- Opowiadanie: Arkadiusz Fordoński - Las Jeftarów (rozdział I)

Las Jeftarów (rozdział I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Las Jeftarów (rozdział I)

Kanigor i Holdryk kolejny wieczór spędzali w szynku. Lokal był przepełniony i panował w nim straszny zaduch.

– Jak dla mnie to moglibyśmy już wracać do księstwa. Nuży mnie nieco to włóczenie się po knajpach w Kilimadze. To śmieszne, ale chyba sama wyprawa trwała krócej niż przygotowania do niej i późniejszy odpoczynek. – mówił sięgając raz po raz po kufel Kanigor. – U nas wojuje się z niejaką niepewnością. Tutaj jest to wręcz nudne. Nie mogę dojść po co mobilizować trzystutysięczną własną armię i jeszcze ściągać posiłki od wasali w sytuacji, gdy gra toczy się z księstwem, które nie potrafi wystawić trzydziestu tysięcy pospolitego ruszenia.

– Może i koszty są nieco nadmierne, ale z drugiej strony przy takiej różnicy potencjału można zwyciężać, nie tracąc sił potrzebnych na przyszłość. – kontrował młodszy kolega. – Dajmy na to, że cesarz zebrałby sześćdziesiąt tysięcy wojów, a potem ruszył na zachód. Przecież Gimanowie zamknęliby się za murami swych miast i jedynym rozwiązaniem byłyby przewlekłe oblężenia, albo szturmy, w których zginęłoby tysiące naszych. Nie mówiąc już o tym, że na zajętych terenach nie pozostałby kamień na kamieniu. Jak dla mnie taka polityka niewspółmiernej siły często jest najlepsza. Dobrze zastraszony przeciwnik jest często nie bardziej groźny niż martwy. Co więcej, o martwego dużo szybciej ktoś się upomni.

– Może i masz rację, ale tak czy inaczej mamy jeszcze masę wolnego czasu, z którym nie ma co zrobić. Ta nagroda od księcia, nie jest specjalnym błogosławieństwem.

– Tu się zgadzam. Też wolałbym zająć się czymś pożytecznym, ale skoro nie mają dla nas pracy, to nie widzę powodu, by dziwić się, że nie chcą na nas łożyć pełnego żołdu. Oni mają swe racje, a my swoje. Tak czy inaczej, mamy w miarę przyzwoite utrzymanie i dobrze byłoby wymyślić coś, by spędzić ten czas nieco ciekawiej niż na piciu piwa.

– Pewnie tak, choć akurat piwo jest najprzyjemniejszym elementem naszego położenia… no może wespół z winem.

– Piwo możemy pić przy okazji, ale przydałoby się coś na czym można by się skupić. Może jakaś podróż… albo? Sam nie wiem… W sumie i tak ciągle gdzieś się włóczymy. Raz trzeba gonić pod granicę z Galufami, innym razem znów Kannarakowie coś wyprawiają… szkoda gadać !

– Wiesz co!? Ta podróż to nie taki zły pomysł. – odezwał się nieco ożywiony Kanigor. – Skoro już jesteśmy w Kilimadze, to mamy niezłą okazję, by odwiedzić miejsce, do którego na pewno nigdy nas nie poślą.

– Co masz na myśli?

– Słyszałeś o Puszczy Berskiej?

– Wiem, że jadąc tu, mijaliśmy ją od południa, gdyśmy tu jechali z księstwa, ale to w sumie nieco z drogi. Tak czy inaczej, czy jest tam coś ciekawego?

– Najciekawsze jest to, że nie bardzo wiadomo. Widzisz, to jest teren w samym sercu imperium, ale tak naprawdę nikt go nie zna.

