- Opowiadanie: Ougobongodongo - Progres

Progres

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Progres

Mężczyzna powoli otworzył drzwi, starając się – jak zwykle – robić jak najmniej hałasu. Gabinet doktora Gremanna tonął w mroku, a sam doktor oświetlony był tylko przez ostre światło biurowej lampki, która uwypuklała jego wszystkie starcze zmarszczki. Jego śnieżnobiała broda przypominała tańczące płomienie, nadając mu wygląd wręcz demoniczny. Staruszek trzęsącymi rękami odpalał nowego papierosa od już dogasającego.

– Och, to ty, Fineaszu, proszę, wejdź – rzucił na widok przybysza. Wzrok miał nieobecny, głos drżący.

– Mój Boże, Henryku, wyglądasz jak trup. – Ksiądz Fineasz zamknął drzwi równie ostrożnie. – Cóż cię natchnęło do wzywania mnie o tak barbarzyńskiej porze? Ostatnie sakramenta? Postanowiłeś się w końcu nawrócić?

– Nie rób sobie ze mnie takich głupich żartów, znasz moje zdanie na temat religii…

– …jak i stan zdrowia. Wyglądasz paskudnie. Co się dzieje?

Doktor westchnął i potarł kciukami podkrążone oczy, nie ściągnąwszy nawet okularów. Widać było, że nie spał od bardzo dawna.

– Muszę… Muszę z kimś porozmawiać. Nie tylko jak z przyjacielem, ta sprawa jest chyba dla mnie zbyt ciężka do udźwignięcia… Ty, jako kapłan, mimo wszystko masz większe doświadczenie z ludźmi, niż ktokolwiek mi znany.

Gremann usiadł głębiej w fotelu. Teraz tylko połowa jego zmęczonej twarzy była widoczna. Zaczerwienione białka świeciły w cieniu. Ksiądz Fineasz nie poruszył się; czekał.

– Tyle pokoleń, tyle teorii, prób… – mężczyzna zdawał się mówić raczej do siebie niż do młodszego kolegi. – Wszechświat nam rósł, malał, powielał się, zazębiał, dokonywaliśmy przełomowych odkryć, byliśmy niczym bogowie… Trzy wymiary, pięć, dziesięć! Byliśmy pępkiem świata. Samotnym, to prawda, ale pępkiem.

Ręce drżały na oparciach fotela.

– Kontakt. Nawiązaliśmy kontakt, rozumiesz? Tu, w tej galaktyce!

Popiół z papierosa opadł na dywan, jednak żaden nie zwrócił na to uwagi.

Gremann nagle pochylił się do biurka i zaczął nerwowo przekładać papiery. Mówił szybciej, jakby bał się, że nie zdąży wypowiedzieć kłębiących się mu w głowie myśli.

– Wysłaliśmy sondy Von Neumanna, trzecią turę. Nic nigdy większego nie przyniosły, oprócz potwierdzeń starych tez… Nic nowego, nic. Ale teraz, po przejściu na wyższy pułap, Ziemia skoczyła w podziale Kardaszewa z zerowego na pierwszy typ cywilizacyjny… Fakt, że energię pozyskujemy już ze wszystkiego na planecie przecież musiał się odbić na naszym zasilaniu, to był znak, na jaki czekali, rozumiesz? Czekali, aż będziemy wystarczająco zaawansowani cywilizacyjnie, żeby w ogóle się ujawnić.

Tytoniowy popiół rozmazał się na notatkach.

– Są od nas dużo bardziej zaawansowani, to aż się nie mieści w głowie… – doktor zaśmiał się nerwowo. – To trwa bardzo krótko, koło dwóch miesięcy, informacje są bardzo ubogie, a już niesamowite! Co chwila dostaję nowe, odszyfrowane wiadomości, porozumiewamy się językiem stricte naukowym, prostymi i zrozumiałymi symbolami, a już widać rozbieżności pomiędzy naszą a ich wiedzą… Boże nieistniejący, Fineasz! Są jak ideały! Potrafią siebie, samych siebie, niczym proces obliczeniowy, przerzucić na inny hardware, są wręcz nieśmiertelni! Potrafią pozyskiwać energię z gwiazd, flar, modyfikować białe karły! Robią eksperymenta na czarnych dziurach! I oni do nas, oni do nas… To tak, jakbyś przemawiał do karalucha!

