
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Jest chudy, zbyt chudy!
– Ależ panie! Czyż ja, twój uniżony sługa, zawiodłem choć raz twoje, panie, zaufanie?
– Nie raz i nie sto razy, kłamliwy psie!
– Panie, mądrość twa równa się jeno z łaską twą. Nie ma ludzi nieomylnych, jak mawiają mędrcy…
– Stul pysk! Ile za niego chcesz?
– Panie, ledwie…
– MILCZ! Tym razem twoja własna pazerność cię zgubi. Pamiętaj moje słowa, pamiętaj, że ja nie gadam, by gadać. Wiem, co mówię i tym razem. Mam do ciebie sentyment, podły łgarzu,dlatego zapytam raz jeszcze: ile chcesz za to chuchro?
– Panie! Toż to mięśnie twarde jak stal! Toż drewniana belka musi być gruba, by była silna, alestalowa sztaba silniejsza, choć w rozmiarach nijak się ma do…
– Swoje rzekłem. Czekam na twoją propozycję… nie na prostackie zachęty. ILE?!
– Trzy setki, panie. Tyle jest wart, głowę za to daję!
– Trzy… HA HA HA, trzy setki powiadasz?! Dobrze, mości drabie, skoroś tak wycenił swoje chuchro, skoroś dał zań głowę… obyś jej nie stracił! Darhus'ie! – Wielki pan przywołał jednego ze swych sług, po czym szepnął mu wprost w ucho kilka słów. – No, zaraz zobaczymy, ile jest warta…twoja głowa, Jerk'u, zwanym Łowczym Psem!
Jerk skrzywił się, bo coś niedobrego zawisło w powietrzu. Suchość w gardle nastała wielka,przeto uniósł puchar do ust. Nim jednak na dobre przepłukał gardło, do namiotu Pana Saliham'a wkroczyło trzech rosłych niewolników.
– Każdy wart jest sto, Jerk'u, STO! Obyś miał rację, bo tym razem nie mam zamiaru się nabrać… ani współpracować z krętaczami i oszustami! Cóż to? Skąd ta bladość na twym obliczu?Wino nazbyt mocne?!
– Nie, panie, tylko… szkoda trójkę tak doborowych…
– Niechaj cię o to głowa nie boli, Jerk'u! – Zaśmiał się gromko gospodarz. – Jeśli twoje chuchro powali tę trójkę, to wart jest więcej niż trzy setki. Dostaniesz wtedy pięć. Ja, rzecz jasna zarobię nadworze dziesięć… może nawet dwadzieścia razy tyle, ale nie zapomnę przy tym o moim wiernym i zawsze uczciwym dostawcy! HA HA HA!
– Łaska twoja, panie, nie zna granic.
– Tobie niechaj nie moja łaska, ale łaska Nieśmiertelnego w głowie będzie! Dajcie mu miecz!Albo nie! – Zmitygował się Pan Saliham. – Niechaj sam sobie wybierze oręż.
– Chcę kindżał mojego oprawcy, panie! – Mężczyzna oddał głęboki ukłon gospodarzowi. -
Wraz z jego dłonią! A jako tarczę, chcę jego obcięty łeb! – Niewolnik splunął w stronę Jerk'a. -Oto, jaki oręż wybieram!
Zgromadzeni wybuchli gromkim śmiechem. Pan Saliham uniósł brwi w zdumieniu, potarł brodęi rzekł:
– CISZA! Widzę, żeś niegłupi. A ja jestem człowiek doświadczony i wiem, że głupi i silny możemniej niż mądry i słaby. Powiem zatem ci tak, niewolniku. Przejdź moją próbę, a dostaniesz… -Tutaj Pan Saliham spojrzał na Jerk'a i uśmiechnął się krzywo. – Ale póki co musisz sobie inny oręż wypatrzyć. A teraz walcz, niewolny psie! Walcz albo giń!
Mężczyzna ujął w dłoń miecz. Nie czekał długo, aż pierwszy z trójki jego przeciwników skoczy do przodu.
