
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Przepraszam. – Rozległ się tubalny głos. – Proszę mnie przepuścić…
Ludzie w autobusie rozstąpili się, robiąc miejsce dla chudego i kościstego kanara w zielonym mundurze.
– Proszę pana… – zwrócił się bileter do człowieka w czarnej bluzie, z kapturem zakrywającym całą twarz. – Czy ma pan bilet?
– Ja…Ale czemu akurat ja? – rozległ się stłumiony, nieprzyjemny głos. – Proszę sprawdzić kogo innego.
Zakapturzony wskazał oskarżycielsko grubą i spoconą kobietę z dużymi, ciemnymi plamami pod pachami.
– Ona! Ona na pewno nie ma biletu! Grubi ludzie nigdy nie mają biletów.
Konduktor postał chwilę, jakby zamyślony, po czym odwrócił się do tłustej kobieciny.
– Czy to prawda?
– Ależ co pan sugeruje…! – Oburzyła się kobieta. – Jak ja mogłabym…!
– To proszę pokazać. – stwierdził uprzejmie konduktor.
*
Dzieci z klasy Vc pod wodzą Melchiora Balto, który dziś przewodził ich wycieczce przypatrywały się tej scence z pewnego oddalenia.
– Co teraz się stanie, proszę pana? – spytało jedno z dzieci.
– Hm… – Zastanowił się Melchior. – Ciężko powiedzieć.
*
– Ale ja… – Babicz przeszukiwał desperacko torebkę -…Ja naprawdę…MAM!
Nagle zamarli, i ona, i kanar.
Kobieta wyciągnęła bowiem bilet, z przyklejoną do niego torebką amfetaminy.
– Proszę to odrzucić. – Powiedział kontroler, wyciągając komórkę. – I położyć ręce na głowę. Wzywam policję.
– Ale… – rozpłakała się kobieta. – Bądź pan człowiekiem…! Dzieci…!
Kaptur zaśmiał się rechotliwie. Kanar zmierzył go zimnym spojrzeniem i powiedział:
– Cicho być.
Kobieta, chlipiąc, założyła ręce za głowę.
– A pan… – Odwrócił się w stronę mężczyzny mundurowy. – Rozumiem że ma pan bilet…?
– Oczywiście. – Odrzekł mężczyzna. – Proszę bardzo.
Kanar popatrzył chwilę, po czym odszedł sprawdzać resztę.
*
Nauczyciel podszedł do najwyraźniej zadowolnego z siebie zakapturzonego człowieka.
– Po co ci to było? – Spytał mrukliwie Melchior młodzieńca.
– Nie wiem o ci chodzi. – Odpowiedział ten bezczelnie.
– Widziałem… – odmruknął nauczyciel. – Przykleiłeś do swojego biletu tą torebkę, i podmieniłeś go z jej biletem, a później specjalnie wskazałeś na nią kanarowi.
– No i?
Melchior nie wiedział co odpowiedzieć na te, wyjątkowo bezczelne jak na tak krótką wypowiedź, pytanie. Wzruszył ramionami, i już miał wrócić do swoich uczniów, ale dodał jeszcze:
– Nie starczyłoby ci odwagi na nic innego, co? Pewnie nie odważyłbyś się nawet podejść do niej na ulicy. Znam takich jak ty. Żałosne tchórze, mszące swoje dawne krzywdy tego typu działaniami.
Po czym odszedł, nie zauważając wściekłości która właśnie ogarnęła człowieka z którym przed chwilą rozmawiał.
*
…Nie starczyłoby ci odwagi…?
Człowiek w kapturze oddychał ciężko, mierząc wściekłym wzrokiem tęgawą, niską postać nauczyciela. Był wściekły na starucha. Bardzo, bardzo wściekły. Tak jak już dawno nie był.
Nie żeby wcześniej nie robił takich akcji, jak dziś z tym tłustym babskiem. Były możliwości, więc je wykorzystywał – urozmaicając sobie żywot wkopaniem osób, które mu się wyjątkowo nie podobały. Inni ludzie krzywo się wtedy na niego patrzyli, niektórzy mruczeli pod nosem obietnice zemsty.
