
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Prawdziwym szaleństwem jest chowanie ludzi w ziemi pełnej zgnilizny i robaków, ale matka ziemia potrafiła ukryć przed ludzkim okiem widok rozkładu, który nadgryza ludzkie ciało i życia, które w nim tętni pulsującym smrodem i aktywnością setek tysięcy stworzeń. Katakumby, kiedyś zbudowane przez człowieka, a teraz przez niego porzucone, nie były tak litościwe. To było kłębowisko życia karmiącego się ciałem, powłoką ludzkiej duszy, ograniczonego jedynie drewnianą ramą, do której przybito płaską pokrywę. Jakże człowiek może się czuć, gdy oczy wypływają żółtym gnojem, a usta rozwierają się zgubiwszy gdzieś czarny język. Brzuch puchnie rozsadzany gazami zgnilizny i drga w rytmie wygryzanych w nim ścieżek, a trumny zapadają się rezygnując ze swoich zbyt skromnych ram i zdobiąc wykwitami ludzkich łachmanów swoje otoczenie. Łatwo można ludzki wzrok zmylić i wziąć za ubranie kawałek skóry, kołtun włosów za futro jakiegoś zwierza, a żywego męczennika za trupa.
Korytarz był długi i szeroki. Wydrążony został przez przeszłe pokolenia, które chciały skryć swoją śmiertelność pod ziemią. Teraz już niczego on nie ukrywał, a ludzie nie chcieli tu przychodzić. Obawiali się robactwa wychodzącego ze szczerzących zęby czaszek. Bali się tych żeber oddychających chociaż martwych, oraz śmierci, która mogła się tutaj gdzieś przyczaić. Gdy zauważono, że nie uda ukryć się tej pośmiertnej ohydy zaczęto palić trupy, a później chować je tak jak za zamierzchłych czasów ery przedindustrialnej.
– Ja już nie mogę – szepnął Senfil. Wielomiesięczne uwięzienie nie osłabiło w nim poczucia estetyki, a to, co teraz widział wywoływało w nim głębokie obrzydzenie. – Czy nie ma innej drogi? Czy musimy się przeciskać między tymi rozsypującymi się trumnami?
Kiedyś skrzynie stały jedna na drugiej tworząc trumienne ściany korytarza. Teraz drewnianych skrzynek, protez nieśmiertelności człowieka zabrakło, ale ciała nadal leżały zgodnym szeregiem na sobie jakby bojąc się zgubić własną godność, a przecież były już tylko zwyczajnym lepiszczem, żyzną ziemią, w której z lubością tętniło miejscowa biocenoza. Jakież to było żywotne! Ruszały się ściany. Drgały łachmany. Podłoga także nie była martwa.
– Nie ma innego wyjścia. Chyba że chcesz wytłumaczyć Trybunałowi Rewolucyjnemu, dlaczego spacerowałeś po mieście, skoro kotom nie wolno chodzić po nim – młodzian nieznanej płci wyglądał na zadowolonego. Droga przez katakumby nie wywołała w nim obrzydzenia. Ze smakiem przeżuwał dolną wargę. – Twoja połowica nie narzeka. Jest bardziej odważna. Chociaż za to małomówna.
– Raczej zbyt przerażona i otępiała, aby okazać, że się boi.
– Nie jestem wcale otępiała! – parsknęła oburzona kocica. – Ja nie boję się robaków, które żrą naszych pasterzy.
– Może czerwie są większymi bogami od tych naszych martwych Pasterzy? – retorycznie spytał Senfil.
– Bluźnisz! Zawsze kochałam moich Stworzycieli. Zawsze słuchałam i ceniłam ich za mądrość i wiedzę, którą sobą reprezentowali.
– A więc w tym rzecz – młodzian wybuchnął śmiechem. – Jesteście parą, zasranych, wierzących kotów. Kiedyś było takich więcej, ale gdy inne koty zmądrzały to zapomniały o Bogu.
– A wy zapomnieliście o swoim. To nie mądrość, ale głupota – zauważył Senfil.
– Powiedz to swoim ziomkom, a bardzo szybko wyślą cię na tamten świat – młodzian o nieznanej płci się zamyślił. – Zrób tak jak ja. Nie myśl tyle o Bogu.
– Brak wiary u rewolucjonisty to rzecz dziwna.
– Nie wracajmy do tego. To rzecz formy. Najważniejsza jest sama rewolucja.
