- Opowiadanie: wielo - Dziewczynka z łyżeczką

Dziewczynka z łyżeczką

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziewczynka z łyżeczką

Dziewczynka otworzyła oczy. Widziała jedynie ciemność. Chwilę trwało zanim spanikowana przypomniała sobie o poduszce leżącej na twarzy. Burza z piorunami przeleciała zeszłej nocy przez centrum Londynu, a strzelające wokół błyskawice wyglądały zbyt strasznie, aby móc zasnąć normalnie. Poza poduszką zaświadczał o tym także pluszowy miś uszyty z farbowanej na czerwono wełny, tulony tak mocno do małego ciałka, że prędzej przypominał ofiarę łamacza karków niż zwyczajną zabawkę. Wpatrywał się w swą oprawczynię dwoma metalowymi guziczkami niezbyt porządnie przyszytymi do reszty materiału. Wygrawerowane po środku lilijki przywodziły na myśl wzrok heroinisty na narkotycznym głodzie, tylko czekającego na okazję walnięcia sobie kolejnej działki. Mimo wszystko, miś dodawał jej otuchy. Zapewne dlatego, że małe dzieci widzą świat nieco inaczej niż dorośli. Szczególnie, gdy mają tak mało lat.

– Trzysetne urodziny. – ziewnęła pod pościelą. – A cały czas się boję jak jakaś mała smarkula.

Zaraz przyjdzie boy hotelowy i powie, że tatuś nie wrócił na noc, ale zadzwonił i kazał jej się udać do nowej siedziby firmy. Doskonale o tym wiedziała. W końcu to ona sama zapłaciła pijakowi imieniem Joe, aby podał się za jej ojca i poważnym tonem przekazał równie poważne wieści dla swej ukochanej córki. Zawsze dziwiło ją do jakich kłamstw i niecnych forteli są wstanie posunąć się ludzie chcący dostać kolejną butelkę niemiłosiernie palącego w gardło napoju. Jednocześnie radowało ją, że nikt nie próbował wypijać jej ulubionego soku pomarańczowego.

– Panienko Margaret… – Rozległo się delikatne pukanie za drzwiami. – To ja, pan Carter – Odpowiedziało mu leniwe ziewnięcie. – Wczoraj widzieliśmy się przy meldowaniu. Wstała już panienka? Mam śniadanie i wieści od panienki ojca.

Dziewczynka sturlała się z łóżka ciągnąc za sobą kołdrę i prześcieradło. Popatrzyła w sufit na którym wisiała pozłacana lampa z przyspawanymi figurkami małych aniołków i uniosła ręce jakby chciała ich dosięgnąć. Rozciągnęła się leniwie i w końcu odpowiedziała.

– Tak, panie Carter. Już wstałam – Podniosła się z ziemi i podeszła do drzwi. Chwyciła za klamkę, otworzyła i uśmiechnęła starając ukryć niewyspanie – Dzień dobry. Tatuś dzwonił?

Pan Carter odwzajemnił uśmiech i wszedł do pokoju. Położył tacę ze śniadaniem po czym zacytował dokładnie to co pijak Joe w nocy. Margaret przypomniała sobie, że normalne dzieci często w takich momentach się obrażają, więc zrobiła smutną minę i smęcąc pod nosem przeróżne dziecięce obelgi – od motylej nogi po głupiego bachałuka – odprowadziła gościa i zamknęła za nim drzwi.

Spojrzała na śniadanie. Tosty, jajko i wielki kawał bekonu, który z pewnością nie powinien trafić do tak młodego jak jej brzuszka. Całe szczęście była tam również porcja miodu, ciastko i sok pomarańczowy. I oczywiście najważniejsze – łyżeczka.

Bardzo fajna, pomyślała. Srebrna, przepięknie wypolerowana odbijała światło tworząc skaczące po ścianach zajączki. Sam koniec rączki zakończony był kwiatkiem, który dodawał całemu elementowi równowagi. Podrzuciła nią do sufitu i zręcznie złapała z powrotem. Miała rację. Była wyważona. A to bardzo ważna cecha łyżeczki dla Margaret.

