
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
To ja go stworzyłem. Jam jego Pan i Władca. Zdzisław Jabolski, człowiek swoich czasów, jest moją marionetką, postacią z którą mogę zrobić, co zechcę. Nie ma wyboru, nie ma nadziei. W swoim świecie, będąc jedynie trybikiem, nie ma wpływu na przeznaczenie. Na tle innych wymyślonych przeze mnie postaci wypada niezwykle chwiejnie, przecząc sobie samemu w większości wydarzeń, jakie go spotykają. Sadystyczny obrońca prawości, okrutny ratownik wszelkiego dobra, przygłupi mędrzec. Takim go wymyśliłem, takie miał mieć cechy. Niech to szlag…
I tyle. Jedna postać nie mogła stanowić jakości całego uniwersum. Wyobraźni starczyło mi jedynie na wymyślenie głównego bohatera, reszta świata była w powijakach. Wszelcy przestępcy, z którymi przyszłoby walczyć Zdzichowi, mieli wyłącznie imiona, nic więcej. Jedynym wyjątkiem z tej niechlubnej rzeszy nazwisk miał stanowić Buczer – nożownik, od lat skutecznie wymykający się Jabolskiemu z wszystkich zastawionych na siebie pułapek. Ale to tylko wyjątek.
Stałem na werandzie swojego domu, opierając się o drewnianą balustradę. Przede mną roztaczał się przepiękny zachód Słońca. Myślałem o świecie Zdzicha. Co musiałby czuć, żyjąc w świecie, gdzie zło i okrucieństwo bijące z ludzkich serc było w stanie ukryć nawet tak potężną rzecz, jak Słońce? Żyjąc w ciągłym mroku i beznadziei, bez szans na lepsze jutro.
– Co robisz? – zaszczebiotała mi nad uchem Monika.
Monika. Mój Anioł, moja Miłość, mój Świat. Ostatnia osoba na świecie, dla której wciąż coś znaczyłem, przy której mogłem być sobą bez względu na konsekwencje. Gdy poznała mój problem, nie odrzuciła mnie. Wręcz przeciwnie, pomogła mi znaleźć pomoc, gdy sam nie byłem w stanie tego zrobić. Wyrwała mnie ze świata urojeń, ochroniła przed samym sobą. Czy wspominałem, że była Aniołem?
– Nie… nic ważnego. – mruknąłem niechętnie. – Myślałem trochę o…
Na jej twarzy zawitał troskliwy uśmiech.
– Znowu przejmujesz się Zdzichem i jego światem? – położyła dłoń na moim policzku. – Może przestałbyś się wreszcie tak tym zadręczać? To tylko twoja wyobraźnia, nie istnieje ktoś taki jak Zdzisław Jabolski, Młody, Anowi czy nawet Buczer. – Spojrzała mi głęboko w oczy. – Ale mam pomysł, jak temu zaradzić.
Pocałowała mnie w usta. Jej delikatny pocałunek wydał mi się idealnym lekarstwem na wszystkie natrętne myśli. Pal licho Zdzicha, pal licho jego świat! Miałem teraz własne uniwersum, z najwspanialszą dziewczyną u mojego boku.
Wziąłem ją na ręce. Piszczała z zachwytu, gdy niosłem ją do sypialni. Delikatnie położyłem na łóżku, zasypując jej szyję pocałunkami. Jęknęła stłumionym głosem.
– O nie, kochany. – bez najmniejszego trudu wywinęła się z moich objęć. – Tym razem to ja będę na górze. – mruknęła zachęcającym tonem.
Cóż mogłem zrobić? Posłusznie położyłem się na plecach, oddając jej inicjatywę. Będąc już na górze, nachyliła się w moją stronę. Wtuliłem twarz w jej włosy, chłonąc ich upojny zapach.
– Kocham cię. – szepnęła.
– I ja ciebie. – ucałowałem jej ciepłe usta.
Nagle rozległ się potężny huk. Brzdęknęła tłuczona szyba. Razem z Moniką instynktownie zerwaliśmy się z łóżka.
– Kazik! – pisnęła wystraszona. – Co to było?
– Nie bój się kochanie, zaraz to sprawdzę. To na pewno nic groźnego. – uspokajałem ją.