– Rewolucja z dziurą zamiast ideologii jest jedynie farsą rewolucji. W co ty wierzysz?
– Jedynie w ludzkie ciało. Tu skrywa się duch człowieka chociaż i ono ma swoje wady. Wiesz nigdy tego nie zrobiłem z kotem. Nie było okazji. Koty zawsze są takie tajemnicze i skryte.
– Wystarczyło odwiedzić podmiejski burdel –-parsknęła Filona.
– Nie kpij, kotko! Nie rozumiesz co to jest miłość! Nikt mnie nie kocha. Nikt – zdenerwował się młodzian.
– Nie znalazłeś miłości, bo nie wierzysz w Boga.
– Nie wierzę w Boga, bo dał mi ułomne ciało.
– Wyglądasz normalnie – odparła Filona.
– Tak, masz rację, ale tylko dlatego, że staram się golić jak najczęściej. Zgubić każdy przeklęty włosek. Wypycham piersi i maluję sobie usta, ale brakuje mi normalnej miłości i dlatego w nic nie wierzę poza mocą ludzkiego ciała.
– Które jest ułomne – zauważył Senfil.
– Tak, ale może wznieść się na niebotyczne wyżyny.
– My, też jesteśmy ułomni – Senfil skrzywił, gdyż śmierdziało coraz mocniej. – Potrafiliście stworzyć nas jedynie na swoje podobieństwo i praktycznie nie jesteśmy lepsi od was.
– Dlaczego niewolnik ma być lepszy od swojego pana? Porozmawiajcie lepiej z tym prorokiem, który mieszka w tej trupiarni. Będzie nam służyć za przewodnika.
– Kto to jest?
– Czeka, aż któryś trup zmartwychwstanie i ogłosi się Synem Bożym. Zwykły świrus. Może zresztą on właśnie ma rację – młodzian kpiąco się uśmiechnął – Zresztą jesteśmy już na miejscu.
Kloaka, czy jest lepiej pasujące słowo do tego miejsca? To było legowisko przewodnika. Stąd rozchodziły się cztery korytarze prowadzące w różne strony świata. Staruszek żwawo powstał z ziemi, na której był rozłożony krzyżem i podbiegł do nich. Był strasznie brudny. Jego czarne od brudu włosy sięgały swoim kołtunem prawie do pasa. Twarz jednak miał nagą, pozbawioną wszelkiego zarostu, poznaczoną różnymi wypryskami i wrzodami. Niektóre z nich powstały całkiem niedawno. Za szatę służył mu worek.
– Kto? – na widok młodzieńca nieznanej płci zachichotał. – Witam chłopca lub panienkę, czy czymkolwiek ty jesteś.
W świetle latarek twarz młodzieńca jakby lekko poczerwieniała.
– Przyprowadziłem ci gości, przewodniku.
– Gości? Chyba nie mówisz o tych maskotkach, które stoją za tobą? Zazwyczaj nie goszczę tu zwierząt z wyjątkiem tych milusińskich – podniósł jakiegoś robaka, który śmiał się wspiąć na jego pokutniczy worek i zjadł go.
– Witaj przewodniku – powiedziała cichym głosem Filona – My nie jesteśmy zwierzętami, lecz rozumnymi kotami.
– Rozumnymi, a czymże jest rozum? – starzec ponownie zachichotał. – Wiesz, ja mam duszę, a ty jej nie posiadasz. Po śmierci obrócisz się jedynie w proch.
– Tak, jak ci, co tutaj spoczywają.
– Oni byli ludźmi. Teraz są w niebie lub w piekle. Widzisz? – krzywo się uśmiechnął. – Każdy z tych korytarzy jest zapchany przez gnijące ciała i żadne z nich nie chce zmartwychwstać. Nie ma tu Namaszczonego, Króla Narodu Wybranego.
– Przewodniku. Czy możesz nas stąd wyprowadzić? – spytał Senfil się krzywiąc. Odór bijący od przewodnika był nie do zniesienia.
– Śmierdzi, co? Ja tego smrodu już nie czuję. W końcu przyjdzie Odkupiciel… Jak się zwiesz?
– Senfil.
– Za moich czasów zwałbyś się Miau-Miau. Jesteś kotem? Zresztą nie wiem. Niektóre z was są takie małe i miauczą, a wy nie miauczycie.
– Jestem rozumnym kotem.
– A masz duszę?
– Wierzę w to, że ją mam.
– Herezja – mruknął starzec – Za dawnych, dobrych czasów za herezję palono na stosie. Wiedziałeś o tym?
