- Opowiadanie: GregN - Syzyfowa praca.

Syzyfowa praca.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Syzyfowa praca.

Syzyfowa praca.

Wstań, Syzyfie Niewolniku!

Oto nastał nowy dzień.

Słońca trzy i morze piasku,

Oto co powita Cię!

 

Idź, Syzyfie, idź czym prędzej

Ujmij w dłonie gruby drąg

Wepchnij w Czeluść kamień setny

Niech legenda Twoja trwa!

 

Czyń ku chwale wiecznych Bogów

Niechaj żar zalewa twarz!

Niech stężeje w sercu gniew!

Ale pracuj, pracuj całe dnie!

 

Spij Syzyfie, słodko śpij!

Niechaj duch Twój wolny kroczy

Pośród samotności mgły.

Jutro wstanie nowy dzień…

Jutro wstaniesz TY!

 

1 – Syzyf i Jego drąg.

Syzyf z obrzydzeniem otworzył piekące oczy. Rozcierając zdrętwiały bark powiódł wzrokiem po swoim więzieniu.

Trzy rozpalone słońca rozgrzewały wielki piaskowy lej do granic wytrzymałości, powlekając, gdzieniegdzie, jego powierzchnię szklanym, falującym mirażem. Syzyf zamknął oczy, wcisnął rozpalone czoło w piasek i tam starał się znaleźć zapomnienie. Ale nawet chłodu tam nie było, nawet wnętrze czaszki zdawało się być zniewolone, bo i tam, nawet tam był lej, wielki piaskowy lej i jego strome piaskowe ściany, bezustannie zalewane bezlitosnym żarem.

A gdyby jakimś sposobem jednak zapomnienie przedarło się przez zasłonę zniewolonych myśli, były jeszcze kajdany. Właśnie one przypomniały Syzyfowi o obowiązku – jedynym, jaki był mu przypisany. Chwilę po drgnieniu kajdan, do uszu dotarł odgłos staczającego się po piaskowym zboczu głazu. Syzyf wstał.

Przysłonił oczy czując, jak kajdany zaczynają szaleć, ból wzmagał się, a sposób, by go ukoić, był tylko jeden. Głaz – zlepek nieokreślonego złomu stoczył się niemal na samo dno leja, wytracił impet i zatrzymał się na małym podwyższeniu, w ten sposób nie wpadał samoistnie w otchłań stanowiącą centrum leja. Teraz czas na Syzyfa, na siłę jego mięśni. Czas na jego obowiązek.

Więzień patrzył na wielki głaz, na kulę o średnicy porównywalnej z własnym wzrostem. Stał, patrzył i czuł, jak kajdany palą mu skórę, palą bezlitośnie, palą coraz mocniej. Palą cierpliwie, jakby tylko od niego zależało, kiedy palić przestaną. Wzdrygnął się i zrobił krok do przodu rozglądając się równocześnie za drągiem.

Długiej, ciężkiej tyki, pozwalającej podważyć głaz, nigdzie nie było. Zaczynał już wątpić, zaczynał już panikować, bo ból przypalanych nadgarstków potężniał, bo bez drąga nie zdoła poruszyć głazu, nie wepchnie go w czeluść. A gdy tego nie zrobi… Syzyf przełknął ślinę, ból stawał się nie do zniesienia, wzrok stawał się coraz bardziej rozbiegany, myśli coraz bardziej bezsilne.

Rozglądając się podszedł go głazu, oparł się o niego, rozejrzał raz jeszcze, po czym starał się wepchnąć głaz w czeluść. Zupełnie jakby nie próbował tego wcześniej, zupełnie jakby nie wiedział, że to na nic, jakby zapomniał, że musi znaleźć drąg! Za nim ozwał się jakiś odgłos. Gdy się odwrócił, coś leciało w jego stronę.

Ledwo zdołał paść na piasek, ledwo zdołał zaryć spalonym przez potrojony żar obliczem o podłoże, gdy przestrzeń wokół niego wypełnił metaliczny odgłos. Po chwili coś upadło nań i stłukło mu boleśnie plecy. Kwestia drąga rozwiązała się sama.

Poderwał się w pośpiechu na nogi, okraszając ten wysiłek cichym stęknięciem. Ból w plecach był niczym, wobec tego odczuwanego przez nadgarstki. Znowu się guzdrasz – zdawał się szeptać jakiś głos, głos rozsądku, głos bólu i ponaglenia – co wychodziło przecież na jedno.

I znowu stęknięcie, potem jeszcze jedno, i jeszcze, wreszcie krzyk oznaczający sukces – głaz znika w czeluści, obija się z rumorem o jej ściany, lecz zanim to się stało – ból, ból, BÓL!

To ON jest esencją, ON zdaje się być nagrodą i karą. Wszystko zależy od intensywności. Zależy od wysiłku, od pośpiechu, od posłuszeństwa, od gotowości i czujności, od… Ciebie, Syzyfie! Bądź gotowy, Syzyfie! Musisz, rozumiesz, MUSISZ być gotowy, cały czas, od kamienia do kamienia, musisz, Syzyfie, bo jeśli nie…

Ból zanika, gaśnie, karleje i ta chwila, ten jeden moment zdaje się być naprawdę… znośny. Niemal zakrawa o normalność. Syzyf go kontempluje – leży na plecach i ciężko dyszy, zaciska powieki, bo słońca nie gasną, Potrojony żar jest niezawodny, jest niczym piasek, niczym lej, niczym kamienie, niczym nieśmiertelny Syzyf i jego nieśmiertelny ból!

 

2 – Kamień i Ból.

 

Syzyf otworzył oczy. Ledwo to uczynił, wiedział, że kamień już na niego czeka. Jeszcze toczy się po piaskowym zboczu, ale już na niego, na Syzyfa, czeka. Tak nierozerwalnie związany z więźniem, z jego snem i żywotem.

Tak nierozerwalnie związany ze mną. Tymi kajdanami, co przynoszą ból, gdy się buntuję, gdy się opieram, gdy się guzdram i gdy nie ma mnie, moich mięśni, tam, gdzie mam być i ja.

Urwał Syzyf te rozmyślania, bo ich temat, zagnieżdżony w głowie, spełzł w dół i zapłonął tuż ponad dłońmi.

Kamień i ból. Jedno z drugim nierozerwalnie związane. Jednego nie ma bez drugiego, nie ma kamienia, nie ma i bólu. Jest kamień, jest i ból. I ja jestem, gdzieś pomiędzy nimi.

Cały czas, cały dzień – czyli to, co pomiędzy przebudzeniem, a snem – Syzyf czynił to, co czynić powinien, a czego nie rozumiał. A czynił to, bo ból był mu straszny, straszniejszy niż kamienie ciężkie, co z mozołem i wysiłkiem wpychane spadały i tłukły się po ścianach otchłani i Syzyf słyszał ten dźwięk leżąc i dysząc ciężko po wysiłku, leżąc z ulgą, bo ból opuszczał jego ciało, choć wiadome było, że powróci…

Wstał, potarł nadgarstki i przejechał wzrokiem po leju, po jego krawędzi. Mrużył oczy przed słońcami, bo ich żar nie pozwalał patrzeć na monotonny świat otwarcie. Przysłaniał dłonią twarz…

…piasek, nic, tylko piasek. Cały lej. Cały mój świat to piasek. Co ja tu robię? Po co tutaj jestem? Czy to jakaś kara, ale przecież ja nic…

Urwał tę myśl. Świat, w którym przyszło mu się znaleźć, jawił mu się czymś okrutnym i niemożliwym. Tak okrutnym tworem, że zaczął szukać winy w sobie, bo jakaś być musiała, skoro był tutaj. Skoro tutaj trwał – w krainie kamienia i bólu.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Zmrużył je, zacisnął szczęki i wstał. Idąc patrzył na kamień, wyciągnął dłoń i złapał weń posłuszny drąg. Wsparł się na nim i patrzył przed siebie, patrzył uważnie na kamień, patrzył na linię zza której kamień się zjawił, patrzył ze spokojem i ze świadomością człowieka mającego plan.

Już niedługo. Jeszcze nie teraz, ale… już niedługo!

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Jego usta drgnęły zrzucając na chwilkę maskę niewzruszoności i rozciągając się w lekkim, pełnym wzgardy uśmiechu.

Już niedługo. Już dość tego, dość! Jeszcze chwila, jeszcze nie teraz, ale… już niedługo!

Gdy uśmiech spłynął we wnętrze duszy więźnia, ten wstał. Usiadł na złożonych nogach i patrzył przed siebie, słuchał w nabożnym skupieniu odgłosu toczącego się po zboczu głazu.

Odgłos ucichł, głaz zastygł w oczekiwaniu na przyjazne ręce i serdeczny drąg. Syzyf zastygł w oczekiwaniu na ból i nie zawiódł się. Ból przyszedł i, niczym wiatr pomiędzy liśćmi, począł błądzić po skórze. Najpierw nadgarstki, potem systematycznie, spokojną falą rozlał się po ciele. Więzień czuł każdą drobinkę ciała, każdy oderwany i nasączany cierpieniem fragment skóry i tego wszystkiego, co pod nią.