– Tuż przed zdeptaniem. – Gdyby nie drżący kącik ust, po kapłanie nie można by rozpoznać jakiejkolwiek emocji.

– Chyba sobie kpisz! Dlaczego mieliby to robić? Jesteśmy lata świetlne za nimi, nie mamy nic, czego oni by nie mieli, bądź nie przewyższali, nie ma opcji, żebyśmy im w jakiś sposób zagrażali, przecież nas nie najadą jak w tanim filmie klasy C!

– Nie o to mi chodzi. – Mężczyzna wygładził sutannę. Widać było, że waży słowa. – Myślę, że informacja na temat obcych mogłaby wywołać spore zamieszanie, wręcz zrobić rewolucję w systemie etycznym i moralnym…

Doktor zaśmiał się pusto.

– No tak, mogłem się tego spodziewać! Boisz się o żywotność tej swojej skostniałej instytucji…

– Nie zaczynaj od nowa!

– A co mam mówić? Zawsze uważaliście naukowców za ostatnie zło!

– I vice versa! Wy, naukowcy, myślicie, że sami sobie możecie być bogami…

– Przynajmniej nie walczymy z wiatrakami! Poza tym, przypomnij sobie – teoria strun, wasza „wielka, kosmiczna symfonia Boga”… Nigdy nie marudziliście, gdy pod nos podstawialiśmy wam takie kąski!

– Szczegóły, wyjątek od reguły! Tymi wszystkimi naukowymi odkryciami, cudownymi teoriami odwracacie się od ludzkości! A teraz, proszę – nieśmiertelni, bezcieleśni, nieograniczeni! Po co oni nam, po co?!

Staruszek wstał gwałtownie, podniósł rękę, jakby chciał coś uderzyć – i nagle opadł na fotel, znów zmęczony i bez wigoru.

– Nie rozumiesz. To jest nasza szansa na przetrwanie. Wszechświat się ochładza, jest co raz zimniej, obliczenia, informacje nie mogą być przetwarzane tak samo, możliwości będzie co raz mniej, ich liczba będzie skończona. To jest zagłada, rozumiesz? Nie mamy możliwości, żeby wytwarzać stosowną energię, która mogłaby nas sztucznie wspomóc, matka Ziemia nie będzie nas żywić w nieskończoność.

– Więc macie zamiar przejąć od nich technologię.

– Nie. Niekoniecznie. Przynajmniej nie tę.

Gremann westchnął, wyraźnie wyczerpany rozmową.

– Czarne dziury. A raczej – dziury robacze. Nasze założenia pokrywają się z ich teoriami. Można nimi przesyłać informacje do wszechświatów równoległych. Jeżeli ludzkość przeskoczyłaby na wyższy pułap… Jeżeli nasza świadomość zostałaby zapisana jako plik obliczeniowy… Moglibyśmy znaleźć alternatywę, inny ze światów Everetta, w którym stałe fizyczne nie zagrażają dalszemu rozwojowi.

Fineasz pobladł.

– Jesteś szalony, zwyrodniały – wyszeptał, jakby w amoku. – Odwracasz się od wszystkiego, od ludzkości, od biologii nawet!

– Nie pieprz mi tu bzdur! – krzyknął doktor. – Tu nie ma miejsca na wytarte frazesy jakiegoś klechy! To jest instynkt samozachowawczy, nie wmawiaj mi, że się go pozbyłeś! Nie będę umierał dla dobra zezwierzęcenia! Ani moje dzieci i wnuki! Chcę żyć! Żyć!

Ostatnie słowa obijały się echem w uszach księdza Fineasza nawet wtedy, gdy ze złością trzasnął drzwiami.

 

Zimne, rosyjskie powietrze wpłynęło przez szparę w drzwiach, w której ledwie mieścił się człowiek, potrząsnęło dzwonkiem na framudze, okrążyło nogi nielicznych klientów baru i zwróciło ich uwagę na niewyraźną postać w drzwiach. Dopiero, gdy drzwi trzasnęły, a osoba weszła w cień, można było jej się przyjrzeć. Krępa sylwetka, czarna broda, rozbiegany wzrok. Barman na ten widok szybko odłożył odwiecznie wycierany kufel. Zanim przybysz doszedł do kontuaru, czekała już tam na niego butelka wódki i kieliszek.

Wzgardził szkłem, od razu chwytając za butelkę. Wziął kilka łapczywych łyków, po czym zaczął się krztusić i charczeć.

