
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
JAZON
Tego dnia pogoda znacznie różniła się od tej z zapowiadanej w prognozach, które mieszkańcy miasta Rock Town oglądali zawsze, na kilka minut przed znalezieniem się w ciepłych ramionach Morfeusza. Zamiast kolejnego gorącego i słonecznego, czerwcowego poranka miejscowa ludność otrzymała pochmurny i deszczowy dzień, w ogóle nie pasujący do pogodnej aury miesiąca, ani na chwilę nie pozwalający rozmyślać o nadchodzących wakacjach. Ludzie wstający rano, by po raz kolejny udać się do swojej – najczęściej nudnej – pracy, z pewnością mogli pomyśleć, iż przespali właśnie całe lato i obudzili się dopiero późną jesienią, gdy dni są już krótsze, a pogoda w sam raz nadająca się na popełnienie samobójstwa.
Rock Town, Jubiler ,,Kolory szafiru", 13.06.2011, 17:13
Pani Bunsch w końcu udało się zmyć szarawe odciski linii papilarnych, którymi – jak zawsze – opalcowane zostały szkła wystawowych szyb. Podstarzała kobieta westchnęła cicho, po czym wrzuciła burą szmatkę do plastikowego wiaderka z wodą, na powierzchni, którego unosiła się gruba warstwa białej piany, zapewne utworzonej na skutek dolania zbyt dużej ilości mleczka czyszczącego do wody, tuż przed wyruszeniem na wojnę z tłustymi, owalnymi plamami, zostawionymi przez wybrednych klientów. Jubilerka z wielkim trudem przecisnęła się przez wąską lukę pomiędzy ladą a wielką witryną – wypełnioną wyjątkowo cennymi pierścionkami, kolczykami oraz wszelkiego rodzaju naszyjnikami, a także wisiorkami – i podeszła do swojego ulubionego, obitego filcem fotela, umieszczonego w kącie sklepu, tuż obok małego, miedzianego stolika, na którym stał granatowy kubek z parującą zawartością. Kobieta omiotła zmęczonym spojrzeniem stosunkowo niewielką salę swojego własnego „jubilera". Jej wzrok zatrzymał się na sklepowych witrynach, a raczej na tym, co działo się za nimi.
Po głównej ulicy miasta – z wielkim hukiem – przejechał właśnie czerwony, zaczynający rdzewieć tramwaj, który – przejeżdżając obok „Kolorów szafiru"– wychlapał prawie całą deszczówkę, płynącą między ciemnobrązowymi szynami wprost na przypadkowych przechodniów, brudząc ich ubrania błotnistą wodą. Ludzie, spieszący się do jakichkolwiek suchych miejsc, najczęściej odziani byli w kolorowe kurtki, bądź peleryny, co i tak pozwoliło większości z nich zabrać z domu równie kolorowe parasole, które teraz tylko przeszkadzał, wyrywane z rąk przez porywisty wiatr. Wśród osób przechodzących obok witryn sklepu pani Bunsch znalazło się także paru osobników – prawdopodobnie nie oglądających wieczornej prognozy pogody – idących po brukowanym chodniku bez jakiegokolwiek nakrycia głowy, nieprzemakalnego odzienia czy chociaż dziurawego parasola, a krople deszczu wolno spływały po ich bladych, nie wyrażających niczego twarzach, po czym skapywały z – najczęściej porośniętych gęstą szczeciną – bród na cuchnące i przemoczone ubrania. Zdaniem jubilerki w znacznej części byli to starzy pijacy i młodzi narkomani, błąkający się po opustoszałych ulicach Rock Town, niebardzo rozumiejąc dziejące się wokół nich wydarzeń, co zapewne spowodowane było nadużywaniem ukochanego trunku lub narkotyku.
Jubilerka spojrzała na cenny, diamentowy zegar, wiszący na – równoległej względem lady i wielkiej witryny – ścianie. Pozłacane wskazówki zatrzymały się właśnie na piątce i trójce, wskazując 17:15.
– Dopiero za piętnaście szósta… – szepnęła pani Bunsch, mrużąc powieki (przez co rowki – układające się w miniaturową siatkę zmarszczek przy jej oczach – stały się jeszcze głębsze i zdecydowanie bardziej wyraźne), by móc dostrzec cokolwiek na perłowo-białawej tarczy zegara. Czas dłużył się niemożliwie, tak jakby kobieta siedziała właśnie w lekarskiej poczekalni (czekając na wywołanie swojego nazwiska przez jakiegoś starego i pomarszczonego doktora) nie mając ze sobą żadnej książki, ani jakiegokolwiek innego przedmiotu, który – choć na chwilę – mógłby przykuć jej uwagę.
Pani Bunsch westchnęła głośno na myśl o ciepłym domu, do którego miała udać się zaraz po zakończeniu pracy, a więc za czterdzieści pięć minut.
Chociaż czemu by nie mogła zrobić sobie wyjątku w ten jeden jedyny dzień i udać się do domu trochę wcześniej niż normalnie. W końcu „Kolory szafiru" należy przecież do mnie i to ja decyduję, o której otwieram sklep i o której go zamykam – z tą myślą kobieta podeszła do kasy, uprzednio mocząc swe – dosyć podatne, pomalowane obrzydliwie jaskraworóżową szminką – usta w ciepłej cieczy zupki z proszku. Chwilę dumała nad swoim nowym pomysłem, analizując wszystkie jego plusy i minusy, aż doszła do wniosku, że nie jest on wcale taki zły.
Szybko wyciągnęła z kasy zarobione w dniu dzisiejszym pieniądze (nie było ich za dużo, jedyne 560 złotych, co przy szczytowych kwotach wydawanych przez ekstrawaganckich klientów wyglądało dosyć marnie – te sięgały czasami nawet do miliona euro) i przeliczyła zyski. Wyniki zapisała do grubego zeszytu, którego kartki zdążyły już dawno pożółknąć, a linie wyznaczające kratki były właściwie niedostrzegalne, zatarte przez upływ lat. Pieniądze włożyła do miniaturowego sejfu, znajdującego się na zapleczu, dokładnie pośrodku starego i wystarczająco zdeptanego dywanu, że nikomu – nawet najbardziej zaprawionemu w swym fachu złodziejowi – nie przyszłoby do głowy, aby szukać tam zdeponowanych banknotów oraz monet.
Pani Bunsch właśnie odsunęła bladozłotą zasłonę z naszytymi na niej rdzawymi kwiatami, zastępującą drzwi prowadzące na zaplecze, gdy w sali rozległ się melodyjny dźwięk dzwonka, informujący o kliencie, który właśnie przestąpił próg sklepu, by uszczęśliwić siebie bądź ukochaną mu osobę.
Kobieta spojrzała na człowieka stojącego przy ladzie i momentalnie zrozumiała, że był to błąd…
Rock Town, ul. Père Callahana, 13.06.2011, 18:02
Hubert Bunsch wyszedł właśnie ze swojego biura wprost na ruchliwą ulicę, po nawierzchni której spływały strumienie brudnej wody. Mężczyzna westchnął cicho i obrzucił wieczorną pogodynkę szeregiem wyjątkowo siarczystych i szpetnych przekleństw. Spojrzawszy rano przez okno, syn jubilerki dostrzegł gęste, szare chmury, kłębiące się na niebie, pocieszył się jednak wspomnieniem wyjątkowo ładnej pani meteorolog, która wczorajszego wieczoru – z zabójczym uśmiechem – zapewniała mieszkańców Rock Town o pięknej, czerwcowej aurze, jaka miała panować przez cały następny tydzień, a nawet miesiąc. Hubert, z nadzieją rozchmurzenia się nieba, wyszedł z domu, zarzucając na siebie jedynie swój ulubiony włoski, prążkowany garnitur, którego zmoczony materiał lepił się teraz do jego – już i tak spoconego – ciała.