Czuł i jednał się z bólem, choć coś w nim, w samym środeczku niewolnego jestestwa, szeptało cicho, że to niemożliwe, że niemożliwym jest to, co więzień zamierzał. To, co już czynił. To, co sprawiło, że zajęczał, że wstał powoli i, okaleczony tym nadmiernym cierpieniem, pijanym krokiem pognał ku kamieniowi.

A gdy po kamieniu pozostał tylko cichnący z wolna odgłos, Syzyf wrócił na miejsce, gdzie siedział. Usiadł tak, jak poprzednio i czekał. Po sekundzie wstał i oddalił się od czeluści o krok, krok dalej niż uprzednio. Potem już tylko czekał – cały w strachu i zawzięciu, co każe ludziom, jak on niewolnym, trwać w nienawiści do swych panów, nienawidzić ich z całego łopoczącego serca i wykonywać mimo to ich krzyczane batem polecenia.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Przekręcił się z boku na brzuch, złożył ramiona i schował twarz w małej, ocienionej niszy. Tkwiąc w niej wbijał spojrzenie przed siebie, ciesząc się i sycąc tym małym wycinkiem mroku, który sam powołał do życia, a który kończył się tuż za jego ramionami i który umarł śmiercią nagłą, gdy Syzyf wstał i ruszył ku wielkiej, czekającej nań kuli. Tej, co go wzywała tak głośno, tak boleśnie i tak znajomo.

I była następna kula, znów tak ohydnie podobna do poprzedniej i do kolejnej, którą też wepchnął w czeluść. Wepchnął z tym samym stęknięciem, co zawsze, może odrobinę mniej pokornym, a może odrobinę więcej beznadziejnym.

I jeszcze była kula jedna, potem jeszcze i jeszcze i było tych kul, tych głazów tyle, co ziaren piasku i każdy tchnięty pieszczotą Syzyfa znikał w bezkresie śląc ku więźniowi ciche, szybko rozpływające się w gorzkiej ciszy pozdrowienie.

I kiedy pojawiła się kula, głaz, zlepek jeszcze jeden, niezliczony i nienazwany, i tak niechciany i pożądany, jak cała ich reszta, Syzyf zamrugał oczami.

Już.

Nie, jeszcze nie, jeszcze troszkę, już niedługo…

Teraz!

Nie, nie, jeszcze nie, jeszcze nie jestem gotowy, jeszcze nie dam rady, jeszcze nie jestem wystarczająco…

TERAZ! TERAZ! TERAZ!

Wepchnął, co miał wepchnąć, tam, gdzie miał wepchnąć i odrzucił drąg i, pchnięty jakimś rozkazem ze swojego wnętrza, pognał przed siebie i jął się piąć się ku stromiźnie, walcząc z nią tak zaciekle, jak człowiek może walczyć tylko z samym sobą. A piasek, ten najlepszy – bo jedyny – przyjaciel i wróg Syzyfa, przelewał się, uciekał spod stóp niewolnych i męczył go swoją płynnością, nieczułością i naturą martwą, ale na życie tak wpływającą.

Syzyf parł przed siebie, niesiony obłędem i rozdygotany świadomością, że coś robi, że się odważył na… na cokolwiek!

Nogi niosły, ryły w piasku i zapadały się w nim. Potem i ręce na wespół z nogami też ryły i zapadały się w piasku, aż wreszcie ciało całe zaległo wyprute z woli i siły i potoczyło się w dół, a obok niego toczył się kamień, co, niby przyjaciel jakiś najbliższy w potrzebie, był blisko i był do końca i Syzyf mu podziękował i pożegnał przyjaciela kroplą potu i krwi i krzykiem i tym, co zawsze – dobrym słowem na pożegnanie. I kamień odpowiedział tym samym, obijając się o ściany czeluści.

Syzyf wstał, dyszał ciężko, pot mieszał się ze łzami zawodu, bezsilności i emocji dzikiej i nieznanej. Zrobił krok naprzód, potem jeszcze jeden i jeszcze, aż stanęły jego stopy tam, gdzie jeszcze nie stały nigdy. A serce więźnia ozwało się obcym, krystalicznie czystym brzmieniem. A jego oczy ujrzały pustkę, przed którą się tyle czasu wzbraniały, ale nie dało to ukojenia, ubodło tak strasznie, że zacisnął powieki i powoli, najwolniej, jak niewolnik poleciał…

…powoli spadam, wolno spadam, wolno spadam głową w dół i spadam i powoli i bez końca i wciąż i wciąż i wciąż… aż w przestrachu tak wielkim, co ludzkim, otworzę skarcone światłem oczy, by bluźnić słońcu dalej…

 

3 – Piasek.

 

Syzyf otworzył oczy. Rozwarł gniewnie powieki, niby szarpnięciem zrywał jakieś szwy, których nie było. I powiódł Syzyf wzrokiem srogim dookoła, i po raz pierwszy nie straszne mu były słońca i po raz pierwszy spojrzał na swój świat oczami pana. I zadrżał i skarlał i ucichł w duchu i pokornie powlókł się do kamienia. Zmiażdżony, ale mądrzejszy o jeden Losu cios.

Piasek. To on mnie zabija. Nie kamienie, one przynoszą ból, ale to piasek mnie tu więzi, to on czyni me kroki ciężkimi. To on, niczym błędne morze, zatapia mnie i zalewa i trzyma w okowach szaleństwa. TEGO… szaleństwa. Piasek, to on, piasek, piasek…

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Zamrugał powiekami, strącił z nich palcami kilka uporczywych ziaren piasku i wstał. Nim rozprostował dobrze grzbiet, usłyszał znajomy odgłos. Odwrócił się i patrzył.

Ujrzał kamień, niemal na samym szczycie leja. Patrzył nań, jak toczy się, najpierw leniwie, jakby nieśmiało burzył monotonną gładź kwarcu, by po chwili wygryźć w jej złotej toni głęboką bruzdę.

Kamień stoczył się, nabierając na kilka chwil ogromnego impetu, który to impet w chwili jednej zgasł; a gdy zgasł, obiekt zastygł; a gdy zastygł, ozwały się kajdany. Ale Syzyf nie zwracał na nie uwagi, na ból, który przyniosły. Przez krótką chwilę bólu nie było, była myśl – uparta i zastygła, jak głaz, był wzrok wwiercony w głęboką bruzdę wyrytą przez kamień. Syzyf ruszył przed siebie, ponaglany bólem podjął bieg. A gdy biegł, myśl natrętna wyryła mu w świecie myśli głęboką bruzdę.

Potarł nadgryzione cierpieniem nadgarstki. Ulga, jaką zazwyczaj odczuwał w chwilach do tej podobnych, tym razem była gdzieś skryta, otulona całunem pewnej myśli.

Syzyf schylił się, po chwili upadł na kolana i zaczął wściekle rozgarniać gorące zwały piasku. Efektu długo nie było widać, ale po pewnym czasie, gdy więzień zatracił się w podjętej pracy, efekt stał się faktem. A stał się dostrzegalny, gdy kolejna porcja kulistego obowiązku stoczyła się po stromym zboczu. Był wysiłek, był oddech i ból był oczywiście, ale było coś jeszcze – oczy wbite i z rozkoszą zawieszone na efekcie niedawnej pracy.

Pracował zawzięcie, pracował z uporem i z pasją, co uczyniła go na jeden dzień człowiekiem wolnym, człowiekiem, którego codziennością był lej i piasek i kamienie i zastój i myśli, których końca nie było widać, końca myśli i końca myśli owych monotonii! I przyszedł moment, gdy przestał pracować i tylko patrzył, z jakimś turkotem w piersi nieznanym i uczuciem w sobie jakimś obcym, podniosłym.

Głaz, kolejny i bezimienny, jak cała jego brać, toczył się w dół. Nabrał rozpędu i zaczął go tracić. I wtedy właśnie wtoczył się w koleinę, którą przygotował dlań Syzyf. Ten sam, który patrzył tak jakoś zachłannie i którego oczy widziały, jak kamień jechał, jak po sznurze, ku otchłani. A gdy był przy niej, przy krawędzi ku niej wiodącej, Syzyf skoczył i w drąg uzbrojony pchnął głaz w czeluść.

Stał z drągiem w dłoniach okrwawionych i z gębą rozdziawioną, z nadgarstkami ledwie połechtanymi cierpieniem rozkoszował się sukcesem. Okupionym dniem ciężkiej pracy oraz wyczynem, co całą tę pracę czynił czymś znośnym i sensownym. Stał i nie wiedział, czy ruszać się z miejsca, czy trwać tak, zatrzaśniętym w tej chwili niezwykłej i dziewiczej.

Byłby stał tak i wieczność, gdyby nie znajomy odgłos. Z nadzieją i dumą zerknął w stronę kolejnego kamienia i patrzył, jak ten rozpędza się i hamuje i staje w miejscu. A gdy stanął w miejscu – nieruchomo zastygły i czekający – Syzyf zawył.