– Spokojnie, pażausta, uspokójcie się… – zaczął mało charyzmatycznie barman.

– Zamknijcie się!

– Ależ wy…

– Szto ja skazał! – mężczyzna uderzył w stół. Butelka spadła na podłogę, tłukąc się w drobny mak. – Nikt mi nie będzie rozkazywał, a szczególnie wy! Ty! Zapluty dziad w jakiejś spelunie!

– Sami tu przyszliście.

– I sam stąd wyjdę. Wiesz, kto ja? Naucnyj rabotnik. Jeszcze kiedyś o mnie usłyszysz, zobaczysz, idiot. Jeszcze wypłynę.

– Dobrze, doktorku, a teraz…

Nieznajomy nagle wskoczył na bar, chwytając barmana za koszulę i przybliżając swoją twarz do jego zdumionego oblicza. Czuć było od niego ostrą woń alkoholu.

– Zajcew. Mienia zawut Zajcew. Zapamiętaj sobie to.

 

Marco patrzył na automatyczne drzwi kalifornijskiego oddziału International Institute of Milky Way Space. Logo w pół zmechanizowanego orła zawsze budził w nim respekt, kazało pozbierać myśli przed wkroczeniem w ten międzyplanetarny młyn. Każdego ranka budził go ściśnięty z wrażenia żołądek. Bo oto nowy dzień, kiedy wszystkie zagadki świata zostają ludzkości podane na tacy, niczym odpowiedzi w wydaniu zawiłych krzyżówek, tak prosto i bez wysiłku.

Włoch westchnął cicho i zrobił krok naprzód. Rozsuwające się drzwi rozszczepiły orła na część zwierzęcą i mechaniczną.

Wszyscy w jego oddziale w jakimś dziwnym transie – znali powagę sytuacji, wiedzieli, że jako nieliczni z całej ludzkości mają szansę na żywy kontakt ze światem pozaziemskim. Ich praca nabrała wręcz elementów mistycznych, gdy łamali kody, które oznaczały znane w każdej nauce pojęcia i wyrażenia. To właśnie nauka była nośnikiem informacji, nauka pomogła stworzyć swojego rodzaju słownik prymitywnych rozmówek. Czuli głęboki respekt do cywilizacji, która nie musiała upraszczać swoich myśli, bo ich język, oni sami byli już tylko myślą, zapisem obliczeń, nieograniczeni, w przeciwieństwie do ułomnej swym ciałem ludzkości. Początkowo dziwili się, że informacje im wysyłane, mimo jednorodnych treści, różnią się nieznacznie miedzy sobą. Dopiero po przechwyceniu piątej dotarło do nich, że nie są to suche sygnały wysyłane bezdusznymi maszynami – to były cząstki świadomości. Od tej pory archiwizowali tylko kopie.

Każda, nawet najbardziej błaha wiadomość, rozbudzała ich wyobraźnię; nie obchodziło ich dlaczego obcy skontaktowali się z nimi, bali się zapytać o to, zburzyć ten międzyplanetarny most. Dla nich obcy byli niczym bogowie, którzy odważyli się zejść do maluczkich. Nawet najmniejsza wzmianka o ich kulturze, sposobie życia czy obyczajach była na tyle fascynująca, że potrafili całymi dniami i nocami rozszyfrowywać każdą falę, każde drgnięcie. Niektórzy nie wracali całymi tygodniami do domów, mieszkali i egzystowali w Instytucie; Szef od kilku dni nie spał, żył tylko dzięki kawie. Jednak najważniejsza informacja miała dopiero nadejść.

Gdyby Marco wiedział, co jego koledzy otrzymali nocą, nad czym pracowali cały ranek – na pewno nie stałby przed wejściem, a wbiegł do środka z impetem. Kto wie, może i przyjechałby wcześniej, sforsował kilka drzwi ochrony, złamał kilka przepisów bezpieczeństwa, byleby mieć choćby najmniejszy wkład w nowe odkrycie. Jednak gdy wszedł tam powolnym krokiem, było już po wszystkim: drukarka wypluwała już z siebie trzy słowa, jakże ważne dla ludzkości:

„Komputer kwantowy. Współpraca”.