Najdroższa, dodaj mi sił! Bądź przy mnie w chwili próby! Bądź! – Prosił w myślach walczący.
Szczęściem nie obcym był mu oręż i sztuka nim władania. Jedynie sił brakowało. Za toprzeciwnik miał ich pod dostatkiem. Skakał, krzyczał i atakował, raz za razem, z pasją i uniesieniem…. Albo raczej z gorliwością niewolnika, psa łańcuchowego, którego jedynąpowinnością jest szczekać, szarpać się i szczerzyć kły na obcych.
Dobrze że zapał zdecydowanie przewyższał jego umiejętności.
Mężczyzna był cierpliwy. Czuł, jak z każdą chwilą słabnie, ale nie wychylał się bez potrzeby.
Markował i raz za razem przekonywał się, że gdyby natarł, odnalazłby śmierć. Czas, potrzebował czasu… ale do tego trzeba sił! Sił!
W końcu się doczekał – przeciwnik nabrał pewności siebie, zgubnej, bo odsłonił się zanadto.
Zainkasował płytkie cięcie, na jego twarzy pojawił się ból, zaskoczenie… na gniew, na odwet niestarczyło już czasu, bo mężczyzna, rzucając wszystko na jedną kartę, natarł, wił się, dyszał… aż dopiął swego, zapędził przeciwnika w kozi róg i skrócił jego niewolny żywot precyzyjnym cięciemw poprzek gardła.
Publika zawyła cicho zaskoczona, ale po chwili klaskała z uciechy na tryskającą dookoła krew.
Zwycięzca padł ciężko na klepisko. Ledwo płuca zaczerpnęły odrobinę powietrza, gdy przed własnym nosem dostrzegł skórzany sandał kolejnego przeciwnika.
Uniósł się ostatkiem sił na nogi, tylko po to, by usłyszeć głos Pana Saliham'a.
– We dwóch! Zobaczymy, co naprawdę jest wart!
Dwójka przeciwników oddaliła się kilka kroków i czekała cierpliwie – albo na znak swegopana, albo na wyrażenie gotowości do walki przez mężczyznę.
Wokół nastała cisza. Wynik tej walki, która się nawet nie rozpoczęła, był tak oczywisty, że traciło przez to widowisko.
Pan Saliham wiedział o tym doskonale, ale nie na rozrywce zgromadzonych mu zależało – na tych pluł. Gospodarz chciał coś sprawdzić.
Mężczyzna wyprostował się, uniósł miecz, dając tym samym sygnał do walki. Dwójka osiłków natarła.
Rozstąpili się na boki i szli pewnym krokiem zadać mord. Zaskoczyć ich nie było szans.
Mężczyzna zdawał się zdawać sobie sprawę z tego faktu, bo upadł na jedno kolano, wsparł się krótkim mieczem o podłoże i czekał, jak się mogło zdawać, na pewną śmierć.
Taka postawa zbiła nieco z tropu nacierających. Jeden z nich zawahał się, zerknął w stronę Pana Saliham'a.
Mężczyzna wykorzystał to, wykonał przewrót, unikając tym samym rozochoconego miecza drugiego z przeciwników. Po chwili ciął z przyklęku, nisko, tuż nad ziemią, przecinając ścięgnonadpięcia nieuważnego wojownika.
Publika ponownie zawyła z uciechy, ale entuzjazm zgasł tak nagle, jak się zrodził. Chudy jak szczapa mężczyzna leżał na ziemi, leżał pod stopą zwycięzcy, krztusił się i czekał na śmierć.
Skośnooki wojownik zerknął przezornie w stronę Pana Saliham'a. Gospodarz dał znak głową,ale wskazał tym gestem inną osobę.
Wojownik skoczył i jednym cięciem pozbawił głowy rannego, siedzącego w milczeniu i patrzącego ze zgrozą w oczach na swoją bezużyteczną kończynę. Publika zawyła głucho.