Jego oczy patrzyły, jak piasek równa swą powierzchnię, jak morze ziaren pchane jakimś rozkazem, porusza się i na jego oczach wygładza ostatnią ze zmarszczek i powoli wszystko wróciło do normy i ból zaatakował ze znajomą i swojską intensywnością, ale Syzyf był daleko, krzyczał coś i do kogoś i tylko ból w nim wzrastał, gniew i ból, ból i gniew, aż wreszcie tylko ból niezawodny pozostał i Syzyf był i jego drąg i jego obowiązek nieśmiertelny i cierpliwy.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Wstał powoli wbijając wzrok w piasek, mrużąc lekko oczy przed odbitym od niego potrojonym żarem. Dłoń, na której się podparł, zacisnęła się w garść, zebrała tysiąc ziaren piasku i starała się je zmiażdżyć w jedną kulę.

Patrzył, jak ziarna przesypują się pomiędzy palcami, jak kilkoma strugami pędzą ku swojej niezliczonej braci. Zerknął na toczący się kamień i patrzył tępo na kolejną garść piasku, patrzył raz jeszcze, jak piasek ucieka z jego dłoni, aż tchnięty pewną myślą ściągnął w zadumie brwi i przeniósł wzrok w stronę głazu.

Zlepek złomu, chaotyczny i tylko w kształcie w miarę poddający się jakiejś definicji, gubił w drodze w dół pojedyncze fragmenty. Te natychmiast znikały pod powierzchnią piasku, jakby lej je pożerał – natychmiast i zachłannie, jakby chciał pożreć cały kamień, ale nie mógł, więc sycił się odpadkami.

Syzyf patrzył uważnie, patrzył wzrokiem obserwatora natchnionego, inspirowanego bólem, którego pierwsze przebłyski już pojawiły się nad dłońmi. Patrzył na fale, na fontanny piasku wzbijane przez głaz. Patrzył na głęboką, szybko się zasklepiającą koleinę wydrapaną przez głaz. W zadumie ruszył ku obowiązkom. Patrzył pod nogi, na ślady, jakie pozostawiały jego stopy, grzęznąc w piasku, wzbijając jego małe fontanny, tworząc w nim małe zagłębienia, zupełnie jak głaz.

Naszło nań – na więźnia – kolejne natchnienie, że on też jest jak głaz. Taki toporny, bezwolny i ociężały. Taki bezrozumny i bezwładny w tym leju. Taki toczący się i wygryzający w piasku bruzdy. W tym nieśmiertelnym, nic sobie z tego nie robiącym piasku chwilowe bruzdy.

Syzyf zamarł w miejscu. Nieświadom tego, że jeszcze nigdy nie był tak daleko od swojego bólu, rozmyślał. Poprzez sito myśli sączył się – niczym piasek poprzez palce – pewien wniosek.

Ból wrócił. Syzyf potarł w zadumie nadgarstki, ale i tak był daleko, wciąż bardzo daleko od tego, co czuło i czym się syciło z wolna jego ciało. Nawet głaz wpadł w czeluść jakby niezauważony, jakby jedynie ciało Syzyfa oddało mu odrobinę siebie, ale nie sam Syzyf, nie to, co w nim stanowiło o samym Syzyfie.

Więzień, zwany Syzyfem, patrzył na piasek. Patrzył bez końca, dotykał, przesiewał i smakował go zmysłami. Potem trawił, z uporem i bez końca – przed i po kolejnych kamieniach – trawił jego sypką, złoto-żółtą naturę.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Nim to zrobił, zacisnął dłoń na piasku, poczuł jak, chrzęszcząc cichutko, małe drobinki trą o siebie, przesiewają się i uciekają z gniewnej garści. Syzyf czuł niemal każde ziarenko, ich setki, tysiące, miliony i on pośród nich. Dotychczas walczący z tym wszystkim, ale teraz…

Wstał. Skierował wzrok – ledwie na jedno mgnienie oka – na kamień. Potem już tylko patrzył pod nogi. Stawiał powoli i z rozmysłem stopy, czując nimi każdą uczynioną w złotej toni wyrwę, każde zagłębienie. Coś mistycznego zawładnęło więźniem i trzymało przez moment. Potem był ból, kamień, wysiłek i znowu stan podniosłej obserwacji, skupienia i rozmyślań. Oraz kroki…

Najpierw powoli, każdy z osobna, z rozmysłem i skupieniem, z obawą i napięciem. Każdy kolejny obarczony nauką, wnioskiem i wahaniem. Każdy pierwszy, każdy ostatni, każdy zły, zły, zły!

Syzyf padł na kolana, zamknął twarz w dłoniach i zastygł w tępym gniewie. Czując, że jest on tak bezowocny, jak jego starania. Tak mały, jak ziarenko piasku, jak on – Syzyf – zamknięty w swoim leju, pośród milionów, milionów ziaren piasku, malutkich i nic nie znaczących, ale przytłaczających swoją mnogością, swoją nieskończonością, choć wciąż takich małych, bezimiennych, powtarzalnych i…

…jak kroki, Syzyfie, jak kroki…

Odsłonił twarz, na niej wykwitło zaskoczenie, zdumienie i zamysł. Gniew wyparował, żar słońc zalał oblicze więźnia. Ten sklął żar, sklął wszystkie trzy słońca, że tak świecą, że tak parzą mu skórę, że oślepiają, że nagrzewają piasek, a ten go potem patrzy, jego stopy, jego ręce, jego całe ciało. Ten piasek, cała pustynia, każde ziarenko…

Ujął w dłoń garść piasku. Patrzył, tak jak poprzednio sto, a może tysiąc razy. Piasek przesypywał się, aż we wnętrzu dłoni zostało ledwie kilka ziaren. Po kolei ujmował w dwa palce każde z ziaren, przypatrywał się każdemu z nich i nie dostrzegał nic, tylko jedno, małe, nic nie znaczące ziarenko. Takie…

…małe, że aż zadziwiająco małe. Takie… słabe, że aż rozśmieszająco słabe. Takie… podobne do innych.

Powiódł wzrokiem po leju. Od kolistego szczytu majaczącego gdzieś w górze, niemal na granicy wzroku, po strome stoki, aż do skraju czeluści, równie kolistego, jak horyzont. Wszystko zalane słońcem i piaskiem. Piasek przestał być taki straszny, to tylko miliardy, całe, nieskończone miliardy…

…tego Syzyfie, właśnie tego, co masz przed oczami! Niczego innego, właśnie tego, czy tego chcesz, czy nie! Nie walcz z tym, Syzyfie! Jak chcesz z tym walczyć, z TYM?!

Złapał się za głowę, ścisnął czaszkę z całych sił, jakby dzięki temu miało minąć to odczucie, to przytłoczenie, to niezrozumienie, teraz jakby naruszone, brutalnie zgwałcone jakąś myślą szaloną, że może to rzeczywiście nic, ten cały piasek, te zwały, całe morza, głębie i tonie złote… i on pomiędzy nimi, ON – SYZYF!

Kamienie mijały, spadały i dudniły. Ziarna falowały, podskakiwały i nieruchomiały. Syzyf patrzył, patrzył i myślał. Katował się myślą dziką, nieznaną i nieujarzmioną. Przyzywał drąg, ściskał go i odrzucał, a piasek pochłaniał, bez końca, cierpliwie i bez ustanku, pochłaniał wszystko, wszystko, wszystko… I był! Nie przemijał, ale – był!

I Syzyf był również, myśli były, nieustanne, bo raz poruszone. I choć był to ból – te myśli rozbite na miliardy ziaren – to był to ból inny. Na tyle inny, że nie można go było odrzucić, ignorować, czy o nim zapomnieć, bo był nowy pośród tych piasków tak znanych, choć też nowych.

Aż po którymś kamieniu, gdy więzień szedł powoli, a jego stopy tonęły w piasku, a dłonie ściskały drąg, a myśli niepoukładane przywołały gniew i Syzyf owładnięty tym gniewem cisnął drąg byle dalej i zaraz po tym zrobił krok…

…krok tak odmienny niż wszystkie inne!

 

4 – Słońca Trzy i Syzyf Niewolnik.

 

Syzyf otworzył oczy. Myśl lekka, niczym krok dziecka na cienkim lodzie, zapłonęła w umyśle więźnia. Jednak nim ten wstał, żar trzech słońc uderzył w oczy i odezwał się gniewną nutą w człowieczym wnętrzu.

Nie piasek mi wrogiem, nie kamienie, nie kajdany i ból, który przynoszą , ale wy! Palicie moją skórę, nie pozwalacie zaznać chwili spokoju, nic tylko się pastwicie nade mną, ślecie swój przeklęty żar na moją głowę! Bądźcie przeklęte! Wszystkie razem i każde z osobna!