Mówiłem jej, by się nie bała, choć sam byłem przerażony. Mieszkaliśmy na odludziu, więc to nie mógł być przypadek. Skrzypienie otwieranych drzwi rozwiało wszelkie moje wątpliwości. Ktoś się włamywał do naszego domu!
Ostrożnie, nie chcąc narobić hałasu, otworzyłem szufladę biurka. Sięgnąłem po stary, jeszcze przedwojenny rewolwer dziadka. Nie miałem pojęcia, czy zadziała, lecz byłem pewien, że sam jego widok skutecznie odstraszy napastnika. O ile nie okazałby się uzbrojony.
– Zostań tu i zadzwoń na policję. – poleciłem Monice. W milczeniu kiwnęła głową na znak, że rozumie, po czym sięgnęła po telefon. Musiałem teraz już tylko powstrzymać złodzieja. Powoli wyszedłem na korytarz, zmierzając w stronę drzwi wejściowych. Serce jak szalone pompowało krew, nawet w uszach słyszałem jego nerwowy rytm. Chwyciłem mocniej broń. Jeszcze tego by brakowało, by podczas konfrontacji z napastnikiem wypadła mi z ręki!
Zatrzymałem się na rogu korytarza. Poczułem uderzenie gorąca. Za sekundę miałem stanąć oko w oko ze sprawcą włamania. Ale spokojnie, policja już nadjeżdżała. Musiałem dać im trochę czasu. Teraz albo nigdy!
– Stój, bo kurwa strzelam! – wypadłem na korytarz, celując w stronę drzwi. Nerwowo zerknąłem w ich stronę, spodziewając się dostrzec nieznaną mi sylwetkę. Nikogo nie zauważyłem. Na podłodze leżały odłamki szkła, one same były tylko lekko uchylone. Gdzie był ten złodziej?
Podszedłem bliżej, uważnie rozglądając się wokół. Może sprawca uciekł, może jakimś cudem nas dosłyszał? No tak, pewnie był kolejnym gówniarzem okradającym puste domy, zwiewającym w razie wpadki. Na pewno…
Rozległ się wysoki, kobiecy pisk.
– Kazik! Ratuj!
Monika!
Pobiegłem szybko w stronę sypialni. Teraz stary rewolwer był już bezużyteczny, właśnie odpadła szansa na udane zastraszenie. Skoro sprawca miał czelność atakować domownika, musiał być uzbrojony. Stanąwszy w progu, dostrzegłem leżącą na łóżku nieprzytomną dziewczynę.
– Gdzie jesteś, kurewski draniu?! Pokaż się! – ryknąłem ile sił w płucach.
– Tutaj, wedle rozkazu. – zabrzmiało za moimi plecami.
Nie zdążyłem się nawet obrócić. Usłyszałem świst powietrza i poczułem, jak w moją głowę uderza ciężki przedmiot. Zamroczony, osunąłem się na podłogę. Traciłem przytomność.
– Niech cię szlag, suczy synu…
***
Z trudem otworzyłem oczy. Musiało trochę potrwać, by wzrok wyostrzył się na tyle, abym był w stanie zauważyć, co się stało. Na kostkach i przegubach poczułem zaciśnięte obręcze kajdanek. Co to, do cholery, miało być? Rozejrzałem się po pokoju na tyle, na ile umożliwiło mi unieruchomione ciało. Znajdowałem się w sypialni, przykuty do łóżka. Co ten potwór zrobił z Moniką?
– Moniko! Gdzie jesteś? – krzyknąłem niewyraźnie. Po uderzeniu wciąż niewyobrażalnie bolała mnie głowa, w obecnej chwili nie byłem w stanie nic więcej zrobić.
– Wreszcie się obudziłeś. – usłyszałem przytłumiony głos.
Niespodziewanie obok mnie pojawił się nieznany mężczyzna. Ubrany w czarny dres i dżinsowe spodnie, na głowę miał nałożoną kominiarkę.
– Skurwielu… – wydyszałem. – Co zrobiłeś z Moniką?
– Z tą twoją panną? – udawał, że nie rozumie. – Jest w sąsiednim pokoju. Czekałem z zabawą, aż się ockniesz.
