- Opowiadanie: darthtm - „Sesja Życia czyli Opowieść o Magyi z Logiką Czasem Poróżniona"

„Sesja Życia czyli Opowieść o Magyi z Logiką Czasem Poróżniona"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

„Sesja Życia czyli Opowieść o Magyi z Logiką Czasem Poróżniona"

To opowiadanie powstałe lata temu w gimnazjum zrodzone z fascynacji fantastyką. I jako taką romantyczną podróź w te czasy je traktuje. Może się spodoba… Jeśli ktoś lubi fantasy to zapraszam. Również do dawania rad.

 

Nie wierzyłem. Scenariusz z najtańszych powieści fantasy właśnie rozgrywał się na moich oczach. Nie myślałem, że hasło na ulotce reklamowej: „dla wielbicieli RPG – przeżyj najprawdziwsze przygody" – sprawdzi się dosłownie! Obóz nad morzem, na który wysłały mnie i moją paczkę nasze rodziny, okazał się „ośrodkiem szkoleniowym dla bohaterów". Opiekun naszej grupy był półelfem (nic nadzwyczajnego…). Cały czas powtarza, że właśnie dlatego wybrał „wielbicieli RPG", bo jako jedyni mamy tak bogatą wyobraźnię i na tyle zdrowego (raczej NIEzdrowego) rozsądku, by uwierzyć… Zakrawało na kpinę, ale festiwal kiczu, którego doświadczałem, ubawiłby każdego niedojrzałego fana fantasy.

Właśnie wyszedłem z jego domku letniskowego, gdzie podczas testów okazywało się „kto jest kim". Przystąpiłem do testu ostatni. Moi koledzy okazali się jednymi z najzdolniejszych „Obdarzonych", jak nazywał naszych młodych magów nasz opiekun, półelf Ivy. Byłem oczywiście pewien, że ja też posiadam Dar…

Życie jest jednak przewrotne.

Usiadłem na ławce w zaciemnionym miejscu i spojrzałem na okolicę. Cały ośrodek mieszczący się sto metrów od morza, otoczony był magiczną barierą, która sprawiała, że dla postronnych obserwatorów wyglądał na dość nieciekawe miejsce. Jednak w rzeczywistości tu nic nie działo się normalnie. Wokół wciąż fruwała, świstała, brzęczała chyba z setka wszelkiej maści magicznych pocisków, kul ognia, błyskawic, dziwnych „elektrowstrząsów" i innych zabójczych świństw. Przed spłonięciem, zdezintegrowaniem, wchłonięciem czy zmianą postaci piękną okoliczną roślinność chroniła warstwa ochronnej magii nałożona przez Ivy'ego i jego małżonkę Sylvię.

No przecież to takie proste i oczywiste.

Uśmiechnąłem się do siebie i swoim nieco kaczkowatym chodem ruszyłem w stronę domku numer 37, gdzie mieszkałem wraz z kolegami i gdzie rozgrywały się wszelkie moje dramaty po oberwaniu którymś z zaklęć moich umagicznionych kolegów.

Życie jest piękne…!

Kacper właśnie trenował. Wokół niego fruwało pięć błyskających, fioletowo – błękitnych kul. Kacper (zwany też później Rudym lub Redem) wyciągnął dłoń i jedna z kul wystrzeliła, burząc jego kruczoczarne włosy, by po chwili uderzyć w ławeczkę i roztrzaskać ją w drzazgi.

– Ojej! – zachichotał, a kule znikły z głuchym sykiem. – Przełamałem zaklęcie Ivego!

Wlepił we mnie swoje szafirowe, wesołe oczy i uśmiechnął się.

Red był dobry. Nawet bardzo. Ivy twierdził, że on i jego siostra bliźniaczka posiadają największy potencjał magiczny na jaki natrafił w naszym świecie od 200 lat! Kacper uczył się niewiarygodnie szybko coraz trudniejszych i bardziej morderczych zaklęć, a co najciekawsze, sam wymyślał nowe jak to, które przed chwilą zaprezentował (dorośli magowie spędzali lata na opracowywaniu nowych czarów, ale geniusz nie rodzi się codziennie).

– Hej! – wyrwał mnie z zamyślenia – Jak ci poszły testy? Karol wrócił wcześniej – dostał instrukcję. Jest podobno pierwszorzędnym… jakby to nazwać… O! „Przyzywaczem". A ty?

Spojrzałem na niego z kwaśną miną. Red trochę się zdziwił, ale dalej oczekiwał odpowiedzi. Włożyłem ręce do kieszeni i powoli zlustrowałem otoczenie. W błękitne niebo wciąż wystrzeliwały dziwne różnobarwne smugi.

Rudy i inni zdawali się przejść z nową sytuacją do porządku dziennego. Nie przerażała ich nawet wizja przeniesienia do Alegroth – świata Ivy'ego. Oni się po prostu dobrze bawili.

– No? – ponaglił mnie Kacper.

– Wysłał mnie na Niższe Szkolenie! – wyrzuciłem z siebie z nieukrywaną złością.

Niższe Szkolenie oznaczało trening na jak to mówili z pogardą moi koledzy „fizola" czyli wojownika. Biorąc pod uwagę to, że magia miała w sobie coś tajemniczego, to nauka zabijania i babrania się we flakach już mniej. Jednak Red, ku mojemu zdumieniu ucieszył się:

– Doskonale, będziemy mieli inteligentnego obrońcę! – powiedział. Komplement raczej mu się nie udał – „inteligentny obrońca" kojarzył mi się raczej z psem.

Życie jest do dupy (stwierdzam z pełną odpowiedzialnością).

 

XXX

 

Kiedy raczej w smętnym nastroju czytałem podręcznik do Dungeons and Dragons wpadł Michał i wrzasnął:

– Hurra! Będę Magiem! Zdałem na wyższe szkolenie!

Michał miał krótko przystrzyżone, ciemne blond włosy i dość śmieszny wyraz twarzy. Pasowałby raczej na półorka – barbarzyńcę. Ale najwidoczniej tylko ja tak uważałem. Karol skupiony na przyzywaniu papieru toaletowego z ubikacji tylko przytaknął z uśmiechem. Wokół niego tańczyły bladoszare języki energii. Rudy wstał, by pogratulować Michałowi. Ten okazał się on magiem o przeważającej domenie powietrza, potrafił na przykład wzniecić silny podmuch wiatru, co natychmiast zaprezentował. Przy okazji wylał na mnie Colę. Na szczęście podręcznik uratowałem.

Niestety w tym samym momencie Karol zdekoncentrował się i powstał mały wir podprzestrzenny, który zaczął mnie wsysać. „Tu pomoże tylko brutalna siła" – pomyślałem i zaparłem się o ścianę. Jednak wir był za mocny i gdyby nie interwencja Karola już bym dryfował w innym wymiarze, jako następne siedemdziesiąt osiem kilogramów śmieci. Karol przeprosił mnie pospiesznie i wyszedł trenować w mniej uczęszczane miejsce.

Oczywiście ten incydent nawet nie zwrócił uwagi Michała i Rudego, którzy dopiero teraz zdziwili się, dlaczego jestem mokry i odrobinkę zdenerwowany.

– To który już czarodziej w naszej drużynie?! – zapytałem podirytowany.

– Bo widzicie… – Michał wyraźnie chciał nam wyznać coś niezbyt miłego – ja jestem w innym zespole…

Kacper spojrzał na Michała zawiedzony. Jego wyobrażenia na temat kształtu „drużyny" jako zespołu ludzi z naszej paczki legła w gruzach.

– To było do przewidzenia – syknąłem. – że to bezmózgie Yeti przyłączy się do Jędrka i Łukasza – czyli dwóch trzeciorzędnych magów.

– Nie pozwalaj sobie! – wybuchnął Michał – Może i są trzeciorzędni, ale są czarodziejami, a nie to co ty: FIZOLU!

– Lepiej uważaj, bo ci ten fizol pokaże, co może zrobić z twoją niewyparzoną gębą! – zacisnąłem pięści.

– Spokój! – krzyknął Red i uderzył mnie falą energii. Zdziwiłem się trochę, że ustałem na nogach.

Michał wybiegł pretensjonalnie trzaskając drzwiami.

– Czy ty musisz być tak chorobliwie zazdrosny?!

– Nie będzie mnie ignorant obrażał! – rzuciłem wymijająco.

– To ty zacząłeś. Odpowiedz.

– Otóż drogi Kacprze – wziąłem oddech. – widzisz, boli mnie to, że jestem ułomny. Ale boli mnie jeszcze bardziej to, o czym ty, ani twoje towarzystwo nie myślało. Na przykład jak mamy zamiar nauczyć się tego wszystkiego w ciągu dwóch miesięcy?

– Otóż Tomaszu – Rudy szykował się do wykładu. – Ivy wraz z Sylvią postarali się by czas pod barierą płynął tak, abyśmy mieli ponad rok na przygotowania, kiedy w rzeczywistości miną tylko dwa miesiące. – nadął się jak paw.

– A co z naszymi rodzinami?

– Zostali o wszystkim poinformowani i podpisali specjalne dokumenty. Jest tam m. in. informacja o tym, że wrócimy do domów cali i zdrowi. To będzie jak wycieczka.

– Wszystko pięknie, ale co będzie kiedy nie wrócę zdrowy?

– Masz 17 lat, zadbaj o siebie! – zbył mnie Kacper. – Wszystko jest tak zorganizowane byśmy powrócili do naszych obowiązków, tu w ojczystym świecie, kiedy już nie będziemy tam potrzebni. Nie mam ochoty ci tego tłumaczyć jeszcze bardziej szczegółowo… Zapamiętaj tylko: Magia może wszystko.

– No, takie wytłumaczenie trafia do prostego człowieka. I ty uwierzyłeś w tę bajeczkę rodem z taniej gry komputerowej… – westchnąłem z przekąsem.

Z drugiej strony, musiałem mu przyznać mu trochę racji. Magia może wszystko… Ciekawe, taka naiwna historyjka nabrała Kacpra. Wszystko wydawało mi się szyte grubymi nićmi.

– A jeśli będziemy musieli zabić? – spytałem.

– Kwestia dyskusyjna, ale nie przejmuj się… – odparł Rudy i wyszedł. – Idę do Kasi… – rzucił przez drzwi.

Właśnie. Kasia… To dziewczyna Kacpra. Podobno połączyła ich prawdziwa miłość. Nie wierzyłem, ale moje zdanie się nie liczyło. W praktyce Rudy spędzał z nią dużo czasu. Jeszcze więcej o niej rozmyślał, a moje problemy zbywał tak jak przed chwilą.

Życie jest okrutnie niesprawiedliwe.

Rudy nie rozwiał moich wątpliwości swoją banalną opowiastką o sile magii. Nadal wydawało mi się, że wszystko szyte jest grubymi nićmi, ale, wzruszyłem ramionami, skoro każą działać to działaj!

 

XXX

 

Z tym działaniem oczywiście odrobinę przesadziłem. Najpierw należało zająć się pochlapanym ubraniem. Gospodynią byłem beznadziejną, więc pranie nie wchodziło w grę. W grę wchodziły za to odwiedziny innego Michała (zwanego później Mistrzem lub X – em), czarnowłosego myśliciela – optymisty, którego dziewczyna Dominika miała dar polimorfowania tzn. potrafiła zmieniać postać różnych przedmiotów, a nawet ludzi. Ona z pewnością by pomogła.

 

XXX

 

Kiedy szedłem do Michała – X'a, natknąłem się na Rudą, czyli Anię – siostrę Kacpra. Kruczoczarne włosy z pewnością kontrastowały z jej pseudonimem, który był raczej żartem z kłótnio-nośnego charakterku Ani, w innym wcieleniu, jak mniemałem, Płomiennej Królowej Barbarzyńców.

Trenowała pod czujnym okiem jednego z opiekunów – został on wyznaczony na jej osobistego trenera. Ruda była lepsza nawet od Reda, przechodziła indywidualne szkolenie – po prostu reszta zbyt od niej odstawała poziomem. Siła jej zaklęć dorównywała sile charakteru, co oznaczało, że jej czary roznosiły wszystko w drobny mak. Zdecydowanie należało się jej bać. Ja osobiście cieszyłem, że jest po naszej stronie.

Ania inkantowała zaklęcie, by zniszczyć przyzwanego przez opiekuna półmaterialnego chrząszcza, gdy spostrzegłem, że jest ono wymierzone we mnie.

Nie namyślając się długo rzuciłem się w jej stronę. Ruda nie rozpoznała kim jestem. Złożyła dłonie i wystrzeliła ociekający kwasem, brudnozielony pocisk prosto w moją twarz.

Padłem, pocisk śmignął mi na ramieniem, a kropelka kwasu spadła mi na rękę dotkliwie ją parząc. Spojrzałem bezradnie na trenera, ale ten stał niewzruszony i uśmiechał się tajemniczo.

Ta chwila nieuwagi kosztowała mnie kolejną ranę. Kula kwasu leciała wprost na mnie – odruchowo odepchnąłem ją dłonią, przy okazji rzucając się miękko na trawę. Chwilowa duma pierzchła, kiedy oblała mnie fala ostrego, obezwładniającego bólu.

Trzymając ranną kończynę przy boku wstałem i powoli podszedłem do Rudej, która skoncentrowana kierowała pociskiem. Otaczała ją migotliwa aura, która wciąż zmieniała kolor. Od patrzenia na nią bolały oczy. Szybko złapałem jej dłoń i wykręciłem, a kula skręciła tuż przede mną i rozbiła się z plaskiem o trawiaste podłoże, paląc biedne roślinki na proch.

Ania otrząsnęła się z transu i nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Odepchnęła mnie i spojrzała na wypalony ślad, nad którym unosił się smrodliwy dym.

– Ojej! – zachichotała – złamałam zaklęcie Ivy'ego!

Nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i ujrzałem poważną twarz trenera; ostre rysy współgrały z krzaczastymi brwiami.

– Jak się nazywasz? – spytał beznamiętnym niskim głosem.

– Tomek. – odparłem ukrywając zdenerwowanie. Sądząc po jego lekkim rozbawieniu, chyba nieudolnie.

– Pseudonim?

– Darth.

– Idź do lecznicy – wskazał na jeden z drewnianych domków, ten jednak w dziwny sposób porośnięty był bluszczem. – Wieczorem chcę cię widzieć w Domu Trenerskim.

– Ale ja nie…

– Cisza! Bez dyskusji! – powiedział stanowczo i odszedł powiewając czarnym płaszczem.

Ruda też ulotniła się w dość tajemniczy sposób, a jedyne co po niej pozostało to okropny, nieustępliwy ból. Spojrzałem bezradnie na ranną dłoń, na jej wewnętrznej stronie nie było prawie skóry tylko jakaś bulgocząca masa. Dobrze, że nie lewa (byłem leworęczny), to mogłoby zniszczyć moją karierę nędznego wojownika.

 

XXX

 

Zrezygnowałem z wizyty u druida – lekarza. Ruszyłem, krzywiąc się, do Michała, by wyczyścić ubranie. Wyleczyć mogła mnie równie dobrze Kasia – dziewczyna Kacpra.

Kiedy wszedł do jego domku Michał był zajęty oglądaniem swojego nowego miecza. Mistrz przeszedł już szkolenie na Maga Bojowego. Jego magia nie posiała wystarczającej siły, musiał uzupełnić ją umiejętnością walki bezpośredniej. Ale jako Obdarzony miał dostęp do Wyższego Szkolenia. Pozwolono mu nosić broń, ponieważ był już pełnoletni.

Jego dziewczyna siedziała obok. Miała długie czarne włosy z blond odrostami i naprawdę ładną twarz.

Mistrz podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na moją poranioną dłoń. Odpowiedziałem krzywym uśmiechem, ale opanowałem słabnący już ból i rzekłem:

– Cześć wam!

– Co… C… Co to? – spytał X.

– Mała pamiątka po spotkaniu z Rudą. Nie przejmuj się.

– Taak! O co chodzi… Słyszałem, że wzięli cię na Niższe?