– W zamku mojej pani jest wiele książek. Czytałem trochę ludzkiej historii. Wtedy nie było takich kotów jak my. Nie możesz nas starcze osądzać według miary wziętej z tamtych dawnych czasów.
– Miary się nie zmieniają – prychnął starzec. – Wiara pozostaje wiarą.
– Przewodniku, czy mógłbyś nas ugościć? – słowa z trudem przechodziły przez gardło młodzieńca, który wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
– Oh, ty moja kobietko! – starzec ponownie zachichotał. – Czy mnie muszą zawsze odwiedzać potwory? Pamiętam, ktoś mi opowiadał, kiedy akuszerka wyciągnęła go z brzucha na mus i myślała, że to chłopak, ale przypadkiem poślizgnął jej się palec i odkryła dziurkę niejasnego pochodzenia. Od tego czasu nikt nie wie czy to chłopak, czy dziewczyna. Nie, Stefanio?
Młodzieniec rzucił się na starca, obalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami.
– Stefan jasne, nie Stefanio!
– Przestań, chłopcze! Wycharczał starzec. – Bo was nie przeprowadzę!
– Pierdolony czubek. Zwykły, świrnięty czubek! – Młodzieniec, a raczej Stefan, czy też Stefania puścił przewodnika i wybuchnął cichym płaczem.
– Zawsze odwiedzają mnie potwory – powtórzył starzec wycierając ściekającą mu z nosa krew – Proszę za mną. Piękny kącik, no nie? – wskazał za siebie. Materac, krzesło, stół. Trzy krzesła dla interesantów, a na stole cztery miski. – Spodziewałem się was. Dostałem pocztę od komendanta. To strasznie dużo kosztuje, takie częstowanie gości jadłem, ale nie będę wam żałował.
Usiedli zatem przy stole. Stefan nadal cicho łkał. To, co znajdowało się w stojących na stole miskach nie mogło być jedzeniem. Była to mieszanina potrzaskanych skrzydeł, kokonów i odwłoków polana zawiesistym sosem, który wcześniej musiał zostać wyduszony ze środka tych potrzaskanych poczwarek. Zwykły pulpet z cmentarnego robactwa.
– Co to jest? – spytała zaszokowana Filona.
– To moje śniadanie, obiad i kolacja. Nikt tu nie karmi biednego staruszka więc sam siebie muszę karmić.
– Jak można coś takiego jeść? – spytał zaskoczony tym, co zobaczył Senfil.
Starzec tylko się do niego uśmiechnął i zaczął jeść. Wydawał przy tym dziwne, mlaszczące odgłosy. Wyglądało na to, że mu nawet ten posiłek smakuje, gdyż z zadziwiającą szybkością opróżniał swoją miskę. Na jego brodzie zaznaczyły się lśniącą smugą resztki jedzenia, a w jego oczach błyszczała radość, jakby się cieszył z gastrycznego cierpienia gości. Dziwna postawa jak na pustelnika, który powinien się raczej użalać nad cierpieniem innych.
– Kiedy wyruszamy? – spytał Senfil.
– Jak skończę jeść i opowiem wam o prawdziwej wierze. Widzę, że Stefania już nie płacze – starzec się uśmiechnął. – Coś bladzi jesteście – staruszek odsunął opróżnioną, miskę i głośno beknął. – To sprawia mi ulgę. Robactwo co prawda jest żywotne i kręci się w moim brzuchu, ale za to tłuściutkie, gdyż miało się czym pożywić – powiódł ręką wkoło. – Moje drogie monstra, jak myślicie, co mnie sprowadziło w to koszmarne miejsce?
– Skąd mamy wiedzieć co żywy człowiek robi w katakumbach – odparł Senfil.
– Sprowadziła mnie tu dekadencja, upadek i potwory. W swoim cywilizacyjnym pędzie ludzie zgubili to, co najważniejsze, czyli wiarę i inkwizycję, która pilnowałaby czystości tej wiary. Ludzie chcieli zabrać Bogu to, co najważniejsze, czyli jego wszechmoc. Wyobrażacie sobie ludzi, którzy byliby wszechmocni? Zapewne tak, gdyż widzicie skutki ich działalności.
– Dlaczego wiec nie nauczasz na powierzchni ziemi?