Po wykonaniu egzekucji niewolnik padł na kolana i trwał w bezruchu.
– CISZA! – Ryknął gospodarz. – Nie zasłużyłeś na śmierć. – Powiedział Pan Saliham, wstając i podchodząc do leżącego na plecach mężczyzny. – Ale na nagrodę, tę umówioną, również nie zasłużyłeś. Ten kundel, Jerk, będzie żył… niestety! – Westchnął.
Po tych słowach Pan Saliham zaczął przechadzać się po kolistej arenie. Przystanął przy trupie pierwszego z jego wojowników – potarł dłonią brodę, pokiwał głową, uczynił gest ku chwale Nieśmiertelnego i skierował się ku bezgłowemu korpusowi. Tu również pokiwał głową, tym razem z politowaniem, uczynił gest ku chwale Nieśmiertelnego i splunął na ludzkie ścierwo. Wreszcieponownie stanął nad leżącym. Zaczął mówić, ale słowa kierował ku trzeciemu ze swych gladiatorów.
– Do pokazów dla Nieśmiertelnego (gest ku chwale wspomnianego) mamy szesnaście dni. Czybędzie gotów?
Niewolnik, ledwie zorientował się, że to do niego kierowane są słowa, z klęczek padł na twarz.
Po krótkiej chwili uniósł lekko swe niewolne oblicze i odpowiedział.
– Umiejętności mu, panie, nie brak. Jeno strawy i odpoczynku, a to, łaskawy, zapewnisz mu najlepsze pod parą naszych Nieśmiertelnych Słońc!
– Pochlebiasz mi, niewolniku… ale masz rację. Zajmiesz się nim, zgoda? – Zapytał lekko Pan Saliham, jak gdyby to prośba była, nie rozkaz.
– Co do ciebie Jerk'u – ciągnął gospodarz – masz rację, twój… to znaczy mój niewolnik jest wart swojej ceny. A raczej będzie wart, gdy go nakarmię i pozwolę mu odpocząć. Póki co, nie mamowy o trzystu. – Dłoń Pana Saliham'a wskazała na parę trupów. – Ale połowę tej kwotyotrzymasz. Myślę, że to uczciwa cena. Co powiesz?
– Mądrość twa, panie…
– Dobra już dobra! Nawet moi niewolnicy nie włażą mi tak ochoczo w tyłek, jak ty! – Westchnął gospodarz. – Jak dostanę hemoroidów, każę cię nawlec na pal. A teraz spieprzaj! Tylko niezapomnij swojego złota! Popsuć sobie opinię uczciwego handlowca przez takie gówienko jak ty?!Też coś! – Pan Saliham przejechał dłońmi po twarzy. – Jestem znużony, goście, precz!
Kiedy goście uczynili zadość prośbie gospodarza, a uczynili jej zadość szybko i w miarę cicho,ten po raz trzeci stanął nad leżącym.
– Jak ci na imię?
– Moje imię… moje imię zna tylko jedna osoba – tak na tym, jak na każdym ze światów. A tą osobą bynajmniej nie jesteś ty, wielki panie!
Pan Saliham uniósł wysoko brwi. Przez jego twarz przelały się kolejno – zaskoczenie, gniew i w końcu rozbawienie.
– No cóż, a zatem za szesnaście dni, na zamku w Stolicy, ku chwale i uciesze Nieśmiertelnego, będzie walczył Bezimienny! – Zaśmiał się gromko Pan Saliham.
Mężczyzna zamknął z rozkoszą oczy.
Udało się, Najdroższa! Raz jeszcze się udało!
*
– Jak ci na imię?
– Moje imię, panie, zna tylko jedna osoba. Tak na tym, jak na każdym ze światów.
Kapłan Snu Nieśmiertelnej zdumiał się. W pierwszej chwili porwał go gniew, ale zaraz roześmiał się.
– To coś nowego! HA HA HA! Może mi jeszcze powiesz, że twoje łono poznał tylko jeden kutas? Tak na tym, jak na wszystkich istniejących światach?! HA HA!