– Tym też się nie przejmuj. Nie pierwszy raz się rozczarowałem. – odparłem z przekąsem.

Dominika – bo tak nazywała się dziewczyna Mistrza, spojrzała na mnie jakby wyczuwając moje intencje.

– Nie ma sprawy! – rzuciła jakby nigdy nic.

Nie mogłem powstrzymać opadającej szczęki.

– Umiesz czytać w myślach? – wypaliłem.

– Troszkę – odpowiedziała i machnęła dłonią, a brud i Cola momentalnie oddzieliły się i poszybowały do kosza. Koszulka była jak nowa.

Michał wstał i podszedł do mnie.

– Dostała certyfikat Specjalnie Uzdolnionej. Posiada więcej niż jeden Dar.

Dominika przewróciła skromnie oczami i zaśmiała się: – Och, przestań! – rzekła.

Michał uśmiechnął się dumnie jakby to była jego zasługa i wziął ją za rękę.

– Trzy Dary, wyobrażasz sobie?! – krzyknął przejęty.

– Nie. A ten trzeci to…?

– Iluzje!

– To może się przydać! – przyznałem, ale oni już nie zwracali na mnie uwagi. Czwartym darem Dominiki było permanentne przyssanie się do ust X'a.

Wyszedłem poirytowany.

 

XXX

 

Nadszedł czas wyleczyć rany, toteż skierowałem się w stronę domku dziewczyn nr 36. Tu rezydowała Ruda i Kasia.

Był to największy i najlepiej wyposażony domek, no ale przecież Opiekunowie musieli dbać o swojego pupilka (czytaj RUDĄ). Kacper, czego się spodziewałem, leżał na łóżku Kaśki i gładził ją po plecach. Ta zajęta była wertowaniem opasłej księgi z symbolami liści i drzew. Odkryła w sobie więź z naturą, uczyła się magii druidzkiej.

– Cześć! – powiedziałem wchodząc.

– Och, witaj! – Kaśka zmierzyła mnie wzrokiem – Rozumiem, że chodzi o rękę?

– Tak, jakbyś mogła…

Kacper spojrzał na mnie oburzony i jakby obrażony.

Kasia wypowiedziała skomplikowaną formułę i położyła dłonie do moich. Czar zaczął działać i poczułem, że rana bardzo szybko się goi. Najwidoczniej wszyscy z mych przyjaciół uznali, że rzucanie zaklęć jest błahostką.

Puf i już. Ot tak.

– Przykro mi z powodu Niższego…

– Nie szkodzi… – przerwałem. Trochę zaczynały mnie już denerwować te ciągłe kondolencje.

– Muszę jeszcze coś załatwić – zwróciłem się do Kacpra, gdy Kaśka zajęła do swoją lekturą. – Mogę wrócić późno.

– Trudno – odparł zdenerwowany Kacper i począł znów masować plecy Kasi.

Ojej, życie jest takie zabawne!

Obejrzałem swoją dłoń i wyszedłem.

 

XXX

 

Ospale podszedłem do drzwi Domu Trenerskiego i ciężko oddychając wszedłem do środka. Nie byłem zdenerwowany, raczej ciekawy, jak szybko mnie wyrzucą.

Pomieszczenie było jasne, poobwieszane dziwnymi obrazami. Nie było żadnych mebli, tylko duży, lewitujący, okrągły blat i krzesła ustawione wokół niego. Policzyłem je bez wyraźnego powodu: czternaście.

Jednak zajęte były tylko cztery. Siedzieli tam: wyprostowany, ubrany w biało – czarne szaty półelf Ivy i jego odziana w lśniące srebro żona Sylvia, elfka o długich ciemnych włosach i przenikliwym spojrzeniu, a także trener, który nakazał mi tu przyjść oraz wysoki, przystojny mężczyzna z białą gwiazdą na piersi i mieczem u boku.

– Witaj Darth! – powiedział Ivy.

Ukłoniłem się.

– Opowiedziano mi o twojej walce z Anną. – ostatnie imię wypowiedział z szacunkiem i powoli, co wywołało mój spontaniczny uśmieszek. Jak spostrzegłem facet z białą gwiazdą też się uśmiechał.

– Ja nie chciałem… – powiedziałem udając zmieszanego.

– Nie rozumiesz. – stwierdził spokojnie Ivy. – Czy twoja ręka jest już sprawna?

Uniosłem ją, by wszyscy widzieli i przytaknąłem.

– Mianowicie, interesuje mnie sposób w jaki się obroniłeś.

– To odruch…

– Nie! Nie! Znowu nic nie rozumiesz – uśmiechnął się, a inni poszli za jego przykładem – w normalnym przypadku taki kontakt urwałby ci rękę. Musisz posiadać jakąś odporność na magię.

Już czułem narastające podniecenie, już rozlewało się ono po całym ciele.

Ku mojemu zdziwieniu Ivy wstał i cisnął we mnie magicznym pociskiem. Odruchowo zasłoniłem się ręką i jakby piłką, rzuciłem kulą energii w ścianę obok. Zaklęcie było jednak zbyt silne i zdołałem jedynie przesunąć kierunek lotu tak, by nie przecinał się z moją pozycją. Czar świsnął i rozbił się za moimi plecami.

Ivy usiadł usatysfakcjonowany i ciągnął dalej:

– Widzisz, poprosiliśmy cię tu, bo mamy dla ciebie pewną propozycję.

Milczałem. Zupa emocji prawie już wykipiała.

– Ludzie tacy, jak ty rodzą się rzadko. Rzadziej niż Obdarzeni. W naszym świecie prawie nigdy. Jedyny znany mi przypadek to Nay. – wskazał na mężczyznę z białą gwiazdą. – Nasza propozycja jest nie do końca legalna, wiec jeśli odmówisz, musisz zapomnieć o tej rozmowie. Chcemy byś przyjął szkolenie na Zabójcę Magów.

Mimo złowrogiego brzmienia słowa „zabójca" ucieszyłem się. Jednak los uśmiechnął się do mnie. Teraz pokażę moim kolegów, że jestem coś wart.

– Ale twoje szkolenie utrzymamy w tajemnicy! – zniweczył moje plany Ivy. – Ujawnisz się dopiero podczas egzaminu końcowego. Zgadzasz się?

– Oczywiście!

Życie jest piękne!

 

XXX

 

Przez pierwsze dwa miesiące wychodziłem wcześnie rano, by potem wracać późnym wieczorem. Dzięki forsownym ćwiczeniom stałem się bardziej umięśniony, ale także bardzo zwinny. Bez problemu robiłem salto w tył, choć moim kolegom to nie imponowało, część z nich potrafiła już lewitować, a Rudy i Anka nawet krótkotrwale latać.

Ivy codziennie obrzucał mnie mnóstwem zaklęć, a Nay uczył zbijać je samą siłą woli. Pokazał mi jak maksymalnie kontrolować swoje ciało, kazał całymi dniami medytować, co było nie mniej męczące niż ćwiczenia fizyczne.

Bez komentarza pozostawiałem docinki moich kolegów – czasem ku ich zdumieniu śmiałem się razem z nimi. Wszyscy doskonalili swoje umiejętności w nienaturalnie szybkim tempie, a ja musiałem być zawsze krok przed nimi.

Wreszcie nadszedł dzień, by wybrać broń.

 

XXX

 

Okrągła sala treningowa była przyciemniona. Na jej środku stały stojaki z bronią. Nay podszedł i podał mi czarne spodnie i koszulę tego samego koloru. Gdy już się przebrałem podał mi piękną, wykutą prawdopodobnie przez elfy, ciemną kolczugę. Ku mojemu zdumieniu przy poruszaniu nie wydawała żadnych dźwięków. Po chwili Nay z wielkim szacunkiem wręczył mi długą pelerynę z kapturem i białą gwiazdą wyszytą na plecach.

– To nasz tajny znak. – wyjaśnił. – Każdy inny członek naszego bractwa rozpozna twoją prawdziwą naturę.

– A magowie? Co z nimi? – zapytałem przywdziewając się w podarunek.

– Nie mają pojęcia co oznacza ten symbol.

– Jesteś pewien? Ivy chyba wie o tym wszystkim i…

– Ale w jego interesie leży, by udawał, że nie wie. – uciął. – Wybieraj broń!

Było tu wszystko: od różnorodnych mieczy, przez wymyślne szable, topory, włócznie, aż po ogromne halabardy. Na samym krańcu dojrzałem dwa długie sztylety, które natychmiast przypiąłem do pasa. Nay pochwalił mój wybór. Szukałem dalej. Potrzebowałem czegoś szybkiego, a jednocześnie o dużym zasięgu. Wtedy przypomniała mi się ulubiona broń pewnego elfa – łowcy.

Katana – samurajski miecz.

Były trzy – jedna o grubym metrowym ostrzu, druga cienka i ostatnia, ta, na której najdłużej zatrzymał zawiesiłem wzrok. Długa na metr – dziesięć, o grubości 6 cm z pięknym jelcem wykutym na podobieństwo polującego ptaka. Podniosłem ją z zamiarem przejechania palcem po klindze. Była ostra jak brzytwa. Obok wisiała specjalnie wycięta pochwa, przystosowana do noszenia na plecach. Założyłem ją i wsunąłem katanę.

– Czas zaczynać! – powiedziałem do Nay'a , a ten tylko uśmiechnął się i dobył miecza.

 

XXX

 

Ostatnie miesiące zszedł mi na studiowaniu wiedzy teoretycznej: anatomii wielu stworzeń, sposobów unikania zauroczeń oraz wszelkich nieczystych zagrań.

Trzy dni przed egzaminem Nay wręczył mi krótki miecz o błyszczącym ostrzu. Powiedział, że to prezent od Ivy'ego i może kiedyś mi się przyda. Pozostawiłem go jednak w sali treningowej, jak i resztę ekwipunku i ruszyłem do domku.

W środku Kacper właśnie chwalił się wszystkim swym nowym wyposażeniem. Były to: ciemnozielona koszula o szerokich rękawach, spodnie o tym samym kolorze oraz długą i szeroką tunikę z licznymi kieszeniami. Dostał także rapier o pięknym zdobionym runami jelcu w kształcie róży. Red twierdził, że jest magiczny.

Karol wyposażył się podobnie, tyle, że jego strój był granatowy, a na broń wybrał sobie, jakże by inaczej, sztylet oraz sejmitar tzn. szablę o szerokim wykonanym w arabskim stylu ostrzu.

Karol wydobył broń ze zdobionej pochwy – widać już było, że jest dla niego za ciężka. Raczej nie słynął ze zręczności i sprawności fizycznej.

– Nie obraź się, ale sejmitar to broń dla wirtuozów, dla ciebie bardziej odpowiednia byłaby pałka albo laska. Chcesz dam ci parę wskazówek. – zaproponowałem.

– Przecież sam powiedziałeś, że to broń dla wirtuozów – nie fizoli! – odparł zgryźliwie Karol. – Sam sobie poradzę! – zaczął zbierać się do wyjścia.

Tym razem nie wytrzymałem i postanowiłem jednak pochwalić się swoimi umiejętnościami. Szybkim ruchem podrzuciłem sztylet i gdy Karol zbliżał się do framugi drzwi, złapałem za ostrze i cisnąłem. Sztylet wbił się po rękojeść tuż przed orlim nosem Karola. Ten padł przerażony na ziemię i zaczął wykrzykiwać najwymyślniejsze przekleństwa, ręką gładząc się po obitym siedzeniu. Zachowałem się jak wieśniak, a taki pokaz z pewnością był taniochą, ale satysfakcja okazała się wystarczającą nagrodą.

Kacper, który obserwował zajście nie wiedział czy się śmiać, czy może mnie zganić. Rozglądał się po pokoju, patrząc to na mnie, na sztylet, to na Karola.

– Może jednak? – ponowiłem propozycję. – No, nie krępuj się.

Karol nic nie powiedział, tylko wyszedł. Po chwili z ganku rozległ się jego szaleńczy śmiech. To oznaczało, że wszystko jest w najlepszym porządku.

 

 

XXX

 

Noc przed egzaminem była ciężka – nikt nie mógł spać. Kacper na okrągło recytował zaklęcia, sprawdzając czy wszystkie pamięta. Karol kartkował Księgi Wiedzy, w poszukiwaniu coraz to większej ilości wiedzy o historii magii, najsłynniejszych czarodziejach i katastrofach spowodowanych przez ich potężne zdolności. Wspomniał też coś niejasno o ustroju Alegroth: magokracji. Potraktowałem to raczej jako ciekawostkę.

Uśmiechnąłem się do siebie – oni nie wiedzieli na czym polega ich egzamin. Nie mieli też pojęcia, że jestem jego częścią. Nie mogłem się doczekać momentu, kiedy utrę im nosy i nauczę pokory.

 

 

XXX

 

Wyszedłem wcześniej niż reszta. Ivy specjalnie przesunął egzamin wojowników, bym miał pretekst do wcześniejszego ulotnienia się. Gdy dotarłem do Domu Trenerskiego Nay już tam czekał. Wręczył mi cały ekwipunek. Zauważyłem tam coś nie należącego do mnie.

-A ten amulet? – spytałem.

– To Amulet Zasłony – wyjaśnił Nay. – Dzięki niemu będziesz niewykrywalny przez magię. Adepci muszą nauczyć się polegać na swoich zmysłach – nie tylko na Darze.

Przytaknąłem w milczeniu i ubrałem się. Spojrzałem w lustro – wyglądałem całkiem nieźle. Czarna elfia kolczuga z licznymi płytkami ochronnymi opinała mnie od kolan po samą szyję, a poruszałem się w niej z taką samą trudnością jak w lekkiej kurtce. Na łydkach miałem specjalne – też czarne – ochraniacze wykute z lekkiej, ale twardej stali. Można było w nich ukryć mały sztylet, co skrzętnie uczyniłem. Na stopy przywdziałem wsunąłem specjalne buty z miękkiej skóry, podeszwa nieźle tłumiła odgłos kroków. No i oczywiście ciemny płaszcz z kapturem i białą gwiazdą. Na wszystko zarzuciłem jeszcze pochwę z kataną.

Nay uśmiechnął się i powiedział:

– Gdy wejdziesz do labiryntu, twój oręż stanie się iluzoryczny. Dzięki systemowi magicznych skanerów, będziemy monitorować czy rana, którą zadałeś jest śmiertelna. W takim wypadku ofiara zostanie uśpiona. Nie musisz martwić się o czyjeś zdrowie – iluzje nie powodują realnych obrażeń – tylko ból. Niestety. Lub stety, jeśli lubisz go zadawać. Ale to także część szkolenia. Pamiętaj, że ciebie obowiązują te same reguły co innych.

– A co z magią? – zapytałem niecierpliwie.

– Magia działać powinna podobnie.

– Podobnie?!

– Nie gwarantuję wiele w przypadku Anny czy jej brata. W razie czego interweniujemy. Gotowy?

– Jasne! – odparłem i wziąłem głęboki oddech.

Nay nacisnął przycisk ukryty w ścianie i podłoga pode mną zabłysła skomplikowanym, purpurowym pentagramem.

Świat zawirował…

 

XXX

 

Znalazłem się w labiryncie, którym okazała się sieć magicznie wykutych, półotwartych, piaskowych jaskiń. Miały około siedmiu metrów szerokości i tyle samo wysokości. W górze, przez otwarty sufit widać było błękitne, czyste niebo.

Cofnąłem się w głąb i znalazłem wygodną, zaciemnioną półkę. Na ścieżkę pode mną padały promienie wesołego, wakacyjnego słońca.

Nagle usłyszałem głos Ivy'ego. Objaśniał uczniom zasady współzawodnictwa – dobierali się w czteroosobowe zespoły (było ich siedem) – każdy z nich wejdzie innym wejściem, a zwycięży ten, kto pierwszy dotrze do serca labiryntu i zdobędzie kryształ, pokonując po drodze potwory, pułapki oraz konkurentów. Wszelkie formy współzawodnictwa zostały dozwolone, z wyjątkiem wylatywania ponad konstrukcję. Potem Ivy zapewnił, że jaskinie z piasku są twarde jak skała i nie ma zagrożenia zawaleniem (czego nie omieszkałem sprawdzić). Następnie objaśnił im zasady działania broni i czarów.

