- Opowiadanie: Hyperyon - Dary i przekleństwa

Dary i przekleństwa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dary i przekleństwa

W drugim tygodniu księżyca Addaru ujrzeliśmy błysk, który dzień uczynił z czarnej nocy. Potężny krzyk rozdarł niebo, zaś język uczyniony z płomieni dotknął ziemi, a ta się zatrzęsła. Wody Purattu wystąpiły z brzegów i zalały ulice z białego kamienia.

 

Tej nocy wszyscy drżeli, bojąc się nagłego gniewu bogów, czekając na drugi potop lub śmierć w wielkim ogniu. Tej nocy kapłani wpatrywali się w wątroby owiec i mieszali wodę z oliwą szukając odpowiedzi. Niczego nie znaleźli.

 

Gdy blady świt rozproszył najgęstsze mroki nocy, najwyższy kapłan, Iskibal, padł na kolana przed panem Bab – ilim, Iszku – enlilem, i błagał o przebaczenie. Przepowiednie milczały.

 

Mądry władca Iszku – enlil rozważył w ciszy słowa arcykapłana. Nie uląkł się, nie zbladł przed tajemnicą. Przywołał swoją mądrość i nakazał, by Iskibal zebrał eskortę królewskiego wojska i udał na miejsce, w którym niebo dotknęło ziemi płomieniami. By przyjrzał się znakom bogów.

 

Moje imię brzmi Mar'Ruk. Jestem oficerem królewskiego pułku piechoty, jednym z wielu wiernych sług mego pana i władcy, i oto zostałem wysłany, by ujrzeć jako jeden z pierwszych widok przekraczający ludzkie pojmowanie.

 

Białe kamienie ulic drżały pod kopytami mocnych koni ciągnących złote rydwany. Ludzie wciąż tkwili w domach przepełnieni strachem, który i nam nie był obcy, lecz nie dano nam chować się, modląc przy ołtarzach opiekuńczych bogów. Wola władcy przełamała nasz strach, wlała w serca kamienną odwagę.

 

Gdy Szamasz o ognistych skrzydłach dotarł do szczytu kryształowej kopuły niebios ujrzeliśmy na pustyni ślady języków ognia. Ziemi rozstąpiła się, pokryła szerokimi szramami. Piasek był czarny i lepki, miejscami zamieniony w poskręcaną, półprzezroczystą masę lśniącą w słońcu tysiącem rozbłysków. Bruzdy na ziemi pogłębiały się im dalej się posuwaliśmy. Szepcząc bezgłośne modlitwy, pocierając czoła swe i piersi amuletami ojca Ea jechaliśmy dalej czując zimny żar na plecach.

 

Przed nami wyrosły skały, szeregi brunatnych kłów pustyni wśród których zawodził wiatr. Część z nich rozsypała się na dziesiątki kamiennych drzazg, jakby od uderzenia potężnego młota. Czarna bruzda prowadziła do tego miejsca, tworząc głęboki rów o oślepiająco błyszczących, gładkich ścianach. Ujrzeliśmy na dnie kształt, niepodobny do niczego, cośmy kiedykolwiek widzieli. Wyglądał jak wielkie jajko, popękane i spalone na czerń, lecz uczynione z metalu. Metal ten był jednak inny niż nasze pancerze czy miecze, nie taki jak monety i ozdoby. Nie był rdzawo – szary, nie był złoty ani matowo srebrny, lecz był barwy oślepiającego, wręcz białego srebra i niebieskiej. Wśród poszarpanych płyt tańczyły płomienie koloru lapis lazuli, a w niebo unosił się gęsty, ciemnoszary dym.

 

Milczeliśmy czekając, aż mądry Iskibal wyjawi nam tajemnice tego miejsca. Lecz on milczał również, a oczy jego były puste. Przejęło nas to lękiem, gdyż wszyscy znali mądrość Iskibala, przed którą nic na ziemi nie było ukryte.

 

– Spójrzcie, spójrzcie – zawołał nagle Burna.

 

Wskazywał coś pomiędzy skałami. Powietrze, wzburzone płomiennymi skrzydłami Słońca, rozlewało kształty w niewyraźne plamy. Ujrzeliśmy jednak coś, jakby cień głębszy pośród wielu zmieszanych barw. Cień wysoki i wąski. Falujący… ku nam.

 

Zbliżał się, nabierał ostrości. Gdy go ujrzałem nie mogłem nie paść na kolana. Był wysoki, wyższy od najwyższego z nas o dwie głowy, i strasznie szczupły. Kończyny miał pajęcze, długie i cienkie, dwie nogi i cztery ręce o ciągle poruszających się wąskich palcach. Był… on był…

 

Kim on był?

 

Istota patrzyła na nas nieruchomymi, czarnymi oczami osadzonymi w płaskiej, popielatej twarzy. Ręce i palce poruszały się bez przerwy. Pod jej uważnym wzrokiem wszyscy padli na kolana, skulili się z przerażenia, z napięcia. Była imponująca. Przytłaczająca swoją odmiennością, majestatem obcości. Nie przypominała niczego, co znaliśmy do tej pory.

 

Przemówiła nagle w niezrozumiałym, szeleszczącym języku. Błysnęły dwa szeregi drobnych, ostrych zębów. Wskazała jedną z dłoni niebo.

 

– Arcykapłanie? – odważyłem się odezwać, lecz zdobyłem się tylko na ledwo dosłyszalny szept. – Cóż to?

 

– Kaasz… – wysyczała istota zbliżając się o krok. Jej ręce poruszały się, dłonie o trzech palcach rozkurczały i kurczyły w pięści. – Kaasz – jedną z dłoni dotknęła swej piersi.

 

Zerwaliśmy się i cofnęliśmy o krok. Gwałtowny ruch zatrzymał go i wywołał kolejną falę syków. Tylko arcykapłan tkwił tam gdzie poprzednio, klęcząc i patrząc na istotę okrągłymi oczami.

 

– Arcykapłanie – druga próba była już głośniejsza.

 

Iskibal odwrócił ku nam twarz i powoli oblizał wargi.

 

– Na kolana – przemówił drżącym głosem. – Na kolana! Oto jest bóg, co zstąpił z nieba. Oto jest bóg nasz i nasz pan!

 

Padliśmy wszyscy na kolana. Jak mogliśmy być ślepi na tak prostą prawdę? Czoła nasze dotknęły ziemi, serca biły jak szalone. Bóg zstąpił na ziemię, a my… a my byliśmy pierwszymi, którzy go powitają.

 

Iskibal witał boga w naszej mowie, składając hołd jego mocy i dobroci, albowiem oto bóg opuścił szczęśliwe niebo by stąpać po tych samych drogach, co ludzie. Następnie błagał go o opiekę i błogosławieństwo dla narodu Bab – ilim i wszechmocnego władcy, Iszku – enlila, pasterza swego ludu. Błagał go również o łaskę podążenia z nami do świętego przybytku Etemenanki, skąd bóg mógłby roztoczyć swe blaski na świat. Z każdym słowem głos arcykapłana nabierał mocy i żarliwości, przez co i nasze serca powoli opuszczał strach, a zastąpiła go duma, że spotkaliśmy boga i przemawiamy do niego.

 

Gdy skończył, my, prości żołnierze, wznieśliśmy okrzyk na cześć boga i nasze miecze i włócznie uderzyły o brąz tarcz.

 

Bóg przyglądał nam się z zainteresowaniem i skupieniem, a my pęcznieliśmy od dumy.

 

 

 

Nabu zabrał rydwan o najszybszych rumakach i pognał do miasta zawiadomić władcę. Tymczasem bóg wstąpił na największy powóz, ciągnięty przez czwórkę koni, i powożony, w nagrodę za pierwsze ujrzenie bóstwa, przez przejętego Burna. Jechaliśmy wolno, nie ze strachu o los boga, który przecież nie mógł zginąć spadając z pędzącego wozu bojowego, lecz z szacunku dla niego. Bóg zaś po drodze rozglądał się bezustannie i szeptał nieznane nam słowa.