– Nie, panie. To, co zapewne stanie się niebawem twoją zdobyczą, zdobyło przed tobą milion innych. Brali mnie, czy tego chciałam, czy nie. Nie pytali, więc i ty nie musisz pytać.
Uśmiech Kapłana przemienił się w zniesmaczenie a po chwili w zwyczajny gniew.
– Wyrwę ci ten plugawy język, ty suko!
Cios kapłańskiej dłoni rozciął jej wargę, zrzucił z krzesła. Kopniak odebrał oddech. Ból, który odczuła, gdy dłoń Błogosławionego uczepiła się włosów, rozwarł szeroko powieki, skrywające piękne zielone oczy.
– Powiesz mi coś jeszcze?! – Pytał z zacięciem na twarzy, szarpiąc to w górę, to w dół, jakby starał się wyrwać wszystkie włosy za jednym razem. – No, mów, skoroś taka rozgadana!!!
Kiedy ją wreszcie puścił, zdyszany, usłyszał.
– Nie ma takich słów, które oddałyby mój ból – drżała na zimnej posadzce. – Nie ma takich słów, które zdołałaby oddać mój strach i moje upodlenie. – Jęczała, starając się podźwignąć na nogi. A gdy jej się to udało, powiedziała. – Ani nie ma takich słów, które oddałyby twoje zepsucie, psie, niegodny miana Sługi Nieśmiertelnej!
Kapłan zawył, zatrząsł się w gniewie tak wielkim, że sieć grubych żył niemal rozsadziła mu skronie wygolonej do cna czaszki. Podbiegł do kobiety i zaczął bić, okładać gdzie popadło.
Efekt był mizerny, bo kapłańska ręka była słaba. Nienawykła do takiej harówki.
– Straż! – Stęknął. Po chwili podszedł do drzwi komnaty, uchylił ich połę i powtórzył wezwanie.
Strażnik przytrzymywał jedną ręką wiszącą i ociekającą krwią istotę, w potarganej szacie i zmierzwionych włosach.
– Wrzucić – dyszał Kapłan – wrzucić mi to ścierwo do lochu. Oddać najgorszym szubrawcom,a upewnić się, że nie będzie się nudzić! Dajcie im butelkę czegoś… – Kapłan zakręcił dłonią w powietrzu i już chciał zatrzasnąć drzwi, gdy nabrał ochoty na jeszcze kilka słów.
Wyszedł z komnaty, pochylił się nad dziewczyną, złapał za włosy i podciągnął nieco w górę wiszącą bezwolnie głowę.
– I jak się teraz czujesz, gołąbeczko? Nie dogodziłem ci ja, ale nie obawiaj się, he he, nie zejdziesz z tego świata tak prędko, a z całą pewnością nie zejdziesz niezaspokojona, HA HA HA!
– Oddam im się z rozkoszą, Błogosławiony. – Wyszeptała dziewczyna. – Ci, którzy gniją w twoich lochach, którzy są twoimi najgorszymi wrogami, będą mi przyjaciółmi. Każ dać całą beczkę trunku, Kapłanie, bo ja i moi przyjaciele chcielibyśmy nacieszyć się tą chwilą, cieszyć się nią do końca twoich plugawych dni. Opowiem im, opowiem każdemu, gdy do mnie przyjdzie, gdy będę się wiła pod nim, opowiem, jak naplułam w kapłańską twarz. – Tu dziewczyna poderwała się wgórę i splunęła prosto w twarz Kapłana.
Zielone oczy dziewczyny zamigotały złowróżbnym blaskiem. Kapłan Snu Nieśmiertelnej nagle poczuł strach, cofnął się i machinalnym ruchem starł krwawą plwocinę z własnej twarzy.
– Z-zrób, com kazał. – Wydukał w stronę strażnika i zniknął za drzwiami komnaty.
Żołnierz złapał dziewczynę w pasie i ruszył przed siebie. Doszedł do bocznych schodów i skierował się w dół. Milczał, wciąż jeszcze zdumiony tym, co widział i słyszał.
