- Opowiadanie: Sharman - Spacer z Diabłem

Spacer z Diabłem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spacer z Diabłem

– Ach Ci Anglicy. Zero szacunku dla kultury, no niewyobrażalne barbarzyństwo. A taki ładny budynek sakralny sobie tu stał. Może by i tysiąc lat przetrwał… – rzucił z ledwie wyczuwalną pogardą w głosie blondyn. Miał na sobie bogato zdobiony pół pancerz a na plecach ogromny miecz. Wyglądał dostojnie, niczym mityczny wojownik.

– Gabrielu… Daruj sobie… nie chwila teraz na szyderstwa… – Powiedział drugi. Ten miał czarne włosy a odziany był w kolczugę. Opierał się na półtoraręcznym brzeszczocie. Mimo skromniejszego ekwipunku prezentował się nie mniej majestatycznie niż Gabriel.

– Tak, tak. Joanna nie żyje. Tak samo jak wielu przed nią i wielu po niej zginie w podczas Misji. Teraz zostanie świętą. O tym przecież wszyscy teraz marzą. Chcą być świętymi. A jej się udało. Powinniśmy się cieszyć, że zostanie wpisana w poczet świętych kościoła Bożego. – Ironia w jego głosie stała się niemal namacalna. – Michale daj już spokój. To tylko…

– Zamilknij wreszcie. Aż dziw, że jesteś tym, kim jesteś i, że zostałeś po naszej stronie. Ona była wyjątkowa. Ona wierzyła, że może czegoś dokonać… Nie kierował nią jedynie poczucie obowiązku… jej siłą była prawdziwa wiara!

Rozpoczęła się kłótnia. Mężczyźni ze słów pełnych gniewu przeszli do krzyków i gróźb. Przeklinali się nawzajem, obrzucali pochlebstwami, których nie powstydziłby się pijany szewc. Nie zauważyli przybycia trzeciego rycerza. Ten nie prezentował już się tak dumnie. Jego pancerz był brudny i powyginany. Płaszcz miał poszarpany i poplamiony krwią. Na ramieniu czerwieniła się źle oparzona rana. Włosy jego były poklejone błotem i krwią. Po policzkach spływały mu łzy. Spostrzegli go dopiero, gdy rzucił im pod nogi wyszczerbiony miecz.

– Zawiodłem.

Po tych słowach padł na ziemię. Jego oczy zalała biel.

– Gadreel! – Wrzasnął Michał i ukląkł obok przybysza.

– No nie wiem jak wytłumaczymy Mu, że to ścierwo nam padło.

– Zawrzyj gębę! – Michał zaryczał. Brzmiało to jak głos tysięcy potępionych dusz. Gabriel wiedział jednak, że to nie był głos potępieńczy. To był Gniew Boży. A właściwie jego preludium.

– Michale… Odpuść… Wybacz…

– Wybaczam Ci po stokroć, czas wracać.

***

 

Stali naprzeciw sobie. Dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów. Mierzyli się wzrokiem. Pierwszy miał na sobie mundurową bluzę marines z Wietnamu, wytarte dżinsy i glany. W reku trzymał katanę, po której ostrzu spływała krew. Drugi ubrany był surdut. Siwe włosy zaplecione były w harcap. Czyli wyglądał jak na wampira przystało. W kościstej dłoni dzierżył rapier.

– Zginiesz tu człowieku. Moi słudzy byli słabi. Młodzi, nie potrafili jeszcze wykorzystać swej siły. Ale ja jestem księciem ciemności! To mauzoleum stanie się twoim grobem.

– Czy wy wszyscy jesteście książętami ciemności? I wszyscy chcecie żebym został pochowany w waszych grobach, co kurwa z wami jest?. Dobra kończmy to, rano idę do pracy.

– Szykuj się na śmierć! – Wrzasnął wampir. Zaczął biec w stronę mężczyzny.

– Aha…

Kiedy krwiopijca był w połowie odległości dzielącej ich od siebie, człowiek w kurtce wyciągnął z kabury pod pachą magnum. Pierwsza srebrna kula odstrzeliła dłoń, w której potwór trzymał rapier. Druga rozerwała mu krtań, trzecia ugodziła krwiopijcę w klatkę piersiową. Po ostatnim strzale wampir runął na ziemię. Gdyby miał jeszcze struny głosowe zapewne darłby się w niebogłosy. Pogromca podszedł do swej ofiary. Spod poły kurtki wyciągnął kołek z okutym grotem.

– Nie przedstawiłem się. Jestem Colin Grabicki. Idź do diabła w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. – Wykonał jeszcze nad nim znak krzyża poczym przebił go kołkiem. Odrąbał głowę, kopnął nią gdzieś kąt w grobowca. Na koniec truchło polał wodą świeconą. Bezgłowe ciało od razu stanęło w płomieniach.