…Takich jak ty…
Ale żaden nie wnerwił go tak jak dziś ten staruch. W pierwszych chwilach miał ochotę rzucić się na niego i dusić, dusić, dusić, aż te wyłupiaste oczy wyłupiły się jeszcze bardziej. A potem może zabawić się z którąś z dziewczynek, które Dziad przywiózł ze sobą. Lub chłopców. Kaptur nie był w tym względzie szczególnie wybredny. Od jedenastego roku życia mieszkał na ulicy, i nauczył się już nie wybrzydzać, w kwestii zaspokojenia się także. Ale opamiętał się. Kanar ciągle tu był. Cóż, możliwości, ale też zwiększone zagrożenie. Coś za coś, nie? Postanowił tropić starucha. A w odpowiednim momencie chwycić za gardło, przycisnąć do ściany i…
Spokojnie, powiedział sobie. Spokojnie.
*
Melchior zauważył wzrok Kaptura na sobie, mimo że nie mógł zauważyć białek oczu skrytych za ciemną warstwą materiału. Wzrok, który bardzo mu się nie spodobał.
Nie był pewien czy zwracanie mu uwagi było dobrym pomysłem. Wzdrygnął się mimowolnie i wyjrzał za okno. W gruncie rzeczy byli tylko o dwa przystanki do celu.
– Zbierajcie się, dzieci. – powiedział, starając się by jego głos nie dotarł do zakapturzonego. – Wychodzimy.
– Ale czy nie mieliśmy wysiąść… – zaczęła pytanie jedna z dziewczynek.
– Mieliśmy. Mała zmiana planów. – stwierdził Melchior, zezując na Kaptura. – Postarajcie się to zrobić możliwie cicho.
*
Kaptur wyskoczył przystanek później.
Był już spokojny. Bardzo spokojny, możnaby nawet powiedzieć. Dziad oszukał go, i wyskoczył z bachorami, zanim ten zdążył cokolwiek zrobić, ale to nic. Przeminął już gniew. Pozostał tylko chłód, jak zawsze. Taki bardzo przyjemny rodzaj chłodu. Wcale nie paraliżujący. Uspokajający, o, to właśnie było dobre słowo.
Wiedział że dopadnie Starucha, prędzej czy później. W takim mieście jak to Staruch i jego grupka dzieciaków nie umknie przed niczyim okiem.
A już na pewno nie przed okiem kogoś, kto będzie go szukał.
Nie przed nim.
Później.
– Proszę pana! Proszę pana!
– Spokojnie… – podniósł w udawanym geście kapitulacji ręce Melchior, idący na przedzie – jestem tutaj. O co chodzi?
Stanęła przed nim jasnowłosa, pulchna dziewczynka o imieniu Marylka. Za nią znajdowało się coś w rodzaju delegacji dziecięcej, złożonej z jakichś dwóch trzecich dzieci, które nauczyciel wziął ze sobą na wycieczkę.
– My się chcieliśmy spytać… – zająknęło się dziecko – moglibyśmy zajść może do restauracji? Jesteśmy głodni…Mamy pieniądze…
Melchior zapuścił żurawia przez brudną szybę "restauracji", która była raczej mało elegancką speluną.
Nagle zauważył coś co mu się bardzo nie spodobało. I miał ogromną nadzieję że te coś nie zauważyło go, ani dzieci.
– Nie, nie, nie tutaj. – przywołał gorączkowo ręką dzieci. – Chodźcie, znajdziemy lepiej jakiś mcdonald. Przy okazji…Mały konkurs…Kto dobiegnie szybciej tam, na drugą stronę ulicy, ten nie będzie musiał płacić za jedzenie.
*
Kaptur wybiegł przed bar, w którym zastanawiał się nad dalszym tropem poszukiwań, i zaklął głośno. Ten sukinsyn znowu go wykiwał. Postanowił, że gdy już go złapie, wyłupie mu przynajmniej jedno oko. Albo wyrwie mu…
Spokojnie, powiedział mu kolejny z głosów.