W końcu przystanął na półpiętrze, zerknął w górę, w dół, nadstawił ucha i rzekł.
– Czeka cię straszna śmierć, tam, na dole. Słyszysz?
Odgarną z twarzy dziewczyny włosy i poczuł, jaka straszna gorączka trawi młode ciało.
Wyciągnął zza pazuchy małą, skórzaną flaszeczkę, oderwał kawałek tkaniny z podartej sukni i obmył nerwowym ruchem twarz dziewczyny.
– Chwila jest bliska. Przemiana nastąpi, nim dzień za skraj świata zstąpi.
– Majaczysz…
A gdyby tak… przyszło mu coś do głowy, ale przeląkł się własnego pomysłu. Ujął dziewczynę delikatne w pasie i ruszył w dalszą drogę. Po kilku krokach zatrzymał się. Przekręcił pas, by miecznie przeszkadzał, i wziął dziewczynę na ręce.
Po kolejnych krokach poczuł, jak dziewczyna drży. Jak wtula się całym ciałem w jego silne, żołnierskie ramiona.
– Chciałbym ci pomóc. – Powiedział odruchowo.
– Możesz mi pomóc. Widzisz, że jestem bliska śmierci. Chcę umrzeć wolna.
– Choćbym chciał, to nie zdołałam cię wyprowadzić z zamku. – Tym razem słowa zdawały sięsame płynąć przez jego usta.
– Możesz mi pomóc. Poprowadzę cię. – Ledwo powiedziała te słowa, żołnierz zawrócił i począł się piąć schodami w górę.
– Wróć na piętro – płynęły słowa dziewczyny – potem ruszaj do głównych schodów…spokojnie, wszyscy śpią, zaufaj mi… teraz na dół… stój, podejdź do okna, otwórz je i połóż mnie na parapecie.
– Ale…
– Ciii, zaufaj mi.
Żołnierz położył dziewczynę na zimnej posadzce, otworzył okno i spojrzał na leżącą pytającym wzrokiem.
– No, śmiało.
Gdy brał ją ponownie na ręce, zdawała się być jeszcze bardziej rozpalona.
– Co…
Nie dokończył. Jej palec dotknął jego ust.
– Dziękuje ci. A teraz zapomnisz o mnie. O kapłana się nie musisz martwić. O nim również możesz zapomnieć.
Nim zdołał powiedzieć choćby słowo, dziewczyna spojrzała na niego z bliska. Zdumiały go jej oczy – zielone, błyszczące i takie… czyste. Zachwyt trzymał go w kleszczach, gdy ona coś szeptała cicho i niezrozumiale…
(Najdroższy… i tym razem nam się udało, udało nam się… udało!)
… po chwili przechyliła się i zsunęła z parapetu za okno. Nie zdążył jej złapać.
Przechylony, z krzykiem rozpaczy w gardle, patrzył, jak bezwładne ciało dąży na spotkanie ziemi. Zamknął oczy w chwili, gdy krótka wędrówka dobiegła końca.
– Umarłaś wolna. – Powiedział ze ściśniętym gardłem i powoli zamknął okno.
Powlókł się otępiały przed siebie. Po kilku stopniach przystanął, rozglądnął się dookoła zaskoczony.
– Co ja tu robię?! – Zapytał sam siebie, okręcił się na pięcie i ruszył prężnym krokiem po schodach w górę.
*
– Ten! Chcę tego! Ma coś w sobie… – Wielka Markiza potarła podbródek (jeden z kilku),ścierając nieświadomie grubą warstwę pudru.