– Kurwa. Ale tego się namnożyło. Jak zaczynałem to był jeden na pół roku, czasem dwa. A w tym tygodniu trzecią noc zarywam. Kto normalny buduje miasto na kilku cmentarzach… I jeszcze zaczynam gadać do siebie. Wspaniale.

I takie właśnie było New Amshill. To metropolia, której fundamenty wrosły się w cmentarzyska Indian, kolonizatorów, kowbojów, plantatorów, przemysłowców, na polu licznych bitew okresu z wojny secesyjnej. Ktoś kiedyś powiedział, że śmierć mieszka właśnie tu.

 

Powoli, stopień po stopniu wspinał się ku wyjściu z krypty. Bolała go głowa. I chyba jeden z nich połamał mu żebro. Naprawdę robi się coraz gorzej. Sześciu wampirów w jednej krypcie. Dwa tygodnie temu liszaja w kanałach. Miesiąc wcześniej nieumarły bezdomny w metrze. Jeszcze trochę i to całe koszmarne gówno wylezie na ulice. Wyszedł na powierzchnię. Zza chmur wyjrzał księżyc rzucając blade światło na cmentarne pomniki. Colin odczytał napis wyryty nad wejściem do krypty. Karol Lingen 1697-1743. Spojrzał na zegarek.

– Czwarta. Pięknie kurwa, pięknie.

Odwrócił się i poszedł w kierunku bramy.

***

– Gadreel… Obudź się… Proszę… – przy jego łóżku siedziała jasnowłosa kobieta. Iście anielskiej urody. Jej głos brzmiał tak kojąco, że mógłby leczyć wszelkie rany i choroby. Gładziła jego pooraną bliznami twarz.

– Wróć do nas… potrzebujemy cię… – W oczach miała łzy.

Michał stał oparty o ścianę. Jego twarz opanował grymas bólu. Nie takiego fizycznego, takiego, który trawi duszę i wypala człowieka od środka. Co chwile zerkał na Gadreela. Ten był blady, śmiertelnie blady. Linie żył wyżynały się spod skóry. Oddech miał rzadki i nie równy.

– Skąd oni tam się wzięli… przecież ani przez chwilę nie dał po sobie znać, kim jest… – słowa popłynęły przez łzy kobiety.

Drzwi otworzyły się. Wszedł przez nie Gabriel z innym mężczyzną.

– Wykończył ich sam. Było ich ośmiu, zlecieli się z całej Europy. – powiedział Gabriel.

– Nawet nie wiecie jak ułatwił nam zadanie. Podziwiam go. Zawsze podziwiałem. Cieszę się, że wrócił do nas. Jest lepszym wojownikiem niż większość z nas, ale koniec czczego gadania. Otrzyma nagrodę za swoje bohaterstwo i oddanie zaraz po przebudzeniu. A teraz wasze zadanie. Znaleźć pozostałą trójkę Khal-nerów, i zadbać o to żeby już nam nie przeszkadzały.

– Mistrzu, nie wydaje Ci się, że to, że wolno mu przebywać w Przedsionku jest dla niego wystarczającą nagrodą?

– Gabriel! Jak możesz! – Wrzasnęła kobieta

– Uspokójcie się! To nie czas i miejsce! – Wtrącił się Michał.

– Gabrielu on cztery dni temu zrobił więcej niż ty przez ostatnie dwa lata. Wiec bądź na tyle miły i zamilcz. – Głos Mistrza był spokojny, a za razem niesamowicie władczy. – Kiedy tylko się obudzi ruszacie. – Mistrz odwrócił się i wyszedł.

 

***

Siódma, zadzwonił budzik. Colin wstał. Ból głowy nie opuścił go przez noc. Czuł się niczym na kacu. Kacu gigancie. Podszedł do lodówki, wyjął z niej piwo, kawałek kiełbasy i musztardę. Z szafki wyciągnął dwie bułki. Położył komponenty na stole i poszedł do łazienki. Kiedy wrócił czuł się parę kilo lżejszy. Spojrzał na swój przyszły posiłek.

– Śniadanie mistrzów… – westchnął.

Przez okno wpadł kot. Grubas. Najbardziej leniwy i opasły kot, jakiego Colinowi udało się w życiu spotkać. I akurat tak się złożyło, że to jego kot. Grubas początkowo wabił się Kabanos, lecz nijak się to miało do jego późniejszych gabarytów. Został więc przechrzczony na Grubasa. To wszystkożerne bydle nie pogardzi nawet tygodniowym skrzydełkiem z kejefsi wyciągniętym spod kanapy. Colin wrócił do lodówki. Wydobył z niej puszkę żarcia dla kota i mleko. Mleko w zasadzie kupował jedynie dla kota, sam za nim nie przepadał, kawy tez nie pił. Dla ścisłości kocie jadło tez kupował tylko ze względu na Grubasa. Wypełnił miskę pożywieniem dla futrzastego monstrum, kot zaczął łapczywie wchłaniać zawartość miski.