Gdy skończył – nakazał grupom ustawić się na ich pozycjach i krzyknął: „START!"

Polowanie się zaczęło.

 

XXX

 

Kiedy tylko przebrzmiał głos Ivy'ego w mojej dłoni pojawił się pergamin. Rozwinąłem go do połowy, by sprawdzić co kryje. Ku mojej cichej radości zawierał mapę labiryntu. W myślach podziękowałem półelfowi za pomoc.

Pierwsza grupa zbliżała się. Okazało się, że to Mistrz i Dominika oraz dwóch trzymających się z tyłu chłopców w szatach magów. Mistrz miał czarną, skórzaną zbroję z symbolem topora i księgi – dość łopatologiczne przypomnienie, że jest magiem bojowym. W rękach dzierżył półtoraręczny miecz. Dominika ubrana była w czerwonobiałą tunikę i spodnie z jasnej skóry. U jej boku zwisała swobodnie szabla.

Poczekałem, aż przejdą i zaczaiłem się na dwóch maruderów. Szli gawędząc – widocznie nie spodziewali się niebezpieczeństw na samym początku. Bezszelestnie dobyłem sztyletów zza pasa i powoli zszedłem z półki. Nawet gdybym spadł, nie zauważyliby – byli za bardzo zajęci sobą.

Miękko stawiając stopy podszedłem od tyłu, między nich i z nieukrywaną przyjemnością wpakowałem każdemu sztylet w plecy. Nie zdołali nawet jęknąć. Osunęli się i spostrzegłem, że miarowo oddychają.

– Słodkich snów! – szepnąłem i schowałem broń.

Po chwili usłyszałem szybkie kroki. Skryłem się za jednym z głazów i czekałem. To Michał i Dominika sprawdzali co stało się ich towarzyszom.

– Cholera, kimają… – stwierdził Michał – Kto ich tak urządził?

Wychyliłem się i zobaczyłem, że nachyla się nad nimi, a Dominika stoi obok, odwrócona tyłem do mnie. Naciągnąłem na dolną część twarzy materiał płaszcza i zakryłem głowę kapturem – by mnie nie rozpoznali.

Stanąłem na kamieniu i skoczyłem w jej stronę ze sztyletami. Dominika w ostatnim momencie odparowała cios swym rapierem (zapomniałem, że wyczuwa intencje) wybijając mi broń z prawej ręki i cięła na odlew, zmuszając mnie do bloku drugą. Przeturlałem się po upadku i stanąłem na nogach.

Michał stał zdezorientowany.

Dominika wypowiedziała dziwne zdanie. Jej postać powieliła się sześć razy. Każda recytowała groźne zaklęcie – poznałem to po ostrych, głośnych słowach czaru. Skupiłem się i cisnąłem nóż w drugą od lewej, którą uznałem za prawdziwą. Michał odbił go nim dotarł do celu.

– Kim jesteś? – zapytał roztrzęsionym głosem.

W tym samym momencie zza jego pleców wyleciało sześć błyskawic. Tylko jedna była prawdziwa. Chwila koncentracji i przez moje ciało przemknęło pięć iluzorycznych smug energii. Ostatnia, prawdziwa, skręciła i rozbiła się z hukiem na ścianie za mną.

X otworzył szeroko oczy i rzucił się do ataku. Mimo małego wzrostu miał znaczną siłę – kilka cięć jego ogromnego miecza o mało mnie nie rozpłatało. Dobrze, że nie był prawdziwy.

Michał pchnął z wypadu, lecz zbiłem cios sztyletem, kierując ostrze broni ku ziemi. Mistrz jednak wykorzystał impet opadającego miecza, wywinął młyńca i zaatakował poziomym ciosem – mierzył w szyję.

Szybko rozstawiłem szeroko nogi i płynnym ruchem pochyliłem głowę. Ostrze świsnęło nade mną, strącając mi kaptur.

Kątem oka dostrzegłem Dominikę (już tylko jedną) zachodzącą mnie od tyłu i wymierzającą pchnięcie swym błyszczącym rapierem.

Mistrz znów przeniósł siłę poprzedniego na następny cios i wyrzucił ogromną klingę przed siebie, na wysokości mojej klatki piersiowej.

Wywinąłem się w zręcznym piruecie tak, że rapier, a dalej ręka Dominiki, przeszły nad moim lewym ramieniem. Nie zmarnowałem okazji i nim Michał się spostrzegł, jego dziewczyna leżała u moich stóp.

– Nie!!! -wrzasnął i dziko wymachując mieczem rzucił się na mnie.

Szybko przerzuciłem sztylet do drugiej ręki i odskoczyłem do tyłu. Mistrz o mało się nie przewrócił, po czym stanął i wymierzył potężny cios z półobrotu. Złapałem go, ale o mało nie zgruchotał mi kości.

Wiedziałem, że nie wytrzymam długo, mój przeciwnik też – co okazał spontanicznym uśmieszkiem. Jednak w swojej furii X zapędził się i bardzo się przeraził, gdy zobaczył moją lewą dłoń wędrującą w stronę rękojeści katany.

Jego źrenice zmalały do czarnych kropek, do rąk napłynęła fala krwi. Mistrz próbował jeszcze rozpaczliwie wyszarpać miecz, ale za późno.

Dobyłem katany i pod ostrym kątem chlasnąłem z lekkiego ukosa w górę. Gdyby to była rzeczywista broń zostałbym pewnie ochlapany dużą ilością krwi.

Michał przeleciał kawałek i wylądował na ziemi. Zdołał jeszcze podnieść głowę i wyszeptać: – Tomek…?

Przytaknąłem, a jego głowa opadła. Po chwili słychać było tylko oddechy czterech śpiochów.

Zebrałem sztylety, poprawiłem kaptur i ruszyłem dalej.

 

XXX

 

Dzięki mapie poruszałem się bardzo sprawnie. Drużyny błądziły po ślepych zaułkach, a ja mogłem je bez problemu tropić.

Co jakiś czas natykałem się na pozostałości po półmaterialnych potworów – robaków, goblinów, raz nawet znalazłem już pokonaną drużynę czterech dziewczyn.

Kiedy szykowałem się do ataku na grupę mało znanych mi osób w składzie dwóch dziewcząt i chłopców, zauważyłem, że z drugiego krańca jaskini nadchodzą: Rudy, Anka, Kaśka i Karol.

Gdy tylko spostrzegli wroga każdy wręcz automatycznie wyrecytował zaklęcie. Za plecami przeciwników pojawił się wielki chrząszcz, ze ścian wyskoczyły dziwne cienie, a z ziemi wyłoniły się korzenie, które oplotły stopy jednego z chłopców – szarpał się bezradnie, aż w końcu wywrócił.

Jedna z dziewczynek, wyższa, wyszarpała szablę i pięknym cięciem rozpołowiła chrząszcza, druga, mniejsza wypowiedziała parę niezrozumiałych słów i w cienie wystrzeliły wiązki białej energii. Potwory z dzikim piskiem rozpłynęły się w powietrzu. Chłopiec pozostały w dyspozycji wrzasnął do swych koleżanek, by atakowały i z wzniesionym mieczykiem rzucił się na Rudego. Nagle przystanął przerażony.

Powodem takiego zachowania była Ruda, a raczej to co robiła. Otoczona przez przyjaciół właśnie recytowała potężne zaklęcie. Jej szata powiewała lekko, włosy unosiły się targane przez wzbierającą energię, ręce splecione w dziwny znak kreśliły purpurowy pentagram.

– …i spopiel moich wrogów, najjaśniejszy Panie Płomienia!!! – zakończyła inkantację. Spowijająca ją aura spłynęła do rąk i uformowała kulę ognia.

– Cholera… – powiedziałem do siebie ukryty w cieniu, za głazem.

Kula z niskim, złowieszczym dźwiękiem pomknęła w stronę przeciwnej grupy, pozostawiając za sobą smugę rozgrzanego powietrza.

Eksplozja o mało nie ujawniła mojej pozycji. Kacper i inni byli jednak zbyt zajęci dziełem destrukcji. Posprzeczali się tylko o kierunek dalszego marszu i ruszyli w jeden z korytarzy. Trzeba dodać, że w zupełnie złą stronę.

Po około dziesięciu minutach do pomieszczenia wpadli w szyku bojowym Michał, Jędrzej i Łukasz. Ich czwarty towarzysz najwyraźniej „poległ". Michał, odziany w niebieskie szaty, wymachiwał swoim kordelasem i pogwizdywał. Łukasz, wysoki blondyn miał na sobie kolczugę i tunikę z podobnym symbolem jak X, a u jego pasa wisiał krótki miecz. Jędrzej, najniższy i najgrubszy z nich trzymał małą maczugę, a ubrany był w czerwono – czarne szaty maga.

Wszyscy trzej przystanęli, widząc pokonanych przeciwników. Było to bardzo nierozsądne z ich strony, że stali tyłem do mnie.

Wypadłem zza głazu i z kataną w ręku rzuciłem się w stronę Łukasza i Jędrka, którzy stali obok siebie,. Miałem „plan psychologiczny".

Jędrzej zauważył mnie najwcześniej i zasłonił się w porę maczugą. Byłem od niego o wiele silniejszy – Jędrzej nie utrzymał bloku i jego własna pałka trzasnęła go w twarz. Przeleciał dwa metry i padł, jęcząc.

Odwróciłem się szybko do Łukasza – ten nerwowo wyszarpał miecz i odskoczył. Rzuciłem się na niego unikając przy okazji pchnięcia Michała. Machnąłem zamaszyście kataną szukając nieosłoniętych miejsc na jego ciele. Kolczuga sięgała tylko do pasa.

Wykonałem piruet zręcznie paradując wymierzony w plecy cios Michała, Łukasz tymczasem szepnął coś i wystrzelił we mnie mały promień energii. Atak rozbił się na niewidocznej barierze mojej aury antymagicznej. Ciąłem Łukasza w nogę, ten jednak sprytnie złapał ostrze – klinując je. Jeszcze sprytniej uderzył mnie pięścią pod żebra.

Straciłem dech, oczy zaszły mi mgłą. Osunąłem się na jego ramię. Łukasz zadowolony z uzyskanej przewagi, przymierzył się do kończącego uderzenia. Jego radość minęła, kiedy poczuł mój sztylet tkwiący w swojej pachwinie.

Kiedy Łukasz, mrucząc przekleństwa, padł, kopnąłem jego bezwładne cielsko i odwróciłem się. Jędrek dalej leżał, jednak Michał zdołał jednak wypowiedzieć zaklęcie. W jego dłoniach pojawiły się dwa migoczące, wielkie sople lodu. Zupełnie niegroźne, bo iluzoryczne. Baran! Myślał, że nabierze mnie taką tanią sztuczką. Spostrzegłem jednak, że potajemnie szykuje jakiś czar, więc uznałem, że warto być uważnym.

– Rzuć broń! – warknął Michał.

Włożyłem katanę do pochwy, rozpiąłem ją i cisnąłem mu pod nogi. Uśmiechnął się do siebie i spojrzał na moją piękną broń. Sople znikły. Elf – łowca, o którym wspomniałem – to postać wymyślona właśnie przez Michała.

– Mam tego więcej, chcesz zobaczyć z bliska? – zaproponowałem i położyłem dłoń na rękojeści sztyleciku.

Michał nie spostrzegł mojego błyskawicznego ruchu.

– Słucham…? – zająknął się widząc tą samą rękojeść tkwiącą w jego piersi.

Spojrzał jeszcze na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym (jak każdy) osunął się na ziemię i zasnął.

Pozbierałem broń i spojrzałem na Jędrka – jakoś żal było mi go dobijać.

– Możesz iść? – spytałem przykładając mu ostrze do gardła. Jędrek ostrożnie przytaknął.

– Pójdziesz przodem – bez sztuczek bo pożałujesz.

– Z czyjej drużyny jesteś? – zapytał.

– Ze swojej! – odparłem.

 

XXX

 

Prowadziłem Jędrka przez zawiłe korytarze. Czasem zerkał czy jestem za nim. Właściwie nic do niego nie miałem, ale dostałem swoje polecenia.

Nagle usłyszeliśmy ożywioną dyskusję. Z prostych rachunków wynikało, że zostały tylko trzy zespoły.

– Słyszysz? – zapytał bez namysłu Jędrek.

Przytaknąłem i wskazałem na duży portal do większej części jaskini.

– Idź tam! – rozkazałem.

Jędrek spojrzał na mnie z mieszanką zaskoczenia i strachu. Nabrał większej ochoty do współpracy, kiedy poświeciłem mu ostrzem katany przed twarzą.

Powoli podpełzł do portalu i wyjrzał. Potem natychmiast się schował.

– To Kacper i jego banda. – wyjaśnił, gdy podszedłem do niego.

– Pójdziesz tam i z nimi porozmawiasz. – szepnąłem stanowczo.

– No co ty, rozwalą mnie jak tylko się pokażę! – zaprzeczył roztrzęsiony.

Miał trochę racji, ale nie czas był na sentymenty.

– Znam ich! – zapewniłem go. – Najpierw porozmawiają, może nawet zaproponują współpracę! Nie masz nic do stracenia.

Jędrek wzruszył ramionami, otrzepał się z piasku i dumnym krokiem ruszył na spotkanie przeznaczenia.

Kiedy tylko znikł za rogiem usłyszałem „Hej!" i świst. Jędrek wrócił w desperackim skoku. Spojrzał na mnie wzrokiem wyrażającym „A nie mówiłem?", po czym padł, jęcząc trafiony przez jakieś zaklęcie.

Musiałem szybko się ukryć. Rozejrzałem się. Trzy metry nad ziemią, na ścianie, był otwór. Dość szeroki. Wdrapałem się tam w ostatniej chwili, przed wejściem do korytarza Kacpra.

– To Jędrek – krzyknął do pozostałych. – Ruda, do jasnej cholery, nie musiałaś go załatwiać od razu! Może posiadał jakieś cenne…

– No, żal mi dupę ściska! – przerwała Ruda, na co Kaśka i Karol zareagowali donośnym śmiechem.

Kacper wrócił do pozostałych. Z tego co usłyszałem rozstawili się w tej sali w oczekiwaniu na inne drużyny. Postanowiłem lepiej rozeznać się w sytuacji. Podpełzłem szybem dalej. Biegł on równolegle z salą, gdzie siedział Rudy i łączył się z korytarzem z drugiej strony tego pomieszczenia. Prostopadle od sali odchodził mały tunel, za mały. Ale to wystarczyło, bym usłyszał rozmowę.

– Są od nas silniejsi, ale razem damy radę! – powiedział jakiś damski głos.

– A jaką mamy gwarancję, że nas nie wykiwacie? – zapytał inny, męski.

– A taką, że samemu przeciwko nim nic nie wskóramy, więc głupotą byłoby się was pozbywać.

– Co zrobimy, kiedy już się z nimi uporamy? Zaczniemy walczyć między sobą?

– Nie! Pójdziemy w dwie różne strony, a ewentualny konflikt rozwiążemy później! A teraz na pozycje!

„Super! – pomyślałem – pozałatwiają się nawzajem!" A jednak nie mogłem pozwolić, by Rudy poniósł klęskę. Doczołgałem się do wyjścia z szybu i zaczaiłem się. Grupa czterech osób w składzie: ładna dziewczyna, mniej ładna i dwóch chłopców przemknęła pode mną. Ostrożnie wyskoczyłem.

Kiedy drużyna dotarła do portalu obie dziewczyny zatańczyły dziwacznie, kreśląc magiczne symbole. Z ich splecionych dłoni wypłynęły kłęby mgły, które natychmiast uformowały sylwetki czterech gigantycznych chrząszczy i dwóch metrowej długości os. Z wnętrza jaskini Rudego dobiegały już odgłosy walki.