Kaptur rozpoznał go z pewnym trudem. Głos matki. Zdziwił się że jeszcze pamiętał jej głos. Minęło sporo czasu, od kiedy stali z siostrą na wzgórzu, patrząc na płonący dom, w którym zdążyli przemieszkać trochę czasu. On dziewięć lat, ona szesnaście.
Szkoda że ona już się nie odzywa, pomyślał. Cholerna szkoda.
Spokojnie, powtórzył głos. Byli tu przed chwilą. Nie mogli odejść zbyt daleko…A kto wie? Może zostawili jakieś ślady? Może rachunek z hotelu do którego właśnie idą?
Kaptur kopnął puszkę coca coli, być może rzeczywiście zostawioną przez jakiegoś bachora. Co, ma zbadać DNA?
Nagle coś usłyszał. Tym razem to nie był żaden z głosów. Odwrócił się, po czym roześmiał się w duchu. Tak, rzeczywiście. Zostawili ślad. Mały, trzęsący się, i wystraszony. Najlepszy, jaki mógłby sobie wymarzyć.
*
– Jak to go nie ma? – spytał Melchior, zamierając z hamburgerem w połowie drogi do ust.
– No… – podrapał się po głowie brązowowłosy chłopiec. – Jak byliśmy przy barze to był.
Nauczyciel zaklął w duchu. Przeklął siebie i swój genialny pomysł wielkiego biegu. Przecież mógł wezwać policję, albo…
Tylko co by im powiedział?
– Jesteście pewni że go nie ma?
Głupie pytanie. Przecież widział, że wszyscy, dwanaście osób, siedzieli przy nim, zajadając się niezdrowym jedzeniem.
– Pewni. – Potwierdził chłopiec.
Melchior ukrył twarz w dłoniach.
*
Kaptur leżał na hotelowym łóżku, z rękami podwiniętymi pod głowę.
Był pewien że dzieciak zastosuje się do instrukcji. Wiedział też że nazwa hotelu, w jakim miała się zatrzymać gromada bachorów i pan nauczyciel podana mu przez niego jest prawdziwa.
Z doświadczenia wiedział że dzieci ściśnięte za odpowiednie miejsca po prostu nie potrafią kłamać. A taki właśnie był chłopiec, którego Kaptur znalazł dziś dziś pod barem. W podobnym stanie był też często samotny, drobny chłopaczek z rodziną pogrzebaną pod gruzami spalonego domu. Ściskany za gardło, pośladki…
Kaptur przymknął oczy, próbując odgonić nieprzyjemne wspomnienia. Ale one nie chciały odejść.
A za wspomnieniami szedł, jak zwykle, ból. Najczęściej ból całego ciała, nie wyłączając pośladków, które były najczęściej bolącym miejscem w jego młodości. Młodości, nie dzieciństwa.
Jego dzieciństwo skończyło się tam, wtedy, na wzgórzu, kiedy tak stał i patrzył na płonący dom…A tam, w środku, dogasający…
Kaptur potrząsnął głową. Roztkliwianie się było ostatnią potrzebną mu teraz rzeczą. Spojrzał na zegarek.
16.78.
Co?
16.48. A, tak, w porządku. Często łapał się na tym, że widział rzeczy które w rzeczywistości nie mogły się zdarzyć. Ludzi zresztą też.
Dziad z bachorami zaniedługo pewnie będzie szedł do hotelu. Lepiej już się zbierać.
Chciał być gotowy, czekać tam na nich.
Być, gdy nadejdą.
*
16.49, pomyślał Melchior patrząc na zegarek. Mają jeszcze trochę czasu przed pójściem do hotelu.
Coś go niepokoiło. Nie wiedział dokładnie co. Być może był to wyraz oczu chłopaka, który spokojnie wszedł sobie do baru, mówiąc mu potem, że jakiś pan pytał go gdzie ich wycieczka będzie spać, ale on sądził że lepiej nie mówić mu prawdy, i podał mu nazwę hotelu na drugim końcu miasta.
A może po prostu takie działanie było po prostu zbyt wyrachowane. jak na opuszczone, przestraszone dziecko.
Lub po prostu nie było się czym martwić. Gdzieś w głębi ducha wiedział, że powinien zmienić hotel, lub wrócić nawet jeszcze dziś. Ale coś go powstrzymywało. Może właśnie dzieci, może wiedział że wtedy one także zaczęłyby się bać.
Chociaż, nawet jeśli, to tak naprawdę czego? Przecież to zwykły mężczyzna w kapturze, chłopak prawie jeszcze. Tyle że lubiący wkopywać przypadkowych ludzi. Zupełnie zwyczajny, złośliwy knypek, o czym zresztą Melchior sam mu powiedział. Człowiek, jakich wiele.
*
Kaptur patrzył się beznamiętnie jak duszony boy hotelowy sinieje coraz bardziej, i bardziej.
Uderzył go z całej siły w brzuch, pod żołądek, prowokując wymioty których jego ofiara nie mogła się pozbyć z ust.
Widok takiej czy innej śmierci nie robił na nim wrażenia. Przynajmniej już nie.
Miał trzynaście lat, gdy po raz pierwszy odkrył że nie zawsze trzeba dawać aby otrzymać pieniądze, że czasem można wziąć sobie pieniądze samemu, o ile tylko wie się gdzie uderzyć. Lub gdzie ugryźć.
Ściągnął ubranie z nieżywego już mężczyzny, po czym przebrał się w nie. Wyjął z kieszeni uniformu rozkład gościu na dziś, po czym uśmiechnął się. Jego Dziad i dzieci byli już pewnie w drodze.
*
Melchior i dzieci rzeczywiście byli już w drodze. Dokładniej mówiąc, już w hotelu. Melchior rozmawiał z recepcjonistką, akurat w czasie, w którym Kaptur ściskał szyję boya hotelowego.
– Byłem zapisany…Razem z dziećmi..
Drobna, niewysoka kobietka wstukała coś w klawiaturze komputera.
– Tak, rzeczywiście. Są wynajęte trzy pokoje – jeden dla pana, i dwa dziesięciosobowe dla dzieci. Widzę że…
Tu popatrzyła się na trzynaście osóbek będących (w którą to czynność wliczało się rozmawianie ze sobą, rozrabianie, i wiele innych) za nauczycielem. Kaptur właśnie wychodził z pokoju w którym zadusił boya, już przebrany.
– …Dziesięciosobówka to trochę za dużo, ale…
– To bez znaczenia – zapewnił szybko Melchior. – Naprawdę. Ale…Mam taki mały problem…Ktoś mnie śledzi.
*
Kaptur, nie do rozpoznania przez Melchiora (bądź co bądź, wcześniej nie odsłaniał twarzy), przysłuchiwał się tej rozmowie z pewnego oddalenia. Był nieco rozbawiony. Nie spodziewał się konsekwencji za to, co zamierzał dziś zrobić. A nawet jeśli…Zaliczył już dwa lata psychiatryka i trzy więzienia. Nie bał się tam wrócić. A Staruch musi zostać ukarany, tak czy inaczej. A jeśli przez niego zostanie ciężko skrzywdzonych kilka dzieci…No cóż. Taka cena.
*
– …Onić pod ten telefon. – Recepcjonistka podała mu kartkę. – To numer do ochrony.
– Dziękuję, naprawdę. – Powiedział Mechior. – No, dzieci…
Głos zamarł mu w gardle. Z gromadki trzynastu dzieci pozostało jedno, najwyraźniej nieco zdezorientowane.
– Ten pan… – Zaczęła niepewnie dziewczynka.
Melchior nie poruszył się, jakby jej nie usłyszał.
– Ten pan powiedział że zaprowadzi nas do pokoju. Mi kazał zostać, i dać panu tą kartkę.
Melchior, nadal jakby nieprzytomny, wziął kartkę i przeczytał:
POKÓJ 412.
*
– Wejdźcie, proszę. – Powiedział Kaptur do dzieci, otwierając drzwi kluczem, który znalazł przy zabitym przez siebie boyu hotelowym.
Dzieci weszły, pokornie i cicho. Widać było że boją się tego wysokiego, długowłosego człowieka o nieco dziwnym uśmiechu.
Nie mam podejścia do dzieci, pomyślał Kaptur z rozbawieniem. Zamknął drzwi i wyciągnął taśmę klejącą. Nie miał zbyt dużo czasu przed przyjściem nauczyciela.
Przed rozpoczęciem zabawy.
*
Przecież mogłem wezwać policję, pomyślał desperacko nauczyciel. Przecież mogłem wezwać policję, żeby poszli do tego pokoju i złapali go. Przecież mogłem…
I nagle Kaptur wyrósł przed nim.
Wzdrygnął się mimowolnie. Po raz pierwszy widział go bez kaptura. Pomyślał że wie, dlaczego woli chodzić w nim niż bez niego. Była to twarz pociągła, okalana długimi brązowymi włosami, typowa dla ludzi mieszkających długi czas na ulicy. I uśmiech, bardzo nieprzyjemny. Bardzo.
– Dlaczego? – wykrztusił Melchior. – Dlaczego…Ja? Dlaczego dzieci? Co ja ci zrobiłem?
Kaptur pokręcił głową, jakby z litością.
– Obraziłeś mnie. – Powiedział tonem bardzo oznajmującym, po czym uderzył w skroń nauczyciela pięśćmi złożonymi w splot feniksa, pozbawiając go przytomności.
Melchior obudził się, przez chwilę nie widząc i nie czując niczego. Po kilku sekundach poczuł otępiający, pulsujący ból głowy. A gdy przejrzał na oczy, natychmiast zapragnął znowu nie widzieć nic.
Znajdował się w sporym pokoju, całym ochlapanym krwią. Wokół były dzieci…Czy raczej to co z nich zostało. Główki, wnętrzności, ręce, oczy, wszystko to było porozrzucane po pokoju i wysmarowane krwią. A gdzieś, jakby obok, był on. Nagle uświadomił sobie że wcale nie jest skrępowany.
Gdzieś w oddali rozbrzmiał radiowóz.
Popatrzył się na swoje ręce, upuszczając zakrwawiony nóż który znajdował się w jednej z nich. A później krzyknął. I jeszcze raz. Głośniej.
Wrzeszczał tak, do momentu aż do pokoju wpadli policjanci.
*
Kaptur siedział w barze, popijając kawę i czytając gazetę.
KRWAWA WYCIECZKA, mówił nagłówek na stronie tytułowej.
NAUCZYCIEL ZAMORDOWAŁ 13 DZIECI I RECEPCJONISTKĘ mówił podpis pod nagłówek.
Kaptur upił trochę kawy z kubka, szukając wzmianek o sobie. Rzeczywiście, była jedna.
"Nauczyciel twierdzi że zrobił to zakapturzony człowiek, ale z racji prawdopodobnej niepoczytalności, wniosek ten nie jest brany pod uwagę…"
Kaptur zamknął gazetę, dopił kawę, i przeciągnął się.
Po co ci to było? – Spytał głos jego matki. – Przecież ten człowiek rzeczywiście nie zrobił ci nic aż takiego złego.
Kaptur podumał chwilę, niepewny czy chcę rozpoczynać z nią polemikę. Zdecydował się odpowiedzieć, po czym uciszyć ją.
– Bo widzisz, mamusiu… – Zamruczał. – Ty nadal nic nie rozumiesz. Ten człowiek obraził mnie. Gdybym puścił go wolno, być może obraziłby więcej ludzi. A kto wie, może znalazłby się wśród nich ktoś wrażliwy, kto by się zasmucił. A tak? Przecież nawet go nie zabiłem, tylko ukarałem. Zapewne na długo.
A dziec…
Kaptur z niesmakiem zamknął usta głosowi. Nie cierpiał gdy próbował prawić mu moralitety. Nigdy nie chciał zrozumieć że są ceny, które trzeba płacić. Wstał i przeciągnął się.
To będzie dobry dzień, pomyślał, patrząc na prześwitujące zza chmur światło nowego dnia.
Po czym odszedł, nie zauważając wściekłości która właśnie ogarnęła człowieka z którym przed chwilą rozmawiał. – Zdanie brzmi, jakby wściekłość ogarniająca tego człowieka miała jakąś widoczną postać, której nauczyciel nie zauważył. Po mojemu do poprawki.
W pierwszych chwilach miał ochotę rzucić się na niego i dusić, dusić, dusić, aż te wyłupiaste oczy wyłupiły się jeszcze bardziej. – wyłupiłyby. A jeszcze fajniej by brzmiało, aż wyszłyby z orbit jeszcze bardziej.
Melchior zauważył wzrok Kaptura na sobie, mimo że nie mógł zauważyć białek oczu skrytych za ciemną warstwą materiału. – Czyjś wzrok na sobie można poczuć. Zauważyć nie bardzo :P I dalej, koleś miał rentgen w oczach, że widział przez materiał bluzy?
I nagle Kaptur wyrósł przed nim.
Wzdrygnął się mimowolnie. Po raz pierwszy widział go bez kaptura. – Trochę zagmatwałeś podmioty. Wychodzi na to, że Kaptur po raz pierwszy widział Kaptura bez kaptura :P
Tyle mam uwag technicznych. Jeszcze by się parę powtórzeń znalazło i kilka niezgrabnych zdań, ale tekst wciągnął mnie na tyle, że nie chciało mi się wypunktowywać. Ogólnie podobało mi się. Nic odkrywczego ani oryginalnego, ale jednak ma swój urok. Napisane tak, że czyta się szyko i z przyjemnością.
W sumie powinienem się jeszcze czepnąć, że fantastyki tu zbyt wiele nie było, no ale powiedzmy, że te głosy mnie satysfakcjonują :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Oceniam na 4 z plusem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Hmm...
tak, ciekawe - nie fantastyczne - ale ciekawe
momentami wyborne - przyznać mi to trza! ;-)
pzdr! :-D
A mnie szczerze znudziło.
Napisane poprawnie, ale główny bohater jest w stanie wygrać konkurs na najbardziej kiczowatą postać roku. Jest połączeniem aż czterech z najbardziej banalnych motywów świata- ofiara dawnej tragedii z zaburzeniami psychicznymi, ofiara molestwowania wychowana przez ulicę (tutaj zaś znieczulica), twardziel z rozbujałym ego oraz tajemnicza postać w kapturze. Co za dużo, to niezdrowo.
Z drugiej strony, w porównaniu z tym, co ostatnio się pojawia na tym portalu tekst wybija się wyraźnie na plus.
"16.78.
Co?
16.48. A, tak, w porządku. Często łapał się na tym, że widział rzeczy które w rzeczywistości nie mogły się zdarzyć. Ludzi zresztą też."
Ten fragment mnie szczerze rozśmieszył. Nie wiem, czemu to miało służyć (pokazać niezwykłość bohatera? Wprowadzić surrealistyczny klimat?), ale na pewno się nie udało.
Mam wrażenie, że za dużo chciałeś zmieścić na zaledwie kilku stronach. Niemniej sam pomysł nie jest zły.
4
Niezłe. Mam podobne odczucia jak Selena, z tym że za szybko się wszystko potoczyło. Nie czułam strachu, a czytając taką historię chciałoby się czuć strach. Za szybkie tempo akcji jak dla mnie, brakuje momentów grozy, nawet te "porozrywane ciała dzieci" zbytnio nie zaszokowały mojej wyobraźni. Ale pomysł ciekawy i dobrze się czyta.
pozdrawiam