
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Neue Gleiwitz, Oktober vierzehnten
Był czternasty dzień października, 1989 roku. Wczesne południe. Na niebie kłębiły się gęste, szare chmury. Padał drobny deszcz.
Na ulicach miasta życie toczyło się swym normalnym biegiem. Szarzy obywatele zmierzali przed siebie jednostajnym krokiem w sposób właściwy nakręcanym żołnierzykom, a obłe sylwetki samochodów toczyły się powoli po jezdniach jedna za drugą, jak gdyby wciąż znajdowały się na taśmie produkcyjnej. Pozornie każdy zmierzał w konkretnym dla siebie kierunku, lecz w rzeczywistości wszyscy stanowili element zbitej masy mieszkańców miasta, która krążyła w jego swoistym krwiobiegu według utrwalonego przez codzienność rytmu.
– Kampfgruppe na pozycji, herr kommandant ! – zameldował starszy szeregowy bundeswery, stukając obcasem.
Komendant Rudolf Eckhart zaciągnął się po raz ostatni, po czym wyrzucił i przydeptał niedopałek papierosa. Następnie wygładził dłonią swoje krótko przystrzyżone, jasne włosy i wsiadł do szarego Kubelwagena 96, dając tym samym znak kierowcy do uruchomienia silnika. Donośny charkot rozległ się z wnętrza pojazdu. Po chwili wtoczyli się na ulice, zostawiając dowódce drużyny samemu sobie.
Nie zajechali daleko, zaledwie skręcili w najbliższą przecznice i skierowali się do łukowatej bramy prowadzącej do rozległego podwórza potężnej kamienicy. Kierowca zatrzymał samochód przy kolorowej kapliczce z drewna, poświęconej Matce Boskiej, która silnie kontrastowała z bezbarwnymi murami budynku.
Na podwórzu, pod bacznym okiem plotkujących w oknach matek, bawiła się grupka małych i rozwrzeszczanych dzieci. Było głośno, lecz zgiełk mógł być przyjemny dla ucha; roztaczał swoistą atmosferę szczęścia. Jednak wszystko ucichło jak nożem uciął kiedy wypatrzono niemieckiego Kubelwagena. Zdawało się, że upadająca piłka jednego z grających chłopców ląduje na ziemi nieprawdopodobnie wręcz głośno. Czas przez moment zamarł w miejscu; osoby znajdujące się na podwórku sprawiały wrażenie figur woskowych.
Eckhart uśmiechnął się pod nosem.W jednej chwili normalni mieszkańcy kamienicy zamienili się w zaszczute stworzenia, które zderzyły się ze świadomością własnej słabości. Oto przyjechał on; pan i władca. Istota wyższa, übermensch. Przyjechał po to, aby robić z nimi wszystko co mu się żywnie podoba. Bo był od nich lepszy. Gardził nimi.
Kiedy wysiadł z samochodu czas ruszył ze zdwojoną szybkością; kobiety w oknach zaczęły nerwowo nawoływać, a dzieci rozbiegły się jak spłoszone ptactwo.
Komendant parsknął pod nosem, kręcąc głową. Stanął na środku wyludnionego placu i rozejrzał się z lekką nonszalancją; słyszał stłumione odgłosy dobiegające z wnętrza czynszówek. Krzyki, płacz i trzaskanie drzwi. Przybył drapieżnik, więc zwierzyna chowa się w norach. Ale on, Rudolf Eckhart, miał swoje sposoby na wywlekanie ich z kryjówek.
Wkrótce, po czasie nie dłuższym niż kilka minut, na podwórze wpadł ponad tuzin żołnierzy bundeswery. Szybki tupot ciężkich, żołnierskich butów działał na niego wręcz odprężająco. Byli wysocy, barczyści, zakuci w czarne, utwardzane polimerami pancerze i uzbrojeni w automatyczne MP 50 z laserowym namierzaniem. Idealni do siania terroru.
Wiedzieli co mają robić. Podczas kiedy Eckhart ze znużeniem przechadzał się wokół swojego wozu, oni wdzierali się do pozamykanych mieszkań; wyłamywali drzwi, odstrzeliwali zamki, szatkowali krótkimi seriami zastawione w pośpiechu barykady. A później wywlekali przerażone kobiety i dzieci na dwór, gdzie porzucali je na spękanym bruku i wracali po kolejne. I jeszcze. Tak długo, aż wszyscy mieszkańcy kwiczeli u stóp komendanta. Naturalnie, nie każdy stawiał opór. Niektórzy wiedzieli, że nie miał on najmniejszego sensu. Ci zostawali najmniej pobici. Nie było wśród nich żadnego mężczyzny; każdy pracował w fabryce, kopalni lub hucie. Bez wyjątku, od godziny siódmej do piętnastej.
– Obywatele! – Odezwał się w końcu, kiedy zaprzestano znosić łkające kobiety i oszołomione dzieci. – Powodowane zeznaniami naocznych świadków, kierownictwo Vierte Gruppe Polizei podjęło decyzję odnośnie przeprowadzenia rewizji kamienicy przy ulicy Goethego 41 a, celem zdemaskowania agentów komunistycznego wywiadu. Czy ktoś z was wie coś więcej na ten temat?
Nikt nie odpowiedział. Spodziewał się tego.
– Przypominam, że ukrywanie szpiegów, dywersantów i zbiegów grozi surowymi sankcjami. Nie możemy pozwolić, aby wróg publiczny znajdował schronienie wśród społeczeństwa. To przeciwne zasadom narodowego socjalizmu i każdy, kto współpracuje z taką osobą również jest traktowany jako wróg. Czy wyraziłem się jasno, obywatele?
Zaszczute audytorium po raz kolejny nie zareagowało w żaden sposób. Eckhart przeczuwał i taki obrót sytuacji. Zawsze tak było. Cieszył się z tego powodu. I nie mógł się doczekać, żeby dać upust swojej radość. W najbardziej brutalny, najbardziej nieludzki i najbardziej podły sposób.