– Powiedz mi, na co ja cię trzymam. No?

Kot spojrzał tylko ospale na właściciela.

Colin kolejny raz westchnął. Wziął nóż i zabrał się do jedzenia. Głowa cały czas dawała o sobie znać a żebro starało się ją przekrzyczeć. Może niezłamane, ale na pewno solidnie stłuczone. Otworzył piwo. Pociągnął łyk.

– Jak oni mogą nazywać to piwem.

Pociągnął jeszcze jeden łyk. Głębszy. Kiełbasa, chociaż była polska. Paczka od rodziców z zeszłego tygodnia. Same smakołyki. Dżem, ogórki, kiełbaska, makowiec i szarlotka. Tu w wielkiej Ameryce nic nie smakuje tak jak w Polsce. Ani kiełbasa, ani piwo, ani kobiety. Kiełbasa jak papier, piwo niczym herbata a kobiety… Kobiety… No cóż to lepiej zostawić bez komentarza.

Oderwał się od swoich głęboko filozoficznych przemyślan, kończąc tym samym posiłek. Wstał, wrócił do łazienki. Wziął prysznic, który nieco go orzeźwił poczym ubrał się. Zgarnął papiery z biurka i spakował je do plecaka. Nie pościelił łóżka. Bo i po co. Wziął kluczyki od samochodu i wyszedł. Zanim zamknął drzwi spojrzał jeszcze na Grubasa, który właśnie układał się do snu na poduszce Colina.

– Spróbuj mi się tylko salcesonie jeden zerżnąć na łóżko a będziesz już do końca swojego tłustego życia żarł ze śmietników.

Shelby GT 500 rocznik 67. Jeden z dowodów na to, że Bóg istnieje i kocha ludzi.

Identyczny jak ten z 60 Sekund z Cage'em. Usiadł wygodnie w fotelu kierowcy. Przekręcił kluczyk. Silnik zamruczał. Potęga V8. Ruszył. Niewiarygodne ile przyjemności może sprawić podróż do pracy.

Nie jechał zbyt szybko. Bo, po co. Owszem ten samochód mógł ścigać się z wiatrem i nie zostawać bardzo w tyle. Ale gdyby zależało mu na prędkości to kupiłby sobie jakiś ścigacz czy coś o podobnych osiągach. Muscle Car'y kupuję się po to żeby wszyscy ludzie idący ulica oglądali się za Tobą. W zasadzie to ten sam powód, dla którego chodzi się z najlepsza laską w szkole. Tyle, że mimo wszystko łatwiej o samochód.

Po pół godzinie był na miejscu. Amshill Ammo. Jeden z najpotężniejszych koncernów zajmujących się produkcją borni.

– Cześć Harry. Jak serce? – Przywitał wchodząc ochroniarza.

– Gdyby nie moja stara pewnie było by lepiej. – Zaśmiał się Harry. – A identyfikatora oczywiście pan nie ma?

– A po co?

Ochroniarz z radosnym wyrazem twarzy otworzył bramkę.

Po krótkiej podróży przez korytarz trafił do pokoju numer 12. Pokój projektantów. W zakładowej nomenklaturze – trolownia. Ludzie, którzy tam pracowali projektowali design dla nowopowstających broni oraz konwersji już istniejących modeli, które miały uczynić świat lepszym i bezpieczniejszym. Trolami nazywano ludzi tam pracujących ze względu na to, że nie posiadali oni praktycznie znajomych a ich życie osobiste ograniczało się do pracy i czasu spędzonego przed monitorem komputera. Colin był niejako wyjątkiem od tej reguły. On czas po pracy poświęcał na siedzenie w bibliotece, ćwiczenia i trening. Znajomych w zasadzie też nie posiadał. Miał jednego kumpla, który również pracował w Amshill Ammo, chociaż ostatnimi czasy ich znajomość leżała głównie na gruncie „zawodowym".

Usiadł przy biurku nie witając się z nikim. Nie lubił ich. Wyciągnął z plecaka teczkę z rysunkami technicznymi i włączył tablet.

Nie był rysownikiem z wykształcenia, był nim z zamiłowania. Kiedy jeszcze mieszkał w Polsce, na studiach zaczął rysować komiksy. Zrobił kilka okładek dla polskich wydawnictw fantasy. Pewnego razu wybrał się na targi komiksów do Berlina, gdzie wystawił swoje dzieła, w których szczególna uwagę poświęcił broni, rysując ją z niezwykłą pieczołowitością i dbałością o szczegóły. Tam zaczepiło go dwóch jegomości w garniturach. Zaproponowali mu współprace. Załatwili mu wizę, dali mieszkanie służbowe i godziwe wynagrodzenie. Zrezygnował ze studiów i wyjechał z Polski cztery lata temu.