 

Nabu musiał chyba zajeździć konie na śmierć i przybyć tak rychło, że nim dotarliśmy do kamiennych bram miasta były już one przyozdobione kwiatami i wonne kadzidła unosiły się w powietrzu. Lud zaś zgromadził się tłumnie, zwabiony okrzykami heroldów królewskich, i z zapartym tchem obserwował horyzont czekając na nasze pojawienie się. Gdy tylko nas ujrzano podniósł się nieopisany gwar. Tłum krzyczał, gwizdał, śpiewał i tańczył z radości, sypano kwiaty na kamienne płyty drogi, lano wina i krew ubitych na ofiarę zwierząt. Ci najbliżej padali na kolana i przykładali czoło do ziemi szepcząc dziękczynne i proszalne modlitwy, ci za nimi zaś pchali się by być bliżej. Nie obeszło się bez przepychanek i zwyczajowych w takim zbiegowisku burd, lecz wojsko królewskiego pułku rozstawione wzdłuż drogi uśmierzało konflikty.

 

Lecz gdy ujrzano boga na własne oczy, wszyscy zamilkli. Gardła połknęły słowa i ręce zamarły uniesione. Płatki kwiatów rozsypał wiatr, a wino spłynęło z kielichów wsiąkając w piach. Cisza odprowadzała boga, którego objęły ramiona Bab – ilim.

 

 

 

Przed sięgającą nieba wieżą Etemenanki o tysiącu schodów powitał boga sam wielki Iszku – enlil z małżonką Inaku. Królewska para zdjęła w głów wysokie korony Bab – ilim i ukorzyła się przed bóstwem klękając na pyle i przykładając czoło do ziemi przy dźwiękach bębnów i piszczałek. Następnie bóg został zaprowadzony do wnętrza wieży, w której stał tron opiekuna miasta – dobrego Marduka, i otoczony wszelkim zbytkiem i wygodą. Król natomiast ogłosił dzień następny wielkim świętem ku czci wszystkich bogów i nakazał przygotowania do uroczystej procesji. Nam, którzy eskortowali boga, przypadł zaszczyt wzięcia udziału w pochodzie jako straż Iskibala i królewskiej pary.

 

Gdy tylko zwolniono mnie z obowiązków na ten dzień, pobiegłem co sił do mojej Maath. Serce radowało się we mnie na myśl, że ją znów zobaczę. Moją Maath o oczach bezdennych i czarnych jak bezgwiezdne niebo. Moją Maath, którą ujrzałem po raz pierwszy, gdy matka prowadziła ją do Domu Isztar, by tam wypełniła święte obowiązki. Taka słodycz mnie wtedy ogarnęła i taka gorączka, by nikt przede mną nie dotknął jej skóry. Poszedłem za nimi i gdy tylko ta drobna dziewczyna usiadła w alkowie położyłem na jej kolanach wszystko co miałem w mieszku mówiąc: „Zapraszam cię w imię Mylitty, zapraszam do mego serca". Gdy spojrzała na mnie, jej oczy były wilgotne od łez i pełne obawy, a ja otarłem te łzy szepcząc, że nie uczynię jej krzywdy. Te oczy były jak gorący wiatr pustyni, który rozpalił we mnie niegasnącą gorączkę. Jej dotyk rozlał krew mego serca na świętą libację dla Isztar. I odtąd byłem dla niej sługą bardziej niż dla mego króla, sługą gorliwym i wiernym. Tak bardzo już tęskniłem do niej…

 

 

 

Następnego dnia wstałem wcześnie rano i przygotowałem do uroczystości. Wyczyściłem i natarłem olejami rynsztunek, wtarłem również wonną oliwę we włosy i związałem je w długi warkocz. Gotowy udałem się do arcykapłana Iskabala, by pełnić przy nim straż.

 

Gdy najwyższy kapłan Bab – ilim przygotowywał się do procesji, do jego komnaty wszedł nagle Gilganinlil, wysoki kapłan świątyni Marduka. Był to wysoki, silnie zbudowany mężczyzna o czerwonej, pełnej gniewu twarzy.

 

– Co uczyniłeś, Iskibalu!?

 

Arcykapłan nie krył zaskoczenia.

 

– Witaj, wielki Gilganinlilu. Co cię tu sprowadza? Czemu nie doglądasz przygotowań przy stole Marduka?

 

– Powtarzam raz jeszcze, cóżeś uczynił, Iskibalu?

 

– Nie rozumiem.

 

Twarz Gilganinlila pociemniała jeszcze mocniej z gniewu, a żyły na czole napięły.

 

– Sprowadziłeś na nas nieszczęście! Sprawdziłeś gniew bogów do ich domu!

 

– Ależ… o czym mówisz?

 

– Jak śmiesz nazywać tę istotę bogiem? Jak możesz przyjmować ją z czcią w naszych bramach? Jak śmiesz sadzać ją w salach Marduka, boskiego opiekuna miasta, kpiąc z niego?

 

– Wybacz, że nie poradziłem się w tej kwestii ciebie, Gilganinlilu, ale chciałem znaleźć miejsce odpowiednie dla boga na ziemi. A Etemenanki jest najcudowniejszą budowlą miasta.

 

– Etemenanki jest domem boga! A teraz mieszka w nim ta paskudna kreatura!

 

– Nie mów tak, to bóg…

 

– To żaden bóg, Iskibalu! Jak możesz tak mówić? Znamy imiona bogów ze świętych zwojów tak starych jak potop! Znamy ich wizerunki i nimi ozdabiamy ściany pałaców i świątyń! Nie ma tam boga o imieniu Kaasz. Nie ma takiego pokracznego stworzenia! To… to przypomina jakiś koszmar Arallu! To dziecko – demon Lilitu, to bezimienny galla, pies Ereszkigal!

 

– Pohamuj się, Gilganinlilu! Obrażasz boga! – głos Iskibala drżał od nabożnego lęku. – Pohamuj się przez wzgląd na gniew, jaki wzbudzić w nim może twoje zachowanie. Pohamuj się i przez wzgląd na to, że Iszku – enlil w swej nieskończonej mądrości uznał Kaasza za boga i dotknął przed nim czołem ziemi. Wszystkie znaki potwierdzają, że oto bóg zstąpił na ziemię i to my możemy go gościć! Ja wiem, że jesteś dobrym kapłanem i kochasz swego boga, Gilganinlilu, ale Marduk nie jest jedynym bogiem świata. Wiesz o tym dobrze! Kaasz jest jednym z panów nieba i ziemi, więc dobry Marduk nie obrazi się i ugości go w swoim domu. Król i ja zgadzamy się w tej sprawie.

 

Gilganinlil stał w milczeniu przygryzając wargę, walcząc wyraźnie z szalejącym w nim gniewem.

 

– Sprowadzisz gniew bogów na Bab – ilim i nieszczęście na nasze głowy, arcykapłanie – warknął wreszcie i wyszedł.

 

Zatroskany Iskibal wpatrywał się w korytarz, gdzie znikł Gilganinlil, jeszcze kilka chwil nim wreszcie wrócił do przerwanych przygotowań.

 

 

 

Gdy szliśmy ku rozległemu dziedzińcowi królewskiego pałacu rozmyślałem nad słowami Gilganinlila. Czy słowa kapłana mogły być prawdą? Czy może zatruł je jad zazdrości o nieznanego boga? Nie było tajemnicą, że kapłani różnych bóstw walczą o to, by ich kult był najpotężniejszy. Była to walka o dusze, ale i o bogactwa towarzyszące popularności boga. Ale największym kultem w Bab – ilim był od wielu już lat otaczany Marduk, dobry obrońca miasta i bóg wojny. Jego błogosławieństwa dały armii królów Bab – ilim zwycięstwa na polach bitew i pozwoliły umocnić ich panowanie nad wielkimi krainami. Czy teraz Gilganinlil poczuł się zagrożony, a słowa jego podszyte były strachem o los jego boga? Ale czyż można było odepchnąć od siebie wiarę, że ta istota, faktycznie niezwykła, nie była bóstwem? Przybyła z nieba na grzbiecie ognistych języków! Wyglądem swym przekraczała wszystko co nam znane! Z drugiej strony prawdą jest, że znamy naszych bogów. Codziennie patrzymy na ich twarze zamknięte w kamiennych stelach. Znamy ich imiona. Dlaczego zatem nie znamy Kaasza? To było dobre pytanie. Czy był nowym boskim dzieckiem? Czy przebywał gdzieś w innych światach? Przecież kapłani mówią, że w niebiosach są inne światy, które my nazywamy gwiazdami.

 

Rozbolała mnie głowa. Nie, zostawię takie myśli kapłanom. Iskibal i wielki król Iszku – enlil nie mogą się mylić. Ich mądrość nie zna granic. Kaasz to bóg i dziś jest jego święto.

