
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Znów to samo. Codziennie mija mi wszystko przed oczami niby gwiazda z szybkością światła. W mig to się wszystko odbywa. Takie jest właśnie moje, pozbawione najmniejszego choćby sensu, życie. Wstaje kolejny beznadziejny i bezbarwny dzień. I znowu to samo. Aż wstać się nie chce, o zgrozo! Co ja sobie takiego najlepszego zrobiłem? Sam siebie pytam, jakby zamroczony czymś, alkoholem, prochami, albo czymś mocniejszym. Toż to niedorzeczne, jakiś absurd! Nie po prostu to jest moje życie. Już się przyzwyczaiłem z nim żyć, jak ze starym kumplem, bardziej się je toleruje niż lubi.
Leże wciąż w łóżku, sam jeden. Wyleguje się, chociaż wiem, że nadszedł mój moment. Czas żeby wstać. I co potem? Nie wiem? Pewnie znowu to samo. Zawsze jest to samo. Nic się nie zmienia. Od tylu lat nic w moim życiu nie wydarzyło się ciekawego. Moje życie jest nudne i nie mogę je zmienić. Sam jestem jednym wielkim nudziarzem, wiem o tym i godzę się z tym jak z jakąś śmiertelną chorobą, na którą jeszcze nie wynaleziono lekarstwa, a ja nic sobie z tego nie robie. Od tak po prostu leże sobie. Budzik już dawno przestał dzwonić. Nie obchodziło mnie to. Nic to, miało to gdzieś.
Po głębszym namyśle, kiedy widmo snu już minęło, a pół sen rozpłynął się niczym mgła, zdecydowałem ze w końcu wstanę. Nie można przeginać przecież. Jest się odpowiedzialnym za pewne działania i czynności związane z własnym życiem.
Nie wiem, po co ja to robie, po raz wtóry zadawałem sobie te pytanie. Przecież nikt mnie nie zmusza do tego. Sam siebie pcham w czarną otchłań bez dna. Byłem jak w matni, wplątany w wir bezmyślnych i pozbawionych sensu wydarzeń.
Coś było nie tak ze mną, w końcu od ponad trzydziestu lat tak żyłem. Dokładniej od ponad trzydziestu trzech lat. Bo dokładnie tyle lat, chodzę, czy może raczej funkcjonuje na tym świecie, pozbawionym skrupułów, bez względnym i okrutnym. Jest ona naszą matką wyrodną, która porzuciła swoje dzieci na pastwę losu. Tak się właśnie czułem, gdy dochodziłem trzydziestu trzech lat. Miało to nadejść za parę dni. I tak nikt o tym, czyli o moich urodzinach nie będzie pamiętał. Jedynie może rodzice i paru kumpli z pracy, których tak naprawdę nie cierpię.
Co się z mną działo przez te wszystkie lata? Gdzie ja popełniłem błąd?Co się ze mną stało ze zaprzepaściłem najpiękniejsze lata mojego życia? Teraz będzie tylko jeszcze gorzej. Będę się coraz bardziej staczał, aż przepadną na wieki. Będę się robił coraz bardziej stary i zniedołężniały, tego nie da się oszukać, to jest pewne jak śmierć, a nawet gorzej jak nie śmierć, a życie długie i uciążliwe, jak koszmar jakiś. Teraz czekają mnie coraz częstsze choroby, tycie, wypadanie włosów, siwienie, zmarszczki i inne tego typu nieprzyjemnych spraw. O prostacie nie wspomnę.
Młodość minęła i się ulotniła jak gaz z kuchenki niedoszłego samobójcy. Za miast mnie otruć, przyprawiła mnie tylko o mdłości i wymioty. Co za los mój nieszczęsny.
Wszystko robiłem sam. Jadłem sam. Kąpałem się sam. Oglądałem telewizje sam. Muzyki słuchałem sam. Nawet sam kładłem się spać. Wszystko to dlatego bo byłem sam. Mieszkałem w pustym małym mieszkanku. Odpowiednie dla starego kawalera. Nie było mi potrzebne większe, a po co i tak bym się w nim tylko obijał. Nic w nim nie miałem, bo sam nie miałem nic. Taki był mój dylemat życiowy, że nie maiłem kompletnie nic. Nie mówię o rzeczach materialnych czy o pieniądzach, nie o tym, ale bardziej o rzeczach nie materialnych, a wręcz duchowych. Tych nie miałem wcale. Byłem biedny w swym posiadaniu wszystkiego. Wszystko nie znaczy nieskończenie. Mieć choćby jedno najmniejsze a dające szczęście, to jest coś niesączonego. Ja czegoś takiego nie posiadałem. Podobno nazywają to miłością.