– Ludzie są zepsuci, straszliwie zepsuci. Nie tylko, że nie zrozumieli swoich błędów, ale po raz kolejny powtarzają wcześniejsze wypaczenia jakby sprawiało im to jakąś uciechę. Przed rozpustą ma ich chronić rewolucja, która sankcjonuje rozpustę; także religijną. Nie potrafią wierzyć, więc racjonalizują wiarę, próbują ją naukowo wytłumaczyć. Czy myślisz, że istnieją w mieście ateiści?
– Przed rewolucją było ich wielu.
– Tak, a teraz wszyscy modlą się do Boga. Jakby wiara była jakąś modą. Zwykły fałsz. Trudno uciec od wiary, która próbuje wyjaśnić rzeczy niewyjaśnione, ale budzi we mnie obrzydzenie ten konformizm, który raz nakazuje bycie ateistą, a później gorliwym czcicielem jedynego Boga. Wszyscy pójdą do piekła, jeżeli nie doznają objawienia i nie przyjmą prawdziwej wiary. Moi poprzednicy, ja i moi następcy czekamy na zmartwychwstanie Odkupiciela.
– Dlaczego po prostu nie szukacie go w mieście? Przecież nie przyjdzie do katakumb.
– Jest wielu fałszywych proroków. Jak mógłbym poznać prawdziwego? Zaprawdę tutaj nie mogę się pomylić. Któregoś dnia jedno z tych ciał zabłyśnie rumieńcem świeżych policzków i wstanie, a ja zapytam: „Tyś Panie?”. I wtedy przyjdą moje baranki, moi współwyznawcy i wraz z Synem Bożym ruszymy na podbój świata. Rozumiecie to, zwierzaki? Nie jesteście godni, aby być Barankami Bożymi, ale za odpowiednią opłatą was przeprowadzę – wyciągnął rękę. – Dwanaście złotych.
Mamy tylko dziesięć złotych i trzydzieści groszy – odparł Stefanio. – Komendant nie dał ich więcej. W mieście brakuje pieniędzy. Mennica spłonęła, a ci, którzy coś mieli uciekli z dobytkiem.
– Dobrze, Stefanio, wezmę więc dziesięć złotych.
– Na co ci pieniądze? – spytała zdziwiona Filona. – Pod ziemią nie ma sklepów.
– Na cele religijne. Poczekajcie chwilę – zniknął w jakiejś wnęce. Po chwili pojawił się ponownie. Niósł latarkę, dwa kilofy i biały pakunek, który uderzył o stół wysunąwszy się ze słabych rąk starca. Szara chusta się rozwinęła. W środku był bochenek świeżego chleba, biały ser, nóż, butla z ciemnym płynem. – Dary moich wiernych – odparł widząc zaskoczenie trójki naszych podróżników.
– Po co więc to jedzenie? – Senfil wskazał ruchem głowy na miski wypełnione robakami.
– To taka sztuczka, którą pokazuję turystom – staruszek się uśmiechnął. – Próba wiary, jak to lubią nazywać.
– A więc to jedzenie jest fałszywe? – spytała Filona.
– Nie, moja droga kotko. Robaki są prawdziwe. Chodźcie – wskazał na jeden z korytarzy – czeka nas długa droga.
– Starzec opuścił ich, gdy skręcili w ostatni z korytarzy, najdłuższy ze wszystkich.
– Nienawidzę go, zawsze nienawidziłem – nagle zaczął mówić milczący dotąd Stefan. – On jest nienormalny. Kiedy miał dziesięć lat zamknęli go w tych podziemiach i nauczali tej swojej szalonej wiary. Każdy zwariowałby.
– On ma rzeczywiście czterdzieści pięć lat? – spytała Filona.
– Tak i jest zupełnym świrusem. Wierzy w to wszystko, co o nas mówił i co opowiadał o tym zmartwychwstającym trupie.
Korytarz kończył się. Spoza zwaliska gruzu wyzierał nikły promyk światła.
– Wyjście! – krzyknęła Filona.
Pobiegli w jego kierunku. Żegnały ich skrzypiące ze starości trumny i zmumifikowane ciała dawno już nieżyjących ludzi. Korytarz wyprowadził ich na szczyt jednego ze wzgórz leżących na południe od miasta. Właśnie zachodziło słońce.
– Piękny widok – westchnęła Filona.
– Miasto płonie – powiedział Senfil.
– To te twoje koty. To Kocia Gildia, przejmuję władzę nad światem! – wykrzyczał Stefan.
– Jedno miasto to niecały świat – zauważył Senfil.