 

 

 

Na placu zebrali się urzędnicy i kapłani miasta. Wszyscy odziani w barwne szaty, przyozdobieni złotem i drogimi klejnotami. Ich włosy lśniły od wonnych olejków. Złoty rydwan królewskiej pary, zaprzężony w czwórkę białych koni, już czekał. Czekało również stadko białych baranów o złoconych rogach, z dzwoneczkami przywiązanymi do szyi, które miały być przeznaczone na ofiarę dla bogów. Gdy w wysokich wrotach pałacu ukazali się Iszku – enlil, dwa kroki za nim zaś Inaku, zadęto w brązowe rogi. Szybko uformowała się kolumna, pilnie strzeżona przez królewskie wojsko. Ruszyliśmy na znak dany przez króla.

 

Z muzyką, wśród wonnych kadzideł szliśmy ulicami miasta ku wieży Etemenanki, tronu Marduka. Ludzie zebrali się wzdłuż ulic z białego kamienia dotykając czołem ziemi przed królewską parą, pozdrawiając i wznosząc okrzyki na cześć bóstw. Podnosiłem dumnie czoło ku młodemu Słońcu i prostowałem plecy mimo ciężaru pancerza. Wiedziałem, że gdzieś w tłumie nie raz będę mijał dziś Maath, obserwującą mnie roziskrzonymi oczami. Była ze mnie dumna i szczęśliwa, że spotkał mnie zaszczyt maszerowania obok króla i najwyższego kapłana.

 

Procesja zatrzymała się pod wysokimi schodami Etemenanki. Niewielka tylko grupa udała się na sam szczyt wieży, do stołu Marduka. I ja byłem wśród nich. Czekał tam już Gilganinlil wraz z kapłanami boga wojny. Gilganinlil zaintonował modlitwę. Kapłani Marduka poderżnęli gardła dwóm przyprowadzonym baranom i krwią ze świeżych ran obficie polali płaski, kamienny ołtarz boga. Uklękliśmy. Czerwone strużki rozlały się szeroko i zaczęły wsiąkać w kamień. Ofiara została przyjęta. Przyłożyliśmy więc czoła do ziemi, dziękując bogu, i ruszyliśmy dalej.

 

Procesja posuwała się według określonej kolejności. Najpierw ofiarę sprawowano przy ołtarzu Marduka, najwyższego boga i obrońcy Bab – ilim, patrona władzy królewskiej i wojny. Następnie mieliśmy udać się do świątyni Ea, dobrego Ojca, obrońcy ludzi przed siłami zła i władcy wszelkich wód. Potem do chramu Isztar, boskiej kurtyzany, która patronuje miłości i płodności, początkowi wszelkiego życia. Zrodzone z miłości życie potrzebuje światła, by wzrastać i nabierać sił, więc kolejną świątynią był ognisty ołtarz Szamasza, płomiennego Słońca. Na końcu wszystko zaś spotyka uwiąd i śmierć, domena Ereszkigal o bladym obliczu. Jej dom mieliśmy uczcić więc na końcu.

 

Świątynię Ea z zielonego kamienia zbudowano na brzegach Purattu, w miejscu gdzie wody rzeki były głębokie i czarne. Z budynku świątyni wychodziło się na odkryty taras, który położony był już na wodach Purattu. Tutaj znajdowała się studnia Ea, ołtarz wirującej, kłębiącej się wody. Wielki kapłan Ea, Sumu – abum, zaintonował modlitwy. Kapłani przybrani przez niego do pomocy ogłuszyli dwa barany złotymi młotkami i, żywe jeszcze, wrzucili w kipiel Studni. Czarne wody zakotłowały się i połknęły zwierzęta. Padliśmy na kolana i czołami dotknęliśmy ziemi. Ea przyjął ofiarę.

 

Pochód, przy dźwiękach muzyki, po posypanych tęczowym płaszczem płatków ulicach, zbliżał się teraz do Domu Nieba Isztar, E – anna. Dwa szeregi uskrzydlonych lwów, po osiem z każdej strony, prowadziło do wrót. Tego dnia nie było w świętym przybytku miłości kobiet czekających w alkowach na spełnienie ofiary. Dzisiaj nie panował tu zwyczajowy gwar, lecz cisza i oczekiwanie na orszak królewski. Na próg świątyni wyszła Samsu – iluna, wysoka kapłanka bogini miłości. Pokłoniła się nisko królewskiej parze oraz arcykapłanowi i wprowadziła ich, wraz ze strażą i przeznaczonymi na ofiarę zwierzętami, do wewnętrznego sanktuarium. Tutaj, pod sięgającą sufitu stelą z wizerunkiem nagiej Isztar strzeżonej przez lwy, stał stół z brunatnego kamienia, na nim zaś dwa złote kielichy. Kapłanka skinęła na dwóch odzianych w biel mężczyzn, którzy poderżnęli gardła ofiarnym baranom i zebrali ich krew do kielichów. Zrobili to tak wprawnie, iż nawet jedna kropla nie zanieczyściła nieskazitelnie czystych płyt połogi. Następnie, podczas gdy Samsu – iluna recytowała święte wersy modlitwy, podeszli do ściany, gdzie tuż pod stelą Isztar w ścianie ział czarny otwór. Była to kamienna rynna prowadząca w dół, lecz nie wiedziałem gdzie. Mężczyźni wlali krew do rynny. Samsu – iluna westchnęła głośno.

 

– Krew, woda życia, która płynie na wojnie i w miłości, zadowoliła naszą Panią! Błogosław nas, Isztar, skarbnico niebiańskiej rozkoszy!

 

Procesja ruszyła dalej pod niebem rozpalonym skrzydłami Szamasza. Słońce stało wysoko rozsyłając hojnie swe promienie. Rynsztunek ciążył mi bardzo, a pot spływał po twarzy. Lecz nie dane mi było odpoczywać ani szukać schronienia w cieniu. Godzina ta należała do Szamasza. Bóg sięgał szczytu nieba i siła jego była w rozkwicie. O tej porze składano mu ofiary.

 

Pochód zbliżył się do E – babbar, Białego Domu Szamasza. Ołtarz boga umieszczono na dachu świątyni, gdzie wchodziło się po wysokich schodach. Czekał tam Apil – szam, wielki kapłan boga słońca, z pomocnikami.

 

Na środku platformy płonął już stos ofiarny. Było tutaj tak gorąco, że z trudem można było oddychać, lecz mimo to Apil – szam wzniósł swój głos w modlitwie, która poszybowała jak ptak. Niżsi kapłani zabili barany ofiarne i sprawnie oprawili zwierzęta. Mięso, wciąż ociekające krwią, rzucono do ognia, a pozostałości natychmiast zabrano. I tu wszyscy po skończonym rytuale przyłożyli czoła do ziemi na znak szacunku dla bóstwa. Szamasz przyjął ofiarę zadowoleniem trzaskających, wiecznie wygłodniałych języków. Odeszliśmy ku kaplicy Ereszkigal, bladolicej władczyni śmierci, i Nergala, jej ponurego małżonka.

 

Muzycy zamilkli, nie rzucano już kwiatów, nie lano wina na białe kamienie drogi. W ciszy zmierzaliśmy do czarnej kaplicy władczyni Arallu, która stała już poza miastem, poza światem żywych. Wszystkich nas dławił strach przed śmiercią i pełną wiecznej beznadziei podziemną krainą popiołu, przed przenikliwym wzrokiem Ereszkigal o trupio bladej skórze i sądem Anunaków w posępnym pałacu Egalgina. Nikt nie czcił Ereszkigal i Nergala z radością. Ofiary składano im gorliwie jedynie z rozpaczliwej chęci odwrócenia losu, odwleczenia momentu, w którym oczy nasze zamkną się na wieki. Kapłanami ich zostawali ludzie bez nadziei i bez przyszłości, ofiarując bóstwom resztki swego żywota i imię, odtąd już do śmierci pozostając bezimiennymi sługami świątyni obleczonymi w czerń.