– Jaką zabawą? Co chcesz jej zrobić, potworze?! – próbowałem zerwać się z łóżka. Poczułem jedynie ból w uwięzionych stawach. Szlag, gdyby nie te kajdanki!
– Zaraz wszystko dokładnie usłyszysz, nieszczęśniku. – powoli wyszedł z pokoju. Zastukały podkute żelazem buty.
Czekałem w napięciu na dalszy rozwój wypadków. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, nie wiedziałem, co przestępca planował zrobić. Ciszę przerwał odgłos wymierzanego policzka. Usłyszałem stęknięcie Moniki. Musiałem coś zrobić! Ponownie szarpnąłem kajdanki, lecz metal nie puszczał.
– Zostaw ją! – wykrzyknąłem z trudem. – Weź sobie mnie, zamiast ją!
– Spokojnie, spokojnie. Tobą zajmę się zaraz po niej. – Świsnęło powietrze, a do moich uszu dobiegł krzyk bólu.
– Aaaaa… Potworze… Zostaw mnie. Tak bardzo boli… – Monika zaczęła płakać.
– Aj aj. Ciąłem bardzo ostrożnie. Przecież chyba nie uszkodziłem ci otrzewnej… Nie, nic takiego nie widzę. Heh, więc jedziemy dalej! – zakrzyknął radosnym tonem.
Krzyk Moniki ponownie wypełnił mi uszy. Każdy zadany jej przez oprawcę cios był ciosem prosto w moje serce. Z każdym cięciem z nas obydwojga ulatywało życie. Dlaczego nie mogłem nic zrobić, dlaczego było to poza moim zasięgiem? Zamknąłem oczy, próbując modlić się o ratunek. I co z tego, że byłem wierzący, jeśli podczas sytuacji takich jak ta nie mogłem liczyć na Boże miłosierdzie? Mijały minuty, a krzyk Moniki zaczynał stopniowo słabnąć. Co sekundę zbliżała się tam, gdzie z czasem miałem do niej dołączyć. Stało się jasne, że nie było dla niej nadziei. Szykując się na najgorsze, zacząłem się modlić o jej jak najszybszą śmierć. Chociaż tyle mogłem dla niej zrobić. Zakręciło mi się w głowie i straciłem przytomność. Chociaż tyle mogłem zrobić dla siebie…
***
Obudziła mnie jakaś podejrzana ciecz, spływająca po twarzy. Ostrożnie wysunąłem język, chcąc poznać jej smak. Tak bardzo byłem spragniony… Żelazisty, charakterystyczny smak wypełnił mi usta. Z pewnością nie była to woda. Nagle dostrzegłem stojącego nade mną oprawcę w kominiarce. Spróbowałem krzyknąć, lecz gość szybko uciszył mnie dłonią.
– Uspokój się. – syknął. – Nie lubię, jak ofiara krzyczy już wtedy, zanim zacznę. A i tak krzyk nie poprawi twojej beznadziejnej sytuacji. – zabrał rękę z moich ust.
– Kim jesteś? – spytałem. – Jak się nazywasz, skurwielu!
– Nie powinienem ci mówić, ale skoro i tak zaraz umrzesz… – udał, że się waha. – Możesz mi mówić Buczer.
Sam nie wiem, co mnie tak w jego ostatnim zdaniu przeraziło. To, że wymyślona przeze mnie postać istnieje? Że była w stanie skrzywdzić najbliższą mi osobę? Przecież to było zbyt szalone, by mogło trzymać się kupy.
– I jak? Pomogła ci ta informacja? – Buczer wziął ze stolika zakrwawiony nóż. Wbiłem w niego zdezorientowane spojrzenie. – Tak, tym właśnie zabiłem twoją dziewczynę. – Z rozanielonym wyrazem twarzy oblizał ostrze. – Prawda, że ma naprawdę pyszną krew? Przed chwilą i ty mogłeś się o tym przekonać.
Nie potrafiłem powstrzymać wymiotów. Obróciłem głowę na bok i zacząłem charczeć. Musiałem to z siebie wyrzucić, Boże, musiałem! Jak mogłem to zrobić… Jak ON mógł to zrobić? Czegoś takiego nawet ja nie byłem w stanie wymyśleć. Picie ludzkiej krwi – oby sczeznął w piekle!