– Pani! – Starał się ratować sytuację Pan Saliham. – Ten chuderlak nie da ci choćby połowy rozkoszy, do jakiej zdolny jest mój faworyt. Zechciej tylko spojrzeć, łaskawa… – Dłoń Pana Saliham'a wskazała na rosłego gladiatora, o włochatej piersi i nabrzmiałych muskułach. Na nic jednak te wysiłki. Stara matrona jak sobie coś ubrdała…
– Och, nie nudź! – Dotknęła niby-zalotnym ruchem ramienia Pana Saliham'a. – Chyba mi nie odmówisz tej małej, malutkiej… – Kokietowała, przybliżając się ku rozmówcy, na co ten stracił wszelką ochotę do dalszych dysput i byłby oddał własną prawicę, byleby tylko to stare próchno trzymało się od niego z daleka.
– Nieśmiertelny! Cóż za klątwę rzuciłeś na me serce, że drży z niemocy wobec piękna tej niewiasty?! – Pan Saliham odegrał mistrzowską partię, zakończoną na soczystym pocałunkiem złożonym na pulchnej dłoni Markizy.
Gdy ta oddaliła się, odetchnął z ulga, przeklął w myślach niełaskę Nieśmiertelnego i spojrzał ze szczerym współczuciem na swój nowy nabytek.
– Ech, mogłeś zginąć ku chwale Nieśmiertelnego, a tak… Ta stara kurwa wyciśnie z ciebie wszystkie siły i jutro będziesz do niczego. Mimo to, dam ci dobrą radę, przyjacielu.
Pan Saliham zbliżył się do mężczyzny, położył dłoń na jego ramieniu, spojrzał mu głęboko w oczy i rzekł.
– Daj z siebie wszystko. Spełnij każdą jej zachciankę, choćby najbardziej dziwną, ohydną czy okrutną. Nie szczędź własnej męskości, sił, potu i krwi, jeśli taka będzie jej wola. Tfu! Ta chorawielbłądzica, ta kurwa, ta szmata, to tłuste próchno, ta parodia kobiecości….
Panu Saliham'owi brakło słów, więc tylko pokręcił z niemocą głową. Mimo to w jego oczach było coś takiego, że mężczyzna zrozumiał, że tej rady powinien posłuchać, bo nie dostaje jej od handlarza niewolników, ale od drugiego mężczyzny.
– A teraz, przyjacielu, powodzenia. Idą po ciebie.
Mężczyzna odwrócił się i zobaczył czwórkę służby – na pierwszy rzut oka można było odgadnąć, że są eunuchami. Przeniósł wzrok na Pana Saliham'a.
– Tak, właśnie to ci grozi; ale wierz mi, że to najmniej dotkliwa z kar, jakie spotkać mogą oblubieńców tej… – Tu handlarz urwał i mruknął wymownie, jakby chciał zaakcentować swoje niezadowolenie, że nie było mu dane raz jeszcze zelżyć słownie Wielką Markizę. – Bywaj. I pamiętaj, com rzekł – nachylił się i szepnął – męskości, potu i krwi, jeśli taka wola tej…
Mężczyzna ruszył w otoczeniu czwórki wypachnionych i ufryzowanych eunuchów. Jeszcze tylko zerknął za siebie, jakby czuł, że napotka wzrok Pana Saliham'a. I napotkał – smutny i szczerze wzruszony wzrok mężczyzny, dla którego życie ludzkie znaczyło mniej niż brud za paznokciem, ale który oddałby bodaj własną prawicę w imię honoru, godności i solidarności męskiej.
…
– Ooo, jesteś! – Zachwyciła się Wielka Markiza, gdy przekroczyli próg jej wielkiej i z przepychem urządzonej komnaty. – Chodź, zbliż się, siadaj! – Machała dłonią, a sok jakiejś potrawy ściekał po tłustej brodzie. – Powiedz – gadała z przejęciem półgębkiem, bo drugą połową żuła zapamiętale – czyś może głodny?! Nie wiem, jak karmią niewolników, ale…
Mężczyzną skłonił się nisko, zamarł w pełnej szacunku pozie, i dopiero po chwili rzekł:
– Karmią nas dobrze, Wielka Markizo, przeto tak sił, jak wigoru nam nie brak!