Teraz żyje sobie w Stanach, za dnia pracując a pod osłoną nocy walcząc ze złem. Było to tak trywialne, że aż nie smaczne. W czasie przerwy obiadowej zszedł do stołówki.

Kiedy wszedł od razu zobaczył znajomą postać na końcu sali. Skompletował swój obiadowy setup i przysiadł się do znajomego, który był czymś niezwykle zainteresowany.

– Kogo tak obcinasz?

– Te nową z biura. Dobra dupa.

Colin spojrzał we skazanym kierunku.

– No… ale nie o twoim niepohamowanym popędzie seksualnym chciałem rozmawiać.

– Nie możliwe…

Colin spojrzał wymownie na przyjaciela.

– Czego potrzebujesz?

– Mocniejszej amunicji. – Colin wypowiedział te słowa z lekką obojętnością grzebiąc widelcem w sałatce.

– Całkiem cie pojebało? Co ja mam ci w te kulki pakować? Uran? Człowieku dum dumy w porównaniu z tym, co masz teraz to pierdnięcie.

– Wymyśl coś. Wiem, że dasz radę.

Marcin był jednym z inżynierów pracujących, w Amshill Ammo. Jego specjalnością było konwertowanie broni i amunicji tak, aby zwiększyć ich niszczycielską siłę. Na boku handlował małymi ilościami broni i prochami. Przełknął kawałek kotleta i powiedział:

– Wpadnij dziś wieczorem. Może coś się znajdzie. A i mam nowe palenie.

– No to świetnie. Bo to, co miałeś ostatnio było do dupy.

Nikt nie jest idealny. Nawet pogromcy sił nieczystych.

Kontynuowali posiłek schodząc na luźniejsze i bardziej przyziemne tematy. Głównym była nowa z biura. Colin skończył pierwszy, pożegnał się. Wracając do trolowni lepiej przyjrzał się nowej pracownicy biura.

O 15: 30 opuścił budynek Amshill Ammo. Od razu po pracy postanowił odwiedzić księdza Theodora, chciał sprawdzić kilka rzeczy. Poznali się trzy lata temu w księgarni. Obaj szukali jakichś pozycji w dziale z voodoo, czarną magią, tarotem i tym podobnymi bzdurami. Colin zapytał o coś, a po krótkiej wymianie poglądów Theodor zaprosił do siebie rysownika, aby udowodnić mu jedną ze swoich tez. W ten sposób Colin stał się stałym bywalcem pokoju bibliotecznego księdza Theodora, było egzorcysty.

Zaparkował samochód i udał się w kierunku drzwi. Zanim zdążył zapukać, te otworzyły się a w progu ukazał się postać niskiego, grubawego księżuli którego krótko przystrzyżona siwizna była poprzestrzelana łysiną. Jego ubiór nie zdradzał przynależności do stanu duchownego.

– Pochwalony.

– Witaj chłopcze. Mam gościa, który nalega na spotkanie z tobą.

– Kto to?

– Wejdź to zobaczysz.

Weszli. W salonie w fotelu siedział młody ksiądz. Ale budowa jego ciała wskazywała raczej na to, że jest komandosem niż pobożnym klechom. Ksiądz wstał.

– Witam. Nazywam się Thomas Blacked. Jestem emisariuszem Watykanu. – Skierował swoje kroki w stronę Colina i wyciągnął ku niemu prawą dłoń.

– Colin Grabicki. Jestem rysownikiem. – Podał mu swoją prawice.

– Niesamowite referencje jak na rysownika… Znajomość podstaw sztuk walki, kurs posługiwania się kataną, regularnie odwiedzana siłownia i strzelnica. Rysowanie nie jest chyba pańskim jedynym zajęciem…

– No… czytam też dużo. Lubię oglądać filmy… i takie tam.

– A nie lubi pan chodzić z bronią po cmentarzach?

– To może ja zrobię herbaty… – powiedział gospodarz i zniknął lekko zmieszany za drzwiami kuchni.

– Wie ksiądz… za małolata chodziłem z kolegami na cmentarze grać w rpega … Czasem brałem ze sobą jakiś miecz czy topór dla podkręcenia klimatu…

– Robi pan teraz z siebie większego idiotę niż ze mnie. W krypcie, której lokatorem był Karol Lingen znaleźliśmy ślady pańskiego DNA. Jak i w kilku innych miejscach.

– Co do tej dziewczyny… Ona sama chciała… namawiała mnie a ja byłem pijany… skąd miałem wiedzieć, że jest nieletnia?

– Skończ te wygłupy. Dobrze wiem, co robisz. Tak jak ty na świecie jest pełno, łowców wampirów, egzorcystów, pogromców demonów. Zdaje wam się, że czynicie świat lepszym zabijając te bestie, ale to nie jest wasza rola. Nie macie stosownego wyszkolenia ani uprawnień! Mówiąc krótko, masz z tym skończyć. Oddać mi broń i cały ekwipunek, którego używałeś do polowań a potem zapomnieć o sprawie.

– A gdzie mogę dostać takie uprawnienia? Kurs można robić korespondencyjnie?

Klecha sobie za dużo pozwala. Colin nie należał do ludzi, którym byle kto może mówić, co ma robić. Nie uważał siebie za szczególnie wybitną jednostkę, jednak najniższego mniemania o sobie też nie miał. – Nie gada z wiejskim guślarzem tylko z profesjonalistą. – Pomyślał Colin. Usiadł wygodnie w fotelu i czekał na odpowiedź księdza.

– Nie drwij sobie! W New Amshill było już kilku takich jak ty. Wszyscy kończyli martwi. Rozumiesz? Martwi!

Frustracja w Colinie wzrosła.

– Grozisz mi?

– A jeśli tak?

Spod pachy Colina wyskoczyło magnum celując prosto w pierś księdza. Parafialny komandos wyciągnął Desert Eagla mierząc w Colina.

– I co teraz chłopcze? Chcesz narobić staremu księdzu bałaganu w życiu i salonie?

Te słowa, wypowiedziane ironicznym tonem rąbnęły Colina w dziesiątkę. Gdzieś na wysokości sumienia. Poczciwy, starszy ksiądz był po dwóch zawałach. Wykończyłby go sam widok dwóch gości mierzących do siebie z broni. W głosie Thomasa wyczuł, że los chorowitego Theodora mu zwisa. Schował rewolwer.

– Grzeczny chłopiec… a teraz porozmawiamy. Siadaj.

Gdy pokonany mentalnie Colin usiadł, tamten schował broń.

– Teraz słuchaj. Po pierwsze nie grożę ci, ja cię ostrzegam. Niektóre z wampirów, demonów czy innych kreatur są poza twoim zasięgiem. Nie masz odpowiedniego zaplecza, nie masz wsparcia, nie masz pojęcia jak się do tego zabrać. Po drugie chcę ci wyjaśnić dla czego z tobą rozmawiam. Watykan na całym świecie tworzy jednostki do walki z przeciwnikiem, o którym większość ludzi nawet nie ma pojęcia. Doświadczenie pokazało, że wyszkolone oddziały komandosów nie nadają się do tej misji. Brak pobudek idealistycznych, ograniczali się tylko do walki. Pranie mózgu też nic nie dawało. Powstał projekt tworzenia drużyn, kilku osobowych grup mających doświadczenie, ludzi, którzy już w tym siedzieli. Na te chwilę, w miejscach szczególnie narażonych na ataki, funkcjonuje już siedem takich oddziałów. Kolejny ma powstać w New Amshill. Poszukujemy osób, które znają teren, miejscowych. Obserwujemy cię od roku i stwierdziliśmy, że radzisz sobie całkiem nieźle.

– Jak mnie znaleźliście? – Rysownik zapytał gorzko memląc w ustach smak odniesionej przed chwilą porażki.

– Poprzez księdza Theodora. Zamówił w Watykanie odpisy kilku manuskryptów, które przydałyby się okultyście lub komuś, kto zajmuje się likwidacją efektów okultyzmów. On nam powiedział o tobie.

– Muszę mu podziękować za dyskrecje… – Gorycz zżerała go od środka.

– Był zmuszony do wyjawienia waszej tajemnicy przez złożone śluby. Daję ci teraz dwa wyjścia. Pierwsze. Idziesz na współprace i walczysz dla nas…

– Albo?

– W razie odmowy nie spodziewałbym się, aby narkoman mógł się doczekać błyskotliwej kariery w przemyśle zbrojeniowym. Czy jakimkolwiek innym.

Colin w myślach układał frazy po brzegi wypełnione bluzgami i scenami, w których matka jego rozmówcy oddawała się nieprzyzwoitym uciechom z bydłem rogatym. „Tomi" mówił jak najbardziej poważnie.

– Mógłby ksiądz poinformować mnie o warunkach współpracy? – Rzucił, starając się osiągnąć jak najbardziej rzeczowy i beznamiętny ton.

– Warunki są bardzo proste. Będziesz robił to, co do tej pory. My damy ci konkretne informacje, broń, pieniądze, immunitet prawny, oczywiście w pewnym zakresie, i wszystko, czego będziesz potrzebował.

– A z mojej strony?. – Nie spodobało mu się, że klecha tak szybko zmienił zdanie.

– Jest jeden warunek.

– O haczyk… No słucham…

– Musi pan utworzyć zespół. Mały oddział do walki z siłami ciemności.

Zapadła chwila milczenia, ciężkiego niczym Airbus.

– Czy mogę się nad tym zastanowić?

Ksiądz wyciągając wizytówkę uśmiechnął się.

– Owszem. Kiedy podejmiesz decyzje zadzwoń.

Po tych słowach ksiądz Thomas wyszedł bez słowa zostawiając Colina z jego wątpliwościami. Wybór, mimo że pozornie prosty dla Colina takim nie był. Jego nocne życie spełniało go, dużo bardziej niż praca w AA. Wreszcie czuł, że robi coś wielkiego. Nie oczekiwał rozgłosu ani sławy. Robił to, bo uważał, że tak trzeba. Spełniał w ten sposób swoje dziecięce marzenia o zostaniu tajemniczym superbohaterem. Dzień, w którym to wszystko się zaczęło pamięta zupełnie jak by to było wczoraj. Wracał z treningu katany późnym wieczorem, już po zmroku. Nie miał wtedy jeszcze samochodu, szedł pieszo. Przechodząc koło jednego z zaułków usłyszał odgłosy szamotaniny a zaraz potem niewyraźne, przepite wołanie o pomoc. Bez namysłu wskoczył do ciemnej uliczki, adrenalina zaczynała w nim wrzeć. Z typowego dla ludzi, egoistycznego punktu widzenia było to, co najmniej nieodpowiedzialne. Jednak Colin parę minut wcześniej wyzbył się typowego dla ludzi postrzegania świata za sprawą niewielkiej dawki THC. Wyciągnął miecz z drewnianej, emaliowanej na czarno pochwy. Chciał tylko wystraszyć napastników, jednak widok obnażonego ostrza nie zrobił na nich zbyt dużego wrażenia. Owszem bezdomnego, którym zajmowali się wcześniej zostawili w spokoju poświęcając całą swoją uwagę przybyszowi. Było ich dwóch. Na oko mieli po dwadzieścia lat. Wyglądali jak fani ostrego, metalowego grania, długie włosy, dżinsowe kurtki obszyte naszywkami, wytarte bojówki i glany. Jednak w ich wyglądzie było coś nieludzkiego. Drapieżne, zwierzęce rysy, sprężyste ruchy, nasuwające na myśl skradającego się do skoku kota. Dziwne obłąkane oczy. Kompozycja ta sugerowała, że są czymś zdrowo naćpani. Jednak było coś jeszcze. Nienaturalnie długie kły, których na próżno można było szukać w podręcznikach od ludzkiej anatomii. Wyglądali jak wampiry. Colin początkowo myślał, że to jakieś głupie gadżety, które można było zakupić w sklepach dla osobników fascynujących się „mrokiem". Jednak, kiedy obaj napastnicy w mgnieniu oka pokonali odległość dzielącą ich od rysownika, Colin nie wiedział już, co ma myśleć. Na razie wsadził ich do szufladki oznaczonej tabliczką „naćpani psychole". Na rozmyślania chłopak nie miał już więcej czasu. Pierwszy z „szatańców" wyskoczył w jego stronę niczym kobra. Cios płazem katany osłabił na chwilę jego zapał, jednak drugi z napastników postanowił przypomnieć o swojej obecności. Zanim Colin zdążył zrobić cokolwiek, złapał go za szyję i podniósł do góry, tak jak by ważył tyle, co butelka piwa. Miecz wypadł mu z ręki. Nieudolnie próbował siłować się z żelaznym uściskiem oplatającym jego gardło. Z odsieczą nadszedł lekko zawiany bezdomny, rąbnął metalowca cegłom w potylice. Tamten pod siłą niespodziewanego ciosu runął na ziemię przytłaczając Colina. Wtedy, krztusząc się, zauważył , że kły są prawdziwe. Wychodziły z dziąseł a długością przewyższały trzykrotnie ludzkie uzębienie w tym miejscu. W ułamku sekundy niesamowite zjawisko przybrało postać normalnego dwudziestolatka. Rysy twarzy wygładziły się a przydługie przybrały normalną długość. Colin wygrzebał się spod ogłuszonego napastnika. Drugi agresor gdzieś zniknął. Nie zastanawiając się zbyt długo rysownik wraz z bezdomnym uciekł z uliczki. Każdy w swoją stronę. Przez długi okres po tym zdarzeniu nie odurzał się alkoholem ani trawką myśląc, że niesamowite zjawiska były tylko halucynacją. Jednak kilka epizodów, które wydarzyły się potem sprawiły, że pogląd Colina na tę kwestię uległ weryfikacji. Efektem tej weryfikacji było to, że znów zaczął palić i pić, oraz to, że od czasu do czasu przemierzał najmroczniejsze miejsca w New Amshill poszukując wampirów, ożywieńców, bestii i innych stworzeń, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał. Podczas tych swoich nocnych przechadzek miał wiele szczęścia. Po pierwsze nie rzadko trafiał na jakieś bydle do ubicia, a po drugie z każdej udało mu się wyjść cało. O jego nocnych eskapadach wiedziały tylko dwie osoby, Marcin, kumpel z osiedla, inżynier bez studiów i emerytowany egzorcysta, ksiądz Theodor. Obaj byli mu niezbędni, Marcin dostarczał broń, a Theodor wiedzę niezbędną do walki z…. no z tym wszystkim. Nie chciał zrezygnować tak samo bardzo jak nie chciał dołączać do czyjejś zabawy. Nie wyobrażał sobie że ktoś mu mówi gdzie ma iść polować, na co i w jakich godzinach. Dołączenie do watykańskiej trzódki w ogóle mu się nie uśmiechało. Bycie psem gończym nigdy go nie interesowało.

Gospodarz wszedł do pokoju niosąc dwie filiżanki na srebrnej tacy.

– A gdzie ksiądz Thomas?

– Wymknął się po angielsku. Ojcze… mam problem.

– Słucham synu…

Colin opowiedział księdzu o zasłyszanych przed chwilą rewelacjach. Ojciec Theo zrobił tym razem wyjątek i pozwolił mu palić w mieszkaniu. Po tym jak rysownik streścił przyjacielską pogawędkę z księdzem Thomasem nie otrzymał żadnej złotej rady. Jedynie uniwersalne i wszystkim katolikom dobrze znane: Módl się i wyczekuj znaku. Wszystko w rękach Boga. Colin był wierzącym z zastrzeżeniami wiec jedynie grzecznie podziękował za rozmowę i herbatę. Pożegnał się i wyszedł. Miał nadzieje, że Marcin mu coś doradzi. Chociaż wydawało się to, co najmniej absurdalne. Najczęściej jego rady ograniczały się do „nabij", „skręć", „chodź, nawalimy się". Nie miał mu tego za złe, jednak od przyjaciela, czasem wymaga się czegoś więcej.

 

Po kilku minutach jazdy zatrzymał się pod jedną z czynszowych szeregówek, jakich w New Amshill pełno. Dom zbudowany był z pomarańczowej cegły klinkierowej. Wyglądał bardzo przytulnie. Marcin mówił, że kobiety uwielbiają takie domy.

Zapukał do drzwi.

– Kto tam?

– Policja kurwa.

Drzwi otworzyły się a w nich stanął kaszlący Marcin.

– Wchodź.

Przechodząc przez przedpokój zajrzał do salonu. Na kanapie siedziała paląca papierosa dziewczyna, nad którą debatowali przy obiedzie.

– Cześć, – powiedziała – jestem Molly.

– Miło mi, Colin.

– Zaraz do ciebie wracam tylko coś załatwimy. – Rzucił Marcin.

– Czekam.

Zeszli do piwnicy. Inżynier podniósł drewnianą klapę w podłodze. Pod nią znajdował się stalowy właz zabezpieczony kodem. Marcin wbił hasło i zeszli na niższy poziom.

– Słuchaj. Mam taki mały prototyp. Odpalę ci za pół ceny jak weźmiesz dwa.

– Dorzuć trzy sztuki i się dogadamy.

– Niech stracę.

Z kieszeni wyciągnął pęk kluczy i otworzył jedną z szuflad w szafie ustawionej pod ścianą. Wyjął z niej walizeczkę i położył na stole.

– Grałeś w Devil May Cry?

– Razem graliśmy. W podstawówce.

Marcin otworzył wieko walizeczki i wyjął z niej dwa pistolety. Jeden czarny drugi srebrny.

– To są Ivory i Ebony. Wierne kopie zrobione na bazie Desrta Mark XIX. Pół automat, magazynek w wersji dwudziesto dwu osobowej. Lufa jest gwintowana w taki sposób, że pociski wyrzuca z prawie dwukrotnie większą siłą. Szczegółami technicznymi nie będę zawracał Ci głowy. Odrzutu prawie nie czuć.

– Imponujące. Amunicja?

– Dum dumki z dużą domieszką srebra, tak jak lubisz. I gratis dwa pudełka „śnieżynek".

– Czego?

– No śnieżynek. Pestki, co przy wejściu w ciało robią kabum i wyrzucają z siebie srebrne opiłki. Będzie skurwysynów bardzo bolało.

– No… postarałeś się. Śnieżynek biorę sześć pudełek. I trzydzieści paczek srebrnych. Ile chcesz?

– Jak dla ciebie będzie półtora koła. No i pakiet pełny po brzegi gratis.

– Dzięki stary, słuchaj widzę, że jesteś trochę zajęty, ale muszę z Tobą pogadać.

– Mordo… błagam cię, nie teraz… widzisz, co się dzieje… podjadę do ciebie za dwie godziny.

– Dobra. Na razie.

Wyszedł z domu Marcina. Po tym jak wsiadł do samochodu wyciągnął fifkę nie omieszkując ogrzać cybucha.