– No, moi drodzy! – rzucił Gremann, uśmiechając się w gąszczu swej zaniedbanej brody. – Wygląda na to, że wskrzesimy prawo Moore’a. Nie usuwajcie historii operacji. Kto wie, może już niedługo będziecie wyglądać, jak one.

 

Moore może nie do końca miał rację, ale na pewno nie zdziwiłby się, gdyby się dowiedział, że ludzkość regularnie przekraczała kamienie milowe nauki. Ameryka, zniszczona i zmęczona konfliktami na Bliskim Wschodzie, jak najszybciej chciała uciec od wojennej przeszłości. Rozwój nauki wydawał się kuszący i bezproblemowy: niech świat kocha Amerykę, która żywi go nowymi technologiami. Do władzy doszli przeciwnicy wojen zbrojnych, którzy stworzyli nowy typ walki – walki technologicznej, walki progresu. Wygrywał ten, którego technologie zdominują rynki krajów niezdolnych do urzeczywistniania własnych wizji. Ameryka była czuła, ale i egoistyczna – inwestowała tylko w swój rozwój, nie chciała na własnej piersi hodować konkurencji. Znała się na naukowcach i wiedziała, że ich ojczyzną jest laboratorium i że każdy dobrze opłacony fizyk bądź matematyk automatycznie stanie się Amerykaninem. Już po kilkudziesięciu latach Stany Zjednoczone połknęły prawie cały świat, narzucając im swój monopol na przyszłość.

Tylko Chiny zareagowały wystarczająco szybko, by wzrosnąć do podobnej potęgi, która mogłaby zagrażać pozycji amerykańskiego snu. Państwo Środka było niczym sól w oku, jednak motywowała pozytywnie: to ono nakłaniało do pośpiechu i ciągłej pracy, do znajdywania nowych sposobów pozyskiwania energii i nowych sposobów jej marnowania. To właśnie kraj Lincolna i Franklina jako pierwszy zbudował oceaniczne miasto, New Detroit. Tworzono nowe limity i nieustannie je przekraczano.

Mała sól w oku urosła do niebotycznych rozmiarów, gdy to właśnie chińscy naukowcy przekroczyli magiczną granicę cywilizacyjną – opatentowali sposób zmian pogody. Nie było to prymitywne rozganianie chmur, tylko pełna kontrola nad temperaturą, opadami, wiatrami, klimatem. Chiny mogły kontrolować to, z czego cały świat żył. Stały się potęgą.

Fakt, że to właśnie Stany Zjednoczone pierwsze przejęły informacje z kosmosu, niektórzy uznawali to za szczęśliwe zrządzenie losu, inni widzieli w tym Palec Boży. Jakkolwiek by się to nie stało, jedno było pewne: jest to jedyna, może nawet ostatnia okazja, żeby znów wspiąć się na szczyt. Instytut kalifornijski utrzymywał całą sprawę w tajemnicy, chciał samodzielnie opracować i wykorzystać pomysły obcych. Nic jednak nie trwa wiecznie. Przeciek pojawił się jakby z nikąd i choć był niewielki, wręcz nieznaczący, wywołał burzę nie tylko w światku astronomicznym. Cały świat, wszystkie mass media i cała popkultura zawrzały. Ludzie w „głosach z kosmosu” widzieli to najeźdźców, którzy chcą zniszczyć cudowną Matkę Ziemię, to bogów, którzy uratują ludzkość od samej siebie. Jakiekolwiek skrajne budziły emocje, wszyscy czuli ten dreszcz podniecenia na karku: cos się dzieje, coś się zmienia. Powstawały sekty, które przeradzały się w Kościoły, ruchy poparcia i ruchy oporu, zmieniały się władze i ustroje. Ale przede wszystkim wszyscy widzieli w tym zdarzeniu wyśmienitą okazję, żeby zapisać się na kartach historii, w jakikolwiek sposób. Chińczycy nie kryli się z tym, że rozpoczęli eksperymenty. Ameryka poczuła, że potęga wymyka jej się z rąk. Wtedy podjęła pierwszą złą decyzję, która pociągnęła ją w dół.