 

Już na nas czekali, gdy procesja dotarła do kaplicy. Bóstwa te nie miały swojego ołtarza. Była nim cała ziemia, w której codziennie składano ofiary z ciał zmarłych, która karmiła się ich rozkładem i esencją wyssaną spod skóry i kości. Orszak udał się do przygotowanego miejsca, gdzie kapłani Arallu wykopali głęboki dół o stromych ścianach. Bezimienni zaintonowali modlitwę. Bóstwa podziemi karmiły się martwym ciałem codziennie, dlatego wyjątkową, świąteczną ofiarą było dla nich życie. Barany wrzucono do dołu, a bezimienni zaczęli je zakopywać żywcem. Pełne skargi i przerażenia głosy zwierząt łączyły się ze słowami modlitwy. Gdy ziemia pochłonęła zwierzęta orszak padł na kolana i przyłożył czoła do ziemi. Bóstwa zostały uczczone, procesja skończona. Nadszedł czas uczty na cześć boga Kaasza.

 

 

 

Stałem wraz z pozostałymi żołnierzami w szeregu wzdłuż ścian wielkiej sali pałacu. Po wielu godzinach spędzonych pod złotym okiem Szamasza wreszcie odczuwałem ulgę. Było tu przyjemnie chłodno. Salę zastawiono stołami i ławami o wielu miękkich kobiercach, na których mieli spocząć goście. Lecz wszyscy stali jeszcze, nawet wielki Iszku – enlil i jego małżonka Inaku, w oczekiwaniu na nadejście Kaasza. Bóg w czasie procesji odpoczywał w pełnych wygody salach Etemenanki i teraz miał być sprowadzony przez kapłanów Iskibala. Gdy wszedł na salę, wszyscy padli na kolana. Usadzono Kaasza na ozdobnym tronie pośród stołów. Po jego prawicy zasiadł Iszku – enlil, po lewej stronie Inaku, obok zaś kapłani i szlachetnie urodzeni. Arcykapłan Iskibal padł na kolana przed bogiem i pytał go, cóż mogą dla niego uczynić i jaka jest wola boga zaszczycającego ziemię. Kamiennie czarne, nieruchome oczy obserwowały wszystko z ciekawością. Bóg milczał, zamilkł też Iskibal i wszyscy pozostali. Kaasz przyglądał się ludziom. Uważnie obejrzał Iskibala, potem króla w ozdobnych szatach i wysokiej koronie Bab – ilim. Następnie przeniósł wzrok na drugą stronę i przyjrzał się królowej. Wpatrywał się w nią długo, badawczo, a Inaku opuściła w pokorze wzrok. Nagle bóg wstał i zaczął przemawiać w sykliwym języku. Mówił szybko, gwałtownie, wskazując dłonią najpierw siebie a potem Inaku. Iszku – enlil, zaskoczony, zwrócił się do arcykapłana:

 

– Iskibalu, rozumiesz, co mówi nasz bóg?

 

– Nie, panie – arcykapłan był zakłopotany. – Nie rozumiem tej mowy.

 

Kaasz tymczasem zwrócił się do Inaku. Syczące słowa płynęły do niej, a ona upadła na kolana porażona tak gwałtowną i intensywną uwagą. Kaasz chwycił królową i postawił na nogi, drugą zaś parą ramion zdarł z niej ubranie. Ujrzałem jak wzbudziła się jego męskość, bóg bowiem nadal nie nosił żadnego odzienia. Królowa krzyknęła, próbując zakryć wstydliwe części ciała, lecz Kaasz odepchnął jej dłonie. Uniósł Inaku do góry i usadził na sobie, wchodząc w nią. Królowa zagryzła wargi do krwi. Ból skręcał jej ciałem spazmami, lecz wstrzymała krzyk, bojąc się urazić boga. Król zatoczył się do tyłu blady, a inni padli na kolana. Nie śmieliśmy unieść wzroku. Gdy Inaku krzyknęła zbolałym głosem odważyłem się unieść nieco głowę. Bóg pozostawił ją, zwiniętą w kłębek na miękkich posłaniach, i podszedł do następnej kobiety. Ja również uniósł gwałtownie, zdarł odzienie i usadził na sobie. Widziałem łzy w jej oczach i niemą, bezsilną wściekłość mężczyzny, który siedział koło niej. Twarz boga zaś była maską o wyrazie nie do odgadnięcia.

 

Uczta zmieniła się w boską orgię. Kaasz brał kolejne kobiety i usadzał na sobie, a gdy złożył w nich swe nasienie, pozostawiał i szedł ku kolejnym. Pozostali w tym czasie klęczeli i przykładali czoła do ziemi w niemym poddaniu się woli boga, mężczyźni tłumiąc gniew lub wyrażając gorliwą poddańczość, kobiety zaś drżąc w strachu i oczekiwaniu. Ja przykładałem czoło do ziemi i zakrywałem uszy nie chcąc niczego słyszeć, w myślach dziękując bogom, że moja mała Maath znajduje się daleko od pałacu. Choć może względy boga były darem ponad wszelkie dary, moje serce drżało na myśl, że moja ukochana mogłaby by być obdarzona podobnym błogosławieństwem.

 

Kaasz nie spoczął nim nie obdzielił boskim nasieniem wszystkich kobiet w komnacie. Wtedy podszedł do Iskibala i zaczął coś do niego mówić. Wskazywał na kobiety. Gdy skończył, odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Przerażony Iskibal natychmiast kazał swym kapłanom iść za bogiem. Król, biały jak swoje własne szaty, pochylał się z czułością nad małżonką, która, niepomna swego statusu, drżała i szlochała chowając twarz w posłanie. Uczta była skończona, a ofiara nowemu bogu – złożona z hojnością.

 

 

 

Powiedziano mi później, że Kaasz po uczcie udał się do Etemenanki, do komnat dla niego przeznaczonych, usiadł tam i zdawał się na coś czekać. Kapłani Iskibala natychmiast donieśli o tym arcykapłanowi, ten zaś udał się do króla błagając o posłuchanie. Mądry Iszku – enlil, wciąż wyprowadzony z równowagi przez uczynek Kaasza, przyjął kapłana i oddalił wszystkich innych od siebie. Zostali we dwóch, rozważając przyczyny postępowania boga.

 

Długa to była rozmowa. A dnia następnego wezwano przed oblicza króla i kapłana mego towarzysza, dowódcę Ahmosisa. Od niego samego dowiedziałem się, co zostało mu powiedziane.

 

Gdy przemierzałem miasto po ulicach z białego kamienia na czele małego oddziału, jak to wojsko królewskie zwykło czynić codziennie by utrzymywać spokój i strzec porządku Bab – ilim, ujrzałem Ahmosisa, jak szedł prowadząc kilkunastu swoich żołnierzy. Pozdrowiłem go.

 

– Ahmosisie, gdzie zmierzasz?

 

– Ty, który byłeś ze mną wczoraj w komnatach królewskich podczas boskiej uczty, wiesz, co widziały nasze oczy – rzekł Ahmosis. – Wezwał mnie dziś król, mądry Iszku – enlil, i Iskibal, najwyższy kapłan, i rzekli mi, że mądrość im podpowiedziała, czego żąda bóg i na co czeka. Podobno bowiem nie śpi ani nie je, lecz siedzi w komnatach pełnych zbytku, nie korzystając z niczego, a patrzy jedynie na wejście i słucha, czy ktoś się nie zbliża. I tak rzekł mi Iskibal, że czeka on na dalsze ofiary z kobiet. Rzekł mi również, iż bóg nie chce dotykać tych, którym już dał swe nasienie, bowiem kapłan wysłał do niego służki, które i wczoraj były w komnatach uczty. Lecz bóg odesłał je, nie tknąwszy. Mam więc udać się do wrót Domu Isztar i sprowadzić kobiety, które tam są, by spełniły boską powinność i zadowoliły boga.

 

Po czym pożegnał się i udał do E – anna. Słysząc to, odetchnąłem z ulgą. Maath wypełniła już swoje powinności wobec boskiej kochanki i nigdy już nie będzie musiała zasiadać w alkowie Domu Nieba. Czułem jednak w sercu głęboki żal i współczucie dla tych kobiet, które dzisiaj tam usiadły, a oczy moje i uszy pełne były wspomnień z poprzedniego dnia. Serce me płakało nad ich łzami, albowiem wiedziałem, że one popłyną. Lecz jeśli taka była wola boga, nie sposób jej było uniknąć.