– Nie bardzo rozumiem…

– Kiedyś pewien bardzo stary magnarski żołnierz opowiadał mi nieco o tej puszczy i o wyprawie, w jakiej w młodości uczestniczył. Kilka pokoleń temu, gdy Cesarstwo było tylko jednym z królestw północy, a nasi książęta byli władcami niemal równorzędnymi panom Kilimagi, na tronie zasiadł Dawilgan. Był bardzo młody i ambitny, toteż gdy uporał się z groźnymi sąsiadami z leżącego nieco na zachód stąd królestwa Garista, skierował swe wysiłki ku dokładnej eksploracji terenów kontrolowanych już przez jego przodków. Najpierw ściślej podporządkował górali spod granicy z Alerogami, a potem postanowił zbadać Puszczę Berską. Od dawna krążyły o niej legendy. Mówiono, że królują tam demony, że nikt, kto się tam zapuści nie wyjdzie żywy. Faktem było, że zarówno miejscowi, jak i wędrujący przez te tereny kupcy, unikali zapuszczania się głębiej w las i że niejednokrotnie rozlegała się wieść, że ktoś, kto odważył się tam powędrować, zaginął bez wieści. Dawilgan posłał tam więc swego najlepszego dowódcę Ergola z kilkoma tysiącami konnych. Był wśród nich ten Magnar , o którym wspominałem. Ergol najpierw wyekspediował do puszczy nieduży podjazd, ale nikt z niego nie wrócił. Zaniepokojony wysłał kolejnych zwiadowców, lecz i oni zniknęli bez śladu. Nie miał żadnych konkretnych informacji, a żołnierzy w coraz większe przerażenie wprowadzało nie tylko zniknięcie podjazdów, ale także to, co słyszeli od miejscowych. Nie mógł dalej zwlekać, bo coraz bliższe wydawało się widmo masowych dezercji. Nakazał wymarsz całej swej armii. Codziennie odsyłał ku stolicy kilkunastoosobowe oddziały z informacjami o dotychczasowym przebiegu podróży, ale początkowo nie bardzo było o czym pisać. Przez kilka dni wojownicy dostrzegali jedynie gęsty las i zwierzęta. Po czterech dniach w jednym z odesłanych oddziałów znalazł się także Magnar, który o wszystkim mi opowiadał. Potem do stolicy dotarł już tylko jedna grupka, a o pozostałych wojownikach słuch zaginął. Podobno nim urwał się kontakt z oddziałem Ergola, żołnierze natrafili na ciągnący się na dużym obszarze rząd potężnych głazów. Ten ostatni z oddziałów jeszcze go przekroczył, ale nikomu kto zabrnął dalej, nie odnaleziono. Nie szukano zresztą. Nie można było znaleźć wojów skłonnych, by wziąć udział w takim przedsięwzięciu.

– Niezwykła historia. Nie mogę uwierzyć, że dotąd do mnie nie dotarła!

– Cesarstwo jest wielkim krajem. W każdym jego regionie ludzie znają szereg niezwykłych opowieści. Ta nie jest może tak bardzo znana, bo wiąże się z pamięcią klęski, a wielkie potęgi wolą nie pamiętać o chwilach swych słabości.

– No tak…

– To jak, ruszymy tam?

– To może być niebezpieczne.

– Zapewne.

– I nie mamy nawet pewności, czego się spodziewać.

– Dokładnie…

– Co ja ci mam odpowiedzieć?

– To twój wybór. Jeśli nie będziesz chciał nie pojedziemy.

Na chwilę zapadła cisza, a potem Holdryk z właściwym sobie spokojem rzekł:

– Szczerze mówiąc, to zawsze takie wyprawy przyprawiały mnie o dreszcze. Jedźmy więc.

– Haha! To mi się podoba! Zamówię wino. Musimy to dokładnie omówić.

– Ja jestem chętny. Czasu mam sporo.

Radzili nad przez szczegółami podróży dostatecznie długo, by opróżnić cztery butelki mocnego mezelońskiego winiacza. Głowy mieli mocne, ale i tak trunku było dość dużo, by nie udało im się wstać tak szybko, jak planowali. Gdy już zwlekli się z łóżek było południe, a nim zaspokoili pragnienie i uśmierzyli ból rozsadzający ich głowy, słońce zaczęło chować się za wieżami co wyższych świątyń stolicy.