Pośpiech był wskazany jak nigdy dotąd. Uczeni z Krzemowej Doliny byli jednogłośni: nie damy rady wygrać w pojedynkę z całym światem. Sprawa autonomii była przegrana, czas teraz walczyć o swoje, o utrzymanie głowy ponad powierzchnią, o złapanie brzytwy. Ameryka nie mogła liczyć na żadną pomoc, z premedytacją przez lata niszczyła cudze potęgi naukowe, które odradzały się jak grzyby po deszczu. Zrobiła więc krok, który do dziś budzi kontrowersje: dwa lata po rozszyfrowaniu pierwszego sygnału nawiązała kontakt z Chinami, wołając o pomoc. Złośliwsi twierdzili, że było to dla Amerykanów trudniejsze, niż rozmowa z istotami pozaziemskimi. Pekin ochoczo podjął wyzwanie i na tym sprawa mogłaby się zakończyć, gdyby nie skomląca o jałmużnę Rosja. Rosja, która marniała przez dziesięciolecia w oczach, Rosja, która nie potrafiła przystosować się do nowych warunków, a konflikty społeczne zjadały ją od środka. Rosja, która straciła swój prestiż wraz ze swoim gazem, który nie był już nikomu potrzebny. Rosja, która żyła snem o dawnej świetności. I która będzie posłusznie wykonywać rozkazy, byleby tylko utrzymać głowę na powierzchni.

Moskwa była dla Pekinu czymś, czym Pekin miał być dla Waszyngtonu: siłą roboczą, która nie będzie śmiała się zbuntować. Chiny spokojnie czekały, aż Ameryka powie im na ucho wszystkie swoje sekrety, by zamknąć się wraz z Rosjanami w laboratoriach w Kaldzie, mieście u wybrzeży Somalii. Brzytwa odcięła palce tonącemu. Starał się on jeszcze jakoś ratować, lecz było to równoznaczne ze strzałem w stopę. Rząd w Waszyngtonie z lekkością i bez większego zastanowienia oznajmił, że cała afera została misternie przygotowana przez Henryka Gremanna, zdrajcę narodu.

Kara jednak nie została wykonana. Zanim ktokolwiek się zorientował, Chińczycy zapewnili doktorowi azyl polityczny w Kaldzie, gdzie stworzono mu nowy raj-ojczyznę, dla której mógł walczyć laboratoryjnie i umierać in vitro. Ostatni człowiek, który mógłby uratować american dream, został przepędzony.

– Pani prezydent, już czas. Reporterzy czekają.

Gertruda Clinton, 54 prezydent Stanów Zjednoczonych, podniosła wzrok znad policyjnych raportów, informacji od kolejnych służb i wycinków prasowych, żywych dowodów jej porażki.

– Dziękuję, George. Szkoda, że nie było nam dane pracować pełną kadencję.

 

– Dasz radę, Anton. Dasz radę.

Zmęczone odbicie jego twarzy w lustrze nie dodało Rosjaninowi ni krztyny otuchy. Kilka ostatnich dni było dla niego niczym Roller-coaster: Wyrzucony z naukowego obiegu przez radykalne i sprzeczne z założeniami Ojców Nauki teorie, zwany pieszczotliwie „antropologiem kosmitów”, w kilka dni wypłynął na powierzchnię, uznawany nie tylko za eksperta, ale i bożyszcze. Od dwóch dni, czyli od momentu, kiedy pojawił się w Kaldzie, czuł na sobie wzrok dziesiątek osób, które tak niedawno mówiły o nim „wariat”, a teraz – „on miał rację, geniusz, on miał rację”. Teraz rozumiał znerwicowanie wszystkich gwiazd rocka.

Zadanie, które przed nim postawiono, było wręcz banalnie proste, lecz wiedział, że był to w pewnym sensie test, walka o karierę. Mimo wszelakich pogłosek opinii publicznej, Kalga nie była samowystarczalnym tworem nauki, potrzeba jej było kucharzy, sprzątaczek, administratorów, techników, informatyków. To właśnie dla tych dwóch ostatnich grup Zajcew miał wygłosić krótki referat i odpowiedzieć na najważniejsze pytania. Mimo egoizmu fizyków, nie mogli oni utrzymać tajemnicy przed wszystkimi.

Korytarze były dla Antona dwa razy dłuższe. Z trudem powstrzymywał się od wytargania własnej brody, choć nie mógł zapanować nad podobnym tikiem, który doszczętnie wyniszczył mu już rękawy.

Drzwi były ciężkie. Nikt mu nie pomógł, wszyscy wpatrywali się w niego. „Niczym półidioci” pomyślał Zajcew.

Mikrofon wyłapywał każdy szelest. Nerwowy oddech brzmiał w jego uszach jak ryk smoka.