Rozbiegłem się i z impetem wpadłem między chrząszcze i chłopców. Rozmazany cios z piruetu, kopniak w słabiznę jednego z nich i poprawione cięcie z półobrotu załatwiło sprawę definitywnie. Spojrzałem na walczących. Oceny sytuacji nie ułatwiał ani dym po paru pomniejszych eksplozjach, ani powietrze rozedrgane od nadmiaru magii. Oczy zaszły mi łzami.

Rudy pojedynkował się z jakimś magiem z wrogiej drużyny, Karol właśnie przyzwał broń przeciwnika Kacpra i zarechotał szaleńczo. Red pchnął rapierem i zwrócił się w stronę szarżującego w jego stronę chrząszcza. Pozbawił go głowy ułamek sekundy później.

Kaśka w tym czasie, otoczona przez chmarę przyjaznych jej owadów osłaniała Rudą, wykrzykującą zaklęcie. Próbowały się do niej dobrać dwie metrowe osy. Kaśka odganiała je zręcznymi cięciami swej szabelki. Machnęła wolną ręką, w powietrze wystrzeliła chmurka błyszczącego pyłku i nagle jedna z napastniczek rzuciła się w stronę swej niedawnej towarzyszki żądląc ją zawistnie. Owady tańczyły w powietrznym pojedynku.

Nie było czasu. Dziewczyna, ta ładna, właśnie kończyła zaklęcie Kuli Ognia. Doskoczyłem do niej. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę. Zaatakowałem, ale za późno, właśnie kiedy magiczka szykowała się do rzutu. Rozżarzony pocisk spadł wprost pod jej nogi. Zniknęliśmy w eksplozji. Poczułem tylko delikatne łaskotanie, ale po jękach bólu brzydszej dziewczyny poznałem, że ma trochę odmienne zdanie.

Kiedy tylko opadł dym, spostrzegłem Rudą z migającą w jej dłoniach energetyczną kulą oraz drużynę, która atakowała z drugiej strony, stojącą za plecami moich przyjaciół. Rudy trzymał rapier gotowy do zadania mi ciosu. Wyglądał na zaskoczonego.

– Przyjaciel! – powiedziałem tylko.

Ruda odwróciła się na pięcie z perfidnym uśmieszkiem cisnęła kulą w osłupiałych przeciwników.

– To się, dupki, najedzcie! – wrzasnęła z euforią.

Okropny metaliczny świst przeciął powietrze i konkurenci znikli w błękitnym ogniu.

 

XXX

 

Kiedy szliśmy korytarzem Ruda przyglądała mi się podejrzliwie. Kacper, kiedy już zdjąłem kaptur i maskę uznał, że jestem „w porządku". Reszta zastosowała się do jego zdania, ale Anka nie dawała mi spokoju.

– Ja tam nie wierze temu lalusiowi. Może to podstęp? – zaskrzeczała. – A jeżeli zaraz potnie nas mieczem, albo wybuchnie?!

Owszem wybuchnąłem, ale śmiechem.

– Tak. – stwierdziłem. – Ja po prostu nie mam co robić, tylko ciąć was mieczem i jeszcze wybuchnąć… Posłuchaj Ruda, mam mapę, która doprowadzi nas do kryształu.

– To my sobie tą mapę weźmiemy! – krzyknęła i nim ktokolwiek zdołał zareagować, z jej dłoni wystrzeliła srebrno – błękitna smuga magicznej energii wprost w moją stronę.

Atak przyniósł podobny efekt, jak próba zatrzymania przez muchę rozpędzonego tira metodą czołowego zderzenia.

Ruda, zaskoczona oglądała swoje dłonie tak, jakby one były temu winne.

– Jak to, teges tamteges, możliwe?! – pisnęła.

Red podszedł do niej trochę zdenerwowany i złapał za ręce. Kazał się uspokoić i nie robić przedstawienia. Anka pierwszy raz w historii posłuchała się brata.

– Rozumiem, że jesteś Zabójcą Magów? – zwrócił się do mnie Kacper.

– Skąd o tym wiesz? – zapytałem.

– Czytał to w mojej książce o historii magii. – odpowiedział mi Karol. – Co prawda były tam tylko dwa zdania na ten temat, ale skurczybyk ma dobrą pamięć. Napisali: „ I zszedł Czarny Brat z przeciwnej gwiazdy, zniszczył Miasto W Chmurach, a Bracia cisnęli w niego tysiąc zaklęć i sprowadzili zagładę. A on przybył raz jeszcze, zabił krnąbrnych Magów i odszedł na wieki." – skończył cytat wyraźnym westchnięciem. – Czy coś w tym stylu…

– Rozumiem… Stylu… Coś jak: „Za prawdę, ale to za prawdę powiadam wam…"? – zażartowałem, a Karol zaczerwienił się z wściekłości. – Ale nie ważne. Kryształ jest już blisko.

– Burak! – dodał Karol.

– Fajnie.

Weszliśmy do pomieszczenia w kształcie idealnego koła. Sufit zwężał się w najwyższym punkcie, skąd, przez mały otwór sączyło się światło dnia. Na środku wirował na małym podeście jakiś czarny obiekt.

– To ma być kryształ? – żachnęła się Ruda. – Ta pierdółka?

– Przestań gadać tym dziwnym językiem! – zbeształ ją Red. – To może być jakaś powłoka.

– Mądrze. – rzuciła milcząca od dłuższego czasu Kasia. Nim przebrzmiało jej słowo Rudy z całej siły uderzył rapierem w osłonę kryształu, aż zaiskrzyło.

– To mnie ugryzło! – krzyknął, kiedy już go ocuciliśmy.

– Mniej mądrze! – skomentowałem.

Ruda stała obrażona za tyradę brata z rękami założonymi na piersi. Sięgnąłem za pas i momentalnie poczułem zimną stal na gardle.

– Nie waż się jej ruszyć! – rozkazał Kacper.

– Nic nie rozumiesz. – powiedziałem. – Mam tu coś co pomoże.

Red zrobił minę niedowiarka i nie zabrał ostrza. Odpiąłem miecz podarowany mi przed egzaminem i razem ze zdobioną pochwą ostrożnie wręczyłem go Ani. Kacper przestał mi grozić.

Ania wydobyła podarek, a klinga broni zabłysła oślepiającym błękitem. Ruda zrobiła minę dziecka, które znalazło pod choinką wymarzony prezent.

– Dasz mi go? Prawda, prawda, prawda?! – zapiszczała.

– Najpierw go użyj.

Kacper, Anka i Karol natychmiast rzucili się przetestować nabytek. Kaśka sceptycznie przystanęła obok mnie. Przyjrzałem się jej, odziana była w długą, zwiewną szatę z ponaszywanymi płytkami ochronnymi w kształcie liści.

– Jak dzieci. – westchnęła.

Ruda zamierzyła się i po chwili na obiekt spadł cios. Powłoka zaiskrzyła się i znikła. Spodziewałem się czegoś bardziej efektownego. Sam kryształ też nie wydawał się niczym specjalnym, miał nieciekawy fioletowy odcień.

Ania, Red i Karol zauroczeni, jak na komendę położyli na nim dłonie.

– Nie!!! – wrzasnęła Kaśka. – Nie… ehm…

Głos uwiązł jej w gardle. Spojrzała na mnie bezradnie, przerażonym wzrokiem szaleńczo omiotła okolicę, jakby szukając jakiejś widocznej przyczyny.

Ruda odwróciła się, a kryształ wzniósł się i rozpadł na trzy równe części. Tak po prostu. Bez żadnego dźwięku.

Równe kawałki wystrzeliły i wbiły się w ciała Anki, Kacpra i Karola. Oblała mnie fala zimna. Myślałem, że ich zabiły, a cząstki tylko w nich wniknęły. Spróbowałem się ruszyć, ale coś mnie zatrzymało.

Usłyszałem szept, który stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy. To Ruda! Jej głos wibrował, niósł się echem, jakbyśmy byli w górach, a nie w zamkniętym pomieszczeniu. Nagle zaczęła się okropnie śmiać. Ściany zlały się w jednolitą masę.

Rozejrzałem się. Stałem na lodowej pustyni. Po chwili byłem już na polu, w lesie…

 

XXX

 

Otworzyłem oczy. Z okna przede mną, wysokiego i zakończonego ostrym łukiem padało jasne, przyjemne światło. W twarz uderzyło mnie świeże górskie powietrze. Za oknem widać było tylko błękit nieba i dziwny czerwony punkt, który wydawał się być meteorytem. Przestraszyłem się. On leciał w moją stronę! Odruchowo cofnąłem się rozglądając się za schronieniem. Jakby cokolwiek mogło mnie uchronić. Spostrzegłem tylko tron i siedzącą na nim postać w bieli, jej twarz była niewidoczna, skryta pod kapturem.

– …jesteście drużyną… – brzmiało to jak wyrwane z dłuższego monologu, a jednak usłyszałem tylko ten fragment. Na ścianie naprzeciwko okna, wysokiej na dziesięć metrów, wisiał rząd obrazów. Brodaty mężczyzna na jednym z nich uśmiechnął się do mnie.

Potem świat znów zawirował.

 

XXX

 

Obudziłem się na czymś miękkim. Miałem szczerą nadzieję, że to moje domowe, ciepłe łóżko i że miałem straszny sen. Niestety, czułem uwierającą mnie w bok rękojeść sztyletu. Usiadłem, a do głowy uderzyła fala krwi, aż pociemniało mi w oczach.

Kiedy otrząsnąłem się, spostrzegłem, że ta miękka rzecz, na której leżałem, to całkiem zgrabna pupa Dominiki. Obok leżał nieprzytomny (na szczęście) Mistrz. Zdziwiła mnie mocno ich obecność. Zdawało mi się, że coś jest nie tak.

– Już się obudziłeś… – powiedział jakiś głos za mną.

Odwróciłem się. To była Kasia, siedziałem na trawie wpatrzona w punkt za moimi plecami. W jej oczach zbierały się łzy.

– Czy oni…? – zapytałem zaniepokojony.

– Nie! – przerwała stanowczo i wstała.

Chwiejnie podeszła do Kacpra i usiadła na trawie obok. Położyła sobie jego głowę na kolana i zaczęła delikatnymi ją głaskać.

– Cholera! Ci to tylko o jednym. – rzuciłem jadowicie, ale moja uwaga została puszczona mimo uszu.

Odwróciłem wzrok i zbliżyłem się do X – a. Mruczał coś do siebie i kurczowo ściskał miecz. Podniosłem go na nogi. Otworzył zaskoczone oczy.

– O ty, stworze z piekielnych czeluści! – powiedział z miną szaleńca i przyłożył mi opancerzoną w rękawicę ręką prosto w twarz.

– Michał… so si est… – wyplułem krew cieknącą z rozbitego dziąsła.

Mistrz zamierzył się do następnego uderzenia, ale go uprzedziłem. Kaśka nie zwracała na nas uwagi.

– Co jest?! – wykrzyknął Michał wstając i w międzyczasie dobywając miecza. – To ty mnie pokonałeś, pamiętam. Gdzie jesteśmy?

Trzeba przyznać, że pytanie było wręcz genialne.

 

XXX

 

Byliśmy na polanie, w lesie liściastym. Według Kasi flora i fauna niewiele różniła się od tej z naszego świata. Ale to gdzie rzeczywiście się znaleźliśmy, wydawało się mniej oczywiste. „Logika poszła na urlop" – pomyślałem. Z moich wstępnych ustaleń wynikało, że to świat Ivy'ego. Tylko że nie miałem żadnych gwarancji.

Po Michale obudziła się Dominika, a potem Karol i Kacper. Obaj mówili, że coś widzą. Majaczyli też o jakimś przeskoku.

– Pieprzą farmazony! – rozpaczał Michał.

– Nie! – Dominika sprawiała wrażenie skupionej. – Ich umysły wiedzą co mówią.

Nie zrażona naszymi głupimi minami kontynuowała:

– Ale ktoś jakby za nimi stał i… – szukała odpowiedniego sformułowania. – no… Tak jak się porusza pacynki w teatrze, kierował ich słowami!

Ciekawa teoria i raczej niepocieszająca. Podszedłem do Rudego, który z zapamiętaniem bawił się rapierem wymachując nim i mrucząc „bziuuummm…" i odebrałem mu niebezpieczną zabawkę. Oczekiwałem, że się rozpłacze, ale Kacper spojrzał na mnie oczekująco i zrobił pełną zrozumienia minę. Ucieszyłem się, on się tylko wygłupiał!

– Bziuuum! – skomentował Rudy.

Odruchowo przyłożyłem mu w twarz. „Ograniczyć agresję" – zapisałem w pamięci.

Kacper podniósł głowę i spojrzał na mnie krzywiąc twarz.

– Tomek? – zapytał masując szczękę.

– Żyjesz! – ucieszyłem się, a obok mnie wyrosły Dominika i Kasia.

Ta ostatnia rzuciła się Redowi na szyję i zaczęła bez opamiętania całować. Rudy sprawiał wrażenie osłupiałego, ale po chwili przypomniał sobie co i jak.

– Oni potrzebują szoku. – zwróciłem się do Dominiki. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i podeszła do Karola.

Ten wstał, pochylił się i ujął jej dłoń. Dominika zaczęła coś do siebie mówić.

– Witam szanowną panią! – rzekł Karol nieswoim, bo na wskroś męskim głosem.

To stało się szybciej niż zdołałem zareagować. Usłyszałem ostry dźwięk podobny do zwarcia, włosy Karola stanęły, a ich właściciel w akompaniamencie huków i błysków wylądował na trawie w konwulsjach.

– Gdzie jestem? – zapytał Karol i spróbował się podnieść, ale z nóg zwaliła go świszcząca błyskawica.

– Potwór! – wrzasnęła Ruda i rzuciła się na Karola z uniesionym rapierem Reda.

Byłem najbliżej zdarzenia. Błyskawicznie dobyłem katany i złapałem opadający cios Ani. Zręcznym ruchem wytrąciłem jej broń i najdelikatniej jak mi na to pozwalała wściekłość uderzyłem Rudą płasko w twarz.

Padła głucho w trawę.

– Nie mówcie jej o tym. – poprosiłem.

 

XXX

 

Karol miał szczęście (głupi ma zawsze szczęście). Anka rzuciła czar niecelnie i zdołała tylko nadpalić jego szatę, a mnie udało się uchronić go przed zimnym metalem. Kasia na wszelki wypadek użyła swoich kojących mocy. Zebrałem moich towarzyszy i kazałem im chwilę odpocząć. Karol burzył się, że nie jestem ich dowódcą, ale po chwili znów ogarnął go dziwny trans i się uspokoił. Poprosiłem Dominikę i Michała na bok.

– Słuchajcie, musimy znaleźć dla nich opiekę, miejsce odpoczynku, coś do żarcia, no i oczywiście bezpieczne schronienie. – wyliczyłem szybko.

Przytaknęli w milczeniu.

– Ale… a… ale jaa… jaaak? – wyjąkał się Michał po chwili ciszy. Zawsze to robił, gdy się denerwował.

– Nie mam pojęcia. – przyznałem się.

– Miasto jest tam. – wskazała Dominika. – Czuję kłębowisko rozpaczliwych uczuć. Pospieszmy się!

Bez namysłu zebraliśmy się i rzuciliśmy w kierunku, który pokazywała.

 

XXX

 

W niebo strzelały języki płomieni. Na bruku wsi leżał ranny mężczyzna, a przy nim kobieta. Kasia czym prędzej zaoferowała pomoc. Kobieta mało nie zemdlała widząc nasze stroje i uzbrojenie, jednak pozwoliła sobie pomóc. Ruszyliśmy dalej w stronę płonącego domu, wokół którego zgromadził się tłum gapiów. Przedarliśmy się przez ludzi. Chata, sądząc z wielkości należąca do rządcy, płonęła i była już bliska zawalenia.

– Tam jest moja córeczka! – ryczała kobieta obok. – Mąż po nią poszedł.

– Szybko! – krzyknąłem do kolegów, ale oni już wiedzieli co robić.