– Chyba dziś już nie ma sensu siodłać i wyprowadzać koni. Przed zamknięciem bram nawet nie wyjedziemy z miasta. – Zauważył Kanigor.

-Pewnie masz rację. W ogóle to mam propozycję: dziś już nie przesiadujmy tyle w szynku. Skoczmy na coś ciepłego i wracajmy do pokoju. Skoro planujemy jutro wreszcie wyjechać w tę podróż, to wolałbym jechać bez kaca.

– Ja też. Chodźmy więc.

Tym razem rzeczywiście się im to udało. Następnego dnia dosiadali już swych gwardyjskich wierzchowców i śmiało podążali na wschód. Droga była przyjemna. Letnie słońce grzało, a po bitej drodze sunęły setki zaprzęgów podążających ze stolicy lub oddalających się od niej w kierunku najdalszych krańców imperium. Mijali nie tylko rodowitych mieszkańców Cesarstwa – ludzi nizin, ale także mieszkających w górach na północy krępych i niezwykle silnych Lesarów , mądrych i dystyngowanych Magnarów, nieokrzesanych, lecz odważnych Galufów, czarnoskórych wędrowców – Kannaraków i wreszcie trudniących się zazwyczaj handlem, sprytnych Kironów. Różne rasy, kolory skóry, języki, obyczaje i wierzenia – wszystko to mieszało się w Kilimadze jak w tyglu. Stolica imperium była światem zamkniętym na małym obszarze. Przyciągała i fascynowała. Budziła lęk poselstw zwaśnionych państw i nadzieję u szukających w niej szansy na lepsze życie mieszkańców co uboższych regionów państwa. Było to widać już na ulicach miasta, a na traktach do niego prowadzących wręcz uderzało.

– Zastanawiałeś się kiedyś, ilu mieszkańców ma stolica Kanigorze? – zapytał młodszy z gwardzistów oglądając się ku miastu.

– Kiedyś pytałem o to jednego z wojowników garnizonu. Powiedział, że ponoć ponad milion, ale to chyba szybko się zmienia. Mówią, że władze chcą wyburzyć mury miejskie, bo napływ nowej ludności jest tak znaczny, że na obecnym obszarze miastu grozi przeludnienie.

– Budowa nowych umocnień będzie pewnie strasznie dużo kosztować.

– To jest właśnie najciekawsze. Otóż oni wcale nie planują budować nowych murów. Cesarz jest przekonany, że miasto jest już tak bezpieczne, że nie potrzebuje żadnych fortyfikacji. Ktoś mi nawet mówił, że na dworze większego niebezpieczeństwa upatrują w niepokojach w mieście, niż w jakimkolwiek oblężeniu.

– Złe to obyczaje, gdy władze tak szybko wyzbywają się gwarancji, z tak wielkim trudem wywalczonego bezpieczeństwa.

– Mnie nie musisz przekonywać, ale mimo naszych przekonań, pewnie rzeczywiście dopną tego. Zresztą, my jesteśmy tylko żołnierzami, może nie dostrzegamy jak ten problem jest złożony.

– Może… Wolałbym, by mieli rację.

– Zmieniając temat. Spoglądam co pewien czas ku tym zaprzęgom, które mijamy i kilka razy mój wzrok padł na Galufki. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się zobaczyć taką, która była ładna?

– One z natury mi się nie podobają. Ta ich szara, szorstka skóra i atletyczna budowa zazwyczaj od razu powodują, że odwracam wzrok, ale były i pewne wyjątki. Parę razy widziałem Galufki z plemienia Alerogów, które wyglądały całkiem znośnie. Miały w sobie nieco tej kobiecej delikatności, a ich twarze miały całkiem harmonijne rysy.