Dla mnie to były bajki jedynie, legendy, mity czy inne dyrdymały. Nie zawracałem sobie tym głowy, wiedziałem, że coś takiego nie istnieje. Jakby istniało to na pewno i mnie by spotkało. Wychodziłem z wniosku ze istnieje tylko iluzja miłości. Wmawiają sobie ludzie, że się kochają, a tak naprawdę to jeden wielki pic i tyle w tym temacie.
Wyszedłem z mieszkania do pracy. I tak już byłem spóźniony, nie dbałem o to wcale, gdzieś miałem opinie ludzi i to, co powiedzą na mój temat. Zrobiłem to, co miałem zrobić. Umyłem twarz, ząbki i zjadłem pożywne śniadanie, niczym robot nakręcony machinalnie wypełniłem to, co mi zostało nakazane.
Drogę do pracy przebyłem autobusem miejskim, podróż mną wraz z innymi mi podobnymi, równie jak ja zblazowanymi, zmęczonymi życiem i tym, co ono daje. Nic tylko te same ulice, te same budynki, inni coraz to ludzie, ale tak samo smutni jak ja. Może mi się to wydawało, może to mój nastrój zepsuty tak oddziaływał na to jak postrzegałem swe otoczenie, tego już nie wiedziałem. Jechałem dalej. Aż dotarłem do swej roboty. Znów to samo. Odbić kartę, wejść do windy, pojechać do góry. Trzecie piętro biurowca. Ruszyłem niespiesznym krokiem, wręcz leniwym i powolnym. Pozdrawiałem wszystkim moich niby kolegów z pracy, byli oni dla mnie jak zgraj uczniów czekających tylko na mój najmniejszy błąd. Nienawidziłem ich skrycie, pewnie oni mnie też. Miałem ich za nic, za zwykłych dorobkiewiczów, którzy dla zysku są gotowi nawet własną matkę sprzedać.
Dochodziłem już do swojego boksu, gdy nagle ujrzał mnie mój szef. Spojrzał na mnie groźną miną, wręcz teatralną i sztuczną, postukał palcem w nadgarstek, w miejsce gdzie zawsze znajdował się jego złoty roleks.
W odpowiedzi wzruszyłem mu tylko ramionami, robiąc niewinną minę. Ruszyłem dalej do siebie, miałem gdzieś tego gnojka, który bez przerwy się wywyższał i upokarzał każdego za najmniejszy błąd. Był on ordynarny i tępy w pewien sposób, miał on tylko przed swymi oczami litery es przekreślone dwoma liniami. Kasa się tylko liczyła, nic ponadto. Nie był to jedyny przypadek w tym stadzie, było jemu podobnych tuzin, a nawet więcej.
Powolna egzystencja zaczyna mnie dobijać. Ślimaczym tempem czas mija, sekundy zdają się latami, minuty dekadami, a godziny mileniami. Modle się tylko, aby czas szybciej leciał i żebym wreszcie z pracy mógł wyjść. Ale dokąd mógłbym wyjść? Nigdzie przecież nie chodzę, nie udzielam się towarzysko, ani społecznie. Nie mam za dużo przyjaciół, a jak już jakiś mam to relacje między nami są dość napięte. W spiętej i dusznej atmosferze nikt ze mną dłużej nie wytrzymuje. Jestem skazany na bytność swoją samotną, w zgromadzeniu mędrców wydaje się głupcem wołającym o pomoc. Ileż może to jeszcze trwać? No ile? Niech mi ktoś powie, proszę.
W pół przysypiając, w pół pracując, po ośmiu godzinach ciężkiej i wytężonej pracy przy mym biurku wreszcie koniec. Do licha z tym, co nie skończyłem, zostawię to najwyżej na jutro, nie pali się przecież. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Nikomu się krzywdy z tego powodu nie stanie przecież.