Kasia wyśpiewała zaklęcie, brzmiała jak zachęta. Pobliskie drzewa pochyliły się i otoczyły dom wzmacniając jego konstrukcję. Dominika skończyła inkantację i ogień trochę się uspokoił.

Z głębi wyłonił się mężczyzna niosący na rękach dziewczynę. Tłum odstąpił zaskoczony i ryknął triumfalnie. Nagle na głowę wybawiciela spadła ogromna belka.

Patrzyłem bezradnie. Wtem nad mężczyzną pojawił się wir i belka wpadła w nicość. Po sekundzie spadła w tym samym miejscu, ale nikogo już tam nie było. Uratowany podbiegł do nas i złożył dziewczynę na przygotowanym wcześniej kocu. Była cała osmolona i poduszona dymem, oddychała chrapliwie i ostatkiem sił. Kaśka natychmiast położyła dłonie na jej piersi. Wyszeptała zaklęcie, z pobliskich roślin popłynęły strumienie zielonej energii, na jej czoło wystąpił pot. Dziewczyną targnęło powracające życie – łapała rozpaczliwie powietrze, toczyła zwycięską bitwę ze śmiercią. Nagle jej oddech uspokoił się. Zasnęła. Kasia osunęła się zemdlona na ziemię. Wyczerpała na dzisiaj swoje możliwości.

– Kto to zrobił?

– Bandyci, ale…

Nie usłyszałem co mówił dalej, tylko dopadłem Dominikę i kazałem pokazać gdzie są. Wykonała polecenie.

Po chwili gnałem przez las.

 

XXX

 

Nie pamiętam dokładnie jak dostałem się na małą polankę, na której stał drewniany domek z małą stajnią na pięć koni. Z jej wejścia sterczał pełen komplet końskich zadów, więc wywnioskowałem, że bandyci są w podobnej sile.

Zerwałem katanę z pleców, ale nie wydobyłem jej z pochwy. Nie chciałem nikogo zabić, tylko mocno uszkodzić. Nay uczył mnie takiej walki.

Z domku dobiegł mnie okropny rechot. Wpadłem do środka, wyważając drzwi kopniakiem. Pierwszy bandzior, który się nawinął, miał brudną pooraną bliznami twarz. Zamarła w głupiej minie, to ten się rechotał. Zamachem z dołu uderzyłem go w szczękę i poprawiłem kopniakiem. Facet uderzył o ścianę plując zębami. Drugi, stojący za mną, zamierzył się pałką, a trzeci przymierzył z kuszy. Pochyliłem się płynnie, broń pałkarza przemknęła mi obok ucha razem z jego długą ręką. Schwyciłem ją prawą dłonią i przerzuciłem bandziora przez ramię wprost na kusznika. Bełt wystrzelił w jego stopę. Mężczyzna, klnąc, padł na podłogę zwijając się z bólu. Kopnąłem wypiętego w moją stronę pałkarza, uderzył z impetem w nogę stołu i zemdlał. Z głębi sali nadchodzili dwaj pozostali. Jeden, widocznie młodszy, dzierżył długi zardzewiały miecz. Bardziej niż ran od niego, należało się bać zakażenia. Starszy krzyknął na niego:

– Dalej! To tylko gówniarz!

– Ale załatwił Kraga i…

– Zamknij się!

Młody wzruszył ramionami i rzucił się z uniesioną bronią. Błyskawicznie dobyłem noża i rzuciłem. Trafiłem w sam środek dłoni, młodzik upuścił broń i zaczął szlochać.

– Ty idioto! – krzyknął stary i cisnął nim w głąb pomieszczenia.

Wyrwałem katanę z pochwy, raczej dla postrachu, a nie jako narzędzia mordu, choć poziom adrenaliny nie pozwalał mi ręczyć za siebie. Bandzior zerkał z nadzieją na rzucony przez towarzysza miecz. Kilka razy próbował go dostać, ale cofał się przerażony przed moimi pozorowanymi cięciami. Nagle mężczyzna padł na ziemię i wyciągną dłoń po broń. Wbiłem ostrze między miecz, a rękę. Facet podniósł głowę i wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu. Potężnym kopnięciem pozbawiłem go ostatnich zębów.

Czym prędzej wybiegłem z domku, by poszukać kogoś, kto pomoże mi ich związać (zapomniałem liny). Na polanę wbiegali właśnie Rudy, Anka i Michał.

– Uwaga!!! – wrzasnął ten ostatni.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że pierwszy z pobitych przeze mnie bandziorów stoi w drzwiach i trzyma kuszę. Zacząłem bezmyślnie uciekać, ale jak na złość potknąłem się i runąłem jak długi na trawę. Rękojeść sztyletu brutalnie uderzyła mnie w brzuch, pozbawiając tchu. Usłyszałem szczęk zamka i świst bełtu, a po chwili niskie brzęczenie od strony moich przyjaciół. Odturlałem się na plecy. Pocisk trzasnął mnie z całym impetem w prawe ramię, nie zdołał przebić kolczugi, ale doszedł mnie okropny chrzęst i oblała fala okropnego bólu. Przez zmrużone oczy zdołałem jeszcze dojrzeć jakiś pomarańczowy kształt, który przemknął mi nad głową, trafił bandytę w brzuch i wpadł razem z nim do domku. Momentalnie drewniana chata eksplodowała od środka, jak zbytnio nadmuchany balon.

– Dzięki Ruda! – krzyknąłem.

Ruda w odpowiedzi zemdlała.

 

XXX

 

Na szczęście Ruda zmniejszyła siłę zaklęcia i nie pozabijała bandytów. To znaczy nie wiem czy na szczęście, ale takie były fakty. Ja miałem złamaną rękę, Kacper kazał mi usiąść i czekać, aż przybędą ludzie z wioski wraz z Kasią, która mnie uleczy. Posłuchałem, posłusznie padłem na trawę i przyglądałem się jak Red i Mistrz układają poobijanych i przypalonych bandytów obok siebie. Ania spokojnie spała obok mnie, miała minę niemowlaka.

Po godzinie przybyli ludzie z wioski na czele z rządcą. Mężczyzna bardzo się zdziwił, kiedy zobaczył wynik walki. Spodziewał się raczej zastać nas na miejscu rozbójników. Kasia podbiegła do mnie i zajęła się moimi ranami. Była strasznie zmęczona i bliska omdlenia, ale naprawiła moją złamaną kość i usiadła na trawie. Po chwili zasnęła. Czułem dziwne swędzenie w miejscu złamania, ale wszystko wydawało się być na miejscu. Dominika słuchała Michała, który opowiadał jej co zaszło. Powoli podszedłem do rządcy.

– Jak pańska córka?

– Musicie natychmiast wyjechać! – krzyknął.

– Czy pan rozumie co ja mówię?

– To ty nie rozumiesz! Wielki Mag kazał rozgłosić wszędzie, że każdy kto przyjmie Przepowiedzianą Drużynę zostanie ukarany śmiercią!

– Fajnie… – westchnąłem zrezygnowany. – Jesteśmy głodni, brudni i poobijani, a pan martwi się o karę śmierci. Uratowaliśmy waszą córkę i załatwiliśmy bandytów! To ma być wdzięczność!

Twarz mężczyzny poczerwieniała ze złości.

– Gówniarzu! Nic nie rozumiesz! Bandyci to drobnostka w porównaniu z wojakami Maga. Jeżeli dowiedzą się o was, wyrżną całą wioskę!

– Gdyby nie my, nie miałbyś córki. – wycedziłem przez zęby.

Ku mojemu zaskoczeniu oblicze rządcy złagodniało.

– Masz rację… Dam wam wóz, konie tych bandziorów, zapasy i pozwolę się umyć w wiosce. Możecie się też odrobinę przespać. Ale to jedyne co mogę zrobić.

– A gdzie jest ten maguś, który was tak krótko trzyma?

Rządca wziął mnie za kraniec koszuli i pociągnął przez las. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do jego skraju. Była tam dwudziestometrowa skarpa, pod nami ciągnęło się morze drzew, ale nie o to chodziło rządcy. Na horyzoncie piętrzyła się ogromna, chyba kilometrowej wysokości konstrukcja w kształcie gigantycznego grzyba. Na jej szczycie malowały się sylwetki licznych wież, z których w niebo strzelały smugi magicznych świateł. W kierunku monumentalnej konstrukcji sunął powoli klucz gęsi. Widok zapierał dech w piersiach

– To jest stolica Alegroth.

– Ja pierniczę… – westchnąłem.

 

XXX

 

Po jednodniowym odpoczynku, który najbardziej przysłużył się Rudej i Kaśce, załadowaliśmy wszystkie „dary" na wóz, zaprzęgliśmy konie i powoli ruszyliśmy. Gdzie? Jedynym sensownym miejscem, do którego mogliśmy się udać było miasto zwane Ostatnią Ostoją. Starałem się nie wnikać skąd w innym świecie języki z naszego, tak samo jak nie myślałem dlaczego rozumiem co mówią do mnie tubylcy. Fakt, że Ostatnia Ostoja była jedynym miejscem, które jako tako przeciwstawiało się rządom magów, oznaczał, że mieszkają tam ludzie o najzdrowszych poglądach, których dalsza egzystencja postawiona jest pod znakiem zapytania, gdyż czarodzieje z reguły nie tolerują nieposłuszeństwa. Rządca nazwał ich straceńcami, a kiedy odjeżdżaliśmy użył słowa „żegnajcie". Bardzo śmieszne.

Jechaliśmy leśnym traktem w spacerowym tempie. To znaczy jechały tylko zapasy, Ruda (związaliśmy jej ręce, bo miała ochotę wysadzić las w powietrze) i Kasia, reszta dziarsko maszerowała obok. Każdy chciał sprawiać wrażenie zawziętego do walki z systemem władzy, gdyż był to jedyny sposób, by dostać się do kogoś, kto mógłby nas stąd wyciągnąć. Nie wiedziałem na razie jak, ale rozwiązanie miało przyjść z czasem. Miałem nadzieję.

Kiedy w środku lasu udałem się za potrzebą, coś mnie tknęło. Ruszyłem w głąb, każąc kolegom kontynuować wędrówkę. Dotarłem do małej polany, na jednym z wysokich cedrów siedziała przyczajona postać. Wysoki, przystojny mężczyzna z mieczem u boku i białą gwiazdą wyszytą na czarnym płaszczu.

– Nay, do cholery, jaką intrygę nam tu zgotowałeś? – zapytałem bez ogródek.

– Ach. Cieszę, że cię widzę! – powiedział i robiąc zgrabne salto zeskoczył z drzewa. – Cieszę się też, że wykonałeś moje polecenie.

– Nie było tam nic wspomniane o przenoszeniu się tutaj czyli „gdzie indziej". Prawda? – wypowiedziałem to z maksymalną dozą sarkazmu na jaką było mnie stać.

– Jak najbardziej. Ale pomyślałem, że tak będzie łatwiej, bo wiem, że w innym wypadku byś się nie zgodził.

– Tak?! Jak na to wpadłeś? Nie wspomniałeś też, że kryształ to jakiś klucz do tego świata. – zdenerwowałem się. – I dlaczego, do cholery, on wniknął w moich przyjaciół? Teraz zachowują się jak szaleńcy!

– To był jedyny sposób, by Ivy nie mógł wam go odebrać. Nie odważyłby się podnieść ręki na swoich ulubionych uczniów.

– Ivy?! – oburzyłem się, ale Nay spokojnie kontynuował:

– Tak. Widzisz powód waszego szkolenia był inny niż ten podany oficjalnie. Wiesz pewnie jaki obecnie panuje tutaj ustrój?

– Owszem.

– Ivy jest czołowym przedstawicielem opozycji, mówiąc w dużym uproszczeniu…

– To znaczy, że pragnie zmienić formę rządów? – przerwałem.

– Nie. To oznacza, że pragnie przejąć władzę dla siebie. – wyjaśnił z powagą. – A następnego Maga – Dyktatora ten świat nie wytrzyma.

Zamyśliłem się: „Dobrze, ale w takim razie co my tu robimy?". Zadałem to pytanie Nay'owi.

– Ivy postanowił wyszkolić oddział swoich wiernych uczniów, by potem użyć ich jako narzędzia do przejęcia władzy. Myślał, że chcę mu pomóc, ale cały czas monitorowałem jego poczynania i w ostatniej chwili sabotowałem, a raczej ty to zrobiłeś, zabierając kryształ. Ivy teraz siedzi w waszym świecie i ciska gromy. Razem ze swoimi rekrutami…

– A jeśli użyje magii, by go zniszczyć?

– Nie zrobi tego, wie co czekałoby go, gdyby to zrobił. Są tam dużo potężniejsi od niego.

– Czy „oni" nie mogą zrobić tego za nas? – zapytałem bardziej z ciekawości niż ze złośliwości.

– „Oni" to nie istoty w waszym rozumieniu. – wyjaśnił poirytowany. – Ale to nieistotne. Skupmy się raczej na waszym zadaniu. – wydobył sztylet i począł czyścić nim paznokcie. – Zadanie jest proste: pokonacie Wielkiego Maga Alegroth.

– Fajnie. – stwierdziłem zdenerwowany. – Ciekawe jak?!

– Normalnie. Ważne jest, aby spełniła się przepowiednia proroka Jana z Ulbrachtu, zwanego Autorem Wszechprawd.

Streszczając jego opowieść: Jan był wielkim prorokiem, który przepowiedział przybycie drużyny wybawicieli (czyli nas) do miasta ostatniej szansy (czyli Ostatniej Ostoi). Grupa bohaterów miała rzekomo podczas ogromnej bitwy „na skrzydłach wiatru" (jakie to poetyckie) przybyć do siedziby Wielkiego Maga i rozwiązać zagadkę jego nieśmiertelności. Jan został zaocznie ukarany śmiercią (wyroku nigdy nie wykonano i nie wiadomo gdzie przebywa obecnie), a jego przepowiednia uznana za nieistniejącą (pod groźbą utraty życia) Wielki Mag zaś starał się wszelkimi środkami zapobiec przybyciu Wybrańców. A my oto jesteśmy. Zbieranina obdartusów.

– No… – zakończył Nay. – Zaraz będą tu twoi przyjaciele, a nie mam ochoty im tego tłumaczyć. Ty możesz to zrobić, ale ostatecznie decyzja należy do ciebie. Aha, dwie wskazówki: po pierwsze za trzy dni minie im to „szaleństwo", po drugie zapamiętaj: antymagia to nie brak magii, ale jej przeciwieństwo.

– Po co mi to mówisz?

– Żebyś miał nad czym rozmyślać przed snem. Powodzenia i podziwiaj sztukę!

Fajnie. Tym bardziej, że Nay rozpłynął się w powietrzu zaraz po wypowiedzeniu: „… i podziwiaj sztukę!". O co chodzi?!

– Co ty robiłeś?! – usłyszałem po minucie głos Michała. – Wszyscy się martwią!

– Małe zatwardzenie… – wyjaśniłem.

 

XXX

 

W ostateczności opowiedziałem tę historię tylko Michałowi i Dominice. Reszcie stan psychiczny pogorszył się pod koniec podróżny tak znacznie, że nie pamiętali jak się nazywali. Kasia nie chciała mnie słuchać, mimo nalegań Mistrza i wróciła do opiekowania się Kacprem.

Ostatni etap podróży przebiegał spokojnie, nad ranem wyszliśmy z lasu i ujrzeliśmy światła potężnej warowni. Zatrzymaliśmy się na popas, aż słońce zawisło dostatecznie wysoko. Zrobiło się cieplej, Kacper, Ania i Karol obudzili się z transu, zaczęli coś gawędzić, ale nadal twardo twierdzili, że nie wiedzą kim jesteśmy i co tutaj robią. Potem na szczęście zasnęli. Kasia i Dominika zajęły się nimi, tymczasem ja z Michałem poszliśmy bliżej przyjrzeć się twierdzy.