Dyskutując tak oddalali się coraz bardziej od miasta. Blisko wieczora odnaleźli przy trakcie gospodę i zatrzymali się w niej na nocleg. Nieuprzejmy szynkarz podał im zamówioną pieczeń, a gdy już skończyli z łaską wskazał im miejsce do pokoju.

– Skąd tacy ludzie biorą się w tego rodzaju interesach?! – rzucił Kanigor zaraz po zamknięciu drzwi.

– Jak to skąd? Z braku konkurencji. Dobrze, że wziąłem ze sobą nieco wina z Kilimagi, bo po tej jego zakichanej pieczeni, wina z jego piwnicy nie tknąłbym nawet, gdyby mi za to kobiecymi wdziękami płacili.

Dalsza droga mijała im bez przygód, a kolejne noclegi mieli okazję spędzać w miejscach przyjemniejszych niż pierwszy po wyjeździe ze stolicy. Czwartego dnia od początku podróży znaleźli się na pograniczu puszczy.

– Krekwag ! Kawał lasu! To jak, wędrujemy dalej, czy najpierw rozejrzymy się po okolicy i popytamy, co miejscowi o tej puszczy wiedzą? – Zapytał Kanigor.

– Sam mówiłeś, że ten las obrósł legendą. I tak się niczego wiarygodnego nie dowiemy.

– No to jedziemy. Na razie zarośla nie są zbyt gęste. Jeśli będziemy się kierować na wschód, nieco zbaczając przy tym na północ dotrzemy do serca puszczy.

Do wieczora podróżowali bez przygód. Nie napotkali żadnych większych zwierząt, ani jakiegokolwiek człowieka i właśnie to napawało ich największym niepokojem.

– Jeśli nawet w tych opowieściach nie ma nic z prawdy, to z pewnością mają choć tę moc, że ludzie kierując się nimi unikają tego lasu jak ognia.

– No tak Kanigorze, przynajmniej tę, ale wydaje mi się, że może być w nich coś więcej.

– Zobaczymy. Póki co, możemy się przynajmniej przejechać po dziewiczej puszczy. Przecież od pewnego czasu nawet śladu bytności ludzi nie widzieliśmy.

– Rzeczywiście. Hm… nawet u nas w księstwie na pograniczu trudno odnaleźć takie miejsca. Chyba już czas rozłożyć obóz. Niedługo przyjdzie zmrok, a ta polana wygląda przyjemnie. Może być tak, że ja poszukam chrustu, a ty przypilnujesz i nakarmisz konie.

– Dobrze.

Holdryk wrócił bardzo szybko obładowany drewnem i bardzo radosny.

– Co cię tak cieszy? – zapytał go kolega.

– Znalazłem opodal strumień. Woda jest świetna. Szkoda tylko, że jest tak płytki, bo z przyjemnością bym popływał.

– A w jakim kierunku płynie?

– Na tym odcinku, który widziałem, w tym samym, w jakim my zmierzamy.

– No to może jutro pojedziemy wzdłuż jego brzegu. O ile nie będzie gdzieś zbaczał, to będziemy mieli niezły punkt orientacyjny.

– Świetna myśl! W takim razie rano nas tam zaprowadzę. Tak sobie teraz myślę, że trochę bieda z tym jedzeniem, które ze sobą zabraliśmy. Ile można jeść wędzone i suchary. Dobrze byłoby coś upolować. Łuki są, może powinniśmy lepiej się rozglądać.

– Pewnie, ale póki co musimy zadowolić się tym co mamy.

– No nic. Idę po jeszcze trochę drewna.

W puszczy robiło się coraz ciemniej, ale Holdrykowi udawało się uniknąć wywrotki na jednym z zalegających na ziemi konarów. Nie oddalił się od polany nawet na dwieście kroków, a już uzbierał dość drewna, by wracać z nim na miejsce. Zawrócił więc i nagle stanął jak wryty. Drogę zastąpił mu rosły samiec kirgeny. Zwierzę zdawało się szykować do skoku, więc nie zwlekając odrzucił drwa i sięgnął po przytroczony do boku gwardyjski miecz.