Syzyf bluźnił słońcom i parł do przodu. Zaśmiał się sztucznie na lekki krok, jakim szedł, pogroził drągiem niebu i uporał się z kamieniem. Potem ćwiczył kroki, ćwiczył przez cały czas – to śmiejąc się to złoszcząc i odgrażając słońcom i sycąc się wzrastającym w nim gniewem i ciesząc, że ma czemu bluźnić.

Jesteście najgorsze, najokrutniejsze, jesteście złe, słyszycie, ZŁE! Ale nie dam się, o nie!

I dobrze było Syzyfowi z tym gniewem i z tymi słońcami, które tak pragnął nienawidzić i które znienawidził szczerze i zawzięcie i natychmiast i na zawsze, jak powtarzał z uporem w myślach.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Zastygł na moment w niepewności, ale odnalazł pod czaszką pewną myśl, pewne przekonanie i naukę z tego płynąca. Wstał. Zrobił krok, wyciągnął dłoń, złapał drąg i parł do przodu grzęznąc w piasku niemal po kostki, mrucząc pod nosem klątwy ku niebu.

Stawiał ociężałe kroki, bluźnił z zapałem i czuł, że z każdym kolejnym jest silniejszy, jest bliżej celu – szaleństwa, któremu pozwalał się zawładnąć, któremu oddawał się z fatalną pasją.

Kamień, pierwszy tego dnia, odpłynął w czeluść. Syzyf ruszył truchtem przed siebie, na barkach zalegał mu ciężki drąg, przyginał do piasku niewolny kark, ciążył i kaleczył spaloną słońcami skórę. Syzyf wlókł się do przodu. Gniew dodawał mu sił.

Okrążył otwór czeluści, wepchnął kamień i parł naprzód, wciąż z drągiem na barkach. Powtarzał rytuał wiele razy. Powtarzał bez końca, aż wreszcie, gdy czekał nań kolejny głaz, Syzyfowi brakło tchu.

Padł na kolana, ciężar drąga pchnął umęczone oblicze w piasek, Syzyf zarył twarzą w szorstkie podłoże, poczuł między zębami złote drobinki, starał się podnieść, ale zarówno ręce, jak i nogi, jak i grzbiet zapłonęły bólem i Syzyf zaległ na piasku.

Śmieją się ze mnie. Śmieją się każdym swym promieniem. Śmieją bez końca. Śmieją na trzy głosy, na trzy żary, na trzy wielkie kule śmiechu, co są tam, gdzie są, i tylko po to, by się śmiać. Ze mnie, z mojej bezradności, bezsilności, z tego, że tak leżę i gryzę piasek, który nagrzewają, by mnie ranić, by się śmiać, by dokuczać, by dręczyć, by się śmiać, śmiać, ŚMIAĆ!!!

Naraz zatrząsł się Syzyf, zacisnął pieści i w przypływie sił nieoczekiwanych poderwał się do góry, na równe nogi, wyłaniając z piasku niczym jakiś demon pustynny, odrzucając ciężki drąg, krzycząc i będąc gotowym, by mordować wszystko, co stanie na jego drodze.

Stał przez moment, unurzany w gniewie, i czekał na przeciwnika wodząc dokoła oczami i dysząc ciężko i zaciskając gniewne pięści i trwając tak, aż jego oczy zauważyły czekający nań głaz. A gdy to się stało, nadgarstki zapłonęły bólem strasznym zwalając Syzyfa na podłoże.

Nie złamiecie mnie. Nie dam się wam. Nie pozwolę, nie, nie NIE!

Powlókł się w stronę kamienia ciągnąc za sobą drąg i zaciskając szczęki i czując, jak buzuje w nim nienawiść i siła, która się w nim z nienawiści odrodziła. Wepchnął głaz i zaległ na piasku dysząc ciężko i sycąc się zapomnianym niemal smakiem ulgi i chwilowego tryumfu. Dumał przy tym, wspominał jeszcze świeży ból, tą intensywność, z którą go zaatakował. Wiedział, że to niemożliwe, że to nie tak, że ból nie naciska tak szybko i tak mocno, że na to trzeba czasu, chwili, a jednak… było inaczej!

Syzyf usiadł, przesłonił dłonią twarz odgradzając ją od słońc, które przeklął, i zamyślił się szukając w tym, czego doświadczył, jakiegoś sensu, odpowiedzi na dręczące go pytanie – pytanie o ból. I o siłę, której w sobie dotychczas nie znał.

Nie złamiecie mnie. Jestem silny. Nie możecie mnie złamać. Nigdy, słyszycie, NIGDY!

 

5 – Kamień i Ból, Piasek, Siła i Myśli.

 

Syzyf otworzył oczy. Uniósł się na łokciu i zerknął w stronę kamienia.

Oto jest ma powinność. Nie sposób z nią walczyć, bo człowiek z głazem nie wygra. Głaz jest silny, głaz jest twardy, głaz jest nieczuły i bezrozumny. Człowiek jest słaby, bo czuje. Ale człowiek jest rozumny…

Wstał i ruszył lekkim krokiem spełnić swój obowiązek. W chwili, gdy łapał w dłoń drąg, odczuł różnicę, jaka była w jego krokach. Uśmiechnął się lekko, podważył drągiem głaz i wepchnął go w czeluść. Stał nad krawędzią i dumał, myśli latały po głowie różnorakie, choć wszystkie naznaczone jakimś spokojem.

Człowiek jest rozumny. Bierze drąg i podważa głaz i zwycięża go. Bezrozumny drąg i bezrozumny głaz i rozumny człowiek. Nie sposób wygrać z głazem siłą, ale siłą i rozumnością już tak.

Syzyf spojrzał na swoje stopy. Odrzucił drąg i ruszył biegiem, wciąż patrząc na stopy. Biegł lekko, ledwie dotykając powierzchni piasku, ledwo się od niego odbijając, nie zapadając się w niego, nie grzęznąc w nim, jak jakiś czas temu.

Człowiek jest rozumny. Ma oczy, które widzą, ma ręce, w które ujmuje drąg, ma nogi, które go niosą i ma myśli, które są jego i…

Zatrzymał się pchnięty pewną myślą, ale ruszył natychmiast dalej, bo bieg w niczym nie przeszkadzał, a nawet pomagał, bo ciało, nogi, biegły same, a myśli Syzyfa były wolne.

… i kajdany ma człowiek, co go zniewalają, ale myśli, które ma człowiek, są wolne. Nic człowieczych myśli nie naruszy, nic im niczego nie nakaże, jeno człowiek ma władzę na swoimi myślami, jeno on im każe, jeno on im wzbrania, je on uczynić je niewolnymi może… w myślach jest człowiek wolny, bądź niewolny – jego to, człowieka, wola. W myślach jest człowiek wolny, choćby sam był niewolnik!

Gdy po zboczu staczał się kamień, Syzyf przerywał bieg, podchodził do głazu i wpychał go w czeluść. Czynił to ze spokojem, czynił to nie czując bólu, bo nie czekając aż ten się pojawi. Czynił to lekko, bo zawsze miał siłę, by to uczynić. A gdy to uczynił, brał drąg, kładł go sobie na kark i brnął przez piasek. Niezbyt szybko, tak, by nie tracić zbyt wielu sił, by zawsze mieć ich wystarczająco dużo na głaz. Syzyf był silny. Czuł się silny. A gdy zapytał sam siebie, czemu takim jest…

Skąd siła we mnie?

Myślał nad tym długo. Biegał, gdy miał siłę, szedł, gdy mu jej zaczynało brakować, ale nie tracąc jej ani na chwilę. Czując ją przez cały czas w sobie. Tuż obok gniewu, co, jak żar trzech słońc, nie gasł w Syzyfie nigdy. A gdy gniew narastał, gdy sił było dużo, brał drąg na plecy i biegł. Potem odrzucał drąg i biegł, potem szedł, a gdy spadał głaz, Syzyf był gotów i wpychał go w czeluść. Wpychał, bo siła była w nim. Siła i gniew, dużo, dużo gniewu.

Ból. Wiem, że jest, wiem, jak go przywołać, wiem, jak sprawić, by mnie ogarnął, moje ciało, ale nie moje myśli – one są wolne!

Siła. Wiem, że jest. Musi być, bo są kamienie, a żeby wepchnąć kamień, musi być siła. I rozumność, muszą być myśli. One są wolne, są moje!

Jest siła i są myśli. Jedno i drugie, razem, we mnie. Jestem siłą, jestem myślą, jestem… wolny?