Minęło kilka chwil, nim udało mi się pozbyć całej treści żołądka. Oprawca wydawał się ze stoickim spokojem obserwować moje działania. Naprawdę nie robiło to na nim żadnego wrażenia?
– Dlaczego… – jęknąłem. – Dlaczego nam to zrobiłeś?
– Dla zabawy. – wzruszył ramionami. – Czy mógłbym mieć w tym jakiś cel? Tu chodzi o rozrywkę. A, i jeszcze dlatego, – dodał tonem, jakby sobie o czymś przypomniał. – że bardzo lubię smak kobiecej krwi. Jest taki delikatny, z jakby różanym posmakiem. – oblizał wargi.
Znów zrobiło mi się niedobrze. Próbowałem zwymiotować, lecz nie miałem czym. Musiałem czymś go zająć, musiałem dać szansę policji….
– Przecież to niemożliwe. Ja cię wymyśliłem. – zacząłem. – Ty przecież nie istniejesz. Nie możesz istnieć…
Buczer zaniósł się gromkim śmiechem.
– Dlaczego miałbym nie istnieć? – spytał, ocierając łzę. – Dlatego, że TY tak uważasz? Dlatego, że jesteś przekonany, że tak ma być? No proszę cię… Czy to, że nikt nie widział Boga ma oznaczać, że nie istnieje? Jestem tak samo rzeczywisty jak ty, czy twoja laska. I zaraz ci to udowodnię.
Podniósł nóż do góry. Zamknąłem oczy, szykując się na ostateczny cios…
Nagle rozległ się przeraźliwy huk. Byłem przekonany, że to drzwi wypadły razem z futryną. Oprawca zatrzymał rękę. Obaj ze wzmożona uwagą nasłuchiwaliśmy odgłosów z korytarza.
– Puk, puk, he he. O kurwa, przecież były otwarte… – dobiegł nas stłumiony głos nieznajomego.
To był na pewno policjant!
– Ratunku! Pomocy! – krzyczałem.
– Cholerny wieprzu. – Włamywacz chwycił jakąś szmatę i wepchnął mi ją do gardła. – Teraz już sobie nie pokrzyczysz. A jak wrócę, nie będę miał już dla ciebie litości. – lubieżnie oblizał wargi.
Stawiając powoli kroki, zaczaił się w pobliżu drzwi. Zacisnął palce na rękojeści noża, szykując się do zaatakowania pierwszej osoby, która weszłaby do pokoju. Miarowy stukot butów policjanta docierał do nas z coraz bliższej odległości. Gdy miałem wrażenie, że lada chwila w drzwiach stanie kolejna nieszczęsna ofiara sadysty – ucichł zupełnie. Przez chwilę wszyscy trwaliśmy w milczeniu. Wtedy niespodziewanie dotarło do mnie, że to była moja szansa! Mimo obecności knebla w ustach, krzyknąłem z całych sił, próbując zwrócić na siebie uwagę policjanta.
Gruchnęła pękająca ściana, gdy wyłoniła się z niej potężna, zaciśnięta pięść. Będąc tuż przy szyi Buczera, rozwarła palce, po czym zacisnęła je na jego krtani. Właściciel ręki niemal natychmiast ją cofnął, próbując przeciągnąć nożownika przez powstałą dziurę w ścianie. Trzasnęły pękające kręgi szyjne, kiedy „przypadkiem" okazało się to niemożliwe. Gliniarz poluzował uchwyt, a martwe ciało przestępcy osunęło się na podłogę.
– Nie no, kurwa, Buczer! – wychrypiał mój wybawca wchodząc do pokoju. – To po to ścigałem cię przez trzy lata, abyś skonał po jednym uderzeniu? – z wyrzutem przemawiał w stronę zwłok. – Zarób chociaż parę kulek, jak każdy uczciwy zbir. – wyciągnął z kieszeni płaszcza nietypowy pistolet. Nie znałem się na broni, lecz mimo to nie miałem problemu z domyśleniem się, że była to jakaś przeróbka popularnego Desert Eagle'a. Powoli wycelował w głowę trupa i dwukrotnie nacisnął spust. Huk wystrzałów wypełnił pokój. Przez moja głowę przemknął potężny ból. Do diabła, dlaczego używał takiej broni w zamkniętym pomieszczeniu? On sam po swojej kanonadzie schował broń do kabury, po czym zaczął gmerać palcami w uszach. Nie wydawał się zbyt inteligentny.