Była potężna, co sto pięćdziesiąt zbudowano wysokie baszty połączone siedmiometrowym murem. Żelazna brama stała otwarta, maszerował przez nią oddział krasnoludów. Pierwszy raz w tym fantastycznym świecie zobaczyłem coś fantastycznego! Krasnoludy szły w równym szyku, każdy miał wsparty o ramię muszkiet.

– Zbierajmy się. – ponaglił Mistrz i zerwał się z ziemi. Wstałem i pobiegłem za nim.

– Myślisz, że przyjmą nas bez problemów? – zapytał, kiedy zbliżaliśmy się do obozu. – Jeśli wezmą nas za szpiegów?

– Nie martw się, wydaje mi się, że wszystko pójdzie gładko! – zapewniłem.

Zebraliśmy się i powoli ruszyliśmy traktem w stronę zamku. Po piętnastu minutach zatrzymał nas jeździec. Był nim wysoki barczysty mężczyzna w pełnej płytowej zbroi. Miała błękitny odcień, a na piersi złoconą podobiznę pikującego gryfa. Rumak prychał i tupał niespokojnie, widać było, że przyzwyczajony został do rozjeżdżania ludzi.

– Witajcie! – zagrzmiał mężczyzna niskim głosem. – Jestem Hubertus, rycerz Lorda Gryphona. Oczekuje was. Pojedziecie za mną.

Chcąc nie chcąc musieliśmy pójść za nim. Poprowadził nas przez bramę, dziedziniec, gdzie odebrano nam wóz i obiecano się zająć Rudym, Anką i Karolem. Dalej poszedłem ja, Kasia, Michał i Dominika. Siedzibą Lorda Gryphona okazał się przysadzisty, dwudziestometrowej wysokości bastion. Na szczycie najwyższej wieży powiewała flaga z gryfem. Weszliśmy do środka. Wnętrze urządzono bez szczególnego przepychu, bardzo praktycznie, wszędzie wisiały arrasy z tym samym motywem co na fladze i piersi Hubertusa. Lordem okazał się sympatyczny, grubawy mężczyzna o twarzy dobrotliwego wujka. Ubrany w białe szaty przypominał trochę aptekarza, ale to tylko skojarzenie. Obok jego zdobionego fotela (raczej nie dało się tego nazwać tronem) stała piękna, czarnooka dziewczyna o długich, ciemnych włosach, odziana w błękitną suknię, która uwydatniała jej powabne kształty. Wpatrywała się we mnie z zainteresowaniem (tak mi się przynajmniej wydawało). Lord uśmiechnął się i rzekł uroczyście:

– Dziś jest dzień przybycia naszych wybawicieli!

– Miło mi Darth jestem. – przedstawiłem się.

– To znaczy, który dzisiaj? – spytał Michał. Dominika zachichotała, jakby przypomniała sobie dowcip.

– Nie… wiem. – wydukał zbity z tropu lord. – Ale, skoro jesteście to właśnie ten dzień!

Sala zapełniona w ciągu chwili rycerzami, giermkami i damami dworu ryknęła śmiechem, a lord w ślad za nimi. Tylko dziewczyna wpatrywała się we mnie wzrokiem, jakim nie powinna się wpatrywać przyzwoita siedemnastoletnia dziewczynka w nieznajomego chłopca.

– Prześpijcie się i umyjcie, wasi przyjaciele są już w swoich komnatach. Wieczorem odbędzie się uczta, na którą jesteście zaproszeni. Potem pomyślimy nad dalszym działaniem! Miłego odpoczynku.

 

XXX

 

Komnata okazała się całkiem przyzwoicie wyposażona, po niedługim czasie służki przyniosły mi wannę z idealnie ciepłą wodą. Nie omieszkałem skorzystać. Po kąpieli wyciągnąłem się na mięciutkim łóżku. Był środek dnia, ale szybko zmorzył mnie sen.

Wieczorem ubrałem się, pozostawiając ekwipunek w pokoju, do pasa przypiąłem tylko sztylet. Tak odziany ruszyłem na dół, gdzie słychać było już gwar uczty. Kiedy dotarłem do sali służący doprowadził mnie do mojego miejsca. Stół, prostokątny, długi na kilka metrów, zapełniały najróżniejsze potrawy od wymyślnych sałatek po ordynarne, pieczone płaty mięsa. Lord siedział na honorowym miejscu przy jego krótszym boku, po prawej piękna dziewczyna. Usiadłem po lordowskiej lewicy, obok Michała i Dominiki, naprzeciwko mnie Rudy, Anka, Kasia i Karol zabrali się do pałaszowania głównych dań.

– Częstuj się! – ponaglił lord. – Chłopki dajcie mu wina!

Pociągnąłem z przyniesionego kieliszka. Napój miał słodki, omamiający smak, ale jednak był mocny jak diabli. Pokręciłem z niedowierzaniem głową. Lord wzniósł toast za udaną wojnę z Magami i zaczął:

– Wielki Jan z Ulbrachtu przepowiedział, że przybędzie cudowna drużyna, która uwolni nas od Wielkiego Maga! Jak wiecie przepowiednie Jana spełniały się zawsze i nigdy nas nie zawiodły! Wielki Mag nie wierzy i jego bitne oddziały już tu zmierzają, by ukarać naszą zuchwałość! Wypijmy ich zdrowie!

Tłum ryknął śmiechem, po czym znów rozległa się mieszanina beknięć, mlaskania i głośnych przekleństw. Lord pochylił się nade mną:

– Ta dziewka koło mnie to moja przybrana córa Agnieszka. – jego oddech miał zapach wina o najlepszym roczniku plus odrobiny octu. – Uratowałem ją przed bandytami. Ale nie o tym miałem mówić! Moi zaufani ludzie przygotowują plan obrony miasta. Dla was przygotowaliśmy specjalną rolę!

Odurzony alkoholem przytaknąłem z euforią.

– Jutro przyleci tu taki powietrzny statek. No jak on tam miał… – lord głośno beknął. – Nieważne. W każdym razie gnom, który umie nim sterować zaoferował się, że dowiezie was do Miasta Magów! Cieszysz się?

– Cholernie! – rzuciłem, łykając więcej mocnego trunku.

– Powiedział, że będzie to możliwe dopiero, kiedy wszystkie wojska czarodziejów będą w polu. To jest pojutrze. Zgadasz się?

Wstałem, a tłum ucichł. Trochę mną zachwiało. Wydobyłem sztylet, odwaliłem ze stołu jedzenie i krzyknąłem:

– Ślubuję, że dopełnię misji! – położyłem sztylet na stole.

– Ja też! – wrzasnął Mistrz, też nieźle pijany i położył swój miecz, krzyżując go z moją bronią.

– I ja! – Dominka położyła łyżkę na naszych klingach.

– Ja, Hubertus też! – ogromny półtoraręczny miecz spoczął na naszych.

– BRAWO! – ryknął tłum.

Nagle wszystko wokół wydało mi się męczącym pstrokatym obrazkiem. Postanowiłem odpocząć. Świat zawirował i zobaczyłem ciemność.

 

XXX

 

Obudziłem się rano w swojej komnacie. Okropnie bolała mnie głowa. Przyniesiono mnie tu pewnie, kiedy urwał mi się film. Wyjrzałem za okno. Było chyba siedem metrów nad ziemią. Co robił zatem mały człowieczek, który machał mi na poziomie wzroku? Spojrzałem w górę i zobaczyłem ogromny balon w kształcie cygara.

– Sterowiec! – wykrzyknąłem i zbiegłem na dół. Już na dole ból ostudził trochę entuzjazm. Czułem się, jakby kula do kręgli obijała się wewnątrz mojej czaszki.

Przy stole zastałem Lorda Gryphona, jego przybraną córkę, Michała, Dominikę i Hubertusa.

– Mam dwie złe wiadomości! – rzekł smutno Lord. – Ktoś próbował dzisiaj wykraść tajne plany miasta! Na szczęście strażnicy go przegonili, ale te fajtłapy nie zdołały go złapać!

Agnieszka poruszyła się niespokojnie na krześle i zaczęła się bawić pierścionkiem z rubinem. Klejnot miał w środku białą prawie niewidoczną imitację mgiełki.

– Piękny pierścionek! – rzuciłem od niechcenia. Agnieszka zatrzęsła się wyrwana z zadumy.

– A… tak. – powiedziała zagubiona.

– Druga zła wiadomość to, że twoi towarzysze znów zaniemogli!

– Cholera! – zakląłem.

– Ta wasza druidka się nimi opiekuje. Obawiam się, że nie będą mogli uczestniczyć w wyprawie. Co jeśli przepowiednia nie dopełni się bez udziału was wszystkich?

– Powinni wyzdrowieć do dnia bitwy. – wymamrotałem, choć sam w to nie wierzyłem. – Chociaż nic nie obiecuję…

– Będziemy musieli załatwić sprawę sami. – dodał Mistrz i bardzo lubieżnie uśmiechnął się do Dominiki, która natychmiast zachichotała.

Podano zupę. Nie mam pojęcia jaką. Pamiętam, że mi smakowała. Zamyśliłem się. Wiedziałem, że X odreagowywał jakoś stresy (nie wnikam jak) stąd jego spokój i poczucie humoru. Zachowywał się jak stary weteran, choć nie potrafił ukryć drżenia rąk. Dominika podobnie, chociaż ona wydawała się zupełnie pewna o powodzeniu naszej misji. Natomiast Rudy, Ania i Karol załamali się zupełnie. Podejrzewałem, że kryształ spotęgował ich smutek, tęsknotę i zagubienie, co z kolei prowadziło do tych dziwnych zachowań. Fakt, że nie mogli być pomocni bardzo mi doskwierał. Oddaliliśmy się od siebie ostatnimi czasy. Wreszcie Kasia, ta znowu bezgranicznie zakochana w Kacprze, zupełnie nie zainteresowana powrotem, przygodą, czymkolwiek, byle tylko przebywać w pobliżu Reda. Nie mogłem jej za to winić, ale odkąd przejąłem nieformalną rolę dowódcy, pragnąłem mieć cały zespół dysponowany. A trzech najpotężniejszych magów „zaniemogło". Ja, mimo opanowania, wciąż myślałem o powrocie do domu i zastanawiałem się czy moje umiejętności wystarczą, by wypełnić tę śmieszną misję.

Moje refleksje przerwał, wpadając z hukiem, rzekomy mały człowieczek. To znaczy gnom. Zawsze wyobrażałem sobie gnoma jako niskiego, sympatycznego jegomościa o krótko przystrzyżonej, czarnej bródce i z goglami na czole.

– Witaj Gregory! – wrzasnął lord.

Gregory w stu procentach spełniał moje wyobrażenia. Zaraz kiedy wbiegł rzucił płaszcz słudze, poślizgnął się na posadzce i po śmiesznym koziołku wpadł w ramiona Lorda Gryphona. Od razu zaczął wyrażać się lotniczym żargonem, a lord tylko z politowaniem kiwał głową. Dawniej interesowałem się lotnictwem i to co z takim entuzjazmem opowiadał gnom uznałem za bardzo interesujące. Niestety, przerwał mu Lord Gryphon:

– Dobrze już, poznaj moją córkę. Uratowałem ją przed bandytami! – Agnieszka wyszczerzyła się w nieszczerym uśmiechu.

Tutaj ku rozpaczy Gregory'ego nastąpiła długa opowieść o tym jak lord znalazł ją w śniegu półnagą i nieprzytomną, jak przygarnął i wykarmił niczym swoje dziecko i jak bardzo przez te pół roku się ze sobą zżyli. Agnieszka tymczasem wstała z zamiarem odejścia. Pocałowała Gryphona w policzek i już miała się oddalić, kiedy do zupy lorda (której od dłuższego czasu przyglądałem się łakomie) wpadł jej piękny pierścionek. Wszyscy wybuchli serdecznym śmiechem, a Agnieszka zakłopotana wydobyła swój klejnot z jedzenia. Przyjrzałem się mu niechcący: rubin lśnił, ale czegoś mi w nim brakowało. Agnieszka pospiesznie udała się do swojej komnaty.

Podniosłem się zaniepokojony z krzesła i o mało nie przewróciłem.

– Cholerny kac! – powiedziałem do siebie.

Podszedłem do lorda, który zajęty był konwersacją i szepnąłem mu do ucha:

– Panie, wiem kto jest zdrajcą. Nic nie mów, ale obiecaj, że mi zaufasz. Mogę twoją zupę?

Lord przytaknął zaaferowany, ale nic nie powiedział. Mimo mojego relatywnie krótkiego pobytu „przepowiednie Jana" wydawały się być jego biblią, więc Gryphon zdał się na mnie. Wziąłem zupę i podszedłem do Dominiki.

– Co myślisz o tej dziewczynie? – spytałem cicho, by lord nie dosłyszał.

– Nie wiem, jest dziwna. – odparła poważnie. – Nie potrafię rozszyfrować jej intencji.

To mi wystarczyło. Wziąłem ze sobą Hubertusa, by wskazał mi komnatę Agnieszki, a kiedy tam dotarłem kazałem mu czekać na mój sygnał i wręczyłem zupę.

– Trzymaj!

Cicho wszedłem do pokoju Agnieszki. Pachniało owocowymi perfumami. Słodycz aż skraplała się na języku. Wystrój był standardowy, może meble bardziej dziewczęce, no i łóżko z baldachimem. Sama zainteresowana stała na środku oczekująco.

– Więc jesteś? – zapytała, a mnie zrobiło się nieprzyzwoicie gorąco. – Tyle czekałam na prawdziwego faceta.

Zbliżyła się i zaczęła grzebać przy skomplikowanym systemie sznurków podtrzymujących jej suknię. Przełknąłem ślinę. Jej ubiór zaczął powolną wędrówkę ku podłodzę. Byłem niemal pewien że słyszę jak materiał ociera się o gładką skórę. Aż trzeszczało mi w uszach. Czas płynął coraz wolniej, a we mnie gotowała się dziwna mieszanina sprzecznych emocji. Po jakimś millenium suknia runęła w dół. Kształtny biust, nie! przepiękna konstelacja dwóch spiralnych galaktyk zaświeciła mi przed oczami. Potrzebowałem mentalnego kopa w dupę.

W ostatniej chwili złapałem suknię i opieszale zakryłem nią Agnieszkę. Poczucie obowiążku zwyciężyło.

– Powiedziałaś: „prawdziwego faceta"? – spytałem niewinnie, jedną ręką łapiąc jej dłoń, a drugą przytrzymując ubranie.

– Tak. – mruknęła.

– Nie upierdliwego małostokwego dzieciaka?

– Nie. – odparła. W jej oczach tańczyły wesołe ogniki. Cholera!

Uniosłem jej rękę do ust. W rubinie nie było mgiełki!

– W takim razie nie mogę ci pomóc… Hubertus!

Rycerz wpadł i oblał się rumieńcem, ale widząc moją zupełnie poważną minę doskoczył do mnie, trzymając zupę i przystanął oczekująco.

– Ta niewiasta próbowała ukraść plany, a potem otruć Lorda Gryphona. Każ ją zamknąć pod kluczem.

– Tak, jest! – odparł i oddał mi miskę z jedzeniem, po czym z zawstydzeniem odwracając wzrok owinął Agnieszkę kocem i wyprowadził.

W drzwiach zderzyli się z Lordem Gryphonem. Zapytał oburzony co się dzieje. Wyjaśniłem mu wszystko, a Agnieszka znacznie ułatwiła mi sprawę przyznając się do wszystkiego.

– Powiedzieli, że jeśli to zrobię, nie zginie tak wielu ludzi! – usprawiedliwiła się.

Lord Gryphon spojrzał na mnie. Nie chciałem ranić go bardziej tłumacząc, że jest po prostu zdradliwą dziwką.

Lord załamany udał się do siebie i przez cały dzień nie pokazywał. To zdarzenie najwyraźniej nadwątliło jego wiarę w ludzką poczciwość. Wszyscy wydawali się znużeni oczekiwaniem i nerwową atmosferą – często dochodziło do bójek i kłótni między żołnierzami. Żeby uniknąć braków w uzębieniu, skryłem się w swojej komnacie.