Zamarł w miejscu i stał tak długo. Gdy stoczył się kamień, ból zagnał więźnia do pracy. Kamień zniknął, Syzyf szedł powoli i ociężale, z pustką w głowie, grzęznąc w piasku i chyląc twarz przez żarem słońc, nie bluźniąc im. Wszystko naraz sprzysięgło się przeciwko niemu i natarło nań – piasek, co dawał opór jego stopom; ból, co gnał go do kamienia; słońca, co paliły, paliły tak strasznie i bez ustanku. I było coś jeszcze…

Syzyf zatrzymał się, westchnął ciężko i powiedział sam do siebie:

Jakże mogę być wolnym, skoro jest piasek wokół mnie, w którym grzęzną mi stopy? Mogę jedynie iść po nim lekko. I to robię. Jakże mogę być wolnym, skoro jest ból i są kamienie? I jedno z nich jest zawsze, mogę jedynie wybierać pomiędzy nimi. Jakże mogę być wolny, skoro są słońca trzy, co palą mi skórę bezustannie i przed tym żarem nie sposób się skryć, nie sposób przed nim uciec, można go tylko czuć. Mam tylko myśli, a one…

Syzyf pokręcił smutno głową i spacerował bez celu dalej. A piasek, ból i głaz oraz trzy słońca były pośród jego myśli, wypełniały głowę niewolnika.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Przewrócił się na plecy, zacisnął powieki, by skryć oczy przed żarem słońc, i starał się wyrzucić spod czaszki dźwięk toczącego się kamienia.

Trwał tak, w tym bezsensownym uporze, choć nawet jego myśli wiedziały, że to bezcelowe, mimo to trwał tak. Ból narastał, Syzyf zaciskał zęby w gniewie, jakby coś to mogło dać, i walczył sam ze sobą, ze słabością ciała, walczył z tym, co niemożliwym było do zwyciężenia.

Kamień spadł w czeluść. Syzyf upadł na kolana, zadygotał w narastającej furii i w końcu zapłakał wbrew sobie. Gdy spadła pierwsza łza, spazmy porwały niewolnika, zatrzasnęły się klamry bezsilności i owładnęły człowieka i trzymały go w swym uścisku długo, bardzo, bardzo długo.

Łzy wyschły. Kamienie przetaczały się przez lej, wpadały w czeluść i wszystko wracało do normy. Wszystko to, co na zewnątrz, bo Syzyf myślał intensywnie…

Muszę zacząć od nowa. Jest piasek, jest kamień i ból, jest słońce, trzy słońca. I jestem ja i moje myśli.

Piasek mi nie straszny – moje stopy go znają, pokonają go. Pokonają! Z kamieniem nie wygram, lepszy kamień, niż ból. Lepszy! Słońca są, były i będą, z nimi nie sposób wygrać, z nimi trzeba żyć. Trzeba!

Muszę zacząć od nowa, od nowa, jeszcze raz wszystko od… NIE! Nie od nowa… człowiek nigdy nie zaczyna od nowa. Nigdy!

Powiódł wzrokiem po leju. Wszechobecny piasek juz nie był taki obcy, taki niezrozumiały, jak kiedyś. Zaczerpnął garść z podłoża. Drobinki przelatywały przez palce, przeleciały prawie wszystkie, tylko jedno ziarenko się ostało. Syzyf ujął je w dwa place i popatrzył nań ze spokojem.

Człowiek nigdy nie zaczyna od początku.

Gdy po zboczu leja toczył się kamień, Syzyf ruszył ku niemu. Każdy postawiony przezeń krok był lekki. Nie zawsze tak było, ale Syzyf postanowił, że zawsze tak będzie. Zawsze, bo człowiek nigdy nie zaczyna od początku, bo jedyne, co może zniewolić myśli człowieka to nauka, to wnioski i upór, z jakim myśli dążą ku lepszemu, nawet wbrew człowieczej woli, choć ku człowieczej chwale.

I tylko te słońca są… są najgorsze! Gdybym tylko mógł ich dosięgnąć, zabić każde z nich, chociaż okaleczyć, chociaż przepędzić, bym zaznał choć na chwilę ulgi. Ale to niemożliwe, nie mogę ich sięgnąć, nie mogę naruszyć, ni przegnać! Tylko nienawidzić je mogę. I będę! Za całych sił je nienawidził będę!!!

 

6 – Dłonie Niewolnika.

 

Syzyf otworzył oczy. Jego wzrok był niczym podmuch lodowatego wiatru, siejącego zdumienie na obliczu zagubionej pośród wydm karawany.

Wiezień wstał, spojrzał z pogardą na toczący się po zboczu kamień i usiadł na złożonych nogach. Czekał, aż ból zawezwie go do pracy i nie zawiódł się. Ból przyszedł i natarł nań, a on – Syzyf – przyjął ból ze wzgardą i niewzruszonością.

Siedział i sycił się nienawiścią, co wypełniała jego myśli, co pozwalała kpić sobie z bólu tak długo, co pozwalała być silnym, jak jeszcze nigdy.

Gdy uszu więźnia dotarł odgłos przypalanej skóry, poderwał się energicznie na nogi. Ruszył lekkim, jak jeszcze nigdy, biegiem w stronę kamienia. Będąc blisko zwolnił, wyciągnął dłoń po drąg, złapał go pewnie i jednym, sprawnym ruchem wbił jeden koniec pod głaz, podważył go i wepchnął w czeluść. Uczynił to lekko, lekko…

Po spełnionym obowiązku, Syzyf wsparł się na drągu, ściągnął gniewnie brwi i zapatrzył się w piasek. Czuł w sobie siłę, czuł coś jeszcze, coś o wiele ważniejszego niż siłę podsycaną i karmioną nienawiścią – czuł pewność, że jest gotów.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Przez jedną chwilę – tak krótką, jak małe jest ziarenko piasku – zwątpił, ale gdy wstał, poczuł w sobie siłę. Poczuł coś więcej – poczuł gotowość!

Wiezień stał dumnie, na rozstawionych szeroko potężnych nogach, z rękami lśniącymi brązem i mieniącymi się mozaiką muskułów, z piersią szeroką i falującą w rytm spokojnych oddechów, z twarzą niby wykutą w marmurze i z brwiami ściągniętymi, niby jakiś nawis skalny utworzył się, by osłonić oczy więźnia od potrojonego żaru nieśmiertelnych słońc.

Stał ten tytan nieludzki, ten kolos woli i niezłomności, ten największy i najmężniejszy z niewolników i sycił się chwilą.

Myśli jego, niczym pustynny wicher, siały spustoszenie w świecie, nic ich nie mogło okiełznać ani powstrzymać, jeno ich pan jedyny – Syzyf, tak jak pan wiatrów może największy wicher uciszyć najmniejszym gestem.

Serce biło spokojnie, miarowo i z siłą godną ciała, które je nosiło. Serce biło w rytm myśli, a te zaczynały wirować coraz szybciej, coraz bardziej gwałtownie. I znać było, że nastał czas, kiedy nawet Syzyf nie zdoła opanować tej burzy, nie dlatego, że nie mógł, ale dlatego że całe życie czekał na burzę, jak ta!

Ruszył niewolnik ku kamieniowi. Lekko i bez wysiłku poruszały się stopy, odbijając się od powierzchni piasku, jakby ten był taflą nieprzerwaną. Dłoń złapała drąg, mięśnie wepchnęły w czeluść kamień… więzień zamarł na moment i spojrzał zmrużonymi oczyma na odległy kraj leja. Po chwili odrzucił drąg i pognał przed siebie.

Biegł lekko. Tak lekko, jakby na przekór własnym zwalistym mięśniom, co podrygiwały wdzięcznie w tym naznaczonym potęgą i delikatnością ruchu. Lekko, jak nigdy, jakby od zawsze gotował się do tego jednego biegu, jakby niosły go skrzydła zniewolenia, skrzydła gniewu, jakby niósł go żar trzech leniwych słońc, miliardów ziaren piasków i cały lej, co go niewolił tak długo.

Gdy mijał kamień, odezwał się ból. Im bardziej się od siebie oddalali – On, Syzyf, i kamień – te dwa byty sobie przeznaczone, tym pożoga nad dłońmi była większa, tym upór i siła i zdecydowanie i niezłomność ludzka była donioślejsza, tym zachwyt czynu wywrotowego odzywał się głośniejszym oddźwiękiem w duszy – wielką fanfarą Woli!

I w chwili tej piasek zdawał się być bardziej sypki niż zazwyczaj, bardziej złośliwy, ale Syzyf był ponad nim. I słońc żar potrojony zdawał się z każdą chwilą potężnieć, jakby trzy bóstwa, unieruchomione od zawsze, teraz urosły, drgnęły i nachyliły się i patrzyły zaciekawione i paliły, paliły, paliły, ale Syzyf był gdzieś poza ich wzrokiem światłym i gorącym.

Gdy stromizna stała się nazbyt wielka, pomagały dłonie. I stał się jakiś cud, bo i dłonie, choć nigdy nie przyuczone, lekko od piasku się odbijały, pomagały i niosły więźnia wciąż w górę i w górę. Jakby same przestały odczuwać ból, choć sponad nich, z nadgarstków sączyły się dwie cienkie strużki dymu z palonej do żywego skóry.

Wolno, ale systematycznie, tak płuca, jak ręce, jak nogi – wszystko to, całe ciało Syzyfa pracowało wytrwale, pokonując kolejne metry, a tych było już coraz mniej, tak strasznie mniej, że Syzyf pokrzykiwał krótko. Może z bólu, może z bezsilności, może z obłędu, ale czyż nie lepiej myśleć, że z rozkoszy i uciechy i dumy i tryumfu, co był tak blisko, niemal na wyciągniecie ręki?!