– Czy nikt nie ma niczego do powiedzenia? – zapytał z pozoru obojętnie, w głębi siebie dusząc narastającą euforię. – Czy wszyscy z zebranych ośmielają się zarzucać kierownictwu Vierte Gruppe Polizei pomyłkę? Wasze milczenie sugeruje, że tak właśnie jest.
Potwór się budził. Na razie sennie obserwował całe zdarzenie. Lecz coraz głośniej i wyraźniej domagał się krwi. Rudolf wiedział o tym. Dlatego nie chciał dłużej czekać.
– Nie pozostawiacie mi wyboru – westchnął teatralnie, jakby załamując się zarówno nad losem ofiar jak i swoim; rzekomego oprawcy z konieczności. – Jako funkcjonariusz policji jestem zmuszony do zastosowania środków przymusowej perswazji, aby wymusić potrzebne do śledztwa zeznania.
Czuł jak przepełnia go moc sprawcza kiedy uniósł rękę aby wskazać żołnierzom poszczególne osoby ze stłoczonej gromady kobiet i dzieci. Na krótki czas stał się prawdziwym ucieleśnieniem idei Nietzschego; człowiekiem-bogiem. Był ich alfą i omegą. Chociaż nie miał wątpliwości co do tego, że tak naprawdę tylko omegą. Oni również o tym wiedzieli.
Niektóre z wyciąganych do przodu kobiet płakały, inne próbowały się wyrywać, a były też takie, które reagowały zupełną obojętnością. W końcu stanęły przed nim w liczbie dziesięciu; były w różnym wieku, ale żadna z nich nie wydawała się mieć więcej niż czterdzieści lat. Nie wyróżniały się niczym szczególnym; były tam zarówno ładne jak i brzydkie, bardziej oraz mniej bogato ubrane. Prawdopodobnie poza faktem, że większość miała dzieci, nie łączyła ich żadna cecha wspólna. To że wybór padł na nie, było dziełem przypadku lub raczej kaprysu komendanta Eckharta.
– Rozpoczynam przesłuchanie – powiedział beznamiętnym głosem.
Zarówno on, jak i podlegli mu żołnierze, a także stłoczeni na podwórzu mieszkańcy wiedzieli. Wiedzieli, że są świadkami rozgrywającej się farsy.
– Imię i nazwisko – rzucił sucho do pierwszej kobiety, stojącej w przymusowo uformowanym szeregu.
– Maria Pulut – odpowiedziała łamiącym się głosem.
– Z domu?
– Wyjadłowskich.
Tak jak przypuszczał, urodziła się w polskim domu, wychowała prawdopodobnie w polskiej tradycji i z całą pewnością uważała się za Polkę. W przeciwnym razie zełgałaby, oznajmiając że jej nazwiskiem rodowym było Schmidt, Schiller, albo Schulz. Jak wszystkie, które marzyły o znalezieniu się na volksliście. Jeżeli z początku rozważał okazanie litości, od tego momentu przestał odczuwać taką potrzebę. Nie miał zamiaru pouchwalać się ze słowiańską hołotą. Widocznym tego znakiem było odsłonięcie poły skórzanego płaszcza, spod której wyciągnął rozwijaną teleskopowo pałkę, zakończoną elektrowstrząsową nasadką.
– Będę pytał tylko raz. Później czekam na odpowiedź tak długo, aż w końcu padnie. Uprzedzam; potrafię być bardzo cierpliwy. I nie uznaje przyznawania się do niewiedzy.
Źrenice przerażonej Marii Pulut poszerzyły się; nie umknęło to jego uwadze.
– Imię męża? – zaczął, sycąc bestię mieszkającą w jego duszy chwilami niepewności swojej ofiary. Później nie będzie się już bała, zapewniał w duchu. Później będzie już tylko ból. Apatia i zrezygnowanie. Dlatego najbardziej rozkoszował się wstępem do późniejszych tortur. Bo tak naprawdę, nie był on mniej bestialski niż następująca po nim brutalność. A on, Rudolf Eckhart, komendant Schlesier Bundeswehra, czerpał z tego przyjemność. Jedyną, jaką zaznawał w swoim życiu.
– Ewald.
– Imiona rodziców?
– Alojzy, Elfryda
– Imiona dzieci?
Zabrakło jej tchu, nogi się pod nią ugięły. Żołnierze przypadli do niej błyskawicznie, nie zdążyła się osunąć na ziemię. Żelazny uścisk trzymał ją w powietrzu; zawisła niczym szmaciana lalka.
– Nie… Proszę nie… – jęknęła. Potwierdzając jego przypuszczenia odnośnie własnych przekonań narodowościowych; mówiła z silnym, polskim akcentem.
Milczał, czekając. Był cierpliwy, jak sam przed nią przyznał. Poza tym często zdarzało mu się być uczestnikiem podobnych sytuacji. Wystarczająco często, aby wiedział że jeszcze nie czas na bicie. Że to nadal tylko początek. Czekał, bo wiedział że nie musi jeszcze niczego innego robić. Miał rację.
– Franciszek… Eliza.
– Od jak dawna mieszkacie na Śląsku?
– Z dziada, pradziada…
Nie zadał następnego pytania, znowu czekał. Bardzo wymownie, na swój sposób.
– Z sześćdziesiąt roków by było… – dodała, przełykając łzy.
Nadal nie kontynuował. Ona również niczego nie powiedziała więcej; widocznie nie wiedząc czego się od niej oczekuje. Oświeciło ją, gdy do jej uszu dobiegł odgłos cichego wyładowania elektrycznego.
– Ja sama mieszkam tu od urodzenia, w tym roku będzie już dwadzieścia jeden lat… – pisnęła cicho.
– Przynależność partyjna?
– Nie.
– Dobrze – uznał, że nie ma sensu pytać o narodowość. – Czy była pani świadkiem działalności komunistycznej agendy?
– N-nie – zająknęła się. W jej oczach pojawiło się zmieszanie.
– Czy próbowano nakłaniać panią do donoszenia na kogokolwiek?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Czy zaobserwowała pani kogoś nieznajomego w najbliższej okolicy?
Zawahała się, lecz ponownie zaprzeczyła.
– Czy słyszała pani kogoś posługującego się językiem polskim, czeskim albo rosyjskim?
– Czy widziała pani ulotki, plakaty albo broszurki przesycone komunistyczną propagandą?
– Czy słyszała pani kogoś jawnie lub niedosłownie krytykującego narodowy socjalizm?
– Czy ktoś próbował panią nakłonić do zapisania się do komunistycznej partii?
Przesłuchanie płynnie zmieniło formę; pytania zaczęły padać coraz szybciej, kobieta nie zdążyła odpowiedzieć na każde z nich. Pierwszy cios spadł na nią właśnie z tego powodu. Drugi był konsekwencją pierwszego; oszołomiona kobieta przez pewien czas nie była w stanie podjąć dalszych zeznań dlatego komendant uznał, że bicie ją otrzeźwi. Trzeci cios był zadany wyraźnie mocniej, złamał przesłuchiwanej nos. Kolejne dwa przyczyniły się do wybicia jej kilku zębów.
Komendant wywijał elektrowstrząsową pałką z niezaprzeczalną wprawą, lecz kamienny wyraz jego twarzy nie pozwalał przypuszczać, że znęcanie się nad ofiarą przynosi mu radość. Z wierzchu był do bólu oficjalnym służbistą; bezosobową maszyną która została zaprogramowana do określonego zadania.
Kiedy jednak skończył, wiedział że pozwolił sobie na zbyt wiele. Kobieta była skatowana do nieprzytomności. Nie była w stanie odpowiadać na żadne z pytań i co gorsza, istniało ryzyko że w przyszłości również nie będzie potrafiła tego robić. Jej mózg mógł ulec trwałemu uszkodzeniu. Eckhart wyłączył paraliżującą nasadkę swojej pałki, a następnie otarł z niej krew białą chustką. Trudno, pomyślał. Wypadki się zdarzają. Następnym razem będzie ostrożniejszy. Żałował, że Maria Pulut nie zostanie poddana prawdziwemu przesłuchaniu, w którym śledczy będzie starał się wyciągnąć z niej bardziej wartościowe zeznania. Żałował też, że nie skończy ona w wagonie pociągu jadącego do Dachau, Flossenburga, albo Auschwitz. Pomimo swoich skłonności do bestialstwa, uznawał że niemiecka machina śmierci jest najlepszym sposobem na – jak lubił mawiać – utylizację Słowian. Koniec końców to jednak jemu przyjdzie wykonać zadanie przeznaczone dla komory zagłady obozu koncentracyjnego. Był z tym absolutnie pogodzony, kiedy wyciągał spod płaszcza swojego 10 calowego Lugera 357.
Zrobił dwa kroki w tył, wymierzył. Padł strzał, krew bryzgnęła na bruk, w miejsce gdzie przed chwilą stał komendant. Później żołnierze podtrzymujący skatowaną Marię puścili jej okrwawione i posiniaczone ciało. Rzecz jasna, była już wtedy martwa.
Znowu zapadła cisza; tylko jakieś dziecko próbowało płakać. Nie mogło; jego rozpacz była tłumiona silnym uściskiem którejś z kobiet. Najwyraźniej starała się je uchronić przed ściągnięciem na siebie uwagi. Całkiem mądrze, zresztą.
Eckhart wziął głęboki wdech, upajając się mieszanką zapachów krwi i prochu. Śmierci. A później zwrócił się w kierunku następnej ze stojących w szeregu kobiet.
– Imię i nazwisko? – rzucił równie sucho i rzeczowo, jak za pierwszym razem.
Kobieta odpowiedziała, lecz nie posłuchał. Skupił się na swojej elektrowstrząsowej pałce; nie chciała ponownie się uruchomić. Widocznie należało włożyć nowy akumulator.
– Ty – wskazał na jednego ze stojących najbliższej żołnierzy. – W schowku samochodu znajduje się pudełko z zapasowymi bateriami. Przynieś mi je.
I wtedy się zaczęło. Nie spodziewał się, że ktoś mógłby zignorować jego rozkaz. Początkowo nawet nie zauważył, że żołnierz dalej stał w miejscu – był zbyt zajęty rozkładaniem swojego paralizatora.
– Pocałuj mnie w dupę nazistowska świnio – usłyszał przesycony nienawiścią głos, zniekształcony przez urządzenie foniczne zamkniętego hełmofonu.
Kiedy uświadomił sobie, że słowa wypowiedziano po polsku było już za późno. Czerwony punkcik laserowego celownika błądził po jego klatce piersiowej. Krótka seria MP 50 wyrzuciła go do tyłu. Komendant Rudolf Eckhart wylądował na ziemi razem z metalowymi łuskami po nabojach. Szybko rozpętał się chaos.
Kobiety porwały dzieci w kierunku bramy, nie czekając na lepszą okazję do ucieczki. Natychmiast rozległo się pokrzykiwanie zdezorientowanych żołnierzy. Jedni wołali do uciekinierów inni po prostu klęli. W końcu zaczęły padać kolejne serie z pistoletów maszynowych. Początkowo strzelano w powietrze, ale po pewnym czasie ołowiany deszcz pocisków zaczął smagać wybiegających na ulice mieszkańców kamienicy. Kolejne trupy były nieuniknione. A nie miało się skończyć tylko na znienawidzonym komendancie i kilku niewinnych cywilach.
Stało się to jasne, kiedy na podwórzu zostali tylko żołnierze, stojący wśród kilku okrwawionych zwłok. Jasne dlatego, że żołnierzy było mniej niż na początku. Mniej więcej o połowę mniej.
– Scheiße… – rzucił ze zrezygnowaniem jeden z nich, kiedy zorientował się co ma nastąpić.
– Kryć się! – zawołał inny, również przewidując nadchodzący obrót wydarzeń.
Zareagowali w samą porę; każdy rozbiegł się w stronę najbliższego wejścia do środka kamienicy. Dla niektórych jednak i tak było za późno. Nie wszyscy byli dość szybcy kiedy z okien huknęły strzały. Dwóch postawnych mężczyzn w czarnych pancerzach dołączyło do trupów leżących na podwórzu. Ujść z życiem nie udało się również kierowcy zaparkowanego przy kapliczce Kubelwagena. Wtedy już nie było wątpliwości co do tego, że nie strzelano zwykłymi nabojami. Normalne serie z MP 50 nie były w stanie równie gładko przejść przez polimerowe płytki.
Jednak ucieczka do klatek schodowych była tylko odroczeniem wyroku. Tam też już na nich czekano. Po pięciu minutach wszyscy zginęli.
Stanisław Baruch przypadł do obskurnej ściany i ostrożnie wychylił się za róg, żeby sprawdzić czy nikt nie czyha na schodach. Upewniwszy się, że na klatce znajduje się tylko jeden martwy żołnierz, którego samodzielnie wcześniej zastrzelił, schował się ponownie za osłonę. Natychmiast zabrał się za odpinanie mocowań swojego hełmofonu, a następnie zrzucił go na podłogę, jakby z obrzydzeniem. Później wyciągnął magazynek ze swojego pistoletu maszynowego żeby sprawdzić ile mu pozostało amunicji. Okazało się, że było tam tylko kilka ostatnich wzmocnionych naboi. Spodziewał się tego.
– Tu piast cztery, fryc zestrzelony – zacharczał głos w krótkofalówce przypiętej do jego kamizelki.
– Piast dwa, fryc zestrzelony.
– Melduje się szóstka, fryc zestrzelony.
– Jedynka i ósemka meldują, fryc zestrzelony.
– Piast pięć, fryc zestrzelony.
– Tu trójka, żadnego szwaba nie widać.
– Piast siedem – rzucił Baruch do radiostacji. – Fryc zdechł. Karol, co znaczy że szwaba nie widać? Trafiłeś czy nie?
– To znaczy, że go nie ma. Nikt mi się nie napatoczył.
Zmarszczył czoło, po czym wyrzucił zasobnik z resztką specjalnych, przebijających nabojów. W jego miejsce załadował normalną amunicję. Każdy z nich miał do dyspozycji tylko jeden magazynek z wzmocnionymi pociskami.
– Ilu ich było? – zapytał, ponownie taksując wzrokiem klatkę schodową.
– Nie wiem. Ośmiu, albo dziewięciu.
– Chyba ośmiu. Tyle ile nas.
– Walić to. Strzały pewnie było słychać nawet na śródmieściu. Zwijajmy się stąd, dopóki możemy.
– Dobra – przerwał radiową dyskusje pozostałych. – Spotykamy się przy bramie. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Każdy kolejno oświadczył „przyjąłem!". Stanisław rozejrzał się ostatni raz po korytarzu, a następnie ruszył na ugiętych nogach w kierunku schodów. Schodząc po drewnianych stopniach starał się robić możliwie najmniej hałasu. Często oglądał się za siebie, chociaż rozsądek podpowiadał mu, że nikt nie miał szans zajść go od tyłu. Aby nieprzyjaciel mógł tego dokonać, musiałby wspiąć się na górę poprzez którąś z innych klatek. Wszystkie były obstawione jego ludźmi. Nie mniej jednak z jakiegoś nieznanego mu powodu miał wrażenie, że coś nie gra. Rzadko miewał przeczucia, dlatego nie potrafił ich lekceważyć.
Po wyjściu na podwórze dołączył do grupki mężczyzn w czarnych pancerzach, gromadzących się pod bramą. Tak, jak to było umówione.
– Wszyscy są? – zapytał, zawieszając sobie MP 50 na ramieniu.
– Nie – odpowiedział któryś. – Jeszcze idą.
– Kto?
– Manek, Karol i Robert.
Powstrzymał się przed pytaniem „co tak długo?". Nerwowa atmosfera była wyczuwalna, nie chciał dolewać oliwy do ognia. Wiedział, że chcą jak najszybciej wracać. Niepokój rósł w miarę, jak kolejni przechodnie zaglądali ukradkiem z ulicy, a później pospiesznie się oddalali na widok uzbrojonych ludzi i stygnących na placu zwłok.
– Ruszcie się!
Baruch wyrwał się z zamyślenia, jego wzrok natychmiast padł na dwóch kolejnych mężczyzn idących od strony kamienicy. Obydwaj mieli ściągnięte hełmofony.
– A gdzie Karol? – rzucił oschle, kiedy się zbliżyli.
– Nie było go z nami. Zapytajcie przez radio.
Kiedy wołał jedynego z nieobecnych członków drużyny przez krótkofalówkę, mimowolnie przyjrzał się raz jeszcze ofiarom jatki. A wówczas zamarł, przerywając w połowie hasło wywoławcze.
– Co się stało? – usłyszał, a później poczuł jak ktoś lekko potrząsa jego ramieniem.
– Trup Eckharta zniknął.
– Co?
– No nie ma go.
Na zalanym krwią placu leżało tylko kilka nieszczęśliwie trafionych kobiet, jedno dziecko i dwóch Niemców z bundeswery. Niemal natychmiast posypały się pytania w rodzaju „jak to możliwe?", „zabiłeś go?", „przecież nie mógł przeżyć?"
– Mówiłem żeby celować w głowę!
– To bez znaczenia. Nawet, jeśli miał kamizelkę, to musiał oberwać. Zwłaszcza z takiej odległości.
Stanisław po raz kolejny wywołał brakującego członka drużyny przez radio. Podobnie jak przedtem, nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Czuł jak coraz mocniej ogarnia go fala złych przeczuć. Miał wrażenie, że stąpa po cienkim lodzie i niezależnie od tego, jaką podejmie decyzje, będzie to zły wybór. Nie po raz pierwszy znajdował się w trudnej sytuacji, jednak rzadko był zmuszony do radzenia sobie w podobnie dziwnych okolicznościach. W duchu przyznał sobie, że nie wie co się dzieje. A to było najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić każdemu dowódcy.
– Dobra – uciął szorstko. Nie chciał tracić czasu na dyskusje, ani narażać swoich podkomendnych. – Zabierajcie się stąd. Widzimy się jutro, po ósmej. Tam gdzie zawsze. Gdyby coś się działo do tego czasu, Zyga podejmuje decyzję.
Skinęli bez słowa i pobiegli na ulice, został sam.
Z początku przez pewien czas nasłuchiwał, lecz kiedy tupot ich żołnierskich butów zlał się z krokami przechodniów, ruszył z powrotem na podwórze.
Dwóch żołnierzy w podziurawionych pancerzach. Skatowana Maria Pulut, wraz z czterema innymi mieszkankami kamienicy. Małe dziecko z długimi włosami, któremu seria z pistoletu maszynowego urwała nogi. Nie zdołali uciec przed rozstrzelaniem. Stanisław wypuścił z sykiem powietrze. Niechcący pozwolił sobie na chwilę refleksji. Wiedział, że nie powinien.
Powitało go głośne i przeciągłe brzmienie klaksonu.Lufa jego MP 50 natychmiast skierowała się w stronę stojącego przy murze samochodu. Wtedy zobaczył, że to przestrzelona głowa kierowcy osunęła się na syrenę. Odetchnął cicho, zbliżając się do niego. W dalszym ciągu bacznie obserwował okolicę, lecz jego nerwy powoli zaczęły opadać. To, co w innej osobie mogło pobudzić jeszcze większy niepokój, jemu uświadomiło że zaczyna pogrążać się w paranoi. Zrozumiał, że przestaje być czujny, a zaczyna być przewrażliwiony. Wiedział, że żołnierz nie mógł sobie pozwolić na mylenie jednego z drugim.
Przewróciwszy martwego kierowce na boczne siedzenie, mimowolnie zwrócił uwagę na kawałki czaszki i mózgu, rozpryśnięte na kapliczce, przy której stał zaparkowany Kubelwagen. Widok figurki Matki Boskiej, utytłanej we krwi, wywołał w nim dreszcz.
– Piast trzy, zgłoś – mruknął do krótkofalówki, zanurzając się ponownie w półmroku jednego z korytarzy kamienicy. Nie spodziewał się odpowiedzi, zrobił to raczej machinalnie. Tym większe było jego zdziwienie, gdy spotkał się z odzewem. Nie był to żadnego rodzaju meldunek. Raczej szum w eterze. Jakby ktoś włączył radio, lecz nie wypowiedział żadnego słowa.
Przeczesując parter natrafił na stare, częściowo porwane plakaty propagandowe. Wielkie, czarne napisy stylizowane na neogotyk głosiły hasła „Polen invasion stoppen!" albo „Neue Gleiwitz – Nur für Schlesier", lub też „Lasst uns bauen Schlesier Reich!". Tuż obok nich na ścianach widniały wymalowane białą farbą kotwiczki polskich powstańców – znak Polski Walczącej. Baruch pokręcił głową z westchnieniem. Śląsk był jak tygiel, w którym mieszały się interesy zarówno umiarkowanych jak i radykalnych Niemców, powstańców polskich, czechosłowackich oraz najróżniejszych wywiadów; amerykańskich, brytyjskich, oraz rzecz jasna rosyjskich. Umiarkowani Niemcy szumnie budowali Śląską Rzeszę, a nazistowscy radykałowie po cichu anektowali kolejne miasta do siebie. Polacy z właściwym sobie poczuciem romantyzmu walczyli po partyzancku o „wolność naszą i waszą". Czesi i Słowacy kolaborowali na każdym froncie. Alianci co jakiś czas wychodzili z cienia i popierali jedną z pozostałych stron, przyczyniając się do wzburzenia jeszcze większego chaosu. Nie mniej jednak, wszyscy opowiadali się za interesem Ślązaków. Sami Ślązacy natomiast nie mieli do powiedzenia nic. Stanisław Baruch był jednym z nich. Lecz ludzie jego pokroju nie potrzebowali wielkiej swobody wypowiedzi. Woleli działać niż mówić. Głównie dlatego znajdował się teraz w starej, obskurnej kamienicy przy ulicy Goethego 41 a.
– … Nie możemy skontaktować się z drużynami przydzielonymi Eckhartowi… – usłyszał dobiegający z klatki schodowej głos, mówiący po niemiecku. – Wysyłamy wsparcie.
– … Dochodzą do nas meldunki o strzelaninie na mieście.
– Cholera, stary psychol znowu sobie zaszalał….
Po wspięciu się po schodach na pierwsze piętro znalazł jednego z martwych żołnierzy bundeswery, opartego o balustradę. Pochyliwszy się nad nim, odczepił od jego kamizelki krótkofalówkę, aby sprawdzić jakie były jej ustawienia. Uznawszy, że lepiej będzie podsłuchiwać rozmowy Niemców, wyregulował swój odbiornik do wyłapywania fali, na której nadawali.
– Tu komendant Eckhart – wstrzymał oddech, słysząc kolejny głos na nowej częstotliwości. – Wszystko w porządku. Powtarzam, wszystko w porządku. Jestem w trakcie przeprowadzania rutynowego przesłuchania.
– Dlaczego nie odpowiadaliście? Nie możemy się skontaktować z żadną jednostką.
– Mamy mały problem z łącznością.
– Co się dzieje?
– Nie jestem pewien. Złożę później odpowiedni raport.
Stanisław wyrzucił drugą, niepotrzebną mu już krótkofalówkę. Podświadomie czuł, że musi znaleźć źródło tych dziwnych wydarzeń; jakieś racjonalne wyjaśnienie. Chciał udowodnić sobie, że nie wariuje. Lecz nie pozwolił sobie na nic z tych rzeczy. Miał wrażenie, że ktoś bawi się z nim. Nie potrafił powiedzieć kto, ani nie podejrzewał nawet w jaki sposób. Rozsądek podpowiadał jednak, że lepiej będzie nie brać udziału w tej zabawie.
Uspokoiwszy wzburzone nerwy, ruszył powoli wzdłuż korytarza na pierwszym piętrze. Starał się myśleć tylko o jednym; znaleźć zagubionego członka swojej drużyny. Przed akcją ustalili, że wszyscy zajmą pozycję na tej właśnie wysokości, dlatego wyszedł z założenia że to tam powinien rozpocząć swoje poszukiwania.
Idąc wzdłuż starych, częściowo spękanych i obtłuczonych ścian, zauważył że na nich również widniały wymalowane na biało napisy. Z początku można było je wziąć za kolejne ślady działalności polskich partyzantów. Bliższe oględziny dawały kres podobnym domysłom; zdania były ułożone w języku niemieckim. „Ich bin ein teil des teils, der anfangs alles war, ein teil der finsternis, die sich das licht gebar".
– „Ja jestem cząstką części, co wszystkim wpierw była, cząstką ciemności, co światło zrodziła" – przeczytał na głos, nie bez trudu rozszyfrowując niezgrabnie, jakby w pośpiechu postawione litery.
Ruszył szybciej. Przestał mieć złudzenia co do tego, że ostrożność i ukrywanie swojej obecności cokolwiek zmieni. Nie miał pojęcia jakie były reguły gry, w którą ktoś usilnie próbował go wciągnąć. Wiedział natomiast, że ten ktoś już go znalazł.
Na dworze pociemniało, a deszcz zaczął mocniej padać.
– Nie możemy się skontaktować z drużynami przydzielonymi Eckhartowi – radioodbiornik wycharczał po raz koleiny czyimś głosem, mówiącym po niemiecku.– Wyślijcie wsparcie.
– Przyjąłem, ludzie są w drodze na miejsce.
Tym razem nikt nie zaprotestował. Kimkolwiek była osoba podająca się ostatnim razem za zastrzelonego komendanta, milczała. Baruch miał wrażenie, że odsłuchuje zapętlone nagranie; rozmowa pomiędzy niemieckimi łącznościowcami zdążyła się jeszcze kilka razy powtórzyć nim obszedł całe pierwsze piętro kamienicy.
Jego poszukiwania nie przyniosły rezultatów; na swojej drodze znajdywał jedynie zwłoki niemieckich żołnierzy, którzy padli ofiarą obławy. Zrezygnowany usiadł na schodach i oparł się ramieniem o balustradę, wsłuchując się w coraz częściej powtarzane, te same urywki rozmów w eterze. Nie chciał zwariować. Bardzo nie chciał zwariować. Starał się zaakceptować wszystko to, co go napotykało. Ignorował logikę, zapominał o racjonalizmie. Postanowił się nad niczym nie zastanawiać. Starał się skupić tylko na swoim celu. I wtedy znowu to usłyszał. Donośne i przeciągłe brzmienie klaksonu.
Kiedy wyszedł na tonące w ulewie podwórze, zobaczył że zmasakrowana głowa kierowcy Kubelwagena znowu spoczywała na syrenie. Ignorował logikę. Zapominał o racjonalizmie. Nie chciał zwariować. Ponownie podszedł do stojącego przy kapliczce samochodu, raz jeszcze przewrócił martwego Niemca na boczne siedzenie. A później nie zdziwił się, kiedy usłyszał za sobą czyiś głos.
– W schowku znajduje się pudełko z zapasowymi ogniwami. Podaj mi je.
Odwrócił się powoli, unosząc lufę pistoletu maszynowego.Tuż za nim stał wysoki mężczyzna, zakuty w czarny pancerz ze wzmacnianych polimerami płytek. Jego twarz skrywała się pod hełmofonem. W dłoni trzymał rozwiniętą pałkę, z nasadką elektrowstrząsową. Stanisław wiedział, kim mógł być ten człowiek. Tylko jedna osoba przychodziła mu na myśl.
– Co się dzieje, Karol? – wycedził.
Mężczyzna wypuścił z dłoni pałkę, a następnie sięgnął do kabury po pistolet.
– Akcja skończona – ciągnął szorstko Baruch. – Wracamy.
– To miejsce jest wyjątkowe… – Odpowiedział mu głos zniekształcony przez urządzenie foniczne. Nie było wątpliwości: osoba, stojąca przed Stanisławem posługiwała się niemieckim. – Nie jestem pewien, co się dzieje. Ale na pewno złożę później odpowiedni raport.
– O czym ty mówisz?
– Przecież wiesz. Wiesz, kim jestem.
– Odłóż broń.
Mężczyzna w zbroi żołnierza odbezpieczył swój pistolet i podniósł rękę. Stanisław nie miał wątpliwości co do tego, że lufa została wymierzona w jego własną głowę.
– Jak udało ci się przeżyć, gnido? – powiedział markotnie.
– Jestem tym duchem, który wiecznie przeczył. Tego ognia nie da się zwalczyć ogniem.
– Co zrobiłeś z moim człowiekiem?
– Nic. Jeszcze. Lecz wszelkie istnienie zasługuje wyłącznie na zniszczenie.
Stanisław był już pewien. Wiedział, że musi strzelać. Zabić. Lub jeśli będzie to potrzebne; zabijać wielokrotnie. Jeszcze przed chwilą był w błędzie. Jego misja nie została skończona. I wtedy, kiedy był absolutnie przekonany co do dalszego przebiegu zdarzeń, mężczyzna stojący z wymierzonym weń pistoletem zatrząsł się.Z początku wyglądało to na ledwo zauważalną drgawkę. Później coraz bardziej zaczęło przypominać atak febry. Lub raczej schizofrenii, ponieważ człowiek ten wydawał się toczyć coś na kształt wewnętrznej walki. W końcu, jakby w ataku duszności, zdarł z głowy swój hełmofon ukazując twarz bladą i zapadłą. Chorą.
– Karol… – Baruch wypuścił głośno powietrze z ust.
– Giń nazistowska… Świnio! – warknął mężczyzna, w którym Stanisław rozpoznał zaginionego członka drużyny, po czym przyłożył broń do swojej skroni i nacisnął spust.
Padł strzał, bryzgnęła krew, bezwładne ciało opadło na mokrą ziemię. A później słychać było już tylko jak szaleje burza.
Był późny wieczór, czternastego października.Miasto tonęło w grubych strugach deszczu. Życie toczące się za dnia na jego ulicach ustało; zniknęły nieprzebrane rzeki ludzi i samochodów, ucichł gwar oraz warkot silników.
Inspektor Franz Koperwasser wyszedł z zadymionej przyczepy policyjnej. Po krótkiej chwili, którą przeznaczył na rozkoszowanie się czystym powietrzem, poszedł w kierunku łukowatej bramy, prowadzącej do podwórza starej kamienicy. Przejście było zagrodzone przez uzbrojonych funkcjonariuszy. Oczywiście, jego nie zatrzymali.
Na placu znajdowało się czternaście worków ze zwłokami, ułożonych przed wejściem do jednej z klatek schodowych.
Obojętnie przeszedłszy obok zmarłych, wkroczył do środka gdzie znajdowali się dwaj śledczy.Mężczyźni najwyraźniej robili sobie przerwę, lecz na jego widok zgasili swoje papierosy i wyprężyli się w postawie zasadniczej.
– Spocznij – rzucił ponuro inspektor, strząsając kilka razy z ramion krople deszczu. – Co my tutaj mamy?
– Siedmiu żołnierzy, sześciu cywilów, w tym jedno dziecko – odpowiedział natychmiast jeden z nich. – Jeżeli chodzi o żołnierzy: jeden znaleziony za kierownicą auta, dwóch na placu, reszta w różnych częściach kamienicy. Co do cywilów; wszyscy zginęli na placu. Mamy tutaj ślady strzelaniny. Do zadania śmierci posłużono się wzmocnioną amunicją przebijającą. Nie wchodzi ona w skład standardowego wyposażenia, co dodatkowo potwierdza znaleziona przy zwłokach broń.
– Kim oni byli?
– Żołnierze należeli do jednej z grup specjalnych, przeznaczonych do zwalczania przestępczości zorganizowanej i walki z wrogim wywiadem. Wydział czwarty, krótko mówiąc. Udało nam się ustalić, że podlegali bezpośrednio komendantowi Rudolfowi Eckhartowi. Cywile pozostają nieznani; nie udało nam się ich zidentyfikować ponieważ nie byli zapisani na volksliście.
– Eckhart również nie żyje?
– Żyje. Znajduje się w ciężkim stanie, pod opieką lekarzy.
– Nie przewieziono go do szpitala?
– Próbowano, lecz dostaliśmy rozkaz wstrzymania się z odesłaniem go do kliniki.
– Od kogo?
Nie doczekał się odpowiedzi; w jednej chwili na placu zaroiło się od mężczyzn w ciemnych pancerzach wojskowych. Wybuchło zamieszanie; przybyli żołnierze zaczęli wyganiać śledczych, uciekając się do niezbyt subtelnych metod.
– Wypierdalać stąd! Teren zamknięty! – wrzasnął jeden z nich, kiedy podbiegł do Koperwassera i jego ludzi.
– Co powiedziałeś, gnoju? – obruszył się inspektor, wychodząc mu naprzeciw.
Żołnierz najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w dyskusje. Zamiast tego przymierzył się do zademonstrowania swojej stanowczości poprzez ostrzegawczy cios kolbą swojego karabinu. Nie udało mu się, Koperwasser był szybszy. Błyskawicznie skrócił dzielący ich dystans, zręcznym chwytem wykręcił ramię swojego oponenta, a następnie przycisnął mu do szyi jego własny karabin, przyduszając go. Cichy charkoty wydobył się z urządzenia fonicznego jego hełmofonu. Lecz inspektor wiedział, że to nie koniec. W samą porę odwrócił się do wejścia na podwórze, zasłaniając siebie unieszkodliwionym żołnierzem. Natychmiast dostrzegł czerwony punkcik laserowego celownika, utkwiony w jego żywej tarczy.
– Jestem Franz Koperwasser, inspektor Zweite Gruppe Polizei! – zawołał, aby zapobiec dalszym nieporozumieniom. – Niech któryś z was, skurwysyny, spróbuje nacisnąć spust. Uprzyjemnicie mi dzień.
Mierzący do niego żołnierz nie wiedział co zrobić, lecz nadal nie opuszczał broni. Inspektor wiedział już kim są. Vierte Gruppe Polizei, ci sami którzy zginęli w tej kamienicy. Grupa specjalna. Pewni siebie i zarozumiali gnoje, pomyślał.
– Spocznij! – odezwał się czyiś stanowczy rozkaz, przerywając patową sytuację. – I dołącz do pozostałych.
Dopiero wtedy zniknął laserowy punkcik, a żołnierz posłusznie wrócił na środek placu. W jego miejscu stanął wysoki mężczyzna w długim, skórzanym płaszczu.
– Inspektorze… – podjął pozornie lekkim tonem. – Mógłbym prosić o uwolnienie mojego człowieka?
Koperwasser prychnął pod nosem po czym zwolnił uścisk.
– Zostawcie nas – mruknął do swoich śledczych, rozprostowując się.
– Czwarty wydział przejmuje tą sprawę – oznajmił bez ogródek mężczyzna w skórzanym płaszczu.
– Niby z jakiej racji?
– Z naszej. Taki jest rozkaz.
– Czyj do cholery? To my zostaliśmy tutaj wysłani.
– Inspektorze, czy muszę panu tłumaczyć zasady działania policji?
Nie musiał. Koperwasser w końcu ustąpił. Wiedział, że opór nie ma sensu.Wracając do policyjnej przyczepy, minął sanitariuszy ubranych w kombinezony ochronne, którzy taszczyli hermetycznie zamykane nosze, przypominające wielką, przezroczystą kopertę.
– „Co mnie nie zabija, czyni mnie silniejszym" – przeczytał napis, widniejący na wewnętrznej stronie łuku bramy. Zmarszczył brwi, zastanawiając się czy wcześniej go nie zauważył, czy faktycznie go tam nie było. Po chwili jednak wzruszył ramionami i poszedł dalej.
(...) wyciągał (...) swojego 10 calowego Lugera 357.
Tego jeszcze nie było. Kaliber 254 milimetry. Kto to w rękach utrzyma?
Czwarty wydział policji, żołnierze z Bundeswehry.
Fantastyka doczepiona na siłę.
Całość do podsumowania słowami króla Stasia.
Po niemiecku też źle napisane...
@AdamKB
Co do aramty - chciałem nawiązać do Magnum. Jestem laikiem, dlatego nie mam pojęcia jak ludzie sobie radzą z tego typu pistoletami. Uznałem, że skoro istnieje broń tego kalibru, to jej obsługa powinna znajdować się w zakresie możliwości człowieka. Co do wydziału policji i żołnierzy bundeswery - nie chciałem się rozpisywać nad mechaniką świata, którego wykreowałem. Widocznie popełniłem błąd tego nie robiąc. Chciałem, aby było widoczne, że policja jest jedynie jedynie nakładką i pilnowaniem porządku publicznego zajmuje się bundeswera. No ale... Nie przyszło mi do głowy, że to bzdura. Co do doczepiania fantastyki na siłe - nie mam nic na swoje wytłumaczenie. Ja odebrałem to inaczej, no ale - jestem tylko autorem. Moje zdanie jest maksymalnie subiektywne ; )
@Istota Neutralna
Mea culpa. Nigdy nie byłem orłem z niemieckiego, dlatego chciałem się ograniczyć do zwrotów, których nie sposób zepsuć. Widocznie nawet to mi nie wyszło ; )
Pozdro i dzięki za konstruktywną krytykę.
Nawiązałeś do Magnum. OK., ale Magnum 44 oznacza pistolet typu / marki Magnum o kalibrze 0,44 cala. Zero i przecinek pomija się w nazwie. Ile to jest? 1 cal = 25,4 mm; 25,4 x 0,44 = 11,176 mm. Takim pociskiem można zabić słonia... (To tylko kwestia prędkości początkowej pocisku.) Nie chcesz powtórzyć takiego błędu? --- proste; Luger kalibru dziesięć, każdy powinien wiedzieć, że kaliber pistoletów europejskich podaje się w milimetrach.
Niech mnie znawcy poprawią, jeśli pomyliłem się.
Policja a Bundeswehra. Słyszałeś o specjalnych oddziałach policyjnych? Antyterrorystycznych i temu podobnych? Zapewne tak --- więc po jakie licho wplątałeś w to wojsko jako takie?
No dobra, dość tego wytykania paluchem.
Pomysł na "śląski kocioł" nie jest zły. Należy do grupy historii alternatywnych --- zawsze musisz podać powody, dla których coś w historii dzieje się inaczej niż w rzeczywistości. To już, wybacz, Twoja głowa, żeby powód przekonywał... Spróbuj napisać to opowiadanie od nowa, po zastanowieniu się, co, jak i dlaczego, zgromadzeniu informacji, potrzebnych do stworzenia spójnej akcji. Sam się przekonasz, że bardzołatwe to nie jest, ale za to efekt siedemdziesiąt razy lepszy...
Powodzenia.
Opek niezły, nawet gładko się czytało... te powstańcze klimaty. Pierwsze, co mi się nasuwa, to to, że nie wiadomo, o co tu tak na dobrą sprawę chodzi. Mamy bliżej niesklasyfikowaną chronologicznie technologię (bo na pewno nie jest to broń i pancerze 2 w. ś.), a z drugiej strony klimat okupowanego przez nazistów Śląska. Jak więc stało się, że naziści mają nowoczesną technologię? Może warto by opisać trochę sytuację. Przede wszystkim sprzecznością jest dla mnie fakt, że nagle wśród nazistów pojawia się Bundeswehr. Ta formacja powstała dopiero po 2 w. ś.. Jeśli według ciebie wojna nie skończyła się w 1945 roku, to co tu robi powojenna formacja? Dlaczego sądzę, że to nie jest 3cia wojna? Nadal biegają z peemami, zamiast z gietkami (chodzi o karabiny szturmowe- od przedrostka G- Gewehr [nie StG- to było potrzebne, by odróżnić karabiny automatyczne od powtarzalnych, ale kiedy te drugie zaczęły być używane wyłącznie w roli wyborowych (SG), zrezygnowano z tego skrótu]) i nazywają je np: MP50 zamiast niższych cyfr.
Co do pistoletu:
Do Autora: kropkę powinieneś postawić przed "357": 10 calowego Lugera .357 wtedy wiadomo, że chodzi o lugera kalibru 0,357 cala o długości lufy 10 cali (zanim ktokolwiek coś powie- Lugery z lufą o podobnej długości rzeczywiście były produkowane). A już w ogóle profesjonalnie by było: Lugera .357 10" tylko, że wtedy byłoby to trochę sztywne.
Do Adama: Nie, nie pomyliłeś się, ale przed liczbą, jak już wspomniałem, powinna być kropka: Magnum .44
Jeszcze jedno: nazwa MP50 wskazuje, że peem został wprowadzony do produkcji w roku 1950- co u cholery robią tu więc celowniki laserowe?
Poprawka- Laserowe Wskaźniki Celu. Te zaczęły być stosowane dopiero od lat dziewięćdziesiątych.
Point taken. Jeszcze raz dzięki za opinię.
"Nie miał zamiaru pouchwalać się ze słowiańską hołotą." 'pouchwalać' można ustawy, a z hołotą to nie chciał się 'spoufalać', jak mi się zdaje. Generalnie wporządku, jak sądzę koledzy wyżej powytykali błędy merytoryczne, o których ja, jako laik nie miałbym pojęcia, dlatego ograniczę się tylko do stwierdzenia, drogi Autorze, że zanim zaczniesz pisać, upewnij się, że dobrze znasz temat, albo że masz się z kim skonsultować ;) Opowiedziana historia jest intrygująca, choć zastanowiło mnie, czemu partyzanci czekali z rozpoczęciem ataku aż Eckhart skatuje biedną kobietę?