– Polowania mi się zachciało… – mruknął pod nosem i nastawił ostrze ku bestii.

Przez chwilę stali wyczekując, a potem kirigena uskoczyła w bok i szybko zniknęła w zaroślach. Holdryk jakiś czas jeszcze rozglądał się dokoła, a gdy już nabrał przekonania, że zwierzę zrezygnowało z ataku, nazbierał tyle drewna, ile mógł zmieścić pod pachą i nadal trzymając w prawej dłoni miecz, nerwowo pomaszerował ku polanie.

– Byś widział co mnie spotkało?!

– Wyglądasz jakbyś spotkał ducha.

– Chyba gorzej. Duch, nie mógłby mnie zjeść. Widziałem kirigenę. Szczęście, że się akurat obróciłem, bo przyczaiła się na mnie i pewnie chwilę później, by się na mnie rzuciła.

– Krekwag! W nocy ktoś z nas będzie musiał stale wartować. Poza tym powinniśmy jeszcze donieść drewna. To ognisko powinno być na tyle solidne, żeby już z daleka je było widać. Kirgeny boją się ognia.

– Weźmy więc konie ze sobą i chodźmy do lasu po drewno. Widziałem kilka solidniejszych gałęzi na ziemi. Z pomocą koni damy je radę tu dowlec.

Po chwili znaleźli się w lesie. Robiło się już zupełnie ciemno, przez co kolegów dopadał coraz większy lęk. W tych warunkach trudno było dostatecznie szybko dostrzec niebezpieczeństwo, a niespokojne zachowanie koni pozwalało sądzić, że coś może zdarzyć się w każdej chwili. Raz po raz rozglądając się dokoła wojownicy umocowali między końmi solidny konar i zaczęli zawracać. Nie przeszli jednak nawet dziesięciu kroków, a jeszcze większym strachem zdjął ich przeraźliwy ryk dobiegający z pobliskich zarośli.

– Karhige ! – zaklął szpetnie Holdryk.

– Chodźmy szybciej. – odpowiedział na to Kanigor, pociągając przy tym energicznie uzdę swego rumaka.

Zaraz potem rozległ się kolejny ryk, a konie zaczęły się wyrywać. Wojownicy opanowali ich lęk, ale sami z trudem kontrolowali własny. Wiedzieli, jak niebezpiecznym drapieżnikiem potrafi być „kolczasty demon” i starali się, by nie dać się mu zaskoczyć. Holdryk w tym celu sięgnął po łuk i strzelił w kierunku, z którego nadbiegały dźwięki. Nie trafił, ale spłoszył zwierzę, bo po charakterystycznym odgłosie wbijanego w drewno grotu, usłyszał, jak coś oddala się tratując stojące na drodze krzewy. Jeszcze bardziej pogonił konie i po chwili ponownie znaleźli się na polanie.

– Rozpalmy to ognisko. Reszty drewna poszukamy, gdy będziemy mieć w ręce jakąś płonącą szczapę. – zaproponował Holdryk.

– Dobra. Już szukam łuczywa.

Po chwili rozniecili ogień i korzystając ze wspomnianych przez Holdryka płonących szczap, zabrali się do znoszenia kolejnych porcji drewna. Robili to na zmianę, tak by za każdym razem ktoś pozostał przy koniach. Gdy wreszcie uzbierali dość materiału, by palić nim do rana, usiedli przy ognisku i zabrali się do kolacji, a kiedy już nieco się posilili, Holdryk otworzył butelkę wina i popijając co pewien czas, zaczęli dyskutować.