Jeszcze tylko kilka ostatnich ruchów, omdlałych i nieskładnych, ale czynionych ze wzrokiem wbitym w skraj leja, skraj stromizny, w kres udręki i niewoli i niepewności i nadziei nareszcie niespętanej!

I ból rozgorzał tak wielki, że nawet słońca musiały zmrużyć swe oczyska zawzięte, ale Syzyf nie czuł bólu, jego serce, jak duszę, jak i całe ciało, zaślepiał blask własnego osiągnięcia. Duma, pod którą zgrzytały zębiska wszystkich nazwanych i nienazwanych bóstw, rozpostarła swe skrzydła białe i wzbiła się w powietrze, a że Syzyf zrośnięty był z tymi skrzydłami, porwały go te skrzydła w górę!

Jego oczy niemal sięgnęły krawędzi, jego wzrok niemal przelał się przez nią. Już, już tak miało się stać, już Syzyf miał paść i znieruchomieć na szczycie leja i pójść gdzieś dalej albo stoczyć się w dół, albo umrzeć nawet, ale uczynić cokolwiek jako wolny, WOLNY… gdy zza horyzontu przeznaczenia wyłonił się kamień.

Syzyf zdążył się tylko zdziwić – rozewrzeć oczy i gębę, wyprostować odrobinę grzbiet i po chwili, wgnieciony w piasek przez toczący się głaz, zsunąć się za nim w dół.

Sił starczyło tylko na krzyk. Jeden, krótki, urwany i straszny, bo oznajmiający kres.

Wzniesione ku niebu rozcapierzone dłonie zapłonęły bezgłośnie. Spalały się szybko, bo taka była istota kary. Gdy pozostały po nich dwie, zmieszane z piaskiem kupki popiołu, Syzyf leżał nieruchomo. Tylko piasek pod nim zafalował i pchnął niewolnika w dół, prowadził go na swoje miejsce, skąd po przebudzeniu zacznie wpychać w otchłań kamienie.

Z dwóch, cicho sunących po piasku kikutów, wyłoniły się cienkie witki. Rosły powoli, lecz systematycznie. A gdy osiągnęły pożądaną długość, rozwidliły się na pięć kolejnych witek. A gdy się rozwidliły, coś, jakaś maź świecąca, je otoczyła. A gdy wyschła, rozlała się po witkach kolejna warstwa, potem kolejna i jeszcze jedna, i jeszcze…

 

7 – Błogosławione Słońca Trzy!

 

Syzyf otworzył oczy. Po leju rozlał się straszny i niczym nie zagłuszony krzyk cierpienia. Syzyf wbił obłąkany wzrok w swoje dłonie. Dostrzegł jakieś dwa, pięciopalczaste twory – delikatne i ulotne, niczym nigdy nie zabliźniająca się rana na grzbiecie niewolnika, niczym odarte ze skóry, ale pełne jeszcze życia ciało zwierza.

Patrzył rozdygotany na różową skórę, jakby kaleczoną samym tym spojrzeniem. Dostrzegł kilka ziaren piasku na swych nowych dłoniach. Czuł je, te ziarenka, niczym rozpalone opiłki wbijane w samo oko. Strącił je tchnieniem i nawet to sprawiło ból. Ze zdziczałym z przestrachu sercem podniósł wzrok i spojrzał na czekający nań kamień.

Podniósł się, czyniąc to odruchowo, ale zawahał się i zamarł, bo jakże miał cokolwiek robić tymi… spojrzał raz jeszcze na przykurczone, przyciskane do piersi, ale tak, by się z nią nie stykały, twory.

Jak?! Na wieczny piasek, jak mam tymi… dłońmi cokolwiek uczynić?! JAAAK!?!?!

Upadł na kolana i zawył z bezsilności. Ból odezwał się w nadgarstkach i choć był to ból znośny, lekki i dla Syzyfa kpina bardziej niż prawdziwy ból, Syzyf załkał i poprzez łzy patrzył, wciąż patrzył na bezużyteczne dłonie.

Ból narastał, coraz bardziej zasługiwał na swoje miano, coraz mocniej wdzierał się do myśli Syzyfa, coraz silniejszym łomotem rozsadzał jego czaszkę. Aż nadeszła Syzyfa myśl straszna, uświadomił sobie, że jeśli nie wepchnie kamienia, nie wypełni swej powinności, spotka go ponownie ta sama kara. I raz jeszcze obudzi się z… z „tym czymś" w miejsce silnych i zahartowanych piaskiem dłoni i raz jeszcze będzie krzyczał, i płakał i wył i wahał się i walczył ze słabością i, co najstraszniejsze, raz jeszcze pomyśli to, co myśli teraz!

Zapłakał ponownie, ale łzy tylko przez moment dały zapomnienie, jakby tylko pierwsze z nich miały tę czarodziejską moc kojenia duszy, a cała reszta była wyjałowionym odruchem organizmu.

Coś się odezwało w niewolnym umyśle. Coś umarło, a może coś się narodziło, a może stało się i jedno i drugie naraz, w każdym razie Syzyf wstał. Skoczył przed siebie, w stronę kamienia. Wyciągnął dłoń i zawezwał drąg. Widząc, że ten leci, zawahał się, na powrót uczłowieczył i uciekł z dłonią, skulił się i padł na piasek powalony drągiem.

Gramolił się po chwili na nogi zalany potem, łzami i krwią. Wyciągnął dłoń po drąg i znowuż się zawahał. Wreszcie krzyknął dziko i złapał swe narzędzie i krzyczał dalej bo to, co poczuł, było tak nowe i tak intensywne, że tylko krzyk pozostawał. Jako jedyny wyraz bezsilności, jedyny odruch ciała karconego przez wolę.

I wbił drąg po kamieniem, a wbił go krzycząc i płacząc. I podważył kamień, a podważył go krzycząc i płacząc. I wepchnął kamień w czeluść, a gdy to uczynił krzyczał i płakał. Po wszystkim padł na piasek, zaległ na plecach, rozrzucił dłonie na boki i leżał. Nie było w nim myśli, tylko pustka nieprzytomności. Nie było wokół niego nikogo, tylko piasek. Nie było nad nim niczego, tylko trzy rozpalone do białości słońca.

 

*

 

Syzyf otworzył oczy. Czuł ból – cierpiało jego ciało, ale dusza krwawiła stokroć bardziej. Po raz pierwszy, odkąd ciało poznało cierpienie, coś bolało Syzyfa bardziej. Brzemię złamanego ducha było gorsze od każdej cielesnej męki, od najwymyślniejszej tortury.

Dźwignął się ociężale i nieporadnie, z sercem ściśniętym tęsknotą za normalnością, za bezsensem, ale otoczonym słodką warstwą normalności. Syzyf pożałował swej nieposłuszności. Zatęsknił wściekle za sprawnymi dłońmi i dokładnie w tej samej chwili dotarło doń, że dłonie nie tętnią tym samym obezwładniającym bólem, co poprzednio.

Zmrużył oczy, nawet nie przeklinając słońc, i spojrzał na swe kończyny. Długo patrzył i nie dowierzał, zamykał oczy i otwierał sądząc, że światło słońc oślepia go, że nie dostrzega tego, co dostrzec powinien. Wreszcie uspokoił wzrok, zogniskował go i patrzył zaskoczony i rozbity doszczętnie tym, co widział.

Dłonie, ich skóra, jeszcze niedawno tak boleśnie różowa i delikatna i podatna przez to na każdy, choćby najmniejszy bodziec, teraz była przyciemniona, pocięta ranami, ale zasklepionymi grubym strupem.

Syzyf zgiął ostrożnie palce, zacisnął jedną z dłoni w prawie-pięść i nie mógł się nadziwić, jakąż wielką ulgę sprawia odczuwanie tej namiastki bólu, to słuchanie cichego chrzęstu pękających strupów, ale jednocześnie trwanie w świadomości, że te broczące posoką rany to jednak zdolne do pracy dłonie, jego dłonie! Jeszcze na wskroś obolałe, ale w pełni gotowe do schwycenia drąga i podważenia kamienia. A ból? Lepszy ten ból, od TEGO, który może nadejść!

Jakież to dziwne, że ta gotowość do dalszego znoju tyle sprawia mi radości! Nie wiem, choć wiedzieć chciałbym, ale nie wiem, co sprawiło mi tę łaskę, tę wielką łaskę! Gdybym wierzył w jakiekolwiek bóstwa, oddałbym im teraz cześć! Zaiste chwile ku temu stosowna!

Snując te rozmyślania dosłyszał kamień toczący się za plecami. Po chwili, ze skupieniem i sporą dożą dziecięcej ciekawości, złapał w dłoń drąg, syknął z bólu, ale, jak się okazało, niepotrzebnie, i wepchnął kamień w czeluść. Gdy to uczynił, wsparł się na drągu i, sycąc się namiastką bólu, zapatrzył się na swój lej. Spojrzał na wszystko, co go otaczało, inaczej niż czynił to dotychczas. Wdzięczność przepełniała mu niewolne serce, nieznane to odczucie porwało go i uniosło gdzieś wysoko, gdzieś daleko, gdzieś…

…gdzie chciałem dotrzeć, gdzie chciałem być, gdzie biegłem, parłem i gdzie dotrzeć nie mogłem? Oto jest piasek – i być musi, by mi w nim stopy mogły grzęznąć. Oto jest kamień i jest ból – i być muszą, ale sam wybieram, którego chcę doświadczyć, które do siebie dopuścić i którym się nasycić. Oto są trzy słońce, które…

Syzyf rozdziawił gębę. Drąg opadł na piasek i Syzyf opadł obok niego. Klęczał zdruzgotany nowym odkryciem i wpatrywał się hipnotycznym wzrokiem we własne dłonie.

Oto są słońca, które… dają wytchnienie i nadzieję, gdy tej jest brak!

Syzyf padł na twarz i zapłakał gorzko, żarliwie i dziękczynnie, bo odkąd był, gdzie był, coś okazało mu się przychylne i było dlań dobre i uczynne.

 

8 – Jakież to wszytko jest piękne!

 

Syzyf otworzył oczy. Znieruchomiał tchnięty nieokreślonym przeczuciem i trwał w pełnym napięcia bezruchu przez kilka chwil. Z umysłem otępiałym, jakby wystraszonym i przez to niezdolnym do podjęcia zwyczajnej pracy – tłoczenia emocji.

Wstał odruchowo, bo kamień już się toczył. Dziwnie się poczuł wstając, jakby jego własne nogi stały się obce, albo jakby je miał na własność od przed chwili i dlatego piasek, jego dotyk, wydawał się obcy.

Żar promieni wypełniał wyżłobienia mięśni, grzał dwie kolumny, a ruch tych kolumn, ich połączenie z zaskoczoną wolą, napawało zdumieniem i jakimś podniosłym nastrojem, obawą, że coś zrobi nie tak, jak trzeba – taka wielka obcość naszła Syzyfa na część własnego ciała.

Przedziwne to uczucie – wszechogarniającej obcości, czyli jakiejś pochodnej strachu – rozlało się na resztę ciała, na każdą drobinkę skóry i tylko myśli zdawały się swojskie, choć gnębione tym natłokiem wrażeń z dołu.

Jeszcze nigdy wcześniej nie czuł siebie jako tak skomplikowanego i cudownie funkcjonującego tworu. I nie szło tutaj o siłę, o ten potencjał, który drzemał w stalowych muskułach, ale sam twór, o istotę cielesności dopełniającej bulgocące myśli. (A wśród nich była i ta, że to myśli dopełniają, są dopełnieniem plątaniny postronków i kośćca.)

Syzyf powiódł wzrokiem dookoła. Mrużył oczy i patrzył zapamiętale po złocistych falach piasku, mieniącego się słonecznym żarem i odzywającym dreszczem pod skórą. Nie było wiatru, ale piasek, niby jakaś samoistnie poruszająca się machina, ożywał i jego drobnoziarnisty szept docierał uszu obserwatora i właśnie ten szept rozlewał się feerią impulsów po skórze niewolnika.

Ból też nasiąknięty był nowością. Nie drażnił, jak to czynił kiedyś, bogowie wiedzą, jak dawno temu, ale wprawiał w natychmiastowy ruch członki. Był tylko zaczynem, pierwszą sylabą jakiegoś krótkiego słowa. A widząc tę sylabę, już wie się, o co chodzi, jaka będzie następna, jakie będzie całe słowo.

Właśnie w takim nastroju – ruchu na pół świadomym, ale i jednocześnie ponad-świadomym – ruszył Syzyf ku kamieniowi i wepchnął go w czeluść. Nim jednak to uczynił, poczuł piasek, co najpierw przygrzewał odrobinę za mocno skórę stóp, ale potem, zaraz po tym, gdy stopy zapadły się w piasku, otulał je ciepłem i wygodą.

I znowu zaskoczenie. Niekończące się, rozwijające jak pąk, na który przyszedł odpowiedni czas. Cokolwiek zrobił, cokolwiek uczynił czy pomyślał, było to nowe, było to naznaczone odkryciem i zachwytem. Pięknem i zdumieniem, że to piękne. Bo przecież gdzieś, w jakimś ciasnym zakamarku myśli, pamiętał Syzyf wszystko to, co doświadczał. Dlatego odmiana, w jakiej trwał, była tak brzemienna w emocje – również odmienione, odmienione jak wszystko.

Ten sam piasek, ale inny. Ten sam lej, ale taki piękny, niczym żywa mozaika nieskończoności, niczym nocne niebo ulane z czerni i punkcików światła. I tak magiczne, jak przeze mnie nieoglądane nigdy. Dlatego właśnie takie. Niezrozumiałe i nieogarnięte jest to wszystko.

Gdzie ja byłem, jeszcze sen jeden temu, gdzie? Kim byłem, że wzbraniałem się przed tym wszystkim? Czy to właśnie jest szaleństwo? A może szaleństwem było tamto, opuszczone na zawsze miejsce smutku i beznadziei?!

Zachwycał się Syzyf wszystkim, co widziały jego oczy i co nazywały jego myśli. I zawsze na początku i na końcu rozmyślań było słońce – jedno z trzech, choć wszystkie naraz. I martwił się Syzyf odrobinę, że gdy zwraca twarz ku jednemu z niebieskich bóstw, innemu wystawia swe plecy. Niemniej był mądry i nie martwił się tym zbytnio. Odwracał się tylko i po równo oddawał cześć rozpalonym kulom oświecenia. Myśli jego wirowały…

Jesteście wszędzie i jesteście zawsze. Wy i wasz żar. Gdziekolwiek zwrócę swą twarz, już na mnie czekacie. Nawet gdy zamykam oczy, widzę jedno z was, albo wszystkie skupione w białym i gorejącym punkcie zawisłym przed moimi oczami. Mieć słońce, mieć was pod powiekami, w swoim umyśle, w ciele i w duszy… Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na taką łaskę, ale mogę w niej trwać. I będę w niej trwał, w waszej łasce, w waszym świetle, po wsze czasy! Z całych sił będę!!!

 

9 – Usterka.

 

Syzyf otworzył oczy. Poderwał się na nogi i powiódł zachwyconym wzrokiem po leju. Zmrużył oczy i, rozciągając usta w uśmiechu, zwracał się w stronę każdego ze słońc. Witał każde z nich promiennym uśmiechem, a one witały go promiennością i żarem.

Trwał Syzyf w radości i uniesieniu. Patrzył i chłonął oczyma, potem myślą wszystko, co dookoła niego. Ale zachwyt, tak naturalny i jasny, jak światło słońc, począł gasnąć, a myśli Syzyfa zaczęło wypełniać zakłopotanie – nie było kamienia.

Początkowo starał się ignorować i cierpliwie czekać, pewny, że wszystko samo wróci do normy, że kamień lada chwila potoczy się po zboczu i on, Syzyf, będzie mógł w spokoju wrócić do kontemplacji.

Złapał się niewolnik na tej niekonsekwencji – że to, czego nie ma, a na co czeka, nie pozwala mu kontynuować tego, co już robi. Słowem czekanie na kamień, przyzwyczajenie, jakie głęboko zakorzeniło się w duszy człowieka, parło nań, na jego myśli, na rozedrgane z potrzeby wysiłku ręce i nogi. Nawet drąg przywołał Syzyf i, bawiąc się nim, by zając czymś ręce, wciąż czekał i czekał, pełen jakichś niesprecyzowanych, ale naznaczonym smutkiem przeczuć.

Słońca paliły niezmiennie mocno. Piaski szemrały niezmiennie pięknie. A Syzyf niezmiennie czekał, ale z każdą kolejną chwilą tracił spokój ducha, zaczynał wpadać w gniew, zaczynał tracić podniosłe uczucie radości i spełnienia. Wreszcie ruszył rozdygotany w górę, po stoku, ku pożądanej niegdyś krawędzi leja.

Dziwne, najdziwniejsze to były chwile w dotychczasowym życiu Syzyfa. Cały strach, cała obawa i waga grzechu, który kiedyś popełnił, towarzyszyły mu i teraz. Mimo że intencje miał zupełnie inne. Tak inne, że nienazwane.

Pośród obijających się o siebie bezwładnie myśli, była tylko jedna, czysta i krystaliczna, niby jakaś esencja pośród chaosu, dzięki której z matni zaczyna się wyłaniać pierwszy konkretny byt – prarodzic każdego kolejnego. Ale nawet ta osamotniona i obramowana myśl – którą można by określić słowami zrób coś! – nie pomagała. Wprawiała ciało w ruch, ale nie przynosiła żadnego wytchnienia, a obawy rosły wraz z upływającym leniwie, niczym krople piasku z gniewnej garści, czasem.