 

 

 

Twarze ludzi kierowały się ku wyniosłej sylwetce zigguratu Etemenanki w oczekiwaniu. Czekano pojawienia się boga, jego słów i błogosławieństw dla pięknego miasta Bab – ilim. Lecz bóg pozostawał w środku, niemy. Mieszkańcy gromadzili się u stóp schodów świątyni, przynosząc dary oraz składając ofiary z baranów i wina. Niektórzy, pokonując niepewność, wspinali się na owe schody i błagali o łaskę audiencji. Przed obliczem Kaasza, do którego dostępu kapłani Etemenanki nie bronili dostępu, padali na twarz i szeptali swe pokorne prośby. Patrzyły na nich oczy o barwie onyksu i spowijało milczenie. Mężczyźni odchodzili jedynie z nadzieją, że zostali wysłuchani. Kobiety zaś bóg obdarowywał jeszcze darem swego nasienia. Niektóre więc szły do niego szukając tego właśnie daru, w ekstazie poświęcenia się bogu ciałem i duszą. Inne odchodziły ze wstydem wymalowanym na twarzy, w podartym odzieniu owiniętym wokół zbolałego ciała. Bóg wciąż czuł głód nowych ofiar.

 

Minęło kilka dni. Prowadząc mych żołnierzy ulicami miasta ujrzałem już z daleka Ahmosisa na czele swych ludzi. Słuchając ludzi wiedziałem już, że bardzo mało kobiet przychodzi do Domu Nieba. W alkowach siadają już tylko te, które chcą udać się do boga. Ahmosis zapewne po nie się udawał.

 

Oddział Ahmosisa zatrzymał się raptem, a jego ludzie rozbiegli. Zdziwiłem się. Czyżby coś się stało? Natychmiast udałem się w jego stronę każąc swym ludziom przygotować się do walki. Słychać było jakieś podniesione głosy, odgłosy szamotaniny, gdzieś spadły gliniane naczynia i potłukły się. Kobieta krzyczała, najpierw jedna, potem kilka głosów. Gdy podbiegliśmy, żołnierze Ahmosisa wychodzili z domów ciągnąc za sobą opierające się kobiety. Jakiś mężczyzna wybiegł za żołnierzem padając na kolana i błagając, by zostawił jego córkę. Inny stał w progu trzymając się za krwawiący nos i patrząc z nienawiścią w opancerzone plecy żołdaka. Pośród zamieszania stał niewzruszony Ahmosis z wyrazem ponurej, lecz nie pozbawionej radości, determinacji.

 

– Ahmosisie, co się tutaj dzieje? – podbiegłem do niego.

 

– Witaj, Mar'Ruku. Wypełniam właśnie rozkazy…

 

– Jak śmiesz? – przerwał nam głęboki, gniewny głos.

 

Skłoniliśmy głowy. Mówiącym był Gilganinlil, wysoki kapłan Marduka.

 

– Jak śmiesz, człowieku, czynić gwałty ludziom bez powodu? Co czynisz? – Gilganinlil przewiercał wzrokiem Ahmosisa.

 

– Wysoki kapłanie, moja ręka jest tylko narzędziem woli moich panów. Dobry król, Iszku – enlil, i najwyższy kapłan, Iskibal, nakazali mi sprowadzić kobiety. Bóg nadal pragnie ofiar, a kobiety nie siadają już w świątyni Isztar. Nakazali mi więc udać się do miasta i bez względu na wszystko sprowadzić niewiasty.

 

– Siłą? – warknął Gilganinlil.

 

– Nawet siłą, wysoki kapłanie.

 

– Iskibal, ty głupcze… – bardziej do siebie już przemówił Gilganinlil z pasją, a ręce jego ściskały się w pięści bezsilnie. Wysoki kapłan nie mógł zmienić decyzji Iskibala, ani, tym bardziej, króla. Patrzyliśmy obaj jak Ahmosis zebrał dziesięć kobiet i ruszył z nimi ku Etemenanki, żołnierze zaś otaczali je kordonem niczym niewolników czy jeńców wojennych.

 

Zebrany tłumek mieszkańców patrzył na nas złym wzrokiem, gdy odchodziłem prowadząc mój oddział. Nie dziwiłem się im. Czułem w gardle gorzki smak, a serce miałem pełne bólu i strachu. Jeśli bowiem Ahmosis szukał kobiet w mieście, nikt nie był już bezpieczny. Nawet moja mała Maath.

 

Gdy wróciłem do koszar ujrzałem kucającego pod ścianą Samsu, starego garncarza, ojca mojej Maath. Koszula jego była rozchełstana, a poorana bruzdami twarz mokra i brudna. Serce ścisnęło mi się z bólu, widok ten bowiem zwiastował nieszczęście. Zobaczył mnie i padł na kolana. Kładł czoło na ziemi, płacząc i bełkocząc zniekształcone słowa. Poskręcane, grube palce drapały me łydki. Próbowałem go pocieszyć, lecz długo nie mógł dojść do siebie.

 

W końcu jednak uspokoił się na tyle, by mówić:

 

– Mój synu, synu, ratuj, ratuj przez wzgląd na miłość, którą żywisz do mej córki! Ratuj ją. Przyszli żołnierze króla i chodzili po domach. Szukali dziewcząt młodych i pięknych. Gdy ktoś im bronił córki czy żony, bili go pałkami, kopali i pluli. Weszli do mego domu… ja błagałem, czołem biłem o ziemię, lecz zabrali… zabrali… – szloch zatrząsł starcem. – Mój synu… synu mój, którego umiłowałem… moją jedyną…

 

Gdy odchodził, łzy nadal płynęły gorzką strugą. Obiecałem uczynić co mogę, lecz moje słowa były jak piaski pustyni. Cóż mogło na nich wyrosnąć? Serce miałem ciężkie i krwawiące. Znałem rozkazy króla i arcykapłana, wiedziałem po co żołnierze szukają dziewcząt i gdzie je zabiorą. Pocieszeniem było, że potem je wypuszczą, by wróciły do domu. Lecz myśl o tym, że bóg i z Maath uczyni ofiarę rozdzierała mi duszę. Cóż jednak mogłem uczynić? Wobec woli boga, woli króla?

 

Niemoc była jak słońce na pustyni. Wypijała siłę, odbierała rozum. Siedziałem w pyle niepomny na nic, próbując wymyślić cokolwiek by pomóc Maath, lecz w głowie czułem pustkę. Lecz już sama taka myśl napawała lękiem. Chciałem się oprzeć woli boga! Pożałować mu ofiary! Jakie przekleństwa ściągałem właśnie na mą głowę? Czyż nie jest darem boga to nasienie, którym obdarza kobiety? Czyż nie jest rozkoszą i dumą oddać ciało bogu? Czy mogłem zazdrośnie strzec Maath przed świętym obowiązkiem i błogosławieństwem? Serce tłukło się we mnie szaleństwem.

 

Nie, nie mogłem na to pozwolić! Nie chciałem! Nie mogłem znieść tej myśli, która paliła niczym miecz zanurzony w płomieniu. Widziałem moją Maath, przejętą strachem i wstydem, prowadzoną przez obojętnych żołnierzy Ahmosisa. O, jakże nienawidziłem dziś tego Kemetczyka! Jakże nienawidziłem Iskibala, i króla, i wreszcie siebie samego, byłem bowiem jednym z tych, co takiego boga sprowadzili do miasta Bab – ilim.

 

Przypasałem miecz i ruszyłem ku Etemenanki. Nie widziałem co czynić, myśli kłębiły się w mojej głowie niczym pustynny kurz, lecz wiedziałem, że tam ją odnajdę. Gdy wyniosła wieża rosła w moich oczach, przyszedł mi do głowy jedyny człowiek, który sprzeciwiał się temu, co działo się w mieście i którego mogłem błagać o pomoc. Gilganinlil.

 

 

 

Wysokiego kapłana nie było, lecz kazano mi czekać, miał bowiem nadejść niebawem. Gdy przyszedł, twarz miał pełną oburzenia i niesmaku. Gdy mnie ujrzał, jeszcze bardziej się zachmurzył.

 

– Czego chcesz, żołnierzu? Więcej kobiet dla tego potwora? Moich służek? Już wszystkie błogosławił ten przeklęty bóg! I teraz leżą na łożach bez sił, a ciało ich trawi płomień nieznanej mi choroby. Wasz bóg jest bękartem Pazuzu!

 

– Przyszedłem błagać o pomoc, wysoki kapłanie – padłem na kolana i czołem dotknąłem kamieni.

 

Kapłan odetchnął i przyjrzał mi się już łagodniejszym wzrokiem.

 

– Czego chcesz, żołnierzu?