Wyszedłem pospiesznie, unikając swego szefa i inny przełożonych, nie chciałem się znowu stać ofiarą ich irracjonalnej pychy i złości wywołanej przez nich samych. Sami najchętniej by obwiniali swych biednych i przepracowanych pracowników. Taki los prostego pracownika.
Wracałem do domu już nie autobusem, miałem dość tego całego ścisku, tłoku i ludzi. Wszędzie ich pełno, wszyscy za czymś gonią, ścigają się i rywalizują. Czasami człowiek ma dość tego całego szumu i najchętniej rzuciłby to wszystko i wyniósłby się w jakieś spokojniejsze miejsce, tam gdzie jest cisza i spokój. Tego w dużych miastach brakowało. Ciszy i spokoju. Towar niedoceniany obecnie, przez dzisiejszych ludzi, do których sam się zaliczam.
Mijałem ludzi spokojnym i powolnym krokiem, obserwując otaczającą mnie rzeczywistość, ludzi dookoła mnie, żywoty ludzi mi nieznajomych. W myślach swych wyobrażałem sobie ich życie, jak je prowadzą, co robią i takie tam. Wyobrażałem sobie także a nawet przede wszystkim to jak bym wyglądał, jak bym był nimi. Jak by moje życie wyglądał jakby się potoczyło inaczej? Pewnie miał bym piękny dom, dobrą prace, piękną żonę, gromadkę dzieci i wszystko inne to, co każdy zawsze sobie marzy. Wiedziałem, że to ułuda, utopia marzeń moich, niespełnionych, a tak skrycie pragnąłem tego właśnie by być, kim innym. Niestety jestem, kim jestem i musiałem się z tym pogodzić. Iść dalej i żyć swym marnym i bezsensownym życiem. Tylko czy tego chciałem? To było pytanie, na które szukałem odpowiedzi.
Nie chciałem tego, nie chciałem tak żyć. Pragnąłem zmian, ale czy stać mnie było na dokonanie czegoś spektakularnego i ważnego? Potrzebne były mi małe trzęsienie ziemi, aby mój świat wywrócił się do góry nogami. A niech tam rzucam robotę, zajmę się czymś innym, może nie jest za późno na ułożenie sobie życia od nowa. Zobaczymy.
Popadłem w takie podniecenie i wielki entuzjazm, że pragnąłem dokonać owych zmian jak najszybciej, przez to nie zobaczyłem pędzącego samochodu w moją stronę jak przebiegałem przez ulice. Nie dostrzegłem ze mam na pasach czerwone światło. Niczego nie dostrzegałem. W oczach swych widziałem tylko wizje mego nowego życia, które się nie miało dokonać.
Uderzył we mnie samochód. Maska się wgniotła od uderzenia w moje ciężkie ciało. Ja poleciałem gdzieś dalej, niosąc me bezwładne ciało na drugą stronę skrzyżowania. Przyjechała karetka, wokół uzbierała się grupka gapiów. Nie było już dla mnie ratunku. Ani na zmianę mego życia, ani na ratunek mego skromnego żywota. Może to i dobrze, że się tak stało? Po co się miałbym dłużej męczyć? Tak będzie lepiej.
Kolejny dzień
a ja nic sobie z tego nie robie. Od tak po prostu leże sobie. - autorze? Co to ma być?
Nic to, miało to gdzieś. - "miałem " chyba?
Nie wiem, po co ja to robie, po raz wtóry zadawałem sobie te pytanie. robie? te pytanie? Wymiękam w tej części monologu...
Posłużę się cytatem z mojego ulubionego filmu: "Panie Kolasa?<TommuJK> Czy to jest świadoma prowokacja?!"
Trzej muszkieterowie
Wojna i pokój
Im Westen nichts Neues
Kolejny dzień
To są tytuły, a tytułów nie koxzy się kropką. Nadal w tytule twojego opowiadania, Drogi Autorze, jest błąd. Były dwa, został jeden.
Pozdrowienia.
Jeżu dubeltowo kolczasty, toż to nie daje się czytać, bo i nudne jak flaki z olejem, i bykami upstrzone jak portret Najjaśniejszego Pana...
Tekst nudny, o niczym, brak fantastyki, mnóstwo błędów.
Ja się zatrzymałem na pędzącej z prędkością światła gwieździe.... urzekł mnie ów pomysł ;-)