Nagle do ucha mężczyzny dotarł dźwięk popularnej ballady metalowej zespołu Metallica. Melodię „Nothing Else Matters" z trudem można było rozpoznać, poprzez zagłuszający ją plusk kropli deszczu, wpadających do rozrastających się wokoło kałuż wody oraz szum aut przejeżdżających po zalanej ulicy. Hubert szybkim ruchem wyciągnął z butonierki garnituru swój nowy telefon komórkowy, odsunął metaliczno-szarawą klapkę i nacisnął klawisz oznaczony zieloną słuchawką, zapominając uprzednio sprawdzić na bladozielonym wyświetlaczu kto też próbuje – akurat w tej chwili – nawiązać z nim połączenie. Przyłożył aparat do prawego ucha i wypowiedział jakże popularne słowo, od którego większość ludzi zaczyna swe – niekiedy wręcz niekończące się – rozmowy:
– Halo?
Po otrzymaniu odpowiedzi syn jubilerki poczuł niemiły ucisk w żołądku i między nogami, a jego usta momentalnie pozbawione zostały śliny. Gdyby jakiś zabłąkany mieszkaniec Rock Town przechodził właśnie obok Huberta Bunsch, z pewnością mógłby pomyśleć, iż mężczyzna się zadławił. Jego – początkowo zmrużone oczy – stawały się coraz większe, aż w końcu można było je porównać do niezbyt dużego jajka kaczki. Szczęka z kolei opadła mu na tyle, jakby Hubert zamierzał właśnie w całości połknąć stojący nieopodal kosz na śmieci, w którym, dawno wyrzucone, szare brukowce – mogące posłużyć jakimś żulom za kołdry – mokły na ulewnym deszczu.
– O mój Boże… – zdołał wykrztusić mężczyzna przez zaciśnięte gardło, nim obrócił się na pięcie i popędził do najbliższego postoju taksówek, nie zważając na powoli przemakające lakierki, które ślizgały się przy każdym kolejnym kroku, postawionym na mokrej powierzchni chodnika.
Rock Town, ul. Brada Horna, 13.06.2011, 18:21
Żółta taksówka o mały włos nie uderzyła w jeden z policyjnych radiowozów, stojących pod sklepem jubilerskim „Kolory szafiru", ślizgając się po zamokniętym asfalcie, gdy Hubert gwałtownie nakazał się jej zatrzymać. Mężczyzna wyskoczył z pojazdu, wciskając taksówkarzowi do ręki – nie aż znowu taki gruby – plik banknotów i – nie czekając na wydanie reszty – ruszył w kierunku drzwi wejściowych do sklepu mamy, pozostawiając na beżowym siedzeniu w taksówce odcisk mokrych pleców, pośladków i górnej części ud.
Przebiegając po głębokich kałużach, których woda zdążyła już po brzegi wypełnić jego sztywne lakierki, wpadł na jednego z policjantów. Ten w ogóle nie zwrócił uwagi na młodego mężczyznę w garniturze, gdyż za bardzo zajęty był przypominaniem sobie kwoty mandatu przewidzianego dla kierowców zbyt szybko jeżdżących w terenie zabudowanym, który właśnie planował wlepić taksówkarzowi.
Gdy syn pani Bunsch stał na – dosłownie – progu jubilera, poczuł jak czyjaś ręka opada na jego chude ramię i boleśnie obraca go w swoją stronę. Hubert o mało nie przewrócił się na śliskich kafelkach, którymi wyłożone zostały schody wejściowe do ,,Kolorów…". Zdołał jednak utrzymać równowagę, objąwszy nieznanego człowieka – będącego, nawiasem mówiąc, sprawcą całego zamieszania – w pasie. Kiedy zdał sobie sprawę, że osoba stojąca przed nim jest przedstawicielem płci męskiej, a w dodatku jednym z policjantów, puścił go i szybko cofnął się o kilka kroków w tył, uderzając mokrymi plecami w sam środek szyby wystawowej, zostawiając na niej – podobnie jak na siedzeniu w taksówce – odcisk mokrych pleców. Aby móc spojrzeć policjantowi w twarz Hubert musiał skierować swój wzrok wysoko w górę, choć i tak rysy mężczyzny były wręcz niedostrzegalne przez daszek jego policyjnej czapki, którą zaciągnął sobie prawie na wysokość nosa.
– Gdzie się pan wybiera? – gliniarz praktycznie nie poruszył ustami, zadając pytanie. Gdyby choć trochę wysunął swą – nienaturalnie szeroką – dolną szczękę w przód, momentalnie wlała by się do niej woda, ściekająca z daszka jego policyjnej czapki.
– Do mamy… Znaczy się jubilera… Bo to sklep mamy… – zdołał wyksztusić Hubert, usilnie walcząc z zębami, które co chwila zaczynały dzwonić mu z zimna i strachu.
Policjant lekko skinął głową, pozwalając mu wejść do sklepu, chociaż wątpię, że Hubert tak naprawdę chciał tam wejść, myśląc zapewne, iż za progiem znajdzie matkę, leżącą w kałuży własnej – zaczynającej krzepnąć – krwi, a gdy ruszy w jej kierunku, przez nieuwagę kopnie jedną ze złotych łusek po nabojach, która – z nieprzyjemnym brzęczeniem – potoczy się pod dębową ladę lub jedną z wystawowych witryn.
Nic takiego jednak się nie wydarzyło…
Rock Town, Jubiler ,,Kolory szafiru", 13.06.2011, 18:26
W pomieszczeniu kłębiło się około dziesięciu ludzi, z czego trzech stanowiło skład oddziału pielęgniarzy, odzianych w białe fartuchy medyczne. Mierzyli oni właśnie ciśnienie pani Bunsch brudnobiałym ciśnieniomierzem, o jaskrawozielonym ekranie. Właścicielka sklepu siedziała na – obitym filcem – krześle, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w turkusową ścianę, na której wisiało kolorowe zdjęcie wielkiego pierścionka, leżącego wśród małych, diamentowych kryształków – reklama biżuterii firmy Apart. Kobieta nie poruszyła się nawet wtedy, gdy do sklepu wszedł Hubert, informując o swoim przybyciu poprzez dzwonek zamieszczony przy górnej framudze szklanych drzwi.
– Mamo, co się stało? – krzyknął młody mężczyzna, podbiegając do pani Bunsch, nie zważając na funkcjonariuszy, którzy ruszyli w jego kierunku. – Co jej jest? – zapytał jednego z sanitariuszy.
– Szok – odparł – a raczej odparła – krótko osobniczka w białym fartuchu. Hubert wzdrygnął się. Nie spodziewał się bowiem, że odwrócona do niego postać jest przedstawicielem płci pięknej – w stwierdzeniu tego przeszkadzał zbyt obszerny, biały fartuch całkowicie zakrywający jej kobiecą sylwetkę, a także pielęgniarska czapka, zasłaniająca, ciasno upięte w kok, włosy.
– A co tak w ogóle się stało? – zdążył zapytać syn jubilerki, zanim podszedł do niego jeden z policjantów.