 

– Ja… wielkim bólem napełnia mnie to, co widzą moje oczy. Kobiety zabierane siłą z domu, by nakarmić apetyt boga. Żołnierze bijący niewinnych ludzi… Ci sami żołnierze przyszli do domu kobiety, którą kocham całym sercem. Zabrali ją i chcą oddać na ofiarę bogu. Tylko ciebie, panie, mogę prosić o pomoc. Chcę błagać o zmiłowanie!

 

– Czy wierzysz więc, że Kaasz jest demonem, a nie bogiem?

 

Zawahałem się. Gilganinlil prychnął.

 

– Nieszczęście otwiera ci oczy, lecz nadal nie widzisz prawdy!

 

– Panie, ja nie wiem nic. Moje myśli są niskie i ciemne, a teraz mąci je jeszcze okropny ból. Nie znam się na bogach! Lecz ta istota przyniosła nieszczęście mnie i wielu innym. Żaden inny bóg nie był dla mnie ani dla ludzi tego miasta tak niełaskawy. Nie wiem, co myśleć.

 

Gilganinlil przyglądał mi się dłuższą chwilę.

 

– Jakie nosisz imię, żołnierzu.

 

– Mar'Ruk.

 

Uśmiechnął się nagle.

 

– Chodź za mną.

 

Wysoki kapłan prowadził mnie ciemnymi korytarzami wewnątrz zigguratu. Doszliśmy w końcu do sali pełnej posłań, na których leżało wiele niewiast. Większość z nich chyba spała, lecz targały nimi drgawki, jakby śniły złe sny. Te zaś, które miały oczy otwarte, patrzyły w sufit, a wzrok ich był mglisty. W pomieszczeniu panował zaduch gorączki i czuć było dziwny, ostry, nieznany mi zapach. Kapłan dotknął czoła najbliższej kobiety i skrzywił się z niezadowoleniem.

 

– Dotknij – nakazał.

 

Czoło jej było rozpalone i wilgotne od potu.

 

– One wszystkie są chore, żołnierzu. One wszystkie obcowały z tą istotą, którą zwiesz nadal bogiem. Od tego dnia ubywa im sił, a płomień trawi ciało. Inaku, królowa pełna światłości, leży właśnie w pałacu i wygląda tak samo, a wielki Iszku – enlil, tak pełen do niej miłości, pełni osobiście straż przy jej łożu. To nie on wydaje teraz rozkazy, jego głowa i serce pełne są bowiem cierpienia. Iskibal, tak gorliwy w służbie tej poczwary, wysyła żołnierzy, by szukali wciąż nowych, nietkniętych przez boga, kobiet. Gdy przestały z obawy pojawiać się w salach Isztar, kazał je siłą porywać z ulic i domów! Oszalał! Ten bóg, jak mówisz, a demon, jak ja go nazywam, pomieszał mu zmysły! Ten bękart Pazuzu, który sam nosi gnijące genitalia, rozlewa zarazę na te kobiety, na nasze miasto! A żaden lek nie przynosi im ulgi…

 

– Maath…

 

– Tak, żołnierzu. Twoja kobieta jest teraz w rękach boga, by otrzymać jego dary – zadrwił, lecz skrzywił się na swe własne słowa. – Wybacz. Nie twoja to wina. To Iskibal powinien dostrzec w swojej mądrości, że to fałszywy bóg. Lecz Kaasz go oślepił i zamącił rozum. To jednak nie koniec – podjął po chwili milczenia. – Zło rodzi zło, niczym gnijące mięso plugawe robactwo. Ahmosis, uczyniony łowcą kobiet, coraz śmielej sobie poczyna, gdyż nikt nad nim nie panuje. Iskibal myśli bowiem jedynie jak zadowolić swego boga i zaniedbuje wszystko inne. I tak żołnierze Ahmosisa wraz ze swym wodzem żrą resztki z boskiego stołu gwałtem biorąc niewiasty, które wypuści ze swych objęć Kaasz.

 

Słowa te ugodziły mnie w samo serce. Osunąłem się na kolana.

 

– Kobiety potem chorują i żadna nie oskarży ich o zło – ciągnął Gilganinlil. – Taki to stał się świat teraz, żołnierzu. Świat, w którym bóg zstąpił z nieba na ognistym rumaku. Przeklęty to był dzień! Lecz jest jeszcze nadzieja, że nie pogrążymy się w obłędnej otchłani Arallu.

 

– Nadzieja? O panie, jak można widzieć tu jeszcze nadzieję? – jęknąłem zakrywając oczy.

 

Gilganinlil pochylił się wpatrując we mnie.

 

– Ja ją widzę. Widzę ją w tobie, Mar'Ruku. Imię twe nadano ci na cześć wielkiego Marduka, odważnego i sprawiedliwego boga. Boga o silnym ramieniu i ostrym mieczu wojny. Jeśli uda ci się wzbudzić w swoim sercu odwagę, możemy jeszcze uratować Bab – ilim.

 

– A Maath?

 

Westchnął zniecierpliwiony.

 

– Jeśli uczynisz to, co ci nakażę, zrobię wszystko, by ją uratować nim będzie za późno.

 

– Uczynię, co zechcesz!

 

Uśmiechnął się.

 

– Doskonale! Skup więc swoje myśli i posłuchaj, co musisz uczynić…

 

 

 

Serce moje nie stało się lżejsze. Czułem, że jest przede mną otchłań pełna smrodu i robactwa, a ja mam się w niej pogrążyć. Targała mną odraza, ale i dręcząca niepewność. A jeśli to jednak jest bóg? To, co zaplanował Gilganinlil, byłoby bluźnierstwem. Najgorszym, najohydniejszym czynem jaki śmiertelnik może popełnić wobec bóstw. Choć słowa wysokiego kapłana były przekonujące, to czyż nie były jedynie słowami? Iskibal również miał słowa, a mądrość jego było niezrównana. Lecz wszystko wokół było takie jakie było i przemawiało na korzyść Gilganinlila. Zło zatruwało dusze ludzi. Czy tak mógł postępować bóg?

 

 

 

Na sztywnych nogach wszedłem do koszar i odnalazłem Ahmosisa. Miałem ochotę udusić go gołymi rękami, lecz musiałem uczynić coś wręcz przeciwnego.

 

– Witaj, Ahmosisie.

 

– Witaj, Mar'Ruku. Czego potrzebujesz?

 

– Mój drogi towarzyszu, słyszałem, że potrzebujesz pomocy w swym zadaniu.

 

Słowa te stały się, jak rzekł mi Gilganinlil, hasłem pośród żołnierzy. Wieści o rozpuście Ahmosisa rozniosły się szybko wśród wojska i wielu chciało wziąć w niej udział. Przychodzili oni, jak ja teraz, i poniżali się przed przybłędą z Kem świecąc mu w oczy pochlebstwem i złotymi tarczami.

 

Ahmosis roześmiał się.

 

– A więc i ty też, mój przyjacielu!? Nie wiesz, jak wielu chce mi pomóc nieść ten nieznośny ciężar. Aż nazbyt wielu…

 

Chciałem już sięgnąć do mieszka, lecz Ahmosis ciągnął dalej.

 

– Lecz ciebie lubię, Mar'Ruku, i zawsze miałem ciebie w poważaniu. Przyjmę więc chętnie twoją pomoc – uśmiechnął się pożółkłymi zębami. – Dziś wyruszysz z nami.

 

 

 

Każdy z nas otrzymał solidną drewnianą pałkę obok miecza i tak przygotowani ruszyliśmy do miasta. Oczy Ahmosisa lśniły z podniecenia. Choć zdarzało się, że walczyliśmy ramię w ramię, nie znałem go zupełnie. Była w tym człowieku dzika bestia.

 

Na dany rozkaz rozbiegliśmy się po domach. Na mój widok mężczyzna, z oczami pełnymi strachu, próbował zamknąć i zablokować drzwi. Kopnąłem w nie, aż przewrócił się na ziemie. W środku było kilkoro dzieci, które rozbiegły się z piskiem. Wśród nich była młoda dziewczyna. Dopadłem ją i złapałem za tunikę, lecz ta ustąpiła pod nagłym szarpnięciem. Chwyciłem więc za włosy i przewróciłem ją na ziemię. Jakiś wyrostek podbiegł od tyłu kopiąc mnie po łydkach i małymi piąstkami okładając po pancerzu na plecach. Odtrąciłem go. Dwójka małych, chłopiec i dziewczynka, schroniły się w ramionach matki wciśniętej w róg pomieszczenia. Płakały głośno, a matka uspokajała je przez łzy. Mężczyzna zagryzał wargę, a ręce machinalnie zwijały się w pięści. Szukał wzrokiem czegoś, czego mógłby użyć do walki, lecz w końcu zrezygnował. Osunął się na kolana i błagalnie rozłożył ręce.