 

XXX

 

– Dużo ich! – powiedziałem, kiedy wraz z Hubertusem i Gregorym leżeliśmy na wzgórzu w pobliżu miasta i przez lunetę obserwowaliśmy wojska Maga.

– Cholernie. – dodał Grześ. – I nie idą się z nami napić. Ech…

– Czternaście tysięcy! – jęknął Hubertus. – Siła chłopa.

Gregory twierdził, że idealnym momentem do szturmu na Miasto Magów będzie bitwa, kiedy wszyscy zajmą się innymi sprawami niż jak to określił „jakimiś tam lataczami". Uważał, że jeśli wzniesiemy się dostatecznie wysoko unikniemy wykrycia i będziemy dostatecznie bezpieczni, przynajmniej przez większość lotu. Za strefę największego zagrożenia uznał miejsce lądowania na schodach Głównej Magicznej Siedziby:

– Nigdy nie widziałem tego miejsca i nie wiem jak ustawić statek względem wiatru, jaką wybrać prędkość opadania i jak przebiegnie przyziemienie podczas walki. – wyjaśnił. – Nie będzie łatwo! Ale co tam, ci magowie to idioci myślą, że latać można tylko przy pomocy magii, a nie pomyśleli, by wypełnić balon gorącym powietrzem. Zatracili podstawową zdolność istot inteligentnych, mianowicie do szukania najprostszych rozwiązań.

– Przecież wspomniałeś, że to cecha istot inteligentnych. – rzuciłem.

Gregory uśmiechnął się i złożył lunetę. Po chwili zjechał ze zbocza i spokojnym truchtem ruszył do zamku. Hubertus siedział jeszcze przez chwilę, po czym zapytał mnie zawstydzony:

– Jak nazywa się ta czarnowłosa dziewka, która wciąż siedzi u cyrulika?

– Chodzi ci o Anię? – zapytałem.

– Właśnie. Darth, czy ona ma już rycerza?

– No, nie. A o co chodzi?

– Bo ja… – oblał się rumieńcem. – Rozumiesz?

– Daj sobie spokój! Ona cię zeżre! – ostrzegłem. – Ma taki wybuchowy charakter, że nie przeżyjesz.

Hubertus spojrzał na mnie załamany. Zrobiło mi się go szkoda.

– Co ty… Ja tylko żartowałem. Jeśli naprawdę coś do niej czujesz, to spróbuj!

Oblicze rycerza rozpromieniło się, Hubertus zerwał się i powiedział:

– Jutro rano czeka nas bitka! Musimy się przygotować!

 

XXX

 

O brzasku czekałem już na lądowisku położonym na dużym placu za zamkiem. Na pokład wniesiono coś, co wyglądało na szybkostrzelne działko zasilane jakimś magicznym minerałem, potem trochę amunicji do zwykłej broni palnej, przydzielono nam bowiem oddział doborowych krasnoludzkich strzelców. Ich kapitan wręczył mi dwa krótkie pistolety skałkowe ze słowami: „Jak ci metal zardzewieje, to przypalisz skurwysynom!". Trzeba przyznać, że miał poczucie humoru. Hubertus w swojej pięknej zbroi przechadzał się w kółko zadowolony, jakby czekał na paradę, a nie decydującą walkę. Michał i Dominika siedzieli obok mnie i wyglądali na zdrowo przejętych. X szeptał coś do siebie i obejmował Dominkę, ona wtuliła się w jego ramię. Reszta została w świątyni, którą przygotowano na przyjęcie wielu rannych. Kasia w roli lekarza, a pozostali jako pacjenci. Nadal bredzili coś i wymachiwali bezsensownie kończynami. Na dodatek dostali wysokiej gorączki. Myślałem, czy nie zabrać ich ze sobą, ale nawet oblężone miasto dawało większe bezpieczeństwo niż mały sterowiec w siedzibie rozsierdzonych magów. Postanowiłem tak, a nie inaczej i wydawało mi się, że moja decyzja okaże się słuszna.

Przed naszym pojazdem zebrała się Rada Obrońców: dowódcy Ostatniej Ostoi, którzy mieli uroczyście życzyć nam powodzenia i złożyć obietnicę Wspólnej Walki. Cały Odział Ekspedycyjny stanął w równym szeregu i z wypiętą piersią oczekując odprawy. Lord Gryphon, odziany w piękną, wykutą na jego miarę, zbroję płytową z naramiennikami w kształcie dzioba pikującego gryfa, krzepki krasnolud o długiej szarej brodzie w kolczudze, kobieta, półelfka o twarzy koloru księżyca, władcy Trzech Zjednoczonych Ziem i przywódcy Ostatniej Ostoi. Wszyscy ściskali nasze dłonie ze łzami wzruszenia. Zaczynałem żałować swojego dziecinnego wystąpienia na uczcie: dotarła do mnie beznadziejność sytuacji. „Jeśli zawiodę, ci ludzie stracą życie, a wraz z nimi moi przyjaciele!" – gorączkowałem się. Trzeba było się martwić wcześniej. Rada podeszła do mnie. Lord Gryphon wręczył mi pozłacany sztylet do rzucania.

– Poczęstuj tym naszego maga. – powiedział, mrugając do mnie.

Wsiedliśmy na pokład. Dopiero teraz uświadomiłem sobie wymyślność konstrukcji sterowca, te wszystkie kółka liny i przekładnie. Na obu burtach zamontowano wspomniane wcześniej działka, Gregory malował na nich napis białą farbą. Brzmiał mniej więcej: „To wasz obiad czarusie! Smacznego!". Krasnoludy w sile dziesięciu siedzieli, oparci o skrzynie ze sprzętem i spokojnie oczekiwali. Prawdziwi weterani. Mistrz i Dominika kręcili się niespokojnie, nie mogli znaleźć sobie miejsca. Hubertus stał przy sterach na tyle pokładu i szeroko uśmiechnięty gładził opaskę na swoim ramieniu, podarowała mu ją wczoraj Ruda, kiedy rycerz wyznał jej swoje uczucia. Cieszył się jak dziecko.

Gregory podszedł do sterowni i nacisnął parę guzików. Najpierw sterowcem zatrzęsło, a potem zaczął się gładko wznosić w górę. Z murów machali nam obrońcy z zamku służba, a z domów liczni mieszkańcy. Poczułem dumę.

Na dole, parę kilometrów od miasta stacjonowały wojska magów. Wyglądały jak wielka plama mleka, albowiem, jak się dowiedziałem, uważali się za czystych „pod każdym względem", więc nosili pobielane zbroje i „nieśli pokój i dobrobyt". „Narody nie kochają uzbrojonych misjonarzy" – jak powiedział kiedyś Robespierre. Gregory odszedł od urządzeń sterowniczych i zbliżył się do burty.

– Wiesz dlaczego służę Gryphonowi? – spytał nieswoim, smutnym głosem.

– Bo jest twoim przyjacielem.

– Oni wyrżnęli całą moją rodzinę. Pod pretekstem nielegalnego używania magii. Wiesz pewnie, że gnomy mają wrodzoną zdolność do iluzji? Oni kazali nam wyzbyć się Daru, mimo, że to niemożliwe. To zwykła, antyczna zemsta pchnęła mnie do walki z nimi. I planuję zabić ich tylu, ilu zdołam. – dodał z łzami w oczach.

Lecieliśmy przez około trzy godziny szczelnie zakryci chmurami, kiedy niebo przejaśniło się i zobaczyliśmy już całkiem niedaleko stolicę Alegroth. Mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Było ogromne, górna część, na której zbudowano miasto, miała dziesięć kilometrów średnicy, na jej środku stała monumentalna budowla podobna do katedry. Otaczało ją osiem wież, tryskały z nich snopy kolorowego światła. Wszystko to otoczone atmosferą tajemniczości i potęgi. Powietrze wydawało się drgać, jakby rozgrzane. Morze białych domów, posągów i ozdób zlewało się w mlecznobiały monument. Wszyscy stali zapatrzeni nie mogąc wykrztusić słowa.

Nagle jeden z krasnoludów wrzasnął coś i wskazał na niebo. Wytężyłem wzrok i dojrzałem liczne sylwetki dziwnych latających stworów, przypominały skrzyżowanie gargulca i jaszczurki, miały wykrzywione ostre pyski, a w rękach dzierżyły proste krótkie miecze.

– Gotuj się! – krzyknął dowódca krasnoludów i jego żołnierze ustawili się w idealnym klinie na dziobie statku. W stronę napastników wymierzono dziesięć luf.

Dobyłem miecza, za moim przykładem poszli pozostali. Michał stanął ze mną przy prawej burcie, a Hubertus i Dominika przy lewej. Potwory zbite w jednolitą masę rzuciły się w naszą stronę. Rozległ się huk i parę z nich runęło na spotkanie ziemi z rozbitymi czaszkami. Stwory rozdzieliły się na dwie grypy, przypominały w działaniu rój pszczół. Jedna z nich natarła na nas.

Wykręciłem młyńca i kilku napastników postradało życie. Jeden zamierzył się na plecy Mistrza, pchnąłem bez zastanowienia, przebiłem go na wylot i cisnąłem za burtę. Odkopałem następnego, uderzył głową o barierkę i koziołlkując pofrunął ku ziemi. Rozejrzałem się za kimś, kto potrzebowałby pomocy. Krasnoludy bezlitośnie pacyfikowały maszkary swoimi toporami.

Gargulec, jakimś cudem niezauważony, dobierał się właśnie do konsoli. Gregory osaczony przez jego towarzyszy nie mógł go dosięgnąć i rozpaczliwie wrzasnął, bym się tym zajął. Podrzuciłem nogą jeden z mieczyków i cisnąłem nim w niedoszłego pilota. Osunął się na pokład ze sterczącą z brzucha rękojeścią. Nagle w zgiełku bitwy usłyszałem przeciągły gwizd i wszystkie potwory rzuciły się do pozorowanej ucieczki. Pozorowanej, bo doleciały do swojego wodza, by się przegrupować.

– Chcą zaatakować balon! Zróbcie coś, do cholery! – wrzasnął rozpaczliwie Gregory.

Stwory wydawały się być poza zasięgiem muszkietów. To znaczy ja tak uważałem, bo dowódca krasnoludów złapał swój piękny pozłacany karabin i wymierzył w największego stwora, który piszczał coś do swoich pobratymców.

– Dawaj Yarin! – wrzasnął jeden z krasnoludów.

Yarin zaklął szpetnie i wystrzelił. Lufa wypluła smugę pomarańczowego ognia. Piski ucichły i potwór runął głową w dół z dziesięciomilimetrową dziurą w czaszce. Reszta rozpierzchła się w ciągu sekundy. Hubertus natychmiast zabrał się do wyrzucania zwłok gargulców za burtę. Krasnoludy przeładowały swoją broń. Michał przytulił czule Dominikę, która została lekko ranna w skroń i trochę się podłamała.

– Zbliżamy się! – krzyknął Gregory.

 

XXX

 

Sterowiec szybował obok jednej z wież otaczających katedrę. Na balkonie poniżej zebrało się pięciu magów, szykowali zaklęcia.

– Problem na prawej burcie! – wrzasnąłem, a Gregory dopadł do działka i z uśmiechem szaleńca wymierzył w ich stronę.

Nacisnął spust i w stronę czarodziejów poleciała smuga żółtawych, świszczących pocisków, które rozpruły natrętów na strzępy. Gregory nie przestał strzelać, mimo, że byli niezaprzeczalnie martwi. Seria masakrowała piękne rzeźby, marmurową posadzkę, wyrywała kawałki ścian.

– Przestań Gregory! – odtrąciłem go.

Spojrzał na mnie jak na następnego wroga, ale opanował się i doskoczył do sterów.

– Gotować się do przyziemienia! – krzyknął.

Na następnej wieży pojawił się tłum magów, ale któryś z krasnoludów złapał za drugie działko i poczęstował ich długą serią. Zniknęli w pyle rozbijanych ozdób. Mistrz stanął przy burcie i spojrzał na mnie, Dominikę i Hubertusa oczekująco.

– Skaczemy! – wrzasnął.

– Będziemy was osłaniać. – zapewnił Yarin i zastrzelił następnego czarodzieja, który wyłonił się na wieży.

Wraz z towarzyszami rzuciłem się za burtę.

 

XXX

 

Wylądowaliśmy na schodach, przed wejściem do katedry. Ze sterowca pruły oba działka obracając w perzynę wszelkie smaczki tutejszej architektury, jak i mieszkańców. Co jakiś czas pomiędzy seriami słychać było „Na pohybel!" i pojedyncze wystrzały z muszkietów. Sterowiec zrobił ciasny zakręt i gotował się do manewru okrążającego.

W wejściu do katedry pojawił się brodaty mężczyzna w bieli i nagle ziemia zatrzęsła się pod naszymi stopami. Nagle podłoże wybrzuszyło się w czterech miejscach, rozległ się okropny zgrzyt. Na naszych oczach wyrastały z ziemi kamienne golemy. Zbiliśmy się w małą grupę, stojąc plecami do siebie. Jeden z potworów zamachnął się potężną pięścią, zdolną kruszyć głazy, mierząc we mnie. Zasłoniłem się kataną i zamknąłem odruchowo oczy, poczułem paraliżujący strach. Ale cios nie nastąpił.

– Załatw maga! – krzyknął Hubertus. – Ja się nimi zajmę.

Przemknąłem pod jego potężnym ramieniem, w tyle słyszałem bębniące działka. Mag z dzikim rechotem zniknął w wejściu. Jakieś dziwaczne, niby mechaniczne drzwi zaczęły się za nim zamykać. Skoczyłem, cisnąłem katanę, by zaklinowała mechanizm, dobyłem pistoletów i pobiegłem dalej. Wpadłem do środka i dostrzegłem białą sylwetkę, nad głową przemknęła mi błyskawica, odruchowo padłem na posadzkę. Z całym impetem przejechałem dystans dzielący mnie od maga, powaliłem go na ziemię, przygniotłem swoim ciężarem i przystawiłem pistolety do jego twarzy. Mag uśmiechnął się tylko i nim zdołałem zareagować zmienił się w szary proszek.

– Cholerny kuglarz! – wrzasnąłem i powróciłem do towarzyszy.

Zabrałem z wejścia katanę i wyszedłem na zewnątrz. Trzy golemy zamieniły się w kupy bezużytecznych głazów. Rozwścieczony Mistrz potężnym zamachem zza głowy rozbił ostatniego. W jego oczach płonął gniew i euforia.

Hubertus leżał na schodach. Napierśnik miał całkiem strzaskany z jego ust spływała struga krwi, spod dłoni zaciśniętej na piersi sączyła się obficie posoka. Rycerz uśmiechnął się dobrotliwie i skinieniem głowy wskazał Dominikę.

– Odważna dziewczyna. – wyszeptał ostatkiem sił.

Dominika trzymała się za prawą rękę ustawioną pod nienormalnym kątem. Była blada jak ściana.

– Zasłonił ją własnym ciałem… – zrelacjonował Mistrz.

Hubertus wyciągnął dłoń i wręczył mi opaskę, którą dostał od Rudej.

– Niech chociaż część mnie da mu nauczkę! – powiedział mężnie i umarł.

Michał wyglądał na zrozpaczonego. Krzyczał coś niezrozumiałego, ale martwy rycerz milczał.

Zawiązałem zakrwawioną opaskę na czole i stanowczo spojrzałem na X – a. Pokręcił głową. Wydawało się, że odzyskał odrobinę pewności siebie. Wprowadziliśmy Dominikę do środka katedry. Nie chciała iść dalej. Posadziliśmy ją pod ścianą i ruszyliśmy dalej. Minęliśmy ogromną salę z posągiem, jakiś długi korytarz i już prawie dotarliśmy do komnaty Wielkiego Maga. Nie wiedziałem gdzie jest, po prostu to czułem.

– Czekajcie! – usłyszeliśmy głos Dominiki za sobą. Szła powoli trzymając się za skręconą rękę. Zamysł był dobry, ale wykonanie kiepskie.