– Nie znoszę takich sytuacji. Na wojnie wiem, w co uderzyć, czego się spodziewać po rywalu, a tutaj nie dość, że nie mam pojęcia, co przyjdzie temu bydlęciu do głowy, to jeszcze mam problem z tym, że pewnie prędzej trafiłbym w któryś z jego kolców, a nie w gołą skórę. – narzekał młodszy z gwardzistów.

– Celuj w oczy, to zawsze wrażliwy punkt, a u niego jest to o tyle łatwe, że przy trzech parach, któreś można sobie wybrać. – Zażartował w odpowiedzi Kanigor.

– No tak, to jest jakiś plus. Tak przy okazji, czy wiesz, że one mają całkiem smaczne mięso?

– Tak, kiedyś nawet byłem w gospodzie, w której je serwowali. Spójrzmy na to z lepszej strony. Chciałeś sobie coś upolować, to teraz masz okazję. Przecież na takim samcu jest niewiele mniej mięsa niż na koniu. Mielibyśmy niezłą ucztę.

– Byle nie było odwrotnie. – odrzekł Holdryk z przekąsem. – Nie żałujesz, że się tu wybraliśmy?

– Nie. W sumie to robi się ciekawie. Nie sądzę, że jeśli ta historia o armii, która tu zginęła, jest prawdziwa, wszystkich wyjadły drapieżniki, ale jeśli jest ich tu sporo, to tłumaczyłoby to zniknięcia miejscowych. Chciałbym wyjaśnić tę sprawę.

– Mnie też by to interesowało. No nic, noc już niezbyt młoda. Idź spać. Ja wezmę wartę, później się zmienimy.

Kanigor w odpowiedzi skinął na znak aprobaty, zawinął się w swój płaszcz i położył na ziemi. Nie trzeba było długo czekać, a w powietrzu zaczął się roznosić dźwięk jego beztroskiego chrapania.

– Jak będzie tak chrapał, to żadne zwierze się tu nie zbliży. – Powiedział do siebie po cichu rozweselony tą sytuacją Holdryk.

Po pewnym czasie znów dało się słyszeć ryk kirgeny. Następnie dźwięk dobiegł z innego kierunku, z punktu znajdującego się znacznie bliżej, ale nim gwardzista wreszcie postanowił zbudzić swego kolegę, hałasy zamarły i zrobiło się zupełnie spokojnie.

– Nie mogłem uwierzyć, że śpisz mimo tego ryczenia w krzakach. – rzekł Holdryk, gdy Kanigor jeszcze przecierał zaspane oczy.

– Znów się odezwała?

– Tak i to chyba nie jedna.

– Widać zmęczenie robi swoje. Nic nie słyszałem. Kładź się już. Mam nadzieję, że i tobie uda się nico odpocząć.

Również Holdryk zasnął bardzo szybko. Do rana nie działo się nic niepokojącego. Najwyraźniej drapieżniki znudziły się wyczekiwaniem na chronionych przez bliskość płomieni wędrowców i ruszyły w poszukiwaniu łatwiejszego łupu.

Ranek przywitał wojowników deszczem. Nie zwlekając dosiedli koni i ruszyli w kierunku strumienia, a następnie jego brzegiem powędrowali w głąb lasu. W miarę upływu kolejnych fragmentów drogi opady narastały.

– No to sobie wypoczynek zafundowaliśmy… – wymamrotał pod nosem Kanigor.

– I tak dobrze, że jest już jasno. Teraz żadne bydlę nie będzie nas już chyba nękać.

– Ta jasność też jest względna. Przez te chmury za wiele promieni się nie przebija. No ale z tymi zwierzakami to zapewne racja. Jeślibym był taką kirgeną, to najchętniej przez cały dzień nie wychodziłbym ze swojej jamy.

Chmury rozpierzchły się po południu, a niedługo potem wojownicy wyjechali na obszerną polanę. Gdy tylko nieco się rozejrzeli, dostrzegli, że na przeciwległym skraju lasu, wypasa się stadko helinar – szarych, żywiących się trawą i niektórymi ziołami, rosłych gryzoni.