Człowiek o takiej twarzy z pewnością nie powinien pracować w policji – przemknęło Hubertowi przez myśl, gdy funkcjonariusz stanął z nim oko w oko.
– Czego pan tu szuka? – gliniarz wręcz wywarczał to pytanie przez zaciśnięte zęby, nieświadomie kładąc masywne łapsko na teleskopowej pałce, wiszącej przy jego prawym biodrze. W sztucznym świetle lamp blizna, przecinająca prawy policzek policjanta i kończąca się gdzieś za jego uchem wyglądała jeszcze brutalniej i szkaradniej.
– Czy to był napad? – Hubert spojrzał z przerażeniem na swoją matkę – która nadal siedziała nieruchomo na swoim ulubionym krześle, jeden z pielęgniarzy odpiął właśnie z jej, pokrytego brązowymi plamkami, ramienia ciśnieniomierz, wyświetlający ciśnienie 220/130 – szukając na ubraniu matki, śladów krwi. Ku własnej uldze nie znalazł na odzieży kobiety ani kropli życiodajnej cieczy.
– Pan nie odpowiedział na moje pytanie! – policjant zacisnął dłoń na czarnej, metalowej pałce. Nie uszło to uwadze Huberta, który – jakimś cudem zdołał uzbierać kilka kropel enzymów w wysuszonym i zaciśniętym gardle – głośno przełknął ślinę.
– Cholera jasna! Jestem synem właścicielki „Kolorów szafiru"! Jestem synem tej kobiety, która teraz siedzi nieruchomo na krześle i nie kontaktuje z otoczeniem!!! Chcę, do cholery, wiedzieć, co tu się stało!!! – Hubert nie wytrzymał. Gdy krzyczał, z jego ust wyleciały malutkie kropelki śliny i teraz wolno spływały po wielkich szkłach lustrzanek gliniarza. – Czy to był napad? – spytał po chwili, kiedy już ochłonął, a poziom andrenaliny trochę opadł – ale tylko trochę. Sam mężczyzna wątpił jednak w opcję napadu, gdyż nigdzie na podłodze nie dostrzegł choć kawałka rozbitego szkła. Nie wiedział tylko, czy sejf, znajdujący się pod wytartym dywanem na zapleczu, nadal był wypełniony banknotami i monetami.
– Nie. Dokładnie nie wiemy, co tu się wydarzyło… – do ich rozmowy włączyła się sanitariuszka (ta którą Hubert uprzednio, przez pomyłkę wziął za mężczyznę) – Pańską matkę znaleziono, gdy leżała nieprzytomna za dębową ladą. Z jej nosa spływała strużka krwi, jednak na jej twarzy nie da się doszukać żadnych sinych śladów, wskazujących na zadany cios, co oznaczałoby, że krwotok nastąpił w wyniku przeżycia nagłego szoku…
– To nie był napad… – powiedział policjant, przerywający przemądrzały dialog sanitariuszki i rozglądając przy tym teatralnie się po sklepie – Nic nie zginęło…
– Możliwe, że złodziej zastraszył jubilerkę bronią i już szykował się do kradzieży biżuterii, gdy nagle wydało mu się, że jakiś z przechodniów zauważył go. Przestraszony agresor wybiegł ze sklepu, zostawiając w nim jedynie omdloną kobietę – sanitariuszka ponownie włączyła się do rozmowy – Hubert zauważył, że pomimo ciut za dużego nosa, była ona nawet całkiem ładna.
– Myślałem, że pani powinna zajmować się zdrowiem swoich pacjentów, a nie czynnikami, w wyniku których ich zdrowie uległo uszczerbkowi – policjant z rozdrażnieniem popatrzył na pielęgniarkę. Hubert – mimo iż nie widział oczu gliniarza (zasłaniały je wielkie szkła lustrzanek) – mógł przysiąc na Boga, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, sanitariuszka leżałaby już martwa, powalona morderczym wzrokiem policjanta.
– A ślady na podłodze? – spytał Hubert szukając na białych kafelkach brązowych odcisków podeszew butów złodzieja. Podłoga lśniła czystością, a jedynymi brudnymi śladami były odciśnięte podeszwy ubłoconych lakierek Huberta – pielęgniarze i policjanci nosili na swoim obuwiu śmieszne, bufoniaste, niebieskie worki.
– Nic. Podłoga wręcz lśni czystością… Pańska matka musiała niedawno umyć kafelki.
– A może to był zawał? – Hubert spojrzał na pielęgniarkę, a z jego twarzy momentalnie odpłynęła krew. Sanitariuszka – ku uldze syna jubilerki – pokręciła przecząco głową.
Policjant zmarszczył brwi i skierował swe spojrzenie w stronę Huberta, zmieniając temat.
– Jak się pan dowiedział, że pańska matka została… – gliniarz nie dokończył – Jak się dowiedziałeś, że coś się stało pańskiej matce?
– Zadzwonił do mnie telefon – Hubert instynktownie złapał za butonierkę, w której znajdowała się jego komórka.
– Kto pana zawiadomił?
Tego syn jubilerki niestety nie wiedział…
– To był damski głos, należący raczej do młodej kobiety… – Hubert zmarszczył brwi. – Ta kobieta była przerażona… – dodał po chwili namysłu.
– Czy mógłbym zobaczyć jej numer telefonu? – funkcjonariusz wyciągnął swe łapsko w kierunku młodszego od siebie mężczyzny. Hubert niechętnie wyciągnął telefon z butonierki przemoczonego garnituru, odblokował go i przycisnął górną strzałkę, włączając listę odebranych połączeń. Niestety przy poszukiwanej rozmowie, w miejscu, gdzie normalnie powinien znajdować się ciąg dziewięciu cyferek, widniał napis: „Brak numeru".
Hubert już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy do jego uszu doleciał cichy i słaby głos matki:
– Możemy już iść do domu?
Wszyscy spojrzeli w jej stronę.
Rock Town, ul. Beryl Evans 25, 13.06.2011, 19:53
Policyjny radiowóz wjechał na podjazd ekskluzywnej willi rodziny Bunsch, o mały włos nie zahaczając o wielkie doniczki, z zasadzonymi w nich petuniami, margaretkami i innymi roślinami, których opadające płatki zdążyły zakryć znaczną część zalanego chodnika. Policjant prowadzący śledztwo w „Kolorach szafiru", otworzył drzwi niebieskiego samochodu i pomógł wyjść starszej kobiecie, podając jej masywne łapsko. Jubilerka spojrzała na niego nieobecnym spojrzeniem, tak jakby nie za bardzo rozumiała, czego chce od niej funkcjonariusz.
– Mamo, dojechaliśmy… – szepnął Hubert.
Pani Bunsch delikatnie się uśmiechnęła, jednak był to uśmiech słaby i nikły. W końcu kurczowo złapała się ręki gliniarza, lecz gdy wychodziła z auta, omal nie wywróciła się, podknąwszy o nierówno położoną kostkę brukową, a próbując utrzymać równowagę wdepnęła do wielkiej kałuży.
– Proszę się jutro do mnie zgłosić! – powiedział policjant do Huberta, kiedy ten również wyszedł ze samochodu, robiąc to zacznie zgrabniej niż pani Bunsch.
– Dobrze… – wyszeptał syn jubilerki, biorąc swoją mamę pod rękę. – Gdybyście coś mieli, proszę dać mi znać – dodał, podając gliniarzowi kawałek wyrwanej z notesu kartki, na której zapisany był szereg cyferek, tworzący numer telefoniczny.
Policjant skinął głową.
Kubek z parującą herbatą stał tuż obok talerza z dwoma kanapkami, grubo posmarowanymi masłem i drobiowym pasztetem. Hubert właśnie przyniósł cukierniczkę, kopiasto wypełnioną maleńkimi kryształkami i usiadł przy naprzeciwległym końcu stołu.
– Hubert…
Syn jubilerki podniósł głowę znad swojego talerza i spojrzał na matkę. Nareszcie się odezwała – przemknęło mu przez myśl.
– Hubert, ja ci muszę coś powiedzieć – kontynuowała kobieta, grzebiąc przy tym posrebrzaną łyżeczką w cukierniczce – Muszę powiedzieć ci coś, czego nie powiem już nikomu innemu… Ja… Ja zostałam napadnięta… Ale to nie człowiek mnie napadł – zdążyła powiedzieć, nim wybuchła gwałtownym, niepohamowanym szlochem.
Hubert spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nie rozumiem…
– Wiem, nikt tego nie rozumie, ani nie będzie rozumiał, ale tak już jest z tą prawdą na świecie… Na czym to ja skończyłam… A tak! To nie był człowiek… Nie wiem, co to było, ale na pewno nie człowiek…
– Mamo… – przerwał jej Hubert.
– Nie przeszkadzaj mi!!! – odparła nie naturalnie gwałtownie pani Bunsch, odrzucając swe – sklejone od potu – włosy w tył głowy. – To coś było wysokie – kontynuowała swoją wypowiedź piskliwym głosem – Mogło mieć, ja wiem, na oko dwa i pół metra. Ten upiór… Tak, dobrze usłyszałeś: upiór – powtórzyła jubilerka, widząc, że jej syn się wzdrygnął, gdy kobieta wypowiedziała to słowo – Ten upiór odziany był w obszerny, śmierdzący potem, stęchlizną i…śmiercią płaszcz, a jego rękawy przyprószone były pleśnią, płatkami łupieżu oraz czymś, co kiedyś mogło być kawałkami poszatkowanego sera, lecz teraz przybrało obrzydliwy ciemnozielony kolor, nie pytaj mnie co to było, bo nie wiem. Nie widziałam też jego nóg, gdyż stał za ladą, jednak widziałam jego twarz… Jezu… Widziałam jego twarz, dłonie i korpus – pani Bunsch głośno wysmarkała nos w bladożółtą chustkę, z wyhaftowanymi na niej inicjałami – Zacznijmy od twarzy… – jubilerka już trochę ochłonęła z nerwów, a jej głos stał się – aż za, patrząc na sytuację w której się znalazła – spokojny – Twarz potwora była wychudzona do granic możliwości… Tak jak ci żydzi w polskich obozach koncentracyjnych. Monstrum posiadało przekrwione i pełne pękniętych naczynek krwionośnych oczy z nienaturalnie cienkimi, czarnymi źrenicami, wokół których znajdowały się jasnobiałe obwódki, zapewne utworzone poprzez wylewające się z gał stwora białko. Oczodoły były praktycznie zasłonięte przez wielkie, świńskoróżowe, a w niektórych miejscach obrzydliwie sine narośla, wyrastające z wysokiego, poprzecinanego siatką blizn, zmarszczek i…pulsujących żył czoła. Nos miało naturalnie zmiażdżony u nasady, a u czubka był tak szeroki, jakby jednym z jego rodzicieli był Murzyn. Chociaż wątpię, żeby takie upiory jak on miały rodziców… Wiesz co? Nazwijmy to monstrum Jazon. Jazon – dziecko niczyje.
– Dlaczego Jazon? – spytał Hubert, wolno przeżuwając twardą skórkę chleba, z przerażeniem wpatrując się w matkę. Parę okruszków spadło na jego – niegdyś białą – koszulę, lecz mężczyzna nie przejął się tym.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Bladokarmazynowe usta Jazona były wręcz niedostrzegalne przez wielkie, nabrzmiałe wrzody, okrążające wargi potwora. Niektóre z nich zdążyły już pęknąć i strużki gęstej, czarnej ropy spływała w dół podłużnej twarzy, po spiczastej brodzie, zakończonej paroma czarnymi włoskami i ginęły gdzieś za kołnierzem szarej koszuli. Zęby miał szpiczaste, podobnie jak u kanibali z tych horrorów, które oglądałeś w piątkowe wieczory, gdy byłeś młody. Pamiętasz? – pani Bunsch popatrzyła na syna nienaturalni szeroko otwartymi oczami.
Ten – niechętnie – pokiwał głową.
– Taak… – jubilerka wolno potarła swoją pomarszczoną skroń. – Pamiętam też, że jego prawy ząb trzonowy był do połowy ułamany. Aha! I dziąsła tego monstrum zostały całkowicie pozbawione krwi. Tak, jak u normalnych ludzi dziąsła są różowe, tak u Jazona były one kompletnie pożółkłe, jednak w jego naczynkach krwionośnych dalej płynęła krew, tworząc przerażającą siatkę. Policzki miał brutalnie poszarpane. Niektóre z ran zdążyły się już zasklepić, lecz w większość nadal były otwarte i krwawiące. No i ropiejące, tam gdzie nastąpiło zakażenie. Blizny przypominały udrapnięcia ostrymi szponami mięsożernych ptaków. Cera potwora barwą i uformowaniem przypominała raczej korę umierającego drzewa. Włosy miał przerzedzone i długie, całkowicie sklejone przez pot, deszcz oraz tłuszcz, sięgające mu aż do pasa – pani Bunsch zmrużyła oczy i upiła łyk parującej, gorzkiej herbaty – Aha! I jeszcze coś… Włosy potwora wyrastały bezpośrednio z jego pożółkłej czaszki. Na czubku głowy nie miał skóry…
Drewniana kukułka wyskoczyła z zegara i zaczęła monotonnie kukać. Hubert spojrzał na jego tarczę i ze zdziwieniem zauważył, że jest już wpół do dziesiątej.
– Jak już powiedział, Jazon ubrany był w gruby, rozpięty płaszcz, spod którego wystawała koszula. Kiedyś mogła być ona biała, lecz teraz kolor ubrania całkowicie zaginął w szarości brudu, pokrywającego cienki materiał. Na samym środku koszuli widniało kilka brązowych plam, prawdopodobnie utworzonych, przez rozlane piwo, krew lub wymiociny… Chociaż ja stawiam na to drugie – pani Bunsch znów chwilę się zastanowiła – A jego dłonie… Mój Boże, on nie miał palców. Palce Jazona nie były zwykłymi palcami… To były kolce jadowe skorpionów. Po pięć na każdej z dwóch, uformowaniem przypominających selery, dłoni… Z czego te na prawej ręce ubrudzone były czerwoną, parującą cieczą. Gęstą, czerwoną, parującą cieczą… I ptasimi piórami… – chwila przerwy – Nie wiem czego Jazon ode mnie chciał… Nie zdążyłam się dowiedzieć… Spojrzałam mu w oczy i… Zemdlałam… – pani Bunsch cicho zasiorpała, dopijając herbatę. – Nie wierzysz mi prawda? – spytała, a wręcz powiedziała twierdząco, odkładając kubek na podkładkę i popatrzyła Hubertowi prosto w oczy tak, jakby wzrokiem chciała przebić jego źrenice i spojrzeć na mózg syna, śledzić przepływające przez niego myśli i niewypowiedziane stwierdzenia.