Teraz jednak wpatrywała się w jej koniec do nabierania. Trzymała sztuciec oburącz i patrzyła ze skupieniem, jakby chciała go zgiąć samą siłą woli.

– To nudne. – odpowiedziała do dziewczynki z odbicia. – To tak jakby w Londynie nie działo się nic ciekawego.

Na tyle na ile poznała miasto przez poprzedni tydzień rzeczywiście nie działo sie tu nic ekscytującego. Wczoraj jakiś robotnik spadł z rusztowania po drugiej stronie ulicy i zginął na miejscu, ale poza tym nawet kolorowanki wydawały się ciekawszym zajęciem od zwiedzania centrum. Margaret, gdyby miała z kim, założyłaby się nawet o parę dolarów, że w dokach i dzielnicach przemysłowych są o wiele fajniejsze rzeczy niż tutaj. Niestety dzisiaj nie będzie jej dane ich zobaczyć. Dzisiaj będzie nudne wyjście do parku, pomyślała zmartwiona.

Zjadła z tacy śniadaniowej tylko to co lubiła i zaczęła się ubierać. Zastanawiało ją czy parasol przyda się podczas wyprawy do parku. Przypomniała sobie co powiedział pewien starszy pan, którego spotkała w pociągu. Poczęstował ją bardzo smacznymi, karmelowymi krówkami.

– W Londynie zawsze trzeba nosić ze sobą parasol. Nigdy nie wiesz, kiedy anioły ze szczytu Big Bena zaczną płakać, dziecinko.

Potem dodał, że anioły płaczą, bo Izba Lordów jest na tyle tępa, że ustanawia nowe podatki od transportu rzecznego, ale tego już nie zrozumiała. Nie rozumiała też jak to możliwe, że pada w mieście wszędzie, a nie tylko pod samą wieżą. Najbardziej jednak denerwowało ją czemu wszyscy traktują dzieci jakby były głupie. Anioły przecież nie płaczą. Co najwyżej linieją im skrzydła, a resztki piór spadają na Ziemię pod postacią śniegu. Ale płacz? To już była czysta fantazyja.

Tak właśnie rozmyślała grzebiąc ręką w koszu do którego wrzuciła swoją żółtą parasolkę poprzedniej nocy. W końcu udało jej się dosięgnąć drewnianej rączki i zadowolona wyszła z pokoju starannie zamykając za sobą drzwi. Sprawdziła palcem czy w kieszeni kurtki, równie żółtej co parasol, ma swój skarb. Tak. Łyżeczka jeszcze tam była.

 

***

 

Park nie był jej ulubionym miejscem zabaw. Często pochodzili do niej policjanci i pytali gdzie są rodzice. W ciągu jednego dnia musiała wymyślać niewiele mniej kłamstw niż Premier na całodziennych posiedzeniach rządu. Teraz wszyscy mundurowi byli na szczęście gdzie indziej. Fabryka Smith & Watson zajmująca się transportem węgla miała problemy z okiełznaniem swojej załogi i wezwała policjantów na pomoc, krzyczał pewien chłopiec chodzący po ulicy ze stertą gazet pod pachą.

Uradowana wiadomościami o absencji służb – kolejne fajne słowo, które usłyszała w hotelowej restauracji – siedziała na ławce. Po drodze mijając małą piekarnię, dwie ulice w prawo i jedną w lewo za hotelem, wpadała do środka i kupowała bułeczkę. Pani Lindsale, starsza, ale bardzo miła i porządnie się prowadząca pani, zawsze dokładała malutkie ciastko dla swojej ulubionej koleżanki. Margaret zachowywała słodycz dla siebie, a pieczywo dla gołębi. Teraz też siedziała krusząc ciastkiem na spódniczkę i co jakiś czas dorzucając kolejny kawałeczek bułki dla Enrico i Travisa.

Tak nazywali się jej skrzydlaci przyjaciele. Pewne studentka zwierzyła się jej na tej samej ławeczce, że to dwa najseksowniejsze imiona jakie może mieć mężczyzna i ona to wie, bo studiuje psychologię. Margaret stwierdziła, że co prawda psów nie lubi, ale jej przyjaciele zasługują na naj. Szczególnie, że byli to bardzo pomocni przyjaciele.

– I mówisz Travis, że on tam siedzi? – zapytała nieco zestresowanego ptaka dziobiącego w ziemi. – To bardzo nieładnie z jego strony. Pani Lindsale zawsze mówiła, że to mężczyzna powinien przyjść do kobiety, a nie na odwrót.

Enrico urażony brakiem zainteresowania żółtej damy podskoczył do przodu i oznajmił, że on osobiście żąda więcej bułki. Trzepocząc skrzydłami i machając główką na boki łaził w kółko, aż nawet Travis zaczął się na niego gapić jak na głupiego gołębia.

– Może masz rację – Rzuciła mu wybłagany kawałek. – Tym razem ja się do niego przejdę.

Ukłoniła się na pożegnanie i pognała na drugi koniec parku. Przepływała tam rzeczka z masą kamyków do skakania, jednak pan z którym miała się dziś spotkać był dorosłym, a oni nie mają dobrych butów do takich zabaw. Dzieci ze swoimi butkami za parę funtów spokojnie taplają się w kałużach, a dorośli po wydaniu całej fortuny na buty z ponoć najlepszej włoskiej skóry boją się wejść w najmniejszą z nich. Może to i dobrze. Przynajmniej Margaret miała skąd obserwować swojego dzisiejszego znajomego.

Stał na moście, nad nią. Chodziło tam dużo ludzi, a i po samych kamieniach w rzece biegała banda dzieciaków udających poszukiwaczy złota, więc nie zdziwiło jej, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Wyglądał na kogoś kto ma już żonę i dzieci. Lada chwila włosy zaczną mu się zmieniać w siwe jak u pana Cartera, pomyślała. Tyle, że pan z hotelu ładniej się ubiera. Ten tutaj miał na sobie robocze jeansy, czarną kurtkę ze skóry i brunatny sweter. Na głowie miał natomiast coś co bardzo dziewczynkę rozśmieszyło. Beret. Zawsze sądziła, że w berecie ładnie noszą się tylko małe osóbki, jak ona. Wyglądał jakby na kogoś czekał. Ktoś inny może by tego nie zauważył, ale Margaret po prostu wiedziała. Spojrzała w stronę zawsze otwartej, żelaznej bramy prowadzącej na most. Szli jego goście.

Oni ubiorem o wiele bardziej przypominali pana Cartera. Mieli ładne garnitury, długie do ziemi płaszcze i krawaty z błyszczącymi w słońcu spinkami. Na głowach nie mieli beretów, a kapelusze. Wszystko w jasnym, beżowym kolorze. Zwolnili krok i zdjęli kapelusze jakby chcieli się z nim grzecznie przywitać.

 

***

 

I wtedy czas stanął. Zawsze tak się działo. Wszystko wokół zaczęło jaśnieć i coraz bardziej zlewać z tłem, które stanowiła teraz trawa koloru białego. Nie przypominała śniegu ani trochę. Wyglądała za to jakby ktoś cały park przejechał maszyną do malowania pasów na boiskach piłkarskich. Chodnik, most, a nawet kamienie powoli zmierzały ku fosforowej bieli. Tylko parę rzeczy nie straciło koloru. Pan w berecie mienił się teraz brunatnością swojego swetra. Dwaj dżentelmeni promieniowali kolorem złota, jak ich spinki na krawatach. Na kamykach stała zaś dziewczynka – żółty kubraczek. Była jeszcze niebieska woda coraz bardziej wyglądająca jak kolory pomieszane przez sześciolatka chcącego narysować morze, ale to nie było nic specjalnego. Woda zawsze zostawała. Pewnie dlatego Margaret skojarzyła ten stan z rysunkiem malowanym farbkami akwarelowymi przez niezbyt utalentowanego malarza jakim był Czas.