Kanigor spojrzał na Holdryka i mrugnął okiem, a ten w odpowiedzi uśmiechnął się. Po chwili obaj skradali się z łukami w dłoni, ku wciąż nieświadomym niebezpieczeństwa zwierzętom. Szli po łuku brzegiem polany, co chwilę kryjąc się za jakimś z drzew. W pewnym momencie jedna z samic podniosła się na tylne nogi i zaczęła się nerwowo rozglądać. Wiatr zmienił kierunek, a przygnany przez niego zapach wzbudził najwyraźniej niepokój zwierzęcia. Nie było już czasu. Dało się słyszeć brzęknięcie dwóch cięciw, a potem dwie strzały pomknęły ku ofierze. Zwierzęta popędziły w zarośla, ale ostrożna samica już nie mogła. Jedna ze strzał chybiła, lecz druga dosięgnęła jej karku.

– To będzie coś solidnego na obiad! – zawołał zadowolony Holdryk.

– Gratuluję strzału. – rzekł po chwili Kanigor. W zwierzęciu tkwiła charakterystyczna, bo mająca czerwone piórka, strzała z kołczanu Holdryka.

– Dzięki. Wiesz, myślę, że na dziś starczy tej wędrówki. Polana wygląda przyjaźnie, a przyrządzenie tego zwierzaka zajmie sporo czasu, więc chyba nie opłaci się nam znów wsiadać w siodło i szukać gdzieś po lesie miejsca na nocleg.

– Czemu nie.

Zaraz potem Holdryk zarzucił zwierzę na plecy i zabrał się do rozwieszania go na drzewie, by odpowiednio je sprawić, a Kanigor poszedł po konie. Czas do zmierzchu upłynął im na wyszukiwaniu co bardziej suchych kawałków drewna, przygotowaniu posiłku i biesiadzie.

Dwa kolejne dni były spokojne, wręcz nudne. Gwardziści czuli jednak rosnące napięcie, gdyż według opowieści przekazanej swego czasu Kanigorowi przez magnarskiego wojownika, niedługo mieli dotrzeć do zwiastującego niebezpieczeństwo kręgu głazów. Następnego dnia rankiem rzeczywiście go zobaczyli. Ani Holdryk ani Kanigor, nie przypuszczali, że widok ten przyprawi ich o takie zakłopotanie.

 

Koniec

Komentarze

Cóż.... dwie uwagi.

1. Idź, drogi Autorze w las, konia se możesz darować - ale znajdź taki las, co choć troszkę będzie przypominał "dziewiczą puszczę". Jak już tam  będziesz.... zauważysz, że to, co dziewicze, to diablo nieprzyjazny ekosystem po którym poruszanie się nie zachęca do konnej przejażdżki dwójki jegomościów. Jeśli coś jest dziewicze - połyka wędrowca w całości, razem z koniem, uprzężą, butelką winiaka, mieczem, łukiem i balistą, jeśli takowa w plecaku wędrowca jest! ;-)

2. Dla mnie za wolno. A za wolno znaczy - bez emocji. Nie ma tu nic, co przykułoby moją uwagę, porwało mnie. A jakaś tam tajemnica głazów - to niestety za mało. Chcesz, drogi Autorze, by czytelnik usnął, nim doczeka się owych głazów i tajemnic z nimi związanych? 

 Daję 3 i mam nadzieję, że odsłona druga będzie lepsiejsza ;-)

Co do puszczy, wiele zależy od drzewostanu - np. wśród grabów nawet jeśli nikt się wśród nie będzie pojawiał i tak nie wyrosną krzaki. Ale uwagę kupuję, a ten dodatek o baliście nawet mi się spodobał.

Racja - też się potem zastanawiałem nad pierwotnymi puszczami typu różnego, ale.... w tym przypadku, mniemam, nie o grabową macierz chodzi ;-)

Nowa Fantastyka