– Mamo… – Hubert nie wiedział, co ma powiedzieć – Mamo, przeżyłaś szok… Może porozmawiamy o tym jeszcze jutro rano…
– Nie wierzysz mi… – powtórzyła jubilerka, po czym wstała od stołu i poszła do łazienki, zostawiając za sobą nie zjedzoną kolację i pusty kubek po herbacie, którego mokre dno już zdążyło przykleić się do lazurowej podkładki. Do jej oczu napłynęły łzy, lecz zręcznie ukryła je przed przerażonym synem.
Hubert patrzył na nią, nim kobieta nie zniknęła w mroku korytarza.
– Jazon… – powtórzył cicho, po czym włożył do ust ostatni gryz kromki i popił go wystudzoną herbatą – …ale tak już jest z tą prawdą na świecie… A ty mi nie wierzysz…
Po chwili poczuł, że musi napić się czegoś mocniejszego i ruszył w kierunku barku.
Tej nocy Hubert prawie nie spał, a gdy w końcu około czwartej nad ranem udało mu się zamknął powieki, śnił o Jazonie, atakującym matkę.
Na drugi dzień rano obudził się z bólem głowy, spowodowanym spożyciem wczorajszego wieczoru zbyt dużej ilości alkoholu lub źle przespaną nocą.
Rock Town, Komenda Główna Policji, 14.06.2011, 13:24
Pomieszczenie było niewielkie. W powietrzu unosił się zapach starego papieru, spoconego mężczyzny oraz odurzający fetor tytoniu, na tyle mocny, że Hubertowi – gdy tylko przestąpił próg gabinetu – wręcz zaszkliły się oczy. Za biurkiem, zastawionym pięcioma, równo ułożonymi, rzędami zapisanych bądź zadrukowanych kartek – z pewnością znaczna część z nich mogła już dawno trafić na makulaturę, lecz porucznik nie był skory do pozbycia się ich – siedział policjant, z którym syn jubilerki rozmawiał w „Kolorach szafiru". PORUCZNIK LUCIUS TIMMON głosiła tabliczka postawiona dokładnie na środku dębowego mebla, pomiędzy stertami kartek i komputerem (tym z serii nowszych, nie posiadających wielkiego pudła za monitorem).
– Widzę, że jest pan bardzo punktualny – policjant uśmiechnął się cierpko, a jego twarz przybrała wyjątkowo demoniczny wyraz, co najprawdopodobniej spowodowane było bladoniebieskim światłem bijącym od ekranu komputera, wyraźnie oświetlającym głęboką szramę gliniarza.
– Staram się być… – odparł machinalnie Hubert, po czym zadał pytanie, nad odpowiedzią którego rozmyślał całe rano. – Macie coś? Jakieś poszlaki? – powiedział to szybko i momentalnie wstrzymał powietrze.
– Proszę usiąść! – Lucius wskazał na metalowe krzesło stojące przy jego biurku. Wyjął z szuflady paczkę amerykańskich papierosów, zręcznym ruchem zdarł z niej przeźroczystą folię zabezpieczającą i podstawił pudełko Hubertowi. Ten grzecznie odmówił, z napięciem oczekując odpowiedzi. Policjant wyciągnął z paczuszki jedną pałeczkę tytoniu, zapalił ją i wolno zaciągnął się szkodliwym dymem. Hubert zaczął zdawać sobie sprawę, że funkcjonariusz wrednie bawi się jego nerwami. Już miał zwrócić Luciusowi uwagę, kiedy gliniarz pokręcił przecząco głową.
– Nic. Ani jednego odcisku palca, ani jednego brudnego śladu na podłodze, ani jednego, cholernego świadka zdarzenia… Nic, nic, nic… Przykro mi panie Bunsch, ale zdaje się, że wszyscy tkwimy w kropce. Jedno, wielkie, śmierdzące, sraczkowate gówno… – chwilę milczał patrząc w drzwi do gabinetu, ponownie zaciągnął się papierosem, po czym przeniósł wzrok na syna jubilerki – A może pańska matka coś panu powiedziała?
– Wspomniała o jakiejś postaci w obszernym, brudnym płaszczu i równie brudnej koszuli… Szarej koszuli… A ten płaszcz śmierdział… – Hubert umyślnie nie opisał całego wyglądu Jazona. Zapewne gdyby to zrobił, wkrótce pod jego rodzinną willę podjechałaby karetką bez klamek na tylnim siedzeniu, a z pojazdu wyszliby panowie w białych fartuchach i ubrali mu kaftan z rękawami bez wylotu. – Może jakiś pijak ją zastraszył, a następnie uciekł, przestraszony tym, co zrobił…
Porucznik już miał coś powiedzieć, kiedy drzwi do gabinetu otwarły się i stanął w nich policjant z szeroką szczęką (na tyle szeroką, że rozmiarem można było porównać ją do prawdziwego kowalskiego kowadła), ten który dzień wcześniej, wieczorem boleśnie zatrzymał Huberta przed „Kolorami szafiru".
– Lucius, przyszła ta babka ze szpitala! – warknął, nie zwracając uwagi na młodego mężczyznę, siedzącego przy biurku porucznika.
– A tak! – Lucius znów uśmiechnął się cierpko i na swój sposób demonicznie – Wpuść ją Warner!
Policjant skinął głową, burcząc coś pod nosem i zamknął drzwi.
– Ta wszędzie musi się wpieprzyć… – mruknął porucznik, strzepując popiół z papierosa do bursztynowej popielniczki, stojącej niebezpiecznie blisko sterty kartek papieru.
Hubert delikatnie się uśmiechnął – na tyle, na ile pozwalały mu napięte w skupieniu i strachu mięśnie twarzy – gdy do gabinetu weszła sanitariuszka, znajoma Huberta i Luciusa z „Kolorów szafiru".
– Mamy coś! – powiedziała głośno, lecz nie krzycząc.
– Jak to moja mama brała narkotyki?! – Hubert wpatrywał się z niedowierzaniem na nowoprzybyłą kobietę.
– Niech pan na mnie nie krzyczy! Wiem, że to wydaje się nieprawdopodobne, by kobieta w wieku pańskiej matki brała te gówna, ale niech pan spojrzy na wyniki przeprowadzonych badań krwi – sanitariuszka wyjęła ze swojej czerwonej torebki jakieś kartki i wepchnęła je Hubertowi do ręki. Syn jubilerki omiótł je wzrokiem, jednak niewiele zrozumiał z rzędów liter i cyfr, którymi zadrukowane zostały arkusze papieru.
– A może agresor wstrzyknął pańskiej matce tą truciznę w trakcie napadu – porucznik Lucius wyrwał Hubertowi z ręki kartki i zmrużył oczy, przelatując wzrokiem po licznych rzędach czarnych znaków. Wypalił już swojego papierosa, którego dymiący jeszcze pet wystawał teraz z bursztynowej popielniczki.
– Racja. To też jest możliwe… – pielęgniarka przyznała rację porucznikowi, lecz Hubert zauważył, że zrobiła to z wielką niechęcią, ukrytą pod maską – jakże przelotnego – podziwu i zrozumienia.
– Gdyby moja matka brała jedno z tych gówien dla niedorozwiniętych nastolatków i szurniętych gwiazdorów, z pewnością bym to zauważył!
– Proszę się uspokoić! Pani Rose wysunęła tylko jedno ze swoich licznych przypuszczeń… – Lucius zapalił nowego papierosa, nie zważając na pielęgniarkę, która wyraźnie wzdrygnęła się, słysząc, co przed chwilą powiedział – Może przyjrzysz się pani Bunsch dokładniej… – zwrócił się do kobiety, wypuszczając przy tym z ust dym.
Sanitariuszka zaśmiała się cierpko.
– Ale co mam sprawdzać? Wczoraj wzięliśmy próbkę krwi naszej pacjentce. Badania wykazały znaczną ilość wszelkiego rodzaju chemikalii i toksyn krążących po jej osoczu. Co jeszcze mamy sprawdzać? Dla mnie logiczne jest, iż kobieta przeholowała z narkotykami i jej niemłody organizm tego po prostu nie wytrzymał. Nie było żadnego napadu!!!
– Proszę tak nie mówić o mojej matce – Hubert podniósł głos, co nie zdarzało mu się często – Powtarzam: moja matka nigdy nie wzięła by żadnych prochów! Poza tym mówi pani tak, jakbyśmy na miejscu wypadku znaleźli trupa.
– Pańska matka zachowywała się jak trup!
– Bo była w szoku!!! Poza tym do był napad!!! Moja matka już wczoraj wieczorem opisała mi w przybliżeniu jego sylwetkę!!!
– Bo go sobie ubzdurała!!!
– Żadnych kłótni w moim gabinecie!!! – porucznik popatrzył groźnie na kobietę – Mila! Nalegam! Przeprowadź badanie krwi po raz drugi!
– Dobrze… – odparła z niesmakiem sanitariuszka – Ale mówię wam, że to nic nie da. Co jeszcze muszę zrobić, żebyście mi uwierzyli? Dać wam do powąchania jej krew!!! Macie kartki, tylko nie potraficie ich odczytać! A to przecież na nich wszystko widać!
– Mila! – Lucius spojrzał na nią groźnie – Potrafię odczytać te kartki! Nie zapominaj jednak, że pracuję w policji Rock Town od piętnastu lat i widziałem już nie jedną ofiarę napadu! One wszystkie wyglądały tak, jak pani Bunsch.
– Idziemy! – pielęgniarka syknęła do Huberta i wyszła z gabinetu – trzaskając drzwiami na tyle mocno, że wstawiona w nich szyba lekko zadygotała – zostawiając w nim obydwóch mężczyzn.
– Musi się pan do niej przyzwyczaić. Jest dobra w tym, co robi – porucznik zgasił pet drugiego papierosa trąc nim o dno popielniczki, uprzednio odpalając od niego kolejną pałeczkę tytoniu, już trzecią w trakcie ich spotkania.
– Mam nadzieję… Mam taką nadzieją… – Hubert wstał z krzesła i ruszył w ślad za sanitariuszką. Gdy wyszedł na – nie licząc dwóch gliniarzy – pusty korytarz, sanitariuszka już stała na progu drzwi wyjściowych z budynku.
Rock Town, ul. 31 Października, 14.06.2011, 13:58
Niebo nadal było bure i zachmurzone, ale z potężnych cumulusów nie leciał już deszcz, jednak o wczorajszej ulewie wciąż przypominały ogromne kałuże brudnej deszczówki, zmieszanej z płatkami więdnących kwiatów oraz miejskim szlamem i błotem.
Hubert z trudem dogonił Milę, gdy ta szybkim krokiem przemierzała ulicę 31 Października, kierując się w stronę podziemnego parkingu.
– Ma pan auto? – spytała, gdy syn jubilerki w końcu do niej dobiegł.
– Niedawno oddałem do warsztatu… – Hubert lekko się zaczerwienił.
– Czyli pan nie ma…
– Nie…
Sanitariuszka zatrzymała się, w ostatniej chwili uskakując przed wodą, wychlapaną z kałuży przez wielką ciężarówkę, na przyczepie której wymalowane zostało logo Coca-Coli. Hubert nie miał niestety tak dobrego refleksu, jak kobieta i teraz z jego jasnoniebieskiej koszuli spływały strużki brudnobrązowej deszczówki.
– A czy ma pan może przy sobie chociaż telefon?
– Proszę mi mówić po imieniu. Hubert Bunsch – syn jubilerki uśmiechnął się, starając się by jego uśmiech wyglądał przyjaźnie i podał rękę kobiecie, na oko będącej w jego wieku. Była ładna. Nawet bardzo.
– Mila Rose – chwyciła rękę i uścisnęła ją. Nie był to delikatny i wiotki uścisk, lecz na swój sposób mocny, mimo to nadal był dostatecznie kobiecy – Masz ten telefon?
– Mam – powiedział, wyjmując z prawej kieszeni ciemnoszarych bojówek, swoją metaliczno-szarawą komórkę. Na szczęście brudna deszczówka, rozchlapana przez ciężarówkę nie zamoczyła jej.
– Znasz numer telefoniczny do taksówek?
Hubert przytakująco skinął głową. I wpisał na swojej komórce szereg cyfr, po których uaktywniło się połączenie.
Taksówka przyjechała dwadzieścia minut później. Hubert i Mila przez ten czas nie zamienili ze sobą ani słowa.
Deszcz znów zaczął padać.
Rock Town, taksówką gdzieś po ulicach miasta…, 14.06.2011, 14:34
-…i wtedy ja mówię Jackowi: jak mam, to palę, a on na to… – wąsaty taksówkarz kontynuował swój nudny – a jakże nielogiczny – monolog, w ogóle nie zważając na to, iż ani Hubert, ani Mila nie słuchali go – aż za bardzo – pochłonięci obserwacją domów, przechodniów i innych pojazdów, które mijał jadący samochód. Z – oryginalnie wmontowanego w tapicerkę auta – radia dolatywała monotonna i irytująca, debiutancka piosenka zamorskiego zespołu ,,Rusek i płetwal" grającego klasyczne disco italiano, będąca ostatnimi czasy największym hitem w muzycznym świecie. Z uciążliwym dźwiękiem syntezatorów idealnie zgrywał się skrzyp wycieraczek, zbierających wodę z przedniej szyby samochodu.
Niezręczną ciszę, trwającą pomiędzy Hubertem a Milą przerwał w końcu syn jubilerki.
– Jakiego narkotyku było najwięcej we krwi matki? – zapytał, poprawiając ułożenie pasa, który zaczął wrzynać mu się w kark.
– Halucynogenów. Wszystko, całe chemiczne substancje, krążące po krwioobiegu twojej matki, były wszelkiego rodzaju halucynogenami. Może to właśnie dzięki nim „zobaczyła" – kobieta zgięła środkowy i wskazujący palec obu dłoni – sylwetkę zbira… Ale wtedy musiałbyś już wcześniej zauważyć dziwne zachowanie matki…
Hubert milczał. Wokalista zespołu „Rusek i płetwal" po raz kolejny powtórzył idiotyczny refren, którego rymy wskazywały na to, iż układał je co najwyżej pierwszoklasista, jak nie przedszkolak.
-…a Marek bierze wtedy go za łeb i wali nim o hydrant tak mocno, że… – taksówkarz spojrzał na GPS i ostro skręcił w prawo, o mały włos nie zahaczając o nadjeżdżające z przeciwka auto – Że ten hydrant…
– Wiesz co? – Mila popatrzyła na siedzącego obok niej mężczyznę.
– Nie – Hubert dopiero teraz zauważył, że oczy Mili Rose były ciemnobrązowe – a wręcz czarne – co pięknie komponowało się z jej długimi, prostymi ciemnymi włosami, opadającymi na ramiona.
– Ta cała historia nie ma sensu… Prawdę powiedziawszy sama nie wierzę w to, by twoja matka brała to gówno, jednak badania wykazały tak dużą ilość szkodliwych substancji, jakby jubilerka brała je od lat…
– To niemożliwe…
– Wiem – Mila skinęła głową – Ale co innego możemy wywnioskować?
– A gdyby sprawdziła się teoria porucznika Luciusa Timmona? Że napastnik podał mojej matce halucynogeny w dzień napadu…
Sanitariuszka ciężko westchnęła.
– Już ci mówiłam, że trucizny było tak dużo…
– Tak, wiem, wiem… Jakby moja matka brała ją od lat…
– Chociaż… – Mila zmrużyła oczy – Gdyby agresor wstrzyknął truciznę bezpośrednio do krwi… A w chwili szoku krew szybko krąży, po całym organizmie… No i gdyby trucizny było naprawdę dużo… Ale to tylko gdybanie!
Hubert uśmiechnął się cierpko.
– A co nam pozostało, prócz gdybania…
Mila odwzajemniła jego uśmiech i syn jubilerki poczuł jak tworzy się między nim pewna niewidoczna więź. Specyficzna więź.
– Dotarłeś na miejsce! – w samochodzie rozległ się kobiecy, automatyczny dźwięk GPS-u.
– No panie! 25,35! – taksówkarz wyzerował licznik i nadstawił swoją pomarszczoną rękę praktycznie pod sam nos młodszego mężczyzny.
Za twój tępy monolog nie zapłaciłbym ci ani grosza – pomyślał Hubert, sięgając do kieszeni, by wyjąć z niej swój skórzany portfel.
Rock Town, ul. Beryl Evans 25, 14.06.2011, 15:16
– Dobrze… – szepnęła Mila, zatykając plastikowym koreczkiem szklaną próbówkę, wypełnioną – do mniej więcej trzech czwartych – szkarłatną krwią pani Bunsch – Po wyniki będziesz mógł przyjść już jutro rano – pielęgniarka spojrzała na Huberta, a grzywka delikatnie opadła jej na oczy, zasłaniając prawą źrenicę – Jej badania przeprowadzimy pierwszorzędnie…
Pani Bunsch w trakcie całej wizyty nie odezwała się ani jednym słowem, tylko z uporem wpatrywała się w ekran – wyciszonego przez Huberta – telewizora, wyświetlający jeden z licznych, a jakże kontrowersyjnych talk-show. Mimo dobrze przespanej nocy, pod jej przekrwionymi oczami utworzyły się wielkie, sine zakola. Twarz miała napuchniętą i nienaturalnie pożółkłą. Dodatkowo dzisiejszego ranka zapomniała zrobić sobie makijaż, co automatycznie postarzało ją o kilka – jak nie kilkanaście – lat.
– Bierze środki uspakajające? – spytała Mila Huberta, gdy tylko wyszli z wielkiego i bogato urządzonego salonu na równie elegancki korytarz willi, zostawiając w pokoju jubilerkę sam na sam z talk-show. Sanitariuszka zauważyła, że starsza kobieta w ogóle nie pogłośniła wyciszonego telewizora.
– Tak. Nawet dużo… – mężczyzna oblizał dolną wargę – Chyba za dużo… – dodał po chwili namysłu.
– Wiesz co? Tak szczerze, to udała bym się z nią na wizytę do psychologa… Nie zrozum mnie źle! – dodała pospiesznie, widząc, że Hubert delikatnie się wzdrygnął.
– Wiem – przytaknął cicho.
Odprowadził Milę do drzwi, uprzednio zamawiając – już drugą w tym dniu – taksówkę.
W wyciszonym talk-show tłusta, czarnoskóra kobieta, chroniąca swoje nienormalne poglądy na temat dzisiejszej młodzieży, wstała właśnie z drewnianego krzesła – którego siedzenie zdążyło już zapaść się pod jej ciężarem – i wyrwała nadgorliwemu prezenterowi mikrofon, po czym cisnęła nim w głąb sali, trafiając w jedną z kamer.
Tłum wiwatował.
Książka telefoniczna była pożółkła i na tyle stara, że Hubert, kartkując ją, wyrwał niechcący kilka stron. Na jednej z nich wydrukowana była wielka i – w odróżnieniu od reszty bladożółtego papieru – kolorowa reklama wyjątkowo ekskluzywnych podpasek dla nastolatek wchłaniająca sto procent więcej niż konkurencyjne produkty, a na innej z kolei widniała długa lista wróżbitów, wróżących z tarota oraz kryształowych kul – za jedyne dwadzieścia dziewięć złoty i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy – z których większość miała dość specyficzne, zagraniczne – pochodzące raczej z dalekiego wschodu – imiona typu: Ammonniasz, Herbojazjan bądź Izerejasz. Ich twarze były stare i pożółkłe, a większość z nich miało zapuszczone brody.
W końcu Hubertowi udało się znaleźć w ponad stukartkowym spisie treści kategorię „Psychologowie". Pełna lista nazwisk osób specjalizujących się w tej branży i adresy ich gabinetów oraz miejsca przyjęć, znajdowała się na stronie tysiąc sto pięćdziesiątej pierwszej. Hubert otwarł książkę na wskazanym numerze – dziękując Bogu, że nie musiała to być strona tysiąc sto sześćdziesiąta, kompletnie zalana bądź zachlapana czymś, co teraz przybrało kolor gnijącej kapusty – i od razu w oczy rzucił mu się napis: „Trauma z dzieciństwa? Szok? Depresja zimowa lub klasyczna? Już dziś powiedz temu nie! Zadzwoń i umów się na wizytę. Nr. tel.: 273890924. Doktor Zatocki zaprasza!". Synowi jubilerki ogłoszenie to bardziej przypominało reklamę dobrej kafejki internetowej lub kolejnego nocnego klubu, otwartego w centrum miasta, niż ofertę psychologa-specjalisty, lecz mimo to wyrwał z książki stronę tysiąc sto pięćdziesiątą pierwszą (tworząc lukę pomiędzy tysiąc sto czterdziestą dziewiątą a tysiąc sto pięćdziesiątą drugą) i schował ją do kieszeni spodni, starannie uważając by przy tym się nie podarła.
Wieczorem Hubert zadzwonił pod wskazany numer.
Doktor Zatocki, odebrał telefon już po trzecim sygnale.
Rock Town, Szpital Centralny, 15.06.2011, 12:16
Mila już na niego czekała, siedząc na jednej z zielonych ławek, postawionych w przyszpitalnym parku i popijając coś, co według napisu na automacie z napojami, miało być kawą z mlekiem, jednak smakowało, jakby ktoś wymieszał ze sobą ziarna kawy i kakaowca oraz zaschnięte liście herbaty, a całą mieszankę zalał truskawkowym bądź morelowym actimelem. Nagle sanitariuszka zobaczyła, za niezbyt wysokim ogrodzeniem, Huberta, idącego ku bramie wejściowej i pospiesznie – jak również z wielkim obrzydzeniem – dopiła – już i tak wystudzoną – ciecz kawopodobną, po czym zgniotła papierowy kubek i rzuciła nim do zardzewiałego kosza, oddalonego od ławki o jakieś cztery metry. Celnie.
– Hej! – krzyknął Hubert już z daleka, przez co rozbudził jedną z pokurczonych staruszek, śpiących – pod grubymi, cuchnącymi naftaliną i wilgocią kocami – na swoich archaicznych wózkach inwalidzkich.
Mila uśmiechnęła się widząc kroczącego ku niej mężczyznę i pokiwała mu.
– Hej. Co z mamą? – zapytała, gdy tylko przywitała się z Hubertem. Zauważyła, że mężczyzna trochę przesadził z perfumami, a także – i zarazem w szczególności – z wodą kolońską, na którą czuć go było z dobrych pięciu metrów.
– Bywało lepiej…
– Chodź za mną! – sanitariuszka wstała z ławki i Hubertowi przypomniała się scena z jednej komedii (nawiasem mówiąc bardzo kiepskiej komedii, bo polskiej), kiedy to ogrodnik zapomniał postawić na siedzeniach parkowych ławek karteczkę, informującą o świeżym ich pomalowaniu. Jednak fartuch Mili pozostał czysty – nie było na nim ani jednego zielonego paska.
– Co wykazały wyniki badania krwi? – zapytał syn jubilerki, starając ukryć się w swym głosie poruszenie i lęk, co niestety nie wyszło mu zbyt dobrze.
– To dziwne… Zobaczysz… – Mila sprawiała wrażenie roztrzepanej i – co Hubert zauważył dopiero po dłuższej chwili – nie była już tak pewna siebie, jak wczorajszego dnia w gabinecie Luciusa Timmona.
– A czy to jest dziwne pozytywnie czy negatywnie? – Hubert dziwnie zaakcentował trzeci, wypowiedziany w tym zdaniu, wyraz.
– Względnie… Chociaż dla ciebie bardziej pozytywnie…
Syn jubilerki przez chwilę myślał, że idąca przy nim kobieta, żartuje sobie z niego. Na szczęście szybko zrozumiał, iż myli się i kamień – bardzo ciężki głaz – spadł mu serca, zostawiając w nim jedynie liczne małe kamyki.
Na około pół roku.
Pokryta panelami podłoga na korytarzach szpitala miała barwę spłowiałej czerwieni maków, lecz ta w pomieszczeniu, w którym się teraz znaleźli, wyłożona została kafelkami, kolorem przypominającymi raczej zbyt wcześnie zerwane banany niż zieleń trawy. Po kredowobiałych ścianach gabinetu rozwieszono plakaty o różnych rozmiarach i kształtach, popierające zdrowy tryb życia – najczęściej widniały na nich zdjęcia i rysunki roześmianych band bachorów, jadących po leśnych ścieżkach na swoich kolorowych rowerach, rolkach bądź hulajnogach. Do szyby witryny, za którą prezentowały się wszelkiego rodzaju i rozmiaru probówki, ampułki i inne fiolki, przylepiona została obrzydliwa fotografia prezentująca przekrój mózgu i płuc palacza – wylewała się z nich gęsta smoła, a wściekle czerwony napis pod szarymi, poskręcanymi organami ludzkiego ciała głosił: „Palenie zabija! Pomyśl nim weźmiesz i zapalisz!". Na drewnianym stole pod oknem stała wielka, pochodząca jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, ciemnoszara kserokopiarka, rozmiarem porównywalna do całkiem sporej komody. Hubert sam kiedyś miał w swoim gabinecie taką, jednak kilak lat temu pozbył się jej na rzecz nowszego modelu. Z kolei na drugim – tym razem stalowym – stole, w głębi pomieszczenia, znajdował się wielki, blaszany mikroskop, a obok niego – starannie powkładane do specjalnych koszyczków z dziurami na wierzchu – stało kilkanaście probówek, z czego znaczna ich część wypełniona została gęstą krwią pacjentów. Nagle Hubert dostrzegł wielką szkarłatną plamę, zastygłą na podłodze, tuż obok prawej, przedniej nogi stołu.
– Siostra Puff znowu nie zabezpieczyła wszystkich fiolek! – Mila była wyraźnie zdenerwowana – Teraz znów będziemy musieli pobrać krew od wszystkich pacjentów!
– Wszystkich?
– A skąd wiesz czyja to była próbka? Jak tak dalej pójdzie, to wnet w żyłach naszych pacjentów nie pozostanie ani kropla krwi! – sanitariuszka westchnęła głośno – Potem to posprzątam. A teraz patrz na to! – Mila wciągnęła ze środkowej szuflady blaszanego stołu dwie kartki, wyglądające dokładnie tak samo jak te, które wczoraj pokazała Hubertowi w gabinecie Luciusa Timmona. Syn jubilerki popatrzył na jeden kawałek papieru, który sanitariuszka kurczowo ściskała w dłoni, potem przeniósł wzrok na drugi i z powrotem na pierwszy. Gdyby był postacią komiksową, nad jego głową rysownik na pewno namalował by teraz wielki znak zapytania.
– A czym się one różnią się od siebie? – zapytał nieśmiało.
Mila popatrzyła na niego, a w jej oczach zapłonęły tajemnicze iskierki.
– Spójrz, to są wyniki krwi, pobranej twojej matce w dniu wypadku… – sanitariuszka potrząsnęła prawą ręką – … a tu wyniki wczorajszego pobrania krwi z tej samej żyły – wyżej podniosła kartkę, trzymaną w lewej ręce – Nadal nic nie rozumiesz?
Hubert przytaknął.
Mila westchnęła głośno i obróciła oczami.
– Patrz! – położyła kartki na stole i wskazała palcem – jej paznokieć pomalowany został jaskrawo błękitnym lakierem – na jedną z licznych kolumn, którymi obie kartki zadrukowane były praktycznie od górnego marginesu do dolnego – Dnia trzynastego czerwca poziom halucynogenów w krwi twojej matki, według ogólnoświatowej skali, był przerażająco wysoki… Był grubo ponad wskazaną normą… – grzywka kobiety opadła jej na oczy, tym razem zasłaniając lewą źrenicę – …a w próbce z wczoraj nie ma ani śladu szkodliwych substancji…
W gabinecie zapadła cisza, którą rozbijały jedynie ciche trzaski, przepalającej się na korytarzu jarzeniówki.
Kurczę mam nadzieję, że długość tekstu nie znechęci was, drodzy czytelnicy...
Mam też cichą nadzieję, że wam się spodoba...
Bez cytatów.
Lokujesz akcję w Rock Town, właścicielka sklepu liczy utarg w złotówkach, czasami w euro... Wyrzucone do koszy brukowce mogą służyć żulom za kołdry...
Przejrzyj tekst, bo dziwnych rzeczy na pewno jest więcej.
A tak ogółem? To chyba nie jest złe nie?
A tak ogółem to zwyczajnie nie wiem, złe czy dobre. Właśnie "przeleciałem" fragmentami przez drugą część, mam więc najogólniejszy obraz Twego opowiadania --- i, niestety, przepraszam, na tym poprzestanę, bo takie tematy i klimaty mnie nie biorą. Dlatego ani nie pochwalę, ani nie zganię pomysłu i fabuły.
Sama realizacja --- na ile zauważyłem --- chyba zmęczy co poniektórych, bo za każdym razem trafiałem na zbędne dla akcji i postaci wtrącenia, uszczegółowienia; być może to Twój styl i, również być może, po przeczytaniu dokładnym, w całości, okaże się, że to, co w wyrywkach razi, w całości nieźle współgra, lecz niech to inni, zwolennicy tematyki, powiedzą. Chociaż generalnie --- piszesz całkiem sprawnie, moim zdaniem.
Pozdrawiam