– Moi drodzy… – zaczął. Niektórzy skrzywili się nieznacznie, słysząc jego paskudny, rosyjski akcent w czystej angielszyźnie. Cóż za ironia. – Przed państwem niezwykłe zadanie. Musimy wspólnymi siłami skonstruować coś, co chyba nikomu nie mieści się w głowie i czego nikt nie ogarnia wyobraźnią. Niestety, nie mogę wam powiedzieć, jak dokładnie będzie wyglądać komputer kwantowy, aczkolwiek mogę wytłumaczyć założenia, według których będzie działać.

Teatralna przerwa, Anton chwycił za kubek. Mineralna nigdy nie była tak smaczna.

– Komputer kwantowy jest możliwy to zaistnienia dzięki teorii multiwszechświata – teorii, która mówi o tym, że nasz wszechświat rozgałęzia się w każdej chwili na niezliczone wszechświaty równoległe. Komputer kwantowy wykorzystuje to, prowadząc w nich nieskończenie wiele obliczeń. Po ich zakończeniu cząstkowe wyniki zbierane są do jednej puli, w naszym świecie. Nawet najtrudniejsze i najbardziej skomplikowane obliczenia są tylko kwestią minut.

Zrobił wrażenie, zainteresował. Teraz bomba.

– Jednak jego możliwości są większe. Komputer kwantowy potrafi odtworzyć lub stworzyć dowolne środowisko fizyczne. Dzięki temu będziemy mogli przerzucić na jego dyski komponenty naszych osobowości. Nasz mózg jest tylko złożonym ciągiem obliczeniowym, a komputer kwantowy umożliwia pozbycie się biologicznej otoczki. Możemy być nieśmiertelni naszymi umysłami tak długo, jak nieśmiertelny jest on.

Zawrzało. Cel został osiągnięty. Zajcew upajał się tą małą chwilą triumfu, a gdy zrobiło się ciszej, rzucił od niechcenia:

– Pytajcie!

– Czy to oznacza, że obcy są bezcieleśni?

– Nie mamy informacji, czy wszyscy obcy korzystają z tego sposobu bytu. Aczkolwiek większa część z nich na pewno tak.

– Jesteśmy w ogóle w stanie to wybudować?

– Nasze otoczenie dostarcza nam i surowców, i energii potrzebnej do zbudowania tego monstrum. Brakujące technologie, o ile takie istnieją, też są w zasięgu naszych rąk.

– Po co w ogóle te eksperymenta? Czy to w ogóle jest gra warta świeczki?

– Dzięki komputerowi kwantowemu nasza cywilizacja będzie mogła wejść na nową ścieżkę rozwoju, wyprzedzić własne czasy. My, ziemianie, jesteśmy typem cywilizacji numer I – czerpiemy energię ze wszystkich możliwych źródeł na naszej macierzystej planecie. Dzięki technologii obcych będziemy mogli ominąć kilka tysięcy lat rozwoju, aby przejść na drugi próg i dogonić naszych „gwiazdowych przyjaciół” – będziemy mogli czerpać energię z gwiazd. To nam daje niebotyczne możliwości.

– I co, że niby wysłali nam te przepisy z czystej sympatii?

– Nie. To jest zaproszenie do współpracy. Obcy wraz z nami chcą spróbować przedostać się do alternatywnych, młodszych wersji naszego uniwersum. Jest to jedyna nadzieja na dalszy rozwój – dla nich i dla nas. Nasz Wszechświat ochładza się, co powoduje spowolnienie zdolności obliczeniowych. To ostry hamulec. Klastyczny progres już nie wystarcza. Musimy go poruszyć sztucznie.

– Więc jesteśmy królikami doświadczalnymi?

Anton uśmiechnął się, niczym prawdziwy triumfator.

– Tak, kochani, jesteśmy królikami doświadczalnymi w najbardziej luksusowej klatce wszechświata, a sterydy, które na nas są testowane, zrównają nas z bogami.

Cisza, która nastała po tych słowach, aż prosiła się, żeby wypełnić ją krzykiem „A nie mówiłem?! Mówiłem, mówiłem!”. Zamiast tego Zajcew teatralnie westchnął i mruknął:

– Oj, malciki, malciki.

 

Kalgijski gabinet Gremanna wyglądał niemal tak, jak jego kalifornijski odpowiednik kilkadziesiąt miesięcy temu. Doktor, nawet w najbardziej sterylnym pomieszczeniu, był w stanie zrobić nieład, co nigdy nie przeszkadzało mu w pracy.

Ksiądz Fineasz wślizgnął się doń bezszelestnie, jak to miał w zwyczaju. Zapracowany doktor zobaczył przybysza dopiero, gdy ten stanął tuż przy jego biurku i rzekł:

– No, no, Henryku… Zaiste, masz talent do tego burdelu.

Greeman podniósł się, chciał coś powiedzieć, lecz ksiądz dał mu znak dłonią, żeby usiadł.

– Słyszałem, że nieźle sobie tutaj radzicie. Co prawda, do opinii publicznej wycieka mało co, aczkolwiek i tak robi to wrażenie.

– Jak się tu znalazłeś? – na staruszku przemowa kolegi nie zrobiła najmniejszego wrażenia. – To teren ściśle zamknięty. To niemożliwe, żebyś się wślizgnął bez żadnych świadków.

– Och, świadków miałem mnóstwo. – Fineasz usiadł na krześle, uprzednio zrzuciwszy z niego papiery. Wygładził sutannę. – Nawet przeprowadzono mi kilka badań i dziesiątki razy się pytali o moje dane… Ale nie po to tu jestem. Chciałem ci pogratulować, Henryku. Wiara w siebie i w ten poroniony pomysł doprowadziła cię niezwykle daleko. Brawo. Wiara godna pozazdroszczenia, mówi ci to kapłan. Kiedy rozpoczynacie próby z ludźmi? Bo słyszałem, że całe stadko świń wysłaliście w kilka co ciekawszych dziur.

– Skąd ty…?

– Lista A-163, pozycja 14.

Greeman patrzył wnikliwie w twarz swego rozmówcy, po czym zaczął grzebać w papierach. Kątem oka spoglądał na Fineasza, lecz jego twarz została niewzruszona. Nawet wtedy, gdy naukowiec odczytywał dane z tabeli.

– Ochotnik? Zgłosiłeś się na ochotnika? – wyszeptał.

– Musisz być zaprawdę mało drobiazgowy, żeby przegapić moje nazwisko na liście chętnych do podróży gwiezdnych. Albo jesteś wyśmienitym aktorem.

– To szaleństwo! Ty, taki zagorzały przeciwnik? Ty? – Doktor wyglądał na zagubionego.

– Tak, mój drogi. Ale pod jednym warunkiem. – Kapłan ściszył głos, jakby chciał nie postawić warunek, a wyjawić sekret. – Wiem, że znaleźliście wormhole, która odpowiada za świat czasem bliźniaczo do nas podobny. Wiem, że to nie jest wasz cel, ale chciałbym, żebyście mnie tam wysłali. Do świata, gdzie nikt nie słyszał o tych waszych piekielnych machinach i boskich urojeniach.

– Chcesz pokonać wroga własną bronią?

– Nie. Chcę dalej wierzyć w mojego Boga, Henryku; w Boga, którego wy zabijacie w imię wyższych idei. Wyższych niż on! Nie chcę żyć w takim świecie, mój drogi. Chcę mieć albo alternatywę, albo zginąć. I wy mi to możecie zapewnić.

Greeman milczał długo. Zamknął oczy. Jego zmarszczki wydawały się jeszcze głębsze, twarz jeszcze bardziej starcza.

Westchnął i otworzył oczy.

– Niech tak się stanie.

Koniec

Komentarze

- Mężczyzna powoli otworzył drzwi, starając się - jak zwykle - robić jak najmniej hałasu. - nieprzyjemne powtórzenie.

- Ostatnie sakramenta?  - domyślam się, że chodzi o ostatni sakrament?

Jego śnieżnobiała broda przypominała tańczące płomienie, nadając mu wygląd wręcz demoniczny. - I teraz pytanie do Autora, czy biały to jakiś odcień czerwonego? Bo ja tu czegoś nie rozumiem. jak jak broda może przypominać płomienie?

To tylke kilka błędów, które wypisałem, ale jest ich o wiele więcej. Sugeruje przeredagować tekst.

Jeśli chodzi temat, to jest on już oklepany, przez co trochę się przynudziłem. Drobna rada, jeżeli pisze się na tematy praktycznie wyczerpane, to dobrze żeby ono wciskało w fotel podczas czytania ;)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka