
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział 5
Rincewind rozejrzał się dookoła. Był w Morkach.
DZIEŃDOBRY. ZNOWU SIĘ WIDZIMY.
-Och. To ty?
WIĘKSZOŚĆ LUDZI INACZEJ REAGUJE NA MÓJ WIDOK.
Śmierć przestawił kosę i oparł się o nią. Miał ochotę na krótką rozmowę. Był pewien że wykona dziś swą pracę. Z Morków pod wieczór nikt nie wyszedł jeszcze żywy.
– Czy ja nie żyje?
CHYBA TO JUŻ PRZERABIALIŚMY, RINCEWIND. JA TYLKO MAM SKROMNĄ NADZIEJE ŻE W KRÓTCE TAK.
-Ja chyba nie. – Mag rozejrzał się w około. Nigdzie nie było dogodnej drogi ucieczki przed zbliżającymi się właśnie zbirami. – Czy możemy to odłożyć na później?
OBAWIAM SIĘ ŻE NIE TYM RAZEM. ZRÓB MI TĄ PRZYJEMNOŚĆ I TYM RAZEM ZGIŃ JAK PORZĄDNY CZŁOWIEK. NIE MASZ DOKĄD UCIEC.
Zbiry przystanęły na chwilę widząc szatę maga, ale ruszyły powrotem widząc jej lokatora.
CZY MOŻESZ BYĆ TAK MIŁY I STAWIAĆ OPÓR?
W tej sytuacji Rincewind mógł się spodziewać między innymi Straży Miejskiej, G.S.P. Dibblera sprzedającego swoje kiełbaski, przedstawiciela Gildii Umytych Zbirów (Jedna z nowszych w Ankh Morpork) lub innej postaci mogącej uratować go w tej sytuacji. Zdecydowanie nie spodziewał się jednak deszczu psów. Dwóch przyszłych oprawców dostało spadającym buldogiem, którego spadochron, w przeciwieństwie do oprychów, nie uratował. Innemu wpadł w ręce słodki szczeniak. Ostatni zwiewał właśnie przed Chihuahua odczuwającym wielki pociąg seksualny do jego stopy.
Korzystając z tego że Śmierć rozmawiał właśnie z ofiarami buldoga Rincewind wymknął się ukradkiem.
To był zdecydowanie jeden z dziwniejszych dni w jego życiu. Jedyne, czego był teraz pewien, to to, że na pewno nie chce iść do Niewidocznego Uniwersytetu.
W gabinecie Ventinariego panował przenikliwy chłód. Patrycjusz siedział w swoim fotelu i notował gęsim piórem na kartce. Pióro przeraźliwie zeskrobało. Mała kra zamarzniętego tuszu poruszyła się gdy lotka zanurzyła się w płynie.
– Proszę, nie wkładaj drewna. I tak jest za gorąco.
Drumkott wyprostował się i odszedł potykając się o kilka szalików z kłodą w ręku. Po chwili wrócił.
– Nie widział pan mojego ołówka?
– Omawiałem z panem von Lipwigiem sprawy poczty.
– Och. Pójdę po nowy.
Służący ukłonił się i wyszedł.
Vetinari przyjrzał się rogowi gabinetu. Nikogo tam nie było widać.
– Forma dobra jak zawsze, co? – mruknął, a następnie zawołał głośniej. – Przygotuj moją karetę Drumkott.
Po chwili czarny powóz z charakterystycznym czarnych herbem na (podobno) każdym boku podjechał pod drzwi pałacu. Patrycjusz wszedł do środka i zatrzasnął drzwiczki. – Jedź jak mówię. – Vetinari poprawił się na siedzisku.
– Po krótkiej chwili dojechali do zapomnianych już dzielnic Ankh. Patrycjusz wyszedł nie zapominając o wbiciu wysuwanego ostrza z laski w kark woźnicy. Wszyscy wiedzieli o ostrzu i każdy wiedział że nie istnieje. Po co to zmieniać? A co do zabójstwa, to Lu-Tzu był by smutny gdyby ktoś wiedział o jego pracowni.
Kilku mnichów wyszło z drzwi naprzeciwko i zaczęło skakać i klaskać w rytm muzyki wybijanej przez bębenki śpiewając przy tym potępieńczo. Z okien nie wychylił się nikt i nikt nie rzucił tradycyjnie butem lub zgniłym warzywem, które w większości jest owocem. Na przykład pomidor. Nie stało się to, gdyż wszyscy potencjalni miotacze dawno się wynieśli.
– Ciekawy spektakl – pochwalił Vetinari i zaczął anemicznie klaskać w dłonie. Laska wisiała na prawej.
Mnisi zatrzymali się w pół ruchu. Zazwyczaj ta błazenada pomagała i większość prawdopodobnych świadków zwiewała by w popłochu. Patrycjusz podszedł w tym czasie do niedostrzeżonego przez nikogo sprzątacza w takim samym mnisim stroju i spytał.
– Będziemy rozmawiać tu, czy wejdziemy?
Lu-Tzu przyjrzał mu się dokładnie.
Ventinari spojrzał nań jednoznacznie.
Stali tak chwilę. Mnisi ruszyli się z powrotem, tym razem do zdezelowanego budynku.
Obaj stali by tak jeszcze długo, gdyby nie to, ze Patrycjusz miał mało czasu. Wskazał ręką drzwi rudery okupowanej przez niedoszłych tancerzy.
– Ja tu tylko sprzątam.
– Wiem, dlatego do ciebie przyszedłem. Lu-Tzu, jeśli dobrze pamiętam?
– Pamiętasz?
– Co pamiętam?
-Nie nic.
– Ależ dokończ proszę. – W tonie głosu patrycjusza dało się wyczuć coś, przez co nie miało się ochoty na grotę ze skorpionami, będącą logicznym następstwem braku odpowiedzi.
– Jabłko?
– Nie udawaj. Mam mało czasu.
– Nic nie rozumiem.
– Ależ właśnie w tym moja głowa. Wejdźmy proszę.
– Naprawdę pamiętasz?
– To, że jesteście mnichami kontrolującymi upływ cza…
– Nie tu na ulicy! Jeszcze ktoś usłyszy. Wejdźmy.
Typowa rozmowa z Vetinarim wyglądała ta. Najpierw się z nim nie zgadzasz a potem dziwisz się sobie jak mogłeś być taki głupi.
Wnętrze budynku zapełnione było wielką ilością różnorakich wałów.
Vetinari wyjął ukradkiem mały papierek i pióro.
-Herbatki, Patrycjuszu?
Vetinari obudził się z bólem głowy. Odruchowo sprawdził kieszenie i odnalazł kawalątek papieru zapisany jego drobnym pismem.
„Drogi Ja,
Wiem że nie pamiętasz co się właśnie stał, jedynie to, ze jechałeś gdzieś. Należą Ci się wyjaśnienia. „
W Tym miejscu narysowana była mikroskopijna mapka z znakiem „x" przy jednej z ulic.
„Tu znajduje się zakon pewnych mnichów sprawujących władzę nad czasem. Po jakiejkolwiek wizycie osoby z zewnątrz poją ją herbatą z ziołami powodującą zanik pamięci. Oto twój własny raport z wizyty.
(Tu napisz raport)
Dali mi herbate, tak jak było na karteczce. Nie pije do końca rozmowy. Mają dziwne zakłócenia czasoprzestrzeni. Mogę spodziewać się problemów w Ankh Morpork. Nie przyznają się do deszczu psów.
P.S. Nie zapomnij napisać nową wiadomość powitalną na wypadek następnej wycieczki do klasztoru."
Vetinari nie zastanawiał się zbyt długo. Jego charakteru pisma nie dało się praktycznie podrobić , siadł więc za biurkiem i rozpoczął przepisywanie pierwszego akapitu na równie mały skrawek papieru.
Przykro mi, ale to się ledwie ledwie daje przeczytać...
Może nie rywalizuj z Pratchettem, pisz od siebie?
dobra, już zaczynam się gubić. ale czytam dalej
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Prawda! Ledwie daje się czytać, ale się daje! Najbardziej podoba mi się zabawa w przypominanie sobie motywów z Pratchetta. Bez znajomości oryginału zrozumienie tego cyklu opowiadań skazane byłoby na porażkę. Nie o to jednak chodzi w fan-fickach żeby profani rozumieli.
Mam nadzieję, że autor pokusi się o wyjaśnienie, skąd wziął się deszcz psów?
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
>joke mode on< A skąd pewność, że Autor to wie? >joke mode off<
Dobre pytanie. :D