– Mylisz się! Mylicie się! Patrzcie! No, popatrzcie!!!
Było, na co patrzeć. Łuna pożarów wisząca nad miastem, huk dział, ognie płonących domów. Z daleka dochodził bitewny gwar. Równinę przed nimi zalało kocie wojska.
– Dziwne. Już po raz drugi widzimy śmierć tego miasta. Najpierw rewolucja, a teraz to Zaskakujący zbieg okoliczności – powiedział Senfil. – Nie mamy z tymi kotami nic wspólnego – zwrócił się do Stefana. – Najrozsądniej będzie ich unikać – przytulił Filonę do siebie. – Nie powiem przecież im, że jestem szpiegiem Gildii.
– Lepiej właśnie to im powiedz, bo na pewno wejdziesz im w drogę. Myślisz, że pogrążeni w szale zabijania i w wierze w sens tego zabijania pozwolą wam żyć? Dla nich będziecie zdrajcami ich własnych ideałów. Może również szpiegami miasta. Spójrz! – Stefan w dłoni trzymał znaną Senfilowi książkę – Przez cały czas miałem to przy sobie. Przez ostatni tydzień uczyłem się jej na pamięć. Potrafię już wyrecytować każdy dowolny jej fragment. Rozumiesz? Uratujesz mnie i mojego przyjaciela. Ja zgodzę się na współpracę z kocią armią w zamian za życie.
– W co ty tak naprawdę wierzysz? – spytała Filona – W końcu zdradzasz swoich bliskich.
– Po co mi wiara? Po co komukolwiek wiara? Wiara zawsze była tylko instrumentem, który pozwalał osiągnąć konkretne cele; zdobyć pieniądze i władzę. Do tego przecież ona służy. Nie mamy czasu szukać głównej kwatery kotów – nagle zmienił zdanie. – Zwalniam was z danego słowa. Musimy wrócić po komendanta.
– Nie pójdziemy do miasta – odparł na to Senfil.
Stefan nagle zbladł. Wysiłek, stres i zmęczenie zrobiły swoje.
– Dlaczego? Oni ich… jego zabiją! Nie możesz mi tego zrobić!
– Starzec powiedział, że jestem tylko zwierzęciem, a zwierzę ceni bardziej pokój aniżeli wojnę.
– Słyszałem o waszym talizmanie. Mój przyjaciel wie, gdzie on jest. Pomoże wam go odnaleźć! Będziesz mógł wrócić do swojego domu.
– Talizman zniszczył książę. Wiesz o tym dobrze.
– Tak – zamilkł zmieszany Stefan.
– Zresztą, po co mam wracać do miejsca, z którego zostałem wygnany? W czasie, gdy przebywałem poza moim dawnym domem wiele się nauczyłem. Próbowałem szukać sprawiedliwości i o mały włos nie zjadły mnie wszy w tym parszywym więzieniu. Chciałem odnaleźć swoją wiarę, ale otrzymałem jedynie farsę wiary, na dodatek owiniętą w złoty papierek. Kiedyś myślałem, że rozumiem ten świat, ale ludzie mnie przekonali, że jestem głupim, naiwnym i nic niewartym kotem. Widzisz, już w więzieniu, wraz z Filoną, postanowiłem wyruszyć w świat i zobaczyć, jaki on jest naprawdę. Może odnajdę prawdziwą wiarę. Może istnieje miejsce, w którym nie rozgrywa się ta przerażająca tragifarsa.
– Ale co ze mną? – spytał przerażony Stefan. – Nie możecie mnie tak zostawić.
– Możesz iść z nami, albo wracać do miasta, aby ocalić życie swojego przyjaciela.
– A wojsko?
– Musimy liczyć na łup szczęścia. Nic nam więcej nie zostało. Jesteśmy na południowych rubieżach miasta, a zatem ruszamy na południe. W ten sposób najszybciej oddalimy się od Łodzi.
Rozpoczęła się nowa wędrówka. Z przodu szły dwa koty. Z tyłu zrozpaczony i załamany Stefan. Spływające krwią słońce powoli zachodziło. Z daleka dochodził huk dział i wrzawa bitwy. Zanosiło się na deszczowy zimny wieczór.
Milej lektury. Teraz zrobi się jeszcze ciekawiej :)
Stefan przeżyje i znajdzie swoją wielką miłość, ale po drodze będzie jeszcze trochę przygód. :)
Senfil jest bohaterem na kilka powieści. Ale, po co zdradzam szczegóły :).