– Och, to cudownie, naprawdę cudownie! – Miły ton, na jaki się siliła, nie licował z ordynarnym sposobem pochłaniania pokarmu, który wpychała w szeroko rozwarte szczęki i gryzła w szalonym pośpiechu, co rusz chrząkając, mlaskając, dławiąc się, sapiąc i bekając głośno. – Ym, yymm,masz jakieś imię?
– Moje imię… moje imię zna tylko jedna osoba – tak na tym, jak na każdym ze światów.
– Ooo! OOO! Ależ to cudownie! – Wykrzyknęła, przełknęła w pośpiechu, co miała w gębie i rzekła rzekomo rozkosznym szeptem. – Miałam nosa, kochasiu, co do ciebie. Dzisiejszej nocy zostaną wynagrodzone chwilę twojej niewoli. Wnet zapomnisz o mękach, zobaczysz! Ależ miałam nosa co do ciebie, ha ha ha! – Śmiała się ze swobodą małej dziewczynki; śmiała, aż drgały trzypodbródki, a wielkie piersi, przypominające dawno zużyte wymiona, podskakiwały złowrogo, podparte rozdętą oponą tłuszczu.
– Zgłodniałam przez to całe zamieszanie! – Rzuciła lekko, i jakby na przekór jej słowom, z ciężkiego podbródka urwała się kropla wspomnianego soku. – Muszę uczcić chwilę twego przybycia. – Uniosła dłoń w górę, ale zawahała się, spojrzała na gościa. – Tej potrawy nie polecam, to znaczy, jeśli chcesz, możesz spróbować… ale coś mi mówi, że nie będziesz miał ochoty. – Dokończyła z przymkniętymi powiekami, tracąc w jednej chwili cały swój fałszywy urok. – Służba,frutti di castratti, ale migiem!
Po tych słowach spojrzała na mężczyznę, uśmiechnęła się i lustrowała gościa zagadkowo.
Poczuł się dziwnie. Choć raczej bliższym prawdy będzie stwierdzenie, że od chwili wejścia do tego… cyrku, jego kościec zamienił się w wielki zestaw cymbałów, a teraz ktoś zaczął cicho pogrywać na instrumencie, wprawiając go tym samym w nieprzyjemne drżenie.
Jedne z bocznych drzwi stanęły otworem i wjechał (został wwieziony) przez nie człowiek, rozciągnięty na dziwnym stelażu, do którego przytwierdzono kółka.
Po ciele można było poznać, że jest to młody chłopak. Na twarzy miał maskę, a jego jedynym okryciem, był kawałek materii zawieszonej na genitaliach.
Po głowie mężczyzny przeleciała jakaś myśl, nazbyt straszna, by została sprecyzowana, ale…
Zaskoczenie było tak wielkie, że gość nie odwrócił wzroku; patrzył i niczym zahipnotyzowany rejestrował kolejne ruchy Wielkiej Markizy.
Matrona zerwała pośpiesznym ruchem zasłonę, odsłaniając chłopięce organy. Ofiara drgnęła i zaskowyczała cicho spoza knebla. Dłoń gospodyni zaczęła macać, szukając ukrytych przez przerażone ciało jąder, druga z dłoni ujęła zakrzywiony nóż.
Po chwili, ruchem precyzyjnym (tylko niewzruszeni bogowie mogą wiedzieć, ile razy powtarzanym), Markiza dokonała pojedynczego cięcia, podstawiając zawczasu mały półmisek pod… pod to, co wpadło do jego wnętrza. Jeszcze tylko jeden ruch, odcinający resztkę łączącą zdobycz Markizy z ciałem ofiary, i gotowe.
Odrzuciła nóż, a jej palce złapały i wepchnęły do ust jedno z jąder.
Strużka soku spłynęła z kącika ust, przecięła brodę i przemieniła się w złocistą kroplę…
Mężczyzna natychmiast przypomniał sobie podobny widok, ujrzany zaraz po przekroczeniu progu Krainy Szalonej Markizy.