Zaraz… Znałem tą skłonność do przemocy, głupotę i niewiarygodną skuteczność. Przyjrzałem się uważnie sylwetce mojego wybawiciela. Wysoki, potężnie zbudowany, łysy drab w skórzanym płaszczu. W dodatku te czerwone, pozbawione źrenic oczy…
Zdzich Jabolski jak żywy!
– Nic ci nie jest? – Łysol dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojej obecności. Szybko uwolnił mnie z niewoli, posługując się własnym kluczem do kajdanek. Nie mam pojęcia, w jaki sposób mogło to zadziałać.
– Nie-nie, wszystko w porządku. – wyjąkałem, wyjąwszy z ust knebel. Tak, wszystko było w porządku, z wyjątkiem całej tej tragedii, jaka mnie właśnie spotkała. Biedna Monika… – Zdzichu… czy… czy to ty? – spytałem nieznajomego.
– Tak, to ja. Skąd ty właściwie mnie znasz? – uniósł do góry brew.
Cała ta sytuacja zaczynała mnie poważnie martwić. Czy to było normalne, by czyjeś wizje stawały się rzeczywistością?
– Jestem twoim Bogiem, Zdzichu. – wziąłem głęboki wdech. – To ja cię stworzyłem.
Policjant wybuchnął śmiechem.
– Nie no kurwa, to naprawdę śmieszny żart. – poklepał mnie po ramieniu. – Gratuluję wyczucia chwili. Właśnie zabili ci pannę, a ty sobie jaja robisz? Takiego oryginała jeszcze nigdy nie spotkałem…
– To prawda, Zdzichu. Zaraz ci wszystko wytłumaczę.
I wytłumaczyłem. Opowiedziałem mu swoje pomysły, będące historią jego życia. Wymieniłem personalia wszystkich ważnych dla niego ludzi, o nikim nie zapominając. Łysol słuchał w milczeniu, jedynie czasami kiwając głową. Wydawał się wszystko rozumieć, nie podważał żadnej nowo usłyszanej teorii. Może nie był aż tak głupi, jak chciałem, żeby był?
– W porządku, a teraz ty posłuchaj uważnie. – skierował w moją stronę uważne spojrzenie. – Bo widzisz, byłem już świadkiem podobnej „afery". – W tej chwili mnie nieźle zaskoczył. – Kiedyś spotkałem gościa wyglądającego zupełnie tak jak ja, utrzymującego, że przybył z równoległego wymiaru, by pomóc mi pokonać behemota…
– Behemota? – spytałem zaskoczony. – Takiego jak u Hebrajczyków?
– Identycznego. Ale nie jesteśmy tu od opowiadania sobie zabawnych historyjek z przeszłości. – błyskawicznie powrócił do tematu. – Chodzi o fakt, że wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z teorią alternatywnych wymiarów…
– Alternatywnych wymiarów? Przecież to niemożliwe do potwierdzenia. – popukałem się w czoło.
– Ech… Dlatego to była tylko teoria. – ciężko westchnął. – Ale teraz widzę, że jednak to prawda. Tamten Zdzich miał rację…
– Zaraz, zaraz. – przerwałem mu. – Czyli o co w ogóle chodzi w tej całej teorii? Bo jak na razie nic mi twoje ględzenie nie mówi.
– W porządku… Spróbuję wytłumaczyć ci wszystko jak najdokładniej. Nie zdziw się jednak, jeżeli coś nie będzie miało sensu. Tą teorię usłyszałem od tamtego Zdzicha, a on usłyszał ją od znajomego fizyka. Sam rozumiesz…
– Tak, tak , jasne, zaczynaj.
Milczał przez chwilę, próbując zebrać myśli.
