, że utwór powinien umieć sam się obronić i nie miałem w zwyczaju komentowania komentarzy. Ktoś odbiera dane opowiadanie tak a nie inaczej i już. Trzeba to przyjąć. Gdyby przyszło mi kiedyś opublikować coś na papierze, to przecież nie będę dawał w przypisach co 'autor miał na myśli'. Komenatrze tutaj są po to, żeby pracować nad swoim warsztatem.
Widzę jednak, że tutaj odnoszenie się do komentarzy jest na porządku dziennym. Ba, przyłapałem się na tym że sam sprawdzam przy opowiadaniach które skomentowałem, czy autor coś mi tam odpisał. Postaram się wię poprawić i 'komentować wasze komentarze'. jeżeli, oczywiście, jakieś otrzymam :-)
Źródełko nie wyschło tak całkiem :D
Podobało mi się :) ładne i zgrabne opowiadanie, kilka potknięć stylistycznych mi się w oczy rzuciło, ale nie notowałam w czasie czytania, bo mi się za dobrze czytało, a teraz znaleźć nie mogę :) nie przeszkadzają w każdym razie. Zgodzę się z poprzednimi komentującymi, że może troszkę zabrakło "tła" i mocniejszego zarysowania ogólnej sytuacji Artura. I przecinków też zabrakło miejscami. A poza tym jeszcze jedno - na początku byłam przekonana, że choroba dziecka głównego bohatera będzie miała coś wspólnego z akcją, ten motyw wydał mi się dość mocno uwypuklony - a tu nic, dzieciak po prostu sobie choruje... Ale to tylko szczegóły, całość jak najbardziej ok, już się nie czepiam, daję 4, chociaż gdybym mogła, dałabym 4,5. Naprawdę mi się podobało, niby nie jakoś szalenie skomplikowane, a porusza. To ważne.
Pozdrawiam!
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA