- Opowiadanie: Soczek - Król Północy - Wstęp + Prolog

Król Północy - Wstęp + Prolog

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Król Północy - Wstęp + Prolog

Tytułem wstępu: chciałem napisać opowiadanie, wyszła z tego powieść na kilka tomów, dlatego, jeśli się spodoba, będę sukcesywnie dorzucał kolejne części, zapraszam więc do (mam nadzieję) miłej lektury i komentowania.

 

 

 

 

Autor

 

 

Król Północy

 

Prolog: Ostatni most

 

 

Arinth pędził przez wąskie, brukowane uliczki na złamanie karku. Chciwie łapał mroźne nocne powietrze północy, chociaż nieznośnie paliło wargi i gardło. Pędził przez Ostatni Most w samych spodniach, na boso. Uciekał, walczył o życie, a w takich przypadkach zimno czy otarcia stóp schodzą na dalszy plan.

– Tam jest! – usłyszał za plecami niski, chrypiący głos. Odwrócił się. Z okna jego pokoju wystawała czerwona ze złości paskudna gęba Dużego Johana. Znał go, chociaż teraz wolałby go nigdy w życiu nie spotkać. Duży Johan, zabójca do wynajęcia i zaufany ochroniarz Jeremiasza Szczurzej Główki – herszta gildii złodziei.

Arinth skręcił ostro w wąziutką uliczkę, skrót do portu – Musze się jakoś ukryć i przeczekać… – myślał gorączkowo.

Dużego Johana na jego kark sprowadził zapewne sam Szczurza Główka, miał do Arintha żal o pewną dosyć sporą sumę pieniędzy. Uciekał przed nim już od dwóch lat. Początkowo krążył po całej północy. Imał się przygodnych zajęć, rzadko zostawał gdzieś dłużej niż kilka tygodni. Najchętniej nocował pod gołym niebem, a kiedy musiał zostać na noc w karczmie rozmawiał ze wszystkimi, w każdej gospodzie podawał inny cel podróży. Zdawał sobie sprawę, że wyglądem różni się od zwykłych ludzi. Był pół krwi elfem i zwracał na siebie uwagę. W końcu zawędrował na daleką północ do Ostatniego Mostu – miasta na końcu cywilizacji. Dalej były już tylko barbarzyńskie plemiona Tahuta i nieskończona pustka Lodowych równin. Zmęczony ciągłą ucieczką i życiem w drodze postanowił tam przeczekać zimę. Znalazł prace przy rozładunku barek, które tłumnie zawijały do portu, aby sprzedać ładunek i wrócić do domu nim rzeka zamarznie.

I wtedy go znaleźli.

Tym razem miał szczęście. Tej nocy nie mógł zasnąć, bez wyraźnej przyczyny. Przewracał się z boku na bok, a w końcu postanowił otworzyć okno, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Okno wychodziło na port, a rześkie powietrze przesiąknięte było zapachem rzeki, mułu i zamkniętego już o tej porze targu rybnego. Ostatni Most nie posiadał rynku, całe miasteczko jakby otulało spory port rzeczny, główną arterię łączącą je ze światem i największe źródło dochodów. To właśnie w porcie skupiało się całe życie mieszkańców miasta, tam znajdowały się sklepy i urzędy. Tutaj myśliwi, a czasami nawet Tahuta, sprzedawali skóry, które dalej płynęły na południe, a kupowali strzały, broń i inne przydatne drobiazgi.

Arinth napawał się widokiem księżyca i srebrzystych błysków na powierzchni rzeki. Nagle coś przykuło jego uwagę. Kątem oka dostrzegł kilka skradających się cieni pod drzwiami piętrowej kamieniczki, w której mieszkanie wynajmował. Kiedy przyjrzał się dokładniej największemu ze skradających się ludzi rozpoznał w nim właśnie Dużego Johana. Po kręgosłupie przeszedł mu dreszcz zimniejszy niż lodowiec na Lodowych Równinach. Serce podskoczyło do gardła i tam już zostało nieprzyjemnie uciskając. Także nogi stały się jakby ulepione z ciężkiej gliny. Otrząsnął się z szoku – niema co, chłopie, dałeś się podejść jak stary borsuk w norze – przemknęło mu przez myśl. Szybko przeliczył ludzi pod kamienicą – Pięciu, a kto wie, pod tylnymi drzwiami, albo w sąsiednich uliczkach siedzi pewnie drugie tyle… Niedobrze. – Arinth szybko ocenił swoje szanse w walce. Wynik był zdecydowanie niekorzystny. – Na dobrą sprawę wystarczył by sam Duży żeby mnie załatwić – pomyślał gorzko – nawet jeśli jego reputacja jest mocno przesadzona. Cholera, trzeba było się bardziej przykładać do lekcji szermierki. No nic, trzeba wiać.– Poczekał, aż wszystkie cienie znikną wewnątrz budynku. – Nie zostawili nikogo na zewnątrz, punkt dla mnie – uśmiechnął się w duchu. Złapał się framugi okna i zawisł na zewnątrz. – Że też tak bardzo się uparłem żeby mieszkać na piętrze – przeklinał w myślach sam siebie. Odetchnął głęboko po czym zwolnił chwyt. Lądowanie było twarde i nieprzyjemne, Arinth gruchnął o bruk i przetoczył się tak, jak kiedyś uczono go na lekcjach fechtunku. Szybko podniósł się z ziemi i zaczął biec. Lawirował w labiryncie krętych brukowanych uliczek, oświetlonych tylko światłem księżyca. Wbiegł w ślepy z pozoru zaułek. Przecisnął się przez wąską, niewidoczną na pierwszy rzut oka szczelinę pomiędzy kamienicami. Wypadł na szeroką, główną drogę do portu, przebiegł kawałek, po czym znowu skręcił w plątaninę wąskich uliczek między domami. Znał miasto i jeśli chciał przeżyć musiał to wykorzystać.

– Po pierwsze unikaj pustych przestrzeni – powtarzał sobie w myślach. – Zgubią się w tym labiryncie. Chyba, że mają jakiegoś przewodnika, ale nawet wtedy mam przewagę.– Zwolnił. Dziki pęd szybko wyssał z niego wszystkie siły. Zobaczył, że niewielkie okienko od piwniczki w jednej z kamieniczek jest wybite. Wśliznął się przez nie do środka. Wnętrze było wilgotne i ciemne, zwykły człowiek nie dostrzegłby w nim palców własnej wyciągniętej ręki, ale Arinth odziedziczył po elfach przodkach zdolności widzenia w ciemności. Wyraźnie widział stertę kartofli w rogu pomieszczenia, półki zasłane domowymi przetworami. i niewielkie schodki prowadzące do wyjścia. Postanowił przynajmniej odpocząć, może nawet przeczekać do rana. Ciężko dysząc usiadł w kącie pomieszczenia, okrył się znalezioną derką. Śmierdziała psem i stęchlizną, ale pod ręką nie było nic lepszego.

– Eh, zachciało ci się być bogatym – przebiegło mu przez myśl – teraz trzeba będzie się z tego jakoś wykaraskać. -

 

Arinth a właściwie Arinth Redar ill Caep dorastał w Ronbergu, stolicy Królestwa Kalderii. Stolica została nazwana po królu Ronie IV Mściwym, który władał Kalderią już bez mała sześćdziesiąt lat. Ojciec Arintha był średnio zamożnym szlachcicem, pełnił funkcje doradcy jednego ze strategów w Ministerstwie Wojny. Natomiast matka Arintha była elfką czystej krwi. Na imię miała Cindirell ill Caep i pochodziła z rasy Szarych elfów. Mieszkali oni w głębi Zachodniej puszczy, a ustawiczny niedostatek słońca sprawiał, że ich skóra miała niezdrową barwę popiołu. Kiedy jednak dłużej przebywali z dala od swoich leśnych ostępów i wystawiali się na światło słoneczne ich skóra stopniowo przybierała bardziej pospolity bladoróżowy odcień. Ich społeczność zawsze była zamknięta, rzadko który z Szarych elfów opuszczał swoją puszczę, a do obcych odnosili się z dystansem i nieufnością. Matka nigdy nie przyznała się młodemu Arinthowi, dlaczego przybyła do Ronbergu i związała się z jego ojcem. Mieszane małżeństwa były w stolicy akceptowane, chociaż zawsze budziły pewną ciekawość i nieodmiennie stwarzały okazję do plotek albo o wielkiej miłości, albo jakichś niesamowitych okolicznościach, które doprowadziły do takiego ślubu.

To po matce i elfach przodkach Arinth odziedziczył wydłużone, lekko spiczaste uszy, wąską podłużną twarz, bladą cerę i kruczoczarne włosy. Co prawda posiadał kły, tak jak ludzie, ale były drobniejsze i mniej rzucające się w oczy. To Matka nadała mu imię – Arrinth w języku elfów znaczyło kruk.

Ojciec Efonar Redar był średniej rangi urzędnikiem, po nim Arinth odziedziczył głębokie błękitne oczy i niskie czoło z głęboką, poprzeczną zmarszczką pośrodku oraz niestety skłonności do hazardu i stawiania wszystkiego na jedną kartę.

Był pierworodnym, a do tego jedynym dzieckiem, więc nigdy niczego mu nie brakowało, a rodzice nie szczędzili na jego edukacji. Lekcje szermierki, geografii, matematyki, literatury wypełniały całe jego dzieciństwo. Cindirell nalegała, aby sprawdzić czy chłopiec nie posiada przypadkiem zdolności magicznych, podobno były takie przypadki w jej rodzinie. Jednak wezwany czarodziej orzekł, że Arinth pod tym względem jest normalnym dzieckiem.

Sielanka zaczęła się psuć kiedy zmarła matka Arintha. Miał wtedy dziewiętnaście lat, wiek w którym większość młodych mężczyzn ma już własny dom, żonę i dzieci, ale domieszka elfiej krwi sprawiała, że dorastał wolniej. Okoliczności śmierci matki nie były do końca jasne, podejrzewano spisek, czarną magię i wszystkie tajemnicze choroby po kolei. Wezwani medycy i magowie zgodnie orzekli, że nie potrafią stwierdzić dlaczego Cindirell odeszła.

Po śmierci Matki Arintha Ojciec zaczął pić na umór. Stracił posadę w ministerstwie, zaczął przegrywać spore sumy w karty. Musiał sprzedać kilka majątków ziemskich na pokrycie długów, w końcu ktoś zarzucił mu oszustwo w kartach i zadźgał nożem w jakiejś podrzędnej knajpie. Po pewnym czasie kolejni karciani wierzyciele zaczęli się upominać o swoje i Arinth nie miał innego wyjścia jak tylko sprzedać rodzinną kamienice. Został sam bez dachu nad głową i musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Miał wtedy dwadzieścia lat i spore pokłady młodzieńczego optymizmu. Postanowił zaryzykować i postawił wszystko na jedną kartę. Zapożyczył się na dziesięć tysięcy koron kalderskich, równowartość kilku dużych wsi. Tak wysokich pożyczek udzielała tylko gildia złodziei.

Arinth pamiętał swoją pierwszą i zarazem ostatnią wizytę w siedzibie gildii. Mieściła się ona w podziemiach świątyni Lokiego – opiekuna złodziei i handlarzy. Kapłani chętnie udzielali im gościny, a świątynia nader często otrzymywała anonimowo znaczne kwoty. Zakres usług Gildii był szeroki: porwania, wymuszenia, zastraszenia, ściąganie długów, oraz pożyczanie pieniędzy na warunkach, które każdy lichwiarz uznałby za zdzierstwo. Ale przede wszystkim Gildia zajmowała się pospolitymi złodziejaszkami. Każdy mógł tam bezpiecznie sprzedać łupy, co prawda ceny nie były konkurencyjne, ale miało się pewność, że paser nie wyda złodzieja straży miejskiej. Także złodziej biegły w swym rzemiośle mógł liczyć na przypadkowe niedopełnienie obowiązków strażnika celi lub uniewinnienie. Z usług Gildii korzystali wszyscy począwszy od zwykłych ludzi którzy mieli zatarg z sąsiadem, na książętach, którym przeszkadzał konkurent do urzędu skończywszy, wiec jej istnienie jakoś przemykało się pomiędzy przepisami prawa. I chociaż samych złodziei ścigano i karano bez litości, to istnienie samej Gildii nigdy nie było zagrożone.

Dostać się do środka wcale nie było tak trudno jakby się mogło wydawać. Żeby wejść do podziemi wystarczyło zagadnąć któregoś z kapłanów, wyłożyć mu powód wizyty i zostawić wszelką broń. Do krypt prowadziły długie kręte schody, oświetlone zwykłymi łojówkami, a na ich końcu spore okute drzwi. Za nimi znajdowała się osławiona „Ścieżka Zdrowia” korytarz, przez który każdy przychodzący z góry musiał przejść. Był oświetlony niewielkimi magicznymi latarenkami a po jego obydwu stronach znajdowały się postumenty, na których stały słoje z obciętymi prawymi dłońmi, pływającymi w żółtawej cieczy. Jaki los spotkał byłych właścicieli Arinth wolał się nawet nie domyślać. Ścieżka Zdrowia dobrze spełniała zadanie – przypominała co czeka tych, którzy nie dopełnią warunków kontraktu. Także młodzieniec zdawał sobie sprawę, w co się pakował. Wiedział, że jeśli nie odda pieniędzy także jego ręka dołączy do tej ponurej kolekcji. Za korytarzem ciągnęły się liczne drzwi. Ich przeznaczenia można się było tylko domyślać, ale chodziły pogłoski, że za jednymi z nich znajduje się legendarny skarbiec gildii, zamknięty na wymyślne zamki i zabezpieczony zabójczymi zaklęciami. A jeszcze więcej było plotek na temat tego co się stało ze złodziejaszkami, którzy próbowali się do niego dostać.

Kapłan wprowadził go do niewielkiej salki, podszedł do siedzącego za wielkim, bogato zdobionym stołem człowieka, szepnął mu coś do ucha, po czym wyszedł. Arinth rozpoznał w nim Szczurzą czaszkę.

– Po ci taka ilość gotówki młody człowieku, chociaż może powinienem powiedzieć młody elfie? – pytał go Jeremiasz. Był raczej w średnim wieku, głowę nosił ogoloną, a szeroką twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Na szyi miał zawieszony topornie wykonany naszyjnik z drewnianych paciorków, pomiędzy którymi zawieszona była czaszka jakiegoś gryzonia z wypalonymi na czerepie runami. Amulet ten miał go podobno chronić przed urokami. Nigdy się z nim nie rozstawał i stąd wzięło się jego przezwisko. Obok stał jego nieodłączny ochroniarz Duży Johan.

– Zdajesz sobie sprawę młody elfie, że nie jesteśmy organizacją charytatywną. Odsetki wynoszą trzydzieści trzy procent miesięcznie – ostatnie zdanie zabrzmiało niczym syk węża w ustach Szczurzej Główki, a wypowiadał je z jadowitym uśmiechem.

– Owszem zdaje sobie sprawę i akceptuję warunki – rzekł twardo młodzieniec

– Widziałeś nasz milutki korytarzyk, więc wiesz jakie są konsekwencję niedotrzymania umowy – tym razem Arinth tylko kiwnął głową. Szczurza główka dzwoneczkiem przywołał służącego, szepnął mu coś do ucha. – Nie wyjeżdżaj z miasta, inaczej uznamy, że chcesz nas oszukać. – Głos Szczurzej Główki był zimny jak lód – A tego nikt z nas by nie chciał, prawda? – Po chwili Arinth był już na powierzchni z dwoma wielkimi wyładowanymi złotem workami.

Za pieniądze już następnego dnia najął statek wraz z załogą i kapitanem. Wyglądali na krzepkich wilków morskich, którzy widzieli niejeden sztorm, a kapitan wzbudzał zaufanie, ponadto jeden ze znajomych kupców polecał go jako człowieka uczciwego i znającego się na rzeczy. Planował podróż przez morze, na południe po drogocenne przyprawy i sukno. Znał ceny na rynkach i wiedział, że gdyby wyprawa zakończyła się sukcesem byłby jednym z bogatszych ludzi w mieście, a może nawet w kraju. Nie tylko bez problemu spłaciłby pożyczkę, ale także zapewnił sobie długie i dostatnie życie. Co prawda była to wyprawa dosyć ryzykowna: po morzu grasowali piraci, sztormy potrafiły pojawić się znikąd, ale kapitan zapewniał, że wielokrotnie pływał na południe i zna tamtejsze wody. Statek odpłynął, a Arinth został w mieście, zgodnie z rozkazem Szczurzej Główki nie mógł go opuścić.

Po mniej więcej dwóch tygodniach od wypłynięcia Arinth miał koszmarny sen – statek najpierw wpadł na mieliznę, później grabili go piraci, a ostatecznie zjadła go gigantyczna złota rybka. Obudził się przerażony i cały zlany zimnym potem. Tknięty nagłym impulsem zaczął się pakować. Miewał takie przeczucia od śmierci matki i dotąd nigdy go nie zawiodły. Nie miał pojęcia co się stało, ale w jakiś sposób był pewien, że ze statkiem działo się coś złego. A skoro tak wszelkie nadzieje, na spłacenie pożyczki legły w gruzach. Wiedział, że jeśli wyjedzie z Ronbergu, Gildia dowie się o tym najpóźniej za dwa dni ale wolał uciekać niż siedzieć bezczynnie i czekać aż przyjdą po niego. Z miasta uciekł jeszcze tej samej nocy.

 

Rozmyślania przerwał brutalnie stukot ciężkich podkutych butów o bruk. Stopniowo nasilał się, po czym z wolna zaczął cichnąć. Arinth wcisnął się głębiej w kąt piwniczki. Nie wiedział ile czasu minęło odkąd się tam schronił. – Poczekam do rana, może wtedy się znudzą – powiedział sam do siebie, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że ktoś, kto ścigał go na kraniec świata nie zrezygnuje tak łatwo. – O nie, co to, to nie. Szczurza Główka nie odpuści. Tu chodzi nie tylko o pieniądze, ale i o złodziejski honor.– Prawy nadgarstek zaswędział go nieprzyjemnie. – Po pierwsze muszę znaleźć jakieś ubranie, bez tego będę zwracał uwagę, a i zapalenie płuc murowane. Później można by spróbować dostać się na jakąś barkę i popłynąć w górę rzeki, problem w tym, że najpierw musiałbym dostać się do portu. Wskoczyć do rzeki i przepłynąć wpław byłoby o wiele łatwiej, gdyby nie fakt, że nurt zaniósłby mnie na ziemie Tahuta, nie wspominając o tym, że zamarzłbym pewnie po kilku minutach. A więc do portu…ale najpierw ubranie. – Arinth podniósł się powoli. Ścierpnięty kręgosłup zatrzeszczał jakby zaraz miał się złamać, a skostniałe z zimna stopy i dłonie nabrały sinej barwy. – Zdecydowanie najpierw ubranie. – Wyszedł po schodkach, delikatnie uchylił drzwi. Sień znajdująca się za nimi wydawała się być pusta. Młodzieniec cicho wśliznął się do środka i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Sień była korytarzem z czworgiem drzwi, oraz schodami prowadzącymi na piętro. Jedne z drzwi były lekko uchylone. Podszedł do nich i przez szparę zaglądnął do środka. Wewnątrz ujrzał mężczyznę śpiącego na podłodze, zwiniętego w kłębek. W całym pomieszczeniu pachniało skwaśniałym alkoholem, a widok kilku pustych flaszek nie pozostawiał wątpliwości. Arinth wszedł do środka trochę śmielej. – Szczęście początkującego – pomyślał, a niewielki ironiczny uśmiech mimowolnie pojawił się na jego twarzy. Mężczyzna spał mocno, od czasu do czasu pochrapując. Młodzieniec ostrożnie przeszedł obok i wśliznął się do następnego pomieszczenia. Tu znajdowało się małe zjedzone przez korniki łóżko, stolik i niewielka szafa. Ostrożnie podszedł do tej ostatniej, starając się nie pokazywać w oknie. Podłoga skrzypiała niemiłosiernie przy każdym kroku. Denerwował się, w końcu rzadko włamywał się do czyjegoś domu. Trzęsącymi się rękoma rozchylił drzwi. W środku znalazł brudną lnianą koszulę, stare ale ciepłe spodnie, znoszone skórzane buty i cienką futrzaną kurtę z kapturem. Ubrał się, po czym ostrożnie wyszedł z mieszkania przez okno – tak na wszelki wypadek, a następnie udał się krętymi uliczkami w stronę portu.

Było jeszcze ciemno, ale nie mógł czekać do rana. Barki odpływały wczesnym świtem, więc jeśli chciał na którąś wsiąść musiał się pospieszyć. Szedł ostrożnie, uważnie nasłuchiwał kroków, ale jego wyczulony elfi słuch odbierał tylko odgłosy walk szczurów, świst wiatru i odległy jeszcze szum rzeki. Pomimo przejmującego chłodu, kropelki potu perliście połyskiwały na jego skroniach, a ręce nieznacznie trzęsły się ze zdenerwowania. Właśnie mijał niewielkie rozwidlenie drogi kiedy kątem oka zauważył ruch na dachu sąsiedniego budynku. Gwałtownie obrócił się w tamtą stronę. Na tle nocnego nieba zdołał dojrzeć ciemniejsze miejsce, jakby sylwetkę człowieka, która natychmiast zniknęła. Serce zabiło mocniej, a Arinth poczuł, że jest cały mokry od potu. Stał tak jeszcze przez chwilę gapiąc się w przestrzeń, ale już nic więcej nie zauważył. – Uspokój się chłopie – skarcił się w myślach – pewnie jakiś kocur albo łasica, pełno tu tego, zima idzie to lgną do ludzkich siedzib. Przeciąż nikt nie mógłby poruszać się tak szybko po spadzistym dachu. I tak cicho. Wyobraźnia płata ci figle.– Roztrzęsiony ruszył z miejsca. Przeszedł może dwadzieścia kroków, gdy usłyszał za sobą kroki. Przyspieszył instynktownie, skręcił w najbliższy zaułek, przywarł do ściany i nasłuchiwał. Kroki zbliżały się wyraźnie. Arinth nie miał złudzeń, o tej porze na ulicy można było znaleźć tylko wracających do domu z szynków, a oni raczej nie byli w stanie chodzić tak równo. Przywarł mocniej do ściany, jakby chciał się w nią wtulić. Od ulicy oddzielał się niewielki załom muru, liczył na to, że ludzie Szczurzej Główki nie zauważą go w ciemnej uliczce, ocenił że szli za szybko żeby zaglądać w każdy zaułek. Kiedy kroki wydawały się być na wyciągnięcie ręki, wstrzymał oddech. Stukot podeszew o bruk osiągnął zenit po czym zaczął się oddalać. Arinth wypuścił powietrze z ulgą. – Czekajcie, muszę się odlać – usłyszał od strony ulicy i zanim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, że ktoś na niego wpadł – Co jest cholera, ożeż, to on! – Zareagował instynktownie, z całej siły odepchnął osiłka, wyskoczył z zaułka i najszybciej jak tylko mógł pobiegł w przeciwnym kierunku. Skręcił w uliczkę prowadzącą do głównej ulicy miasta. Znaleźli go, krzykami zaraz ściągną pomoc, musiał ich zgubić jak najszybciej. Ścigany wrzaskami, wypadł na główną ulicę. Rzędy kamienic bo obu stronach ulicy tworzyły w tym miejscu jednolitą ścianę bez żadnych przerw między nimi. Znów wydawało mu się, że widzi tajemniczy cień na dachu, tym razem nie zniknął ale wydawał się biec po dachach. – Niemożliwe – przeleciało Arinthowi przez myśl – nawet nie zrzucił jednej dachówki. Jeśli to jeden z ludzi Jeremiasza to Szczurza główka musiał mu cholernie dużo zapłacić.– Nagle młodzieniec zauważył że kilku ludzi biegnie ku niemu od strony portu. Było ich około pięciu, każdy z nich niósł dobyty miech i pochodnię. Odwrócił się, lecz droga powrotna była także zablokowana, siepacze Szczurzej główki już go doganiali. – No pięknie, a ja nawet miecza nie wziąłem – rzekł do siebie. Krąg wokół niego się zaciskał.

– Znów się spotykamy młody elfie – Arinth rozpoznał głos. Wśród ludzi którzy biegli od strony portu był Duży Johan i Jeremiasz. – Cholera, nieźle musiałem zaleźć im za skórę skoro sam się pofatygował.– Nieładnie tak uciekać z miasta, nie płacąc długów, nie uczył Cię tatuś? Ach tak, zapomniałem, twój tatuś był specem od robienia długów, nie od ich spłacania. Złamałeś układ, zwiałeś nam ale dam Ci szansę – uśmiechnął się jadowicie – ujdziesz z życiem jeśli zwrócisz nam złoto, które pożyczyłeś. Naturalnie z odsetkami za dwa lata. Razem to będzie dwa i pół miliona koron kalderskich.

– Dobrze wiesz że nie mam tyle – wysapał młodzieniec.

– Ano wiem. Nie wyszedł ten pomysł z handlem, uwierz mi też żałuje. Zdecydowanie wole dłużników którzy oddają mi moje pieniądze. Dałem ci szanse, ale teraz….– uwał w pół zdania. Z dachu jednej z kamienic ktoś zeskoczył, z gracją i bez najmniejszego szelestu wylądował na bruku, podniósł się i podszedł do Arintha. W świetle pochodni młodzieniec zobaczył, że jest to wysoki, o głowę wyższy od niego mężczyzna o szerokiej, maskowatej twarzy, długie siwe włosy miał splecione w warkocz. Nosił na sobie smoliście czarną zbroję, okryty był starym wyświechtanym płaszczem. Nieznajomy stanął przy nim.

– A gdybym ja zapłacił za niego? – prawie wyszeptał, ale w panującej ciszy jego słowa brzmiały jak krzyk. – Zgodnie z prawem pogranicza, mogę go wykupić, będzie wtedy moją własnością.

– Jakie znowu prawo pogranicza? Co on wygaduje i kim on na wszystkich bogów jest? Arinth myślał gorączkowo.

– Nieznajomy przybyszu, dobrze rzekłeś, że zgodnie z prawem pogranicza możesz go wykupić, ale tu chodzi o coś więcej. Chłopak mnie znieważył i teraz zapłaci za to. – odrzekł Jeremiasz.

– Czyli się nie dogadamy?

– Nie. A teraz wynoś się!

Nieznajomy nagle nie wiadomo skąd wydobył dwie krzywe szable. Arinth przypomniał sobie, że widział już kiedyś takie, w książce o mrocznych elfach i toczonych przez nie wojnach, którą kiedyś kupił mu ojciec. W świetle pochodni wydawały się całkowicie czarne. W mgnieniu oka nieznajomy rzucił się na najbliższego z ludzi Szczurzej Główki. W jednym skoku dopadł do niego jedną z szabel przejechał mu po twarzy, a drugą ciął przez pierś, obrócił się, uderzył obydwiema na raz i głowa następnego potoczyła się po bruku. Wszystko trwało krócej niż uderzenie serca. – Brać go! – ryknął Jeremiasz do osłupiałych zbirów. Ale nieznajomy nie wydawał się ani odrobinę przestraszony. Zanurzył końce palców we krwi poległego, wyciągnął rękę ku nacierającym i zaczął bezgłośnie poruszać ustami. Nagle wszyscy ludzie Szczurzej Główki znieruchomieli, zgięli się wpół. Ich krzyki pełne boleści rozdarły nocną ciszę, tarzali się z bólu po ziemi, a z każdego otworu w ich ciele zaczęła płynąc krew, która wiedziona jakąś niewidzialną siłą zdawała się pełznąc do tajemniczego czarnego rycerza, wspinała się po jego nogach i wsiąkała w zbroję. Stopniowo krzyki ustały, a na bruku pozostało kilka powykręcanych i jakby wysuszonych ciał. Tylko Szczurza Główka stał na nogach z wielkimi jak spodki oczami i wyciągniętym mieczem w drżącej dłoni. Nieznajomy natychmiast skoczył ku niemu, zaatakował z dołu ale Jeremiasz ocknął się, odskoczył i sam wyprowadził cios. Mierzył prosto w szyję, ale za wolno. Znów musiał odskoczyć kiedy jedna szabla odbiła jego atak, a drugą świsnęła mu tuż koło ucha. Zaatakował ponownie, mierzył podstępnie pod pachę, w tętnicę. Już ostrze miecza miało dosięgnąć celu, kiedy poczuł że jego nogi się uginają, a świat wokoło robi coraz ciemniejszy. Ostatnim co zobaczył była czarna szabla wbita prosto w swoje serce.

Zszokowany Arinth stał bez ruchu i patrzył jak nieznajomy nachyla się nad ciałem Jeremiasza, zrywa mu z szyi jego amulet z czaszką gryzonia, patrzy na niego taksująco, po czym rzuca na ziemie i miażdży pod podeszwą ciężkiego buta.

– Dlatego nie zginął jak reszta – rzekł do niego nieznajomy – mało kto w to wierzy, ale takie amulety naprawdę działają – czarny rycerz zbliżył się. – Witaj Kruku, znam cię i wiem kim jesteś. Mnie możesz nazywać Sog. – podał mu miecz wcześniej należący do Jeremiasza – Weź, przyda ci się tam gdzie idziemy. Aha i pozdrowienia od mamy.

Koniec

Komentarze

Lektura miła, czekam na dalszy ciąg:)

Wygląda na to że całą resztę odstraszył tytuł:). Mała porada- jeśli chcesz, by ktokolwiek przeczytał tekst, nigdy nie pisz czegoś w rodzaju "prolog" czy "fragment rozdziału IV" + tytuł sugerujący tekst fantasy. To odstrasza nawet najwytrwalszych userów tegoż portalu:).
"Był pół krwi elfem i zwracał na siebie uwagę. "- półkrwi?
"Tej nocy nie mógł zasnąć, bez wyraźnej przyczyny."- przy przeczytaniu tego zdania moja pierwsza myśl brzmiała, że szuka przyczyny, żeby zasnąć. Proponuję je lekko przerobić.
Taka mała dygresja- zawsze śmieszyli mnie zamachowcy, którzy skradają się tylko po to, żeby ofiara mogła ich zauważyć z daleka.
"- Po ci taka ilość gotówki młody człowieku, chociaż może powinienem powiedzieć młody elfie?"- zgubione słówko.
"- Zdajesz sobie sprawę młody elfie, że nie jesteśmy organizacją charytatywną. Odsetki wynoszą trzydzieści trzy procent miesięcznie "- mała dygresja- 33% miesięcznie!? To nie było lichwiarstwo. To nie było ździerstwo. To było samobójstwo. Nikt nie był w stanie wyciągnąć powyżej 33% miesięcznie nawet z interesów poza granicami prawa, zwłaszcza z tak dużej sumy. Podróże dalekomorskie były fajne, pozwalały jednak na osiągnięcie zysku (co prawda pokaźnego) dopiero po wielu miesiącach, to tego były cholernie niepewnie. To, co czyni gildia złodziejska, jest wyjątkowo bezmyślne- dając pożyczki bez możliwości spłacenia szybko by zbankrutowała (nawet nie sprawdziła co zamierza z tym zrobić, a bohater był właściwie żebrakiem!). A zapytaj, czy za zamarynowane ludzkie dłonie wiele można kupić.
"Przeciąż nikt nie mógłby poruszać się tak szybko po spadzistym dachu."
"Skręcił w uliczkę prowadzącą do głównej ulicy miasta."
"Ścigany wrzaskami, wypadł na główną ulicę. "- IMO wrzaski kojarzą mi się z banshee albo z żoną, która dowiedziała się właśnie, że mąż przepił całą wypłatę. Bardziej by mi pasowało "okrzykami", krzykami", czy czymś takim, aczkolwiek zastrzegam sobie prawo do omylności.
"Rzędy kamienic bo obu stronach ulicy tworzyły w tym miejscu jednolitą ścianę bez żadnych przerw między nimi."- czytelnik to sprytna bestia i zazwyczaj nie trzeba mu tego samego powtarzać dwa razy.
"Znów wydawało mu się, że widzi tajemniczy cień na dachu, tym razem nie zniknął ale wydawał się biec po dachach. "
"Było ich około pięciu, każdy z nich niósł dobyty miech i pochodnię."- stowarzyszenie szalonych kowali:)?
"Nosił na sobie smoliście czarną zbroję, okryty był starym wyświechtanym płaszczem."- próbowałeś kiedyś w zbroi skakać po dachach?
"Nieznajomy nagle nie wiadomo skąd wydobył dwie krzywe szable."- Drizzt! Do boju!
"W jednym skoku dopadł do niego, jedną z szabel przejechał mu po twarzy,"
Ok, poza tymi, że są fragmenty, do których się można złośliwie doczepić, tekst sprawnie napisany i miły, chociaż, szczerze mówiąc, fabuła do zbyt oryginalnych nie należy. W każdym razie jak pojawi się druga część to może przeczytam, co samo w sobie trochę mówi. Z poważaniem
Lassar




Nowa Fantastyka