A potem trącił on jeszcze palcem przeznaczenia kubeczek z czerwonym kolorem i wszystko zaczęło wyglądać jak pijana awangarda. Panowie wyciągnęli złote rewolwery i wystrzelili w kierunku Jamesa. Przynajmniej takie właśnie imię widniało napisane czerwoną farbą na fasadzie mostu. Jasnoczerwone kropeczki zaczęły kapać na jego brunatną osobę i dziewczynka wiedziała już, że musi się śpieszyć. Za spóźnienie nie można było liczyć na wybaczenie.

Wskoczyła na brzeg i zaczęła biec pod górkę. Panowie zaczęli się ściemniać. Kolor blaknął, zmieniał się z majestatycznego złotego w zabrudzony mosiądz. Ich środek pozostał na miejscu, ale kontury nie dały za wygraną i oderwane odeszły szybkim krokiem tak jak w rzeczywistości zrobili to ich właściciele, pozostawiając za sobą jedynie kawałki obumarłej duszy. Tym jednak zajmuje się inna dziewczynka. Margaret miała własne zmartwienia.

Brunatny kolor coraz szybciej zamieniał się w krwisty czerwony. Czasami żałowała, że jest dzieckiem i ma tak małe nóżki. Wbrew temu co się powszechnie sądzi wysoki wzrost i długie nogi przydają się również i po tej stronie świata. Na szczęście tym razem jej wujek był łaskawy. Zdążyła dobiec.

– Dzień dobry. Nazywam się Margaret. – odparła do ustawionych profilem kontur z których wylewała się farba. – A ty jesteś James.

Wibrujące w powietrzu linie nagle przestały się poruszać. Margaret wiedziała, że musiał być to dla nich wielki szok. Ludzie często byli kierowcami, urzędnikami, prawnikami, lekarzami, a jedna pani którą znała była nawet baletnicą. Albo ladacznicą. Czasami nie chciało się już jej zapamiętywać tych wszystkich mądrych słówek. Ale prawie nigdy nikt z nich nie wpadał na to, że był po prostu sobą.

– Muszę ci zaśpiewać – Nabrała tchu, ale zastanowiła się i dodała. – Przepraszam, ale nie znam żadnych waszych poważnych piosenek. Tylko tej nauczyłam się od mamy.

I zaśpiewała. O tym jak pewna dżdżownica chodzi sobie w deszczu, a straszni ludzie chcą ją rozdeptać. I o tym jak spotyka dziewczynkę z parasolem, która chce ją uratować i zabrać z drogi, aby nikt jej nie rozgniótł. Gdyby miała być z kimś szczera, to piosenka posiadała jeszcze kolejne zwrotki, ale ich już nie pamiętała.

– A teraz wybacz, ale muszę ci coś zabrać. – powiedziała wyjmując łyżeczkę.

 

***

 

W przedszkolu nie ma już miejsc. To zdanie można było usłyszeć w placówce Stevensonów coraz częściej wraz z zbliżającym się terminem przyjmowania pierwszaków. Pani Houdson dała jednak radę załapać swoją córeczkę Alice na ostatnie miejsce na liście.

To miał być jej pierwszy dzień. Odprowadzała ją mama, co z resztą zostało wyraźnie ustalone na obiedzie u dziadków tydzień temu. Alice nie zamierzała samemu nigdzie chodzić. Nawet w takim parku można spotkać strasznych ludzi. Pijaków, włóczęgów, żebraków i…

– Idzie pani do przedszkola? – zapytała dziewczynka karmiąca ptaki.

– Tak. – odpowiedziała nieco zaskoczona mama Alice.

– To fajnie. Ja też – Wstała z ławki i pokazała, że ma nawet własny parasol, oznakę samodzielności w Londynie. Nabrała powietrza i niemal wykrzyknęła z dumą. – Jestem już w starszakach!

– A gdzie twoja mama? Już cię nie odprowadza?

– Nie miała czasu. Mogę pójść z panią?

– No, dobrze. Chodź – Wyciągnęła dłoń w jej kierunku – Jak masz na imię?

– Margaret, psze pani – Złapała damę za rękę i popatrzyła na Alice. – Nie ma się czego bać. Przedszkole to fajna zabawa. Najbardziej spodoba ci się malowanie.

 

***

 

Ta opowieść nie będzie miała ładnego końca. Po pierwsze dlatego, że domniemany koniec był brzydki. Przedszkole zostało trafione silnym wirusem grypy. Bardzo dużo dzieci trafiło do szpitala, a Scotland Yard rozpoczął własne śledztwo czy, aby nikt z zewnątrz się do tego nie przyczynił. Choroba zbyt szybko się rozprzestrzeniała jak na naturalny rozwój. Mimo wszystko, po roku śledztwo zamknięto z braku dowodów. Ze wszystkich chorych dzieci umarła tylko jedna dziewczynka – Alice.

Jest też inny powód dlaczego nie będę starał się ładnie tego zakończyć. Nie będzie końca, ponieważ tak naprawdę jeszcze go nie było. Margaret ma się dobrze i cały czas hasa po ulicach europejskich miast z łyżeczką w kieszeni.

Skąd to wiem? Spotkałem ją. Opowiedziała mi swoją historię przy lodach czekoladowych z bitą śmietaną i kubku świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Nie wiem co to znaczy. Może tak właśnie wygląda prawdziwy krzyk banshee? Czy to znaczy, że umrę skoro ją widziałem, a nawet usłyszałem jej lament? Kiedyś na pewno. Póki co będę się trzymał pewnej rady jaką dała mi Margaret w trakcie naszego wyjścia do cukierni.

– Nie śmiej się z małych dziewczynek w żółtych kubraczkach. – powiedziała mi mała dziewczynka w żółtym kubraczku. – Nigdy nie wiadomo czy nie mają łyżeczki w kieszeni.

 

 

P.S

Dziwaczny ten edytor albo kompletnie nie rozumiem jego zasady działania ;)

Koniec

Komentarze

Niech to! Nieładnie się tekst skopiował, nawet stosując opcję "Wklej z Worda" - poprawię, gdy wrócę do domu.

Poprawione na szybko, żeby nikt nie padł na zawał ;) Rozumiem, że edytor paragrafów nie akceptuje.

Tfu, nie paragrafów, a akapitów oczywiście. Za dużo czasu na uczelni.

"Widziała jedynie ciemność."- do tego na upartego da się doczepić, lojalnie ostrzegam.
"Wygrawerowane po środku lilijki przywodziły na myśl wzrok heroinisty na narkotycznym głodzie, tylko czekającego na okazję walnięcia sobie kolejnej działki."- mogły przywodzić na myśl wizje. Mogły przywodzić na myśl oczy. Ale wzrok?
"Zawsze dziwiło ją do jakich kłamstw i niecnych forteli są wstanie posunąć się ludzie chcący dostać kolejną butelkę niemiłosiernie palącego w gardło napoju. "- nielogiczność- to ona posuwała się do owych forteli, nie pijak, który był tylko narzędziem.
"Popatrzyła w sufit na którym wisiała pozłacana lampa z przyspawanymi figurkami małych aniołków i uniosła ręce jakby chciała ich dosięgnąć."- ktoś je przyspawał?
"Chwyciła za klamkę, otworzyła i uśmiechnęła starając ukryć niewyspanie"
Przecinkologia się kłania i wysyła pozdrowienia z dalekich wakacji:(.
Dobra, dalej nie chce mi się wyłapywać. Proponuję popatrzyć na tekst z trochę innej strony, zbyt często faszerujesz opisy niepotrzebnymi i niezgrabnie dodanymi szczegółami. Tekst właściwie na cztery, ale ja jestem osobiście zawiedziony, ponieważ na początku mnie zaciekawił, potem zaś zirytował banalnym zakończeniem.

Dziwaczny ten edytor albo kompletnie nie rozumiem jego zasady działania ;)
Nie tylko Ty. Można podejrzewać, że edytor --- pozostańmy przy tej szumnej, na wyrost nadanej nazwie --- działa według kwasów, nie zasad.
Daruj, nie mam konkretnego zdania o Twoim opowiadaniu. Momentami zaciekawia, momentami przeciwnie. Bywa.
Poprawienie błędów wyszłoby tekstowi na zdrowie.

Nowa Fantastyka