– Wyborne! – Wymamrotała, przymykając oczy i niedbałym ruchem strącając wspomnianą kroplę. – Gdybyś tylko mógł spróbować – mówiła patrząc na niego roziskrzonymi oczyma – ale widzę, że nie chcesz. – Zaśmiała się lekko i wpakowała do ust drugie z jąder. Pogryzła je prędko i rzekła. – A teraz chodź, mój drogi, rozochociła mnie ta przekąska. Czas na deser!
Odrzuciła precz pusty półmisek i uniosła łokcie, pod którymi niemal natychmiast znalazły się pomocne ramiona dwójki eunuchów.
– Chodź za mną, kochasiu, mam przeczucie, że dzisiejszej nocy stracę głos… przynajmniej mam taką nadzieję, ha ha ha. – Zaśmiała się cicho i sztucznie, a on, krocząc za nią na miękkich nogach,wyczuł subtelną groźbę w jej głosie.
…
– Mocniej, och, mocniej, MOCNIEJ… Ooo tak, TAAAAK!
Krzyczała, a słowa jej, jęki i postękiwania były niczym upiorny akompaniament do głośnego crescendo wygrywanego na jego kościach przez szalonego cymbalistę.
(Najdroższa, Najmilsza, Jedyna, Ukochana, Cudna… błagam, daj mi siłę, bym zniósł i tę torturę, daj mi siłę… przysięgam, tak Tobie, Ukochana, jak całej reszcie ludzkiego mrowia, jak całemu zastępowi męskiego rodu… wam wszystkich przysięgam zemstę!)
…
– Byłeś… niemal straciłam głos, kochasiu. – Mówiła, leżąc rozwalona na mokrej pościeli. – Bądź tak dobry, kochasiu, i otwórz na momencik okno. Gdybym zmarzła, rozgrzejesz mnie, ha ha! Ooo, byłeś wspaniały, słyszysz, wspa…
Wielkie zdumienie zagościło na obliczu Wielkiej Markizy.
– Kochasiu, gdzie jesteś? – Zapytała cicho, ale w odpowiedzi usłyszała cichy stukot okna, popychanego podmuchem nocnego wiatru.
(Udało nam się, Kochana, udało raz jeszcze!)
*
Druga odsłona przed Wami, drodzy Czytelnicy.
Z niecierpliwością czekam na opinie i uwagi.
@djJajko - mam nadzieję, że tym razem wszystko gra ;-)
Cóż, są akapit :)
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Nie wszystko. Spacje. Zapis dialogów tu i ówdzie. Po co te wersaliki?
jakie znowu wersaliki??
zresztą, mniejsza o... wersaliki. tekst - @AdamKB - jak tekst, utwór, drogi Kolego ?? ;-)
aaa co do dialogów - zapisu itd - proszę topornie nie podchodzić do zapisu; język nie jest i nigdy nie był dla mnie "naucz się" ale jest "służę".
Potrafię napisać poprawnie zdanie. Ba, potrafię nawet walnąć akapit, co lśnić będzie blaskiem topornej poprawności na stronę, nawet, kurrrka dwie! Ale po co? By zrobić to, co KAŻDY wcześniej czy później może osiągnąć przez powtarzalność?
Nie, dziękuję. Język, śmiałość pisania i w ogóle popadanie w szaleństwo sztuki musi bazować - w moim zszarzałym mniemaniu - na balansowaniu na krawędzi. Czasem błędu. Czasem śmieszności. Czasem... dokończ, proszę, każdy, jak mu się żywnie podoba.
Z wyrazami najgłębszego szacunku - Autor. ;-)
HA HA HA,
Takie.
- Kochasiu, gdzie jesteś? - Zapytała cicho, (...).
Powinno wyglądać tak:
- Kochasiu, gdzie jesteś? - zapytała cicho, (...).
O tekst jako taki lepiej mnie nie pytaj. Nic dobrego nie mam do powiedzenia, niestety...
Zresztą dj dał coś do zrozumienia wcześniej.