– Przyjmijmy, że światy mają formy podłużnych tuneli. – zaczął. – Zazwyczaj biegną obok siebie równolegle, stanowiąc przestrzenie będące miejscem działań dla prawie identycznych osób lub wydarzeń. Te różnice mogą przyjmować różne formy, od innych upodobań jednostki lub innej pory określonego zdarzenia, aż do kompletnie różnej historii świata. Takich światów jest nieskończona ilość, więc liczba potencjalnych kombinacji jest nieograniczona. Zazwyczaj nie jesteśmy świadkami oznak istnienia innego alternatywnego świata. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy ludzie nawiązują kontakt z takim wymiarem, nie zdając sobie z tego sprawy. Później sądzą, że to jedynie ich własna wyobraźnia, a jedynie co bardziej kreatywne jednostki opracowują na bazie takich kontaktów pomysły.
– Pomysły? – wtrąciłem. – Więc stąd wynika fakt, że wyglądasz niemal identycznie jak Zdzich, którego wymyśliłem?
– Dokładnie. Ty ponadto jesteś członkiem innej, zdecydowanie ważniejszej grupy – zakrzywiaczy.
– Kogo?
– Zakrzywiaczy. – spokojnie powtórzył. – Dzięki czemuś, co rozumie się pod szerokim pojęciem „choroby psychicznej", jesteś w stanie nakładać na siebie tunele alternatywnych światów. Dzięki temu w pewnych ścisłych okolicznościach możliwe jest przejście określonych istot z jednego wymiaru do drugiego. Stąd ja i ten tutaj. – wskazał ręką leżące nieopodal zwłoki nożownika. – Rozumiesz teraz choć trochę lepiej, o co tutaj chodzi?
Kiwnąłem lekko głową. To było zdecydowanie za wiele jak na jeden dzień.
– Czyli… to tylko zły sen? – naiwnie zapytałem. Może nie wszystko jeszcze stracone? – Takie niezwykle wyraziste halucynacje?
– Absolutnie nie, to twoja rzeczywistość. – pokręcił przecząco głową. -Co się stało, to się nie odstanie. Jedyne, co ci zostało, to łyknąć specjalną tabletkę, aby zamknąć przejście między wymiarami. – wyciągnął z kieszeni płaszcza małe, plastikowe pudełeczko. – Połknij jedną z nich. – rzucił mi opakowanie. Ot zwykły pojemniczek, posiadający dwie osobne przegródki z grzechoczącą zawartością. – Tylko uważaj, co łykasz! Dostałem je od tamtego Zdzicha. Mówił coś o tym, że jeśli pomylisz tabletki, zamiast poprawić, jedynie wszystko pogorszysz. A jeśli w ogóle jej nie łykniesz, – zawiesił głos. – tamto przejście nigdy się nie zamknie. Nie muszę ci tłumaczyć, do czego może to doprowadzić?
– Zdecydowanie nie musisz…
– Dobra, ja znikam. – ruszył w stronę dziury po drzwiach frontowych. – Gnida zabita, królewna uratowana, można iść się urżnąć. A, jeszcze jedno. – Odwrócił się w ostatniej chwili. – Zdzich wspomniał też coś o tym, że to zielona tabletka zamyka przejście. Nie musisz dziękować. – mrugnął porozumiewawczo i wyszedł.
Drżącymi rękami otworzyłem wieczko pojemnika. Przyjrzałem się jego zawartości. Owszem, były dwie grupy tabletek, jedne niebieskie, drugie zie…
CZERWONE?!
Zerwałem się z łóżka. Rzuciłem się w pogoń za Zdzichem. Jak mógł wprowadzić mnie w błąd? Wybiegłem przed dom, szukając jego śladu. Niestety, daremnie wytężałem wzrok, próbując dostrzec mojego wybawcę. Zrezygnowany usiadłem na schodach. Dlaczego mnie okłamał? Dlaczego? Zaraz… Jak on mówił? „Te różnice mogą przyjmować różne formy, od innych upodobań jednostki lub innej pory określonego zdarzenia, aż do kompletnie różnej historii…"
Heh, więc o to mu chodziło.
Ponownie spojrzałem na zawartość pojemniczka. Niebieskie i czerwone tabletki, identyczny kształt, identyczna ilość. Cholera…
Które z nich były zielone?
doczytałem do pierwszych gwiazdek, dalej nie dalem rady. przykro mi.