Podeszliśmy do niej; Mistrz już rozkładał ramiona, kiedy zręcznym ruchem wydobyłem pistolet i strzeliłem Dominice w czoło. Michał krzyknął zaskoczony, a ciało głucho uderzyło w posadzkę i zmieniło się w odzianego w biel maga. Jego twarz znieruchomiała w zaskoczona. Zabiłem z zimną krwią człowieka, ale nie czułem dosłownie nic. Przeszedł mnie dreszcz. Jak to możliwe, że taki czyn zupełnie mnie nie poruszył? Boże…

– To pułapka! – wrzasnąłem, ale X nie wiedział co się dzieje. Złapałem go za rękę i poprowadziłem za sobą. W jego pustym spojrzeniu widziałem oskarżenie. Pokręciłem gwałtownie głową. Cholera, nie czas na to!

Komnata, pamiętałem ją – ten tron, okna po lewej stronie i obrazy na przeciwnej ścianie, wszystko już widziałem.

– Witajcie!

 

XXX

 

Spojrzałem w okno. Wiało z niego przyjemne świeże powietrze. Na twarz spłynęło mi światło dnia. Na dole dojrzałem zgliszcza poczynione przez sterowiec. W moją stronę leciał meteoryt. Uśmiechnąłem się do siebie, miał taki przyjemny pomarańczowy odcień.

– A więc to wy jesteście drużyną, która ma mnie zgładzić? – zakpił Wielki Mag. – Muszę przyznać, że Nay się przeliczył przepowiadając przybycie moich pogromców!

– Nay? – zapytałem opanowanym tonem i dalej wpatrywałem się w okno.

– Jan to od tyłu Nay. Czyli ta sama osoba. Głupia gra słowna. Tak jak wszystko co mówi. – wyjaśnił czarodziej. – No, ale za sukces możemy mu policzyć zatrzymanie Ivy'ego w naszym świecie.

– Naszym?

– Oczywiście, jestem z Ziemi. To ja stworzyłem potęgę Alegroth, a ten idiota Ivy myślał, że kiedy się mnie pozbędzie, porządzi sobie na własną rękę. Nie wie biedak, że i tak robiłby to co zaplanowałem na początku – taka jest kolej rzeczy.

– Przestań pieprzyć! – krzyknął Michał.

– Właśnie. Mam gdzieś twoje plany, przyszedłem je wymazać! – wydobyłem katanę.

– Ho, ho! – roześmiał się mag. – Spryciarze! Poznajcie potęgę Artusa Milwortha! – kaptur opadł ukazując sympatyczną twarz wykrzywioną grymasem szaleńca.

W jego dłoni zmaterializowała się laska, a wokół nas pojawiły się sylwetki bezimiennych wojowników.

– No dalej! – ponaglił.

Michał bez zastanowienia ściął pierwszego z prawej. Poszedłem za jego przykładem i po zgrabnej paradzie pozbawiłem głowy następnego. Michał odkopał jednego z natrętów i droga do Artusa stała otworem. Jednomyślnie rzuciliśmy się na niego. Odbiegłem trochę w lewo odbiłem się od fragmentu ściany między oknami i z wzniesioną kataną runąłem na Milwortha. Mistrz wpadł z dołu omijając cios kosturem i z całym impetem wymierzył cięcie wybijając się w górę. Mag o milimetry minął klingę, w Michała uderzył błyskawicznie sopel lodu dziurawiąc jego zbroję i prawą rękę na wylot, czarodziej zakręcił kosturem nad głową i zablokował mój atak. Opadłem miękko za jego plecami i ciąłem na oślep za siebie. Napotkałem blok, gwałtownie odwróciłem się i błyskawicznie dobytym pistoletem wymierzyłem w twarz Artusa. Wykrzywił się i rzekł:

– Czy jesteś w stanie poświęcić przyjaciela? – zapytał. – To takie oklepane. – zachichotał.

Spojrzałem przez jego ramię i zobaczyłem. Michał leżał, krwawiąc pod kolumną, na wpół przytomny, a nad nim stał z uniesionym mieczem jeden z wojowników przyzwanych przez Artusa. Przesunąłem lufę o parę centymetrów i strzeliłem. Napastnik stracił głowę i zamienił się w chmurę.

Czarodziej zaśmiał się szyderczo i rzucił zaklęciem. Błękitne smugi energii spłynęły po mnie jak krople wody. Mag otworzył szeroko oczy i złapał mnie za kolczugę. Zacisnąłem dłoń na rękojeści.

– Więc mamy tu następny wybryk natury! – złapał moją dłoń. Próbowałem się wyrwać, ale był nadludzko silny. Obraz zawirował, błędnik gwałtownie oszalał i poczułem jak uderzam plecami w coś twardego. Doszedł mnie brzdęk.

Osunąłem się na podłogę łapczywie łapiąc powietrze. Przez mgłę widziałem, jak Artus kopie Michała. Nie wiedziałem czy śnię, przetarłem oczy. To co zobaczyłem zupełnie mnie zaskoczyło. Do pomieszczenia przez okno wpadł pomarańczowy meteoryt, wystrzeliły z niego w stronę Artusa kule energii, a po sekundzie stali tam moi przyjaciele. Milworth, całkowicie zdezorientowany, oberwał pociskami Kacpra, które biły w niego jak wprawny bokser. Mag przeszedł bezwładnie parę metrów i padł na swój zdobiony tron. Kasia natychmiast rzuciła się na pomoc Mistrzowi, Karol wypowiedział inkantację i kostur Artusa wylądował mu w dłoniach. Zaśmiał się szaleńczo. Usłyszałem szuranie butów. Podniosłem wzrok i spostrzegłem Dominikę, tym razem prawdziwą. Jej ranna ręka zmieniła się w ramię pokryte łuską, w drugiej płonęło jadowicie zielone zaklęcie. Artus podniósł głowę i dostał prosto w twarz.

– Skurwiel. – wyszeptała zadowolona Dominika.

Wstałem ociężale i dołączyłem do przyjaciół. Ruda zobaczyła opaskę na moim czole, jej twarz stężała jakby w niemym krzyku. Zacisnąłem zęby. Milworth próbował wstać, ale byłem szybszy. Moje sztylety przyszpiliły jego dłonie do oparcia. Jego twarz zmieniła się w pstrokatą masę, zaś pierś zdobiły rozliczne dziury po pociskach Kacpra. Jęknął z bólu i plunął krwią na swoje piękne szaty. Trzymałem ręce kurczowo zaciśnięte na rękojeściach. Dlaczego, dlaczego tak się zachowuję? Dlaczego jego cierpienie sprawia mi taką przyjemność… odszedłem zszokowany parę kroków w tył.

– Wiesz? – zapytała Ania zmieniony głosem, zadrżałem, kiedy go usłyszałem. – Przyśniło mi się takie zaklęcie, Pożeracz Duszy. Ale taki pan w czarnym płaszczu i z dużymi rogami powiedział, żebym nie przesadzała. Ten raz chyba mi wybaczy. Prawda?

Sylwetka Rudej zapłonęła złotą aurą. Dłonie zalśniły i znikły w bezkresnym mroku.

– Bo spieprzyłeś mi życie. – powiedziała Ania. – I innym.

Ciałem Milwortha targnęła potężna energia, wykrzywił się nienaturalnie, zajęczał, potem już wrzeszczał z cierpienia. Spowijały go języki ciemności. Widok obrzydzał mnie, ale nie mogłem oderwać wzroku.

Ruda skończyła i mag opadł na tron, głowa zawisła mu bezwładnie na ramieniu. Ania uśmiechnęła się, ale zaraz potem zaczęła cicho płakać. Kacper stał zamyślony, wpatrywał się w siostrę z widoczną dumą. Michał doszedł już prawie do siebie, tulony przez Dominkę. Kasia wstała od niego i podeszła do Reda, pocałowała do mocno i roześmiała się serdecznie. Karol z wyciągniętym sejmitarem zbliżył się do martwego Artusa.

– Zostaw to ścierwo. – rzuciłem. Chciało mi się płakać.

– Ja tylko tak sobie myślę, że on…

– ŻYJE??? – wrzasnął Milworth.

Karol, uderzony eksplodującym zaklęciem, przejechał pół komnaty po posadzce znacząc swoją drogę długą smugą krwi. Złapał się za ranny brzuch i zaczął rzucać się na wszystkie strony. Kwiczał z bólu. Łeb mi pękał.

Ania, zaskoczona, przestała płakać i osunęła się na kolana.

– Ja już drugi raz nie będę mogła… – wyszeptała.

– Ha! Ha! Nikt mnie nie pokona! – krzyknął Artus i samą siłą woli cisnął zaklęciem w Kasię idącą z pomocą Karolowi. Kacper zasłonił ją własnym ciałem, ale zaklęcie ominęło ich i rozpłynęło się w powietrzu.

Miałem tego dosyć.

Zbliżyłem się do Milwortha z uniesioną prawą dłonią. Drugą zerwałem pochwę na katanę. Mag drgnął przerażony jakbym groził mu rozżarzonym do białości żelazem.

– Nie potrzebuję broni, by cię zgładzić. – wyjaśniłem. Kiedy dotknąłem jego skrwawionych dłoni, poczułem jak magia przesącza się w moje ciało, by następnie odpłynąć w nicość. Czarodziej szarpał się w konwulsjach, przez co sztylety jeszcze mocnej raniły mu dłonie.

– Mój drogi, nie pokonasz mnie nawet swoimi umiejętnościami. – zaśmiał się Arutus. Jego twarz była krwawą miazgą, jedynie oczy lśniły szaleńczo. Zrobiło mi się go żal .

– Wiem. – wyciągnąłem mój ostatni sztylecik i powiedziałem: – Widzisz, ja rozumiem co to znaczy „podziwiać sztukę".

Artus zbladł i próbował mnie powstrzymać, ale uspokoiłem go kopniakiem. Spojrzałem na ścianę z obrazami i odszukałem brodatego mężczyznę, który uśmiechał się do mnie w wizji. Rzuciłem i sztylet utkwił między jego oczami.

Artus Milworth, Wielki Mag, Władca Alegroth zmienił się w pył. Porzygałem się u stóp jego tronu.

 

XXX

 

Dwa tygodnie później zebrała się Rada, która miała za zadanie ustalić nową formę rządów. Lord Gryphon zaproponował powrót do starożytnej metody rządów, zwanej republiką. Hrabia Lionheart, Baron Hagh i Władca Marchii Północnej twierdzili, że należy podzielić ziemie między nich. Narady trwały cały tydzień. Zjawił się Nay, który pomagał nam w negocjacjach. Hugh, Lionheart i Władca Marchii Północnej twardo obstawali przy swoim zdaniu. Wreszcie nie wytrzymałem i wstałem zabierając głos:

– Nie rozumiem waszego stanowiska. Lord był jedyną osobą, która przeciwstawiła się magom. Wy siedzieliście wtedy zaszczuci jak dzikie psy. – na sali rozległa się fala oburzenia. – Kiedy ktoś inny odzyskał dla was niepodległość, wyciągacie łapy po władzę. Jak zwykle dbacie tylko o swoje tłuste mordy.

Uciekłem z sali zniesmaczony. Na placu apelowym przed zamkiem Gryphona leżał wrak sterowca. Gregory rozbił go podczas awaryjnego lądowania ratując krasnoludy, sam zginął przygnieciony jakimś metalowym elementem. Nie usuwano szczątków statku, ponieważ były traktowane jako pomnik ku czci „poległych w walce z systemem rządów". Zawsze tak jest. Zawsze odchodzą najlepsi. Gregory był mi bliski, mimo że znałem go tak krótko.

Moi przyjaciele siedzieli na ławce. Ruda, dotąd rozmowna, teraz trzymała się na uboczu, wciąż nie mogła się otrząsnąć po śmierci Hubertusa. Nawet nie zdążyła go dobrze poznać. Pozostali czekali na wyniki obrad, pogrążeni w apatii i wodzący bezwiednie wzrokiem.

– Dlaczego tak jest, że ludzie jak już odzyskają wolność, to nie wiedzą co z nią zrobić i sami dążą do ponownego zniewolenia? – spytałem Nay'a, który wyszedł za mną z sali obrad.

– Nie wiem, to problem nad którym pastwią się najwięksi mędrcy. Ważne, że wygraliśmy.

– Wygraliśmy. I co? Zabijałem ludzi rozumiesz?! – czułem, że zaraz uderzę go w twarz. – A ta banda pieprzy wszystko od nowa. Mam tego dosyć. Wysłużyliście się nami. Nie jestem nawet pełnoletni, a już jestem mordercą.

Nay nie odezwał się. Odszedł w stronę sali obrad. Zdjąłem z pleców broń i rzuciłem ją na bruk. Skierowałem się w stronę wielkiej bramy. Czułem czyjś wzrok na plecach.

– Na co czekacie? – powiedziałem odwracając cię. – Idziemy.

Wszyscy zerwali się ochoczo na nogi.

 

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Jeśli dobrze rozumiem, na wstępie informujesz, że opowiadanie jest tandetne, a poza tym pełne błędów, czego jesteś świadom. A więc albo jesteś leniem, albo masz czytelnika po prostu w dupie i nie chce ci się własnego tekstu poprawić. I jeszcze liczysz, że ktoś w takiej sytuacji przeczyta tekst liczący 28 stron? Optymista.

Pozdrawiam.

Zmieniłem wstęp, bo zostałem źle zrozumiany. Nie mam nikogo w dupie. Chodzi mi o błędy warsztatowe, bo pozostałe starałem się wytępić. Byłem młody miałem swoje fazy, różne rzeczy mnie ciekawiły i fascynowały. Dlatego uznałem, że użyję przymiotnika kiczowaty (autoironia...) bo mały miszmasz wyszedł z tych inspiracji:)  

ale nie twierdzę, że to jest  dno. Jakąś wartość ma, inaczej bym nie wysyłał tego tu. Czytałem różne opowiadania tutaj i myślę, że być może komuś się spodoba. Lubię je bo przypomina mi czasy, kiedy żyłem takimi opowieściami dlatego też niejako sam jestem bohaterem. Jeśli ktoś czuł lub czuję się podobnie to być może uśmiechnie się odrobinkę przy lekturze.  

Dobrze, że zmieniłeś. Teraz wstęp zachęca, a nie odstrasza.

Nie wiem dlaczego, ale mam nieodparte wrażenie, ze nałeżałoby też  zmienić co nieco tytul opowiadania, i to natychmiast. Gramatyczmnie przyprawia o ból żębów. Dlaczego zwrot " Sesja życia" jest ujęty w cudzysłów? Cytat w tytue? Jezeli istnieje gramatycznie poprawne wyjasnienie tego fenomenu, to jak wyjaśnić, czemu kolejne  słowo w tytulke ( "Czyli" ) jest pisane dużą literą, jeżeli po słowie "życia" nie ma kropki? Poza  tym, przymiotniki i imiesłowy  w języku polskim odnieniają się przez przypadki... To trzeba wiedzieć.Wyraz "Magyi" też jest pisany z dużej litery. To jest imię? Może ... Najlepiej jednak przemysleć tytuł jeszcz raz, ale porządnie.

Tytuł zmieniony. Dzięks:) 

Magyia jako Magia pisane wielką literą jako imię własne tej dyscypliny i poniekąd oznaka szacunku dla takowej sztuki. Teraz tytuł ma już więcej wspólnego z zasadami języka polskiego. Mam nadzieję. 

no dobra, to jeszcze ja aproposik tego nieszczęsnego wstępu. już kiedyś komuś o tym pisałem.

drogi Autorze, jaki sens ma wrzucanie tutaj opowiadania napisanego lata temu? jeśli od tamtego czasu poczyniłeś jakieś postępy, wszelkie rady i komentarze będą spóźnione. jeśli zaś postępów żadnych nie poczyniłeś, przez lata, rady i komentarze nie mają sensu.

wrzuć coś nowego. i w miarę możliwości, krótszego :)

Nowa Fantastyka