Krok za krokiem. Coraz bliżej zakazanego. Myśli zaczęły ustępować, chować się w zakamarki umysłu, bo zaczynała pośród nich królować potężna, wyrażająca gorące, jak wszystkie słońca Wszechświata, pragnienie – by zza krawędzi wyłonił się kamień!

Zwolnił. Nie dlatego, że stromizna przygięła go do ziemi, powaliła na kolana, a on, chcąc mieć przy sobie w czasie tej podróży w nieznane coś znajomego, nie wypuszczał z dłoni drąga. Zwolnił, bo się bał.

Tęsknił – już nie tylko za kamieniem, za toczącą się wolno normalnością i wplecioną pomiędzy nią zadumą i radością, ale zaczynał tęsknic za niedawnym chaosem w czaszce. Strach obezwładniał, skracał oddech, ściskał wnętrzności, odbierał siły i gwałcił brutalnie umysł. Mimo to Syzyf sięgnął skraju leja.

Nie wiem, jakie szaleństwo pchało mnie kiedyś do tego miejsca, ale musiałem być obłąkany. Patrzę na piasek pod sobą, słyszę, jak szurają o niego moje kolana, moje dłonie i drąg. Słyszę swój oddech porwany i nie poznaję go. Czuję swój zapach, taki obcy, bo nasączony przerażeniem. Boję się unieść głowę, bo to, co zobaczę, może mnie zabić. Czuję to… coś w mym wnętrzu podpowiada mi, że jeśli uniosę głowę, jeśli spojrzę na… i chciałbym się zawrócić, potoczyć po stoku i zalec na piasku, otoczyć nim, utonąć w nim, zalać ciało potem, ręce pracą i bólem, bo lepszy był ból, lepsze najgorsze cierpienia niż to, co…

Uniósł brodę, nieśmiało skierował wzrok przed siebie i nie pomylił się, że widok, jaki roztoczył się przed nim, pchnął go w ramiona śmierci. Całe szczęście było coś, pomiędzy miejscem, z którego spozierał przed siebie, a tym, co miażdżyło mózg. Tym czymś był upragniony kamień.

Ruszył ku niemu. Chylił głowę, bo coś nieznanego natarło nań i pchało w stronę leja. Nowa, wielka siła. Straszna, bo niewidoczna, ale tak bardzo wyczuwalna. Jakby cały piasek leja nacierał wielką falą, wpychając się w rozchylone z przerażenia usta i tłamsił oddech. Jakby na potężne barki niewolnika naciskały dwa wielkie palce. Trzeci na czubek pochylonej pokornie głowy, i jeszcze tysiąc na każdy, skierowany ku kamieniowi fragment ciała.

Skóra się naprężyła niczym płótno gnębione wichurą. Każdy włosek porastający niewolną skórę naprężył się. Chłód – kolejna nieznana i obezwładniająca potęga – oblewał pieszczone dotychczas słonecznym żarem ciało. Katorga była nie do zniesienia, ale kamień był tak blisko, że Syzyf nie zwątpił ani przez moment, wręcz przeciwnie, im większy nacisk na sobie czuł, tym większy gniew, zapał i siłę w sobie odnajdywał. W chwili największej słabości zamknął oczy i modlił się żarliwie do białego punktu pod powiekami i słońce w jego wnętrzu dało mu siłę.

Przypadł plecami do kamienia. Schował się w utworzonej jego kulistością niszy i powoli uspokajał. Wicher napierał z boków i z góry, ale jego niewidoczna potęga, a przynajmniej spora jej część, rozbijała się o kamień. Syzyf jakąś cząstką umysłu pojął, że ta siła pcha również ku lejowi jego kamień. Że nie jest na wskroś zła, jak to pomyślał w pierwszej chwili. Ale teraz coś stanęło na jej drodze, coś zatrzymało kamień.

Czekał, oddychając ciężko i nieskładnie, aż powrócą siły. Jednak juz po krótkim czasie dotarło doń, że musi się pośpieszyć, że to miejsce, z którego nawet bezrozumny kamień chce czym prędzej odejść, nie pozwoli mu odzyskać pełni sił. Że wyssie je z niego, że powali go i nie pozwoli wstać. Musiał działać.

Wstał, a ledwo to uczynił potęga wichru zdawała się wzrosnąć. Oderwał plecy od kamienia, odwrócił się w jego stronę twarzą i wbił drąg pod głaz. Wsparł się i włożył wszystkie siły w utworzoną dźwignię – kamień drgnął, ale to było wszystko. Spróbował raz jeszcze.

Krzyknął w furii i koniec drąga ponownie znalazł się pod kamieniem, tyle że głębiej niż poprzednio. I raz jeszcze Syzyf użył wszystkich swoich sił, by podważyć głaz, i ten raz jeszcze drgnął, ale znowuż bez oczekiwanego efektu.

Nie wyrywał drąga, uznał, że zagłębił się wystarczająco pod głaz, a tylko on, Syzyf, musi włożyć więcej sił, by dźwignia zadziałała. Zamknął oczy i modlił się krótko, w prostych słowach.

O, przedwieczne słońce, nasyć mnie, swego sługę, siłą!!!

Powtórzył te słowa w myślach trzy razy, jakby kierował każde kolejne zdanie do innego ze słońc. Zacisnął szczęki, zatrząsł się od kipiącej w nim potęgi, co rozgrzała mu członki, rozogniła mięśnie i oblała żarem skórę. Czuł, że cały promienie mocą potrojonego słońca, że ma w sobie upragnioną siłę. Otworzył oczy, a znać w nich było żar, jakiego nie poznało żadne z ludzkich serc. Rozwarł usta i oddał światu krzyk, od którego ucichły wszystkie wiatry i zadrgały wszystkie słońca. Wreszcie całą potęgą człowieczeństwa podważył kamień.

Odezwał się jakiś metaliczny odgłos, coś strzeliło głośno, coś odpadło od kamienia, a ten, wolny, wystrzelił w stronę leja odrzucając kipiącego Syzyfa na bok.

Syzyf natychmiast poderwał się na nogi i pognał za kamieniem. Nie ubiegł daleko, bo kamień zaczął zwalniać, aż zatrzymał się o krok od krawędzi leja, jakby czekał na Syzyfa, by ten wsparł się na nim i pozwolił mu utorować ścieżkę na dno leja.

Niewolnik, szczęśliwy do granic wytrzymałości, przypadł do kamienia i położył na nim dłoń, czując jak ten powoli chyli się do upadku.

W tej jednej chwili poprzedzającej powrót do leja, w chwili, gdy dogasała w Syzyfie esencja siły człowieka, Syzyf zdobył się na odwagę i odwrócił twarzą ku wichrowi. Stanął naprzeciw niego i spojrzał w jego niewidzialną twarz.

Nie ujrzał tego, czego nie było, ale jego wzrok pobiegł gdzieś w dal i ujrzał zawieszone w nieskończoności zielone wyspy, niezliczone, niczym gwiazdy nocnego nieba, którego nigdy nie widział.

W tej jednej chwili czas zamarł w bezruchu, wiatr skarlał i z cichym skowytem zamilkł. Oczy Syzyfa przejechały po wszystkim, co mogły zobaczyć. I choć widziane wyspy były daleko, tak strasznie daleko, Syzyf niemal widział, jak kipiały życiem i soczystością i przelewającą się wodą i różnorodnością i radością dziką. I coś ozwało się w nim samym, dostrzegło cienkie ścieżki prowadzącego z jego leja do tych wysp nieznanych.

Gdy zbiegał po stokach leja, umysł miał czysty. Słońca, ich żar, uleczyły mu duszę. Nasyciły ciało niezłomna potęgą. I dał ją odczuć światu – wpychając kamień w otchłań i czyniąc to gołymi rękoma, bo drąg wypadł mu po drodze, a on zbyt był szczęśliwy, by o nim pamiętać.

Po wszystkim zaległ na plecach, wystawił szczęśliwe oblicze ku trzem słońcom i trwał w ekstazie, której imię było szczęście i spełnienie.

 

10 – Człowiek i jego żywot doskonały.

 

Nazywam się Syzyf. Po prostu Syzyf. Jestem człowiekiem szczęśliwym. Aż do bólu…

Koniec

Komentarze

(...) i trwał w ekstazie, której imię było szczęście i spełnienie.
Przyjrzyj się dokładnie temu, co napisałeś.
Nie licz na więcej ponad tę uwagę. Nie przeczytam, bo ani początek, ani środek, ani zakończenie...

Przeczytałem do około połowy, a resztę tekstu "przeleciałem" wzrokiem. Nie podeszło mi, szczerze mówiąc. Powtórzeń bez liku, i choć zdaję sobie sprawę, że to efekt zamierzony, to mimo wszystko lepiej byłoby kilku uniknąć, moim zdaniem. Poza tym, nie rozumiem, dlaczego tytuł i podtytuły kończysz kropką? Pozdrawiam

Mastiff

Nowa Fantastyka