 

– Oszczędź nas, panie. Oszczędź moją córkę!

 

Nie odezwałem się ani słowem mijając go.

 

 

 

Gdy wracaliśmy popychając szturchańcami przerażone dziewczęta, żołnierze już wymieniali między sobą wulgarne żarty. Milczałem wlokąc się na końcu, lecz nikt na szczęście nie zwracał na mnie uwagi.

 

Przyprowadziliśmy je do Etemenanki, do komnat niższego poziomu. Dziewczęta zamknięto pod strażą, a Ahmosis wysłał dwóch żołnierzy po amfory wina.

 

– Bóg nigdy nas nie wzywa – tłumaczył mi z zapałem. – To my idziemy, gdy chcemy, więc dziewczęta są nasze jak długo nam się podoba. Najwyższy kapłan też nigdy tu nie zagląda – zaśmiał się.

 

Przyniesiono wino. Ahmosis lał hojnie w gliniane kubki, a te szybko były opróżniane. Udawałem, że piję, czyniąc jednocześnie częste libacje dla bogów, na czele z Kaaszem. Wszyscy bowiem głośno błogosławili jego imię i czas dobrobytu, jaki z sobą przyniósł. Gdy mocne wino zaszumiało w głowach Ahmosis wstał i dał znak pozostałym.

 

– Chodź – zawołał do mnie. – To jeszcze nie koniec pracy. Jeszcze nam musisz pomóc!

 

Słowa te wywołały salwy złego śmiechu. Serce biło mi mocno, gdy szliśmy do sali, w której przebywały niewiasty. Gilganinlil mówił, iż Ahmosis zabawia się z kobietami już po tym, jak zostawi je bóg, lecz najwyraźniej się mylił. Kemetczyk był już tak rozzuchwalony, że nie czekał nawet na to.

 

– Naszemu dobremu bogu jest wszystko jedno, czy kobieta jest dziewicą czy nią nie jest, czy jest wesoła czy smutna, ładna czy brzydka – szeptał mi poufale, a odór wina uderzał w moje nozdrza. – A gdy je przyprowadzamy, wiele nadal jest nietkniętych. Wtedy to nam przypada zaszczyt puszczenia im krwi! – zaśmiał się.

 

Zobaczyłem dziewczęta. Dziesięć kobiet młodych i ładnych, zbitych w kącie świątynnej celi jak stadko owiec. W każdej twarzy widziałem twarz moje małej Maath i łzy same cisnęły mi się do oczu. Czy musiałem to zrobić? Lecz jeśli odejdę, cały plan pójdzie na nic. Ahmosis dał znak i sam ruszył pierwszy, dowódca w żałosnej parodii ataku. Żołnierze rzucili się na kobiety rozrywając szaty i ciągnąc za włosy. Oporne bili po twarzy i brutalnie przewracali na ziemię. Krzyki wypełniły salę. Gdy wszedłem w tę, którą obaliłem na kamienie podłogi, przypomniał mi się dzień, gdy kochałem się z Maath pierwszy i jedyny raz. Mimo łez uśmiechała się do mnie, a ja szeptałem jej słowa pełne pocieszenia. I teraz też szeptałem te słowa, choć pod łzami nie było dla mnie uśmiechu.

 

 

 

Zmęczeni żołnierze powlekli się do sali obok i legli do snu. Leżałem wśród nich, a sen nie przychodził, by utopić wspomnienia i myśli w smolistej otchłani. To, co widziałem, było okropne i wypaliło się w moim sercu czarną blizną. Myślałem tylko o Maath. Nie wiedziałem, czy Gilganinlil ją uratuje, czy może trafi jednak w ręce tej zdziczałej bandy. A może już trafiła? Dłoń po omacku szukała rękojeści miecza i zaciskała się na niej. Chętnie bym ich pomordował tutaj, lecz sam nie dam rady pójść dalej. Dlatego leżałem i czekałem świtu, a serce moje krwawiło.

 

 

 

Nadszedł ranek i Ahmosis nakazał wstać wszystkim. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.

 

– To była dobra noc! Jeśli będziesz chciał to powtórzyć, przyjacielu, nie wahaj się mi powiedzieć. A teraz czas dostarczyć te owieczki naszemu bogu – zatarł ręce.

 

Dziewczęta, nagie lub w podartym odzieniu, zostały obudzone i wypchnięte z celi. Poszliśmy korytarzami do sal przeznaczonych dla Kaasza.

 

Po drodze mijaliśmy strażników ustawionych na rozkaz Iskibala. Było ich wielu, ustawionych parami przy każdym przejściu między pomieszczeniami. Najwyższy kapłan drżał bardzo o los swego boga.

 

Weszliśmy do komnat Kaasza. Wewnątrz również byli strażnicy, przy drzwiach i pod ścianami. W powietrzu unosił się słodkawy zapach pleśni. Na długich stołach stały całe misy owoców i mięsa, wszystko już zepsute. Bóg nie pił ani nie jadł niczego, lecz słudzy codziennie przynosili mu posiłki i nie ważyli się zabierać naczyń z powrotem. Pod przeciwległą ścianą, pod łukowatymi oknami, leżały miękkie posłania, a na nich siedział Kaasz. Na widok kobiet poruszył się i wyrzekł coś w swoim języku.

 

Ahmosis szepnął mi na ucho:

 

– Na widok niewiast zawsze coś mówi. To samo, jeśli się nie mylę.

 

– Podejdziemy do niego?

 

– Tak – odszepnął, a ja odetchnąłem z ulgą.

 

Podeszliśmy bliżej, prowadząc kobiety. Kaasz wstał. Ramiona poruszały się, a dłonie ściskały i rozwierały bez przerwy. Kamienne oczy patrzyły na nas obojętnie. Czułem, jak serce podchodzi mi do gardła, lecz już nie było drogi odwrotu. Marduku, dodaj sił!

 

Tego nie spodziewał się nikt. Wszyscy zamarli niczym postacie na stelach, gdy nagle wyrwałem miecz z pochwy i podbiegłem do Kaasza. Minąłem go i zaszedłem od tyłu, tnąc z całych sił w łydki. Ryknął i zwalił się na kolana, a z ran trysnęła gęsta, zielona krew. Odwrócił się i wyszczerzył ostre kły. Syczące słowa sączyły się z jego ust. Zadałem drugi cios, potem trzeci i czwarty. Kości były bardzo twarde i nie chciały ustąpić, lecz w końcu głowa stoczyła się z ramion padającego ciała. Zielona krew była tak bardzo lepka, że jej cienkie włókna wciąż łączyły głowę z karkiem.

 

Nikt nie śmiał podejść do mnie ani się odezwać. Obserwowały mnie zszokowane, pełne przerażenia oczy. Ściskając miecz tak mocno, że zbielały mi kostki, postawiłem krok do przodu.

 

– Ja jestem gniewem Marduka – wychrypiałem. – Jestem mieczem sprawiedliwości, który powalił… tę bestię… tę fałszywą boskość.

 

Uciekli. Wszyscy uciekli. Nawet kobiety, które miały stać się kolejnymi ofiarami boga. Cóż za ironia! Mój czyn przeraził nawet te, które uratowałem. Czy był aż tak przeraźliwy? Aż tak wypaczony? Czy oto uczyniłem się przeklętym? Opadłem na kolana.

 

Ja… Mar'Ruk bogobójca.

 

 

 

Odnalazł mnie tutaj Gilganinlil i zabrał ze sobą do ukrytych komnat Etemenanki, o których wiedział tylko on i nieliczni mu bliscy. Powiedział, że doniesiono natychmiast o moim czynie do pałacu. Iskibal odchodził od zmysłów. Król nie widział co czynić, wciąż przykuty do łoża ciężko chorej królowej. Nie byłem bezpieczny, lecz kapłan dał mi schronienie. Nie szczędził słów pełnych pochwał. Nie szczędził obietnic nagrody. Bab – ilim zostało uratowane.

 

Minęło wiele czasu nim w ogóle mogłem mówić. Moje myśli wirowały, a głowa pełna była bólu. Gilganinlil mówił jednak, że to przejdzie i miał rację. Wtedy odważyłem się zapytać o Maath. Radość na twarz kapłana zwiędła. Zaprowadził mnie do sal, w których już byłem. Do sal chorych kobiet. Na jednym z łóżek leżała moja mała Maath, a jej ciało skręcało się z gorączki. Ujrzałem wtedy noc pełną krzyków kobiet i złego śmiechu żołnierzy, i zapłakałem.

 

Gilganinlil mówił, iż najlepsi lekarze jakich potrafił znaleźć próbują pomóc chorym. Mówił, że jest nadzieja.

 

Gdy przyszedł do mnie kilka dni później niósł jednak twarz poważną i zatroskaną.

 

– Mar'Ruku, lekarze odkryli powód tej choroby i nie są to dobre wieści – rzekł bez wstępów. – Wszystkie te kobiety noszą w łonach dzieci.

 

Patrzyłem na niego zdumiony.

 

– Tak – odparł na nieme pytanie. – To dzieci demona! Wżerają się w ciała tych kobiet i spijają ich soki. Rosną tak szybko, iż budzi to mój lęk.

 

Moja Maath. Moja mała Maath…

 

– Jedynym sposobem uleczenia ich jest zabicie płodu – rzekł Gilganinlil. – Dziś będziemy to czynić. Chciałem, byś wiedział, że Maath będzie jedną z pierwszych uleczonych.

 

Nie czekając na podziękowania wyszedł.

 

Ciemność oślepiała moje oczy. Maath, moja mała Maath…

 

 

 

Czekałem na jego powrót godzinami. Gdy wszedł, moje serce uradowało się, lecz radość nie trwała długo. Twarz jego była ściągnięta i zmęczona, a oczy pełne żalu.

 

Patrzył na mnie długo, a usta jego poruszały się niczym dłonie osoby pogrążonej w ciemności, która maca na oślep, szukając właściwej drogi. W końcu rzekł po prostu:

 

– One nie żyją, Mar'Ruku. Wszystkie. Podane napoje zabiły płody, lecz śmierć ta zabrała i matki. Te dzieci były trucizną, która wypaliła je od środka.

 

 

 

Umarła również Inaku, piękna i dobra królowa Bab – ilim. Wtedy przejrzały na prawdę również oczy króla. Iszku – enlil potępił Iskibala i skazał go na śmierć przez wleczenie rydwanami, a następnie wyprawił święto i składał bogate dary bogom, błagając ich o wybaczenie.

Gilganinlil nie zapomniał o mnie i zaprowadził mnie przed oblicze króla. Otrzymałem dary tak hojne i liczne, że życie moje stało się proste i wygodne. Lecz w moim sercu na zawsze już będzie rana, która się nie zagoi. Jestem jak ogród pełny jałowego piasku i nic na tej ziemi nie sprawia mi już radości. Ilekroć zaś przechodzę koło świątyń bogów, przypominam sobie noc, która stała się dniem, i niebo, które dotknęło ziemi płomieniami, przynosząc dary bogów, które stały się naszym przekleństwem. I płaczę, a łzy plamią białe kamienie ulic.


Dwunasty miesiąc kalendarza babilońskiego.

 

Akadyjska nazwa Eufratu.

 

Akadyjska nazwa Babilonu.

 

Bogini miłości utożsamiana z Isztar.

 

Podziemna kraina zmarłych w babilońskiej mitologii, dziedzina Ereszkigal i Nergala.

 

Złe demony pochodzące z Arallu.

 

Pałac Ereszkigal w Arallu.

 

Kobiety miały obowiązek raz w życiu udać się do świątyni Isztar i oddać się pierwszemu mężczyźnie, który rzucił im jakieś pieniądze.

 

Kemet (lub Kem) to starożytna nazwa Egiptu.

Koniec

Komentarze

"W drugim tygodniu księżyca Addaru ujrzeliśmy błysk, który dzień uczynił z czarnej nocy."- mała, wredna uwaga- błysk to jak dla mnie słowo o zbyt małym ciężarze, jak na taki efekt.
"(1)Potężny krzyk rozdarł niebo, (2) zaś język uczyniony z płomieni dotknął ziemi, a ta się zatrzęsła."
1) To jest tak poetyckie, że aż bez sensu.
2) Język płomieni i już.
"i oto zostałem wysłany, by ujrzeć jako jeden z pierwszych widok przekraczający ludzkie pojmowanie."- proponuje zmienić widok na coś innego. Trochę zgrzyta.
"udzie wciąż tkwili w domach przepełnieni strachem, który i nam nie był obcy, lecz nie dano nam chować się,(1) modląc przy ołtarzach opiekuńczych bogów."
(1) Niezbyt wiadomo, kto się modli. To znaczy wiadomo, ale po zastanowieniu.
"Gdy Szamasz o ognistych skrzydłach dotarł do szczytu kryształowej kopuły niebios ujrzeliśmy na pustyni ślady języków ognia"
Zmień to zdanie. Po prostu zmień.
"Nie był rdzawo - szary, nie był złoty ani matowo srebrny, lecz był barwy oślepiającego, wręcz białego srebra i niebieskiej."
Niebieskiej czego? Poza tym barwy białego srebra...
Przecinki kuleją, ale to norma. Sam zauważyłem, że im więcej czytam na NF, tym większe mam problemy z interpunkcją:).
Wysiadłem. Tekst jak dla mnie za długi, by męczyć się z samej przyzwoitości. Tak duże opowiadania muszą być napisane albo odpowiednio sprawnie, albo być odpowiednio ciekawe, aby ktoś doczytał je do końca.




Czy przypadkiem nie usunęły się przypisy? Bo na końcu widzę jakieś wyjaśnienia, ale żadnych odnośników nie widzę. 

Podpisuję się pod uwagami  Lassar, a od siebie dodam:
1. miejscami jest poetycko, zbyt poetycko, a miejscami przechodzi na zwykłą prozę ( pierwszy raz przy opisie Gilganillila). Nie byłoby sprawy gdyby ta poetyka była słowami głównego bohatera, a proza opisem narratora, ale u ciebie wszystko jest opowieścią Mar'Ruka. Do poprawy
2. Podoba mi się bogata wyobraźnia co do bóstw i kultów. Zastrzeżenie co do ofiary z baranów w światyni miłości. Człowiek ma 5 litrów krwi, baran odpowiednio więcej. Po przecięciu gardła leje się tego naprawdę dużo- nie zmieści się do kielicha, prędzej do jakiejś wielkiej miednicy. Poza tym bluzga w rytm uderzeń serca- nie da się nie zachlapać. Po prostu się nie da. Na koniec- krwawy obrzęd w świątyni miłości? Jeżeli już, to prędzej bym się spodziewał krwi w połączeniu z jakimś rytualnym aktem seksualnym. Są świadectwa archeologiczne, że przez jakiś czas w Egipcie, w ramach kultu na początku roku agralnego faraon publicznie kochał się z żoną.
3. Dziwię się ze nikt nie czcił bóstw świata podziemnego, a składano im ofiary tylko aby odwlec śmierć. Wszystkie, powtarzam wszystkie religie nakierowane są na życie po życiu- aby uczynić je fajniejszym i przyjemniejszym. Jeżeli już wzorujesz się na Egipcie i Babilonii, to gdzie majestatyczne grobowce, mumie itp. Kult bóstw śmierci był tam najbardziej rozwinięty i skomplikowany. Poza tym przy każdej światyni ofiary z dwóch baranów. To trochę monotonne, nie sądzisz?
4. Opis gwałtu na uczcie trochę monotonny. Nie chodzi mi o to, że oczekuję opowiesci porno, ale używasz wciąż słowa 'usadził'. To nawet nie brzmi za bardzo po polsku.
5. Bohater dziwi się że ten przybysz nie może być bogiem, bo jest zły; a bogowie tacy nie są. Tymczasem tacy właśnie byli bogowie starożytności- źli i okrutni. Ofiary składało się, aby ich udobruchać. Dopiero chrześcijaństwo stworzyło ideę (dla nas tak oczywistą) dobrego boga. Przedtem ludzie tak nie myśleli.
6. Rozumiem, że chcesz uczynić tego kosmitę jak najbardziej niesamowitym, ale fizycznie niemożliwe jest uprawiać nieustannie seks i nie jeść. Ciało musi się regenerować. Poza tym, jeżeli żołnierze tak lekceważyli 'boga' ze gwałcili jego kobiety, to dlaczego bali się zabierać zepsute jedzenie?
 Całościowo- opowiadanie jest ciekawe. Podobało mi się.

Nowa Fantastyka