 

Klepło. Tym razem cisnął pedał gazu do samej podłogi. Kiedy się skuł zawsze miał ochotę jechać szybko. Bardzo szybko. W głośnikach leciał Spiderbait z coverem „Ghost Rider'a" co jeszcze bardziej sprzyjało nieprzepisowej prędkości. W pewnym momencie Colinowi zdawało się, że coś rzuca jakiś dziwny cień na maskę samochodu. Powtórzyło się to kilka razy.

– Ale mi się ujebało.

 

Wrócił do pustego mieszkania. Tak wypada napisać, kiedy bohater popada w melancholijny nastrój przepełniony dezaprobatą dla otaczającego go świata. Colinowi jednak daleko było do romantycznego bohatera przepełnionego bólem. On był po prostu wkurwiony.

Zjadł kolacje, po czym zgarnął z półki książkę i położył się na kanapie. Po pół godzinie czytania usnął ciężkim snem sprawiedliwego.

***

Szedł pylistą wiejską drogą. Słońce raziło swoim sierpniowym żarem. Pot lał się z niego strumieniami. Z tyłu, na wysokości bioder ciążyły mu dwa nowe pistolety. W lewej ręce trzymał swoją katanę. Nie wiedział, dokąd zmierza, ale wiedział, że musi iść tą drogą. Po obu jej stronach rosły wierzby, kusząc Colina błogim chłodem cienia. Na niebie przeleciał jakiś ptak rzucając na drogę przelotny cień skrzydeł. Szedł, szedł, szedł, ale końca drogi widać nie było. Chciał usiąść pod jednym z drzew, lecz jakiś tajemniczy głos, wydobywający się z nikąd szepnął mu: „To jedyna droga, która została ci objawiona. Nie opuszczaj jej". Wtedy Colin dostrzegł, że cień żadnego z drzew nie pada na drogę, lecz wszystkich poza jej granicę. Westchnął jedynie i ruszył dalej. Miał nadzieje, że słuchając głosów nie skończy na stosie. Chciało mi się cholernie pić. Ale kroczył dalej, sam nie wiedząc, czemu tak uparcie dąży do celu. Nie wiedział jak długo już idzie. Czas płynął tu w dziwny, powolny sposób niby piach wysypujący się z zaciśniętej pięści. Kiedy już całkiem opadł z sił, usiadł na środku drogi. Odpocznie sobie chwilkę i ruszy dalej. Zamknął powieki. Tylko na chwilę.

Kiedy je otworzył krajobraz zmienił się znacząco. Colin siedział na wzgórzu, u którego stóp rozciągała się ogromna zielona łąka. Ten sielankowy obraz zakłócał szczęk żelaza, głosy rannych i umierających. Na oczach Colina rozgrywała się gigantyczna batalia. Po jednej stronie walczyły postacie w lśniących, srebrzystych pancerzach płytowych, na ich plecach powiewały białe płaszcze. Na tarczach mieli wymalowany symbol Wszechwidzącego Oka na złotawym polu. Ci po drugiej stronie odziani byli w zbroje pokryte korozją, podobnie jak ich tarcze, w których Wszechwidzące Oko pozbawione było źrenicy. Ich płaszcze były czarne. Ścierali się ze sobą, mordując wzajemnie bez pardonu. Bez zmiłowania i litości. Na czele tych pierwszych stał wysoki mężczyzna trzymający w dłoni płonące ostrze. Siekał nieprzyjaciół bez chwili zmęczenia. Nikt nie był w stanie go zatrzymać. Niemiał tarczy. W lewej dłoni trzymał chorągiew, na której wyhaftowane było Oko. Jego płaszcz dziwnie się rozpostarł. I wtedy Colin zrozumiał, że to nie były płaszcze. To były skrzydła. Ogromne anielskie skrzydła. Przymknął oczy.

Kiedy kolejny raz je otworzył stał na ulicy miasta, które wyglądało dość znajomo. To nie było New Amshill. Kiedy tak się zastanawiał gdzie może być podniósł wzrok ku górze. I zobaczył Pałac Kultury i Nauki. Nie taki, jakim go zapamiętał. Budynek cały płonął czarnym ogniem. Nawet Colinowi, który był nogą z fizyki i chemii wydawało się to niemożliwe. Ale jednak się działo. Ten prezent dla Polaków od bratniej Rosji Sowieckiej mimo tego, że stał w płomieniach nie spalał się. Niczym gorejący krzew na pustyni. Chłopak nie wierzył własnym oczom. Wtedy zauważył, że ulice są puste. Nie jeździły nigdzie samochody, brakowało przechodniów, nikt nie żebrał o szluga ani o dwa złote na bułkę, nikt nie wciskał ulotek. Za to ulotki walały się wszędzie. Colin podniósł jedną z nich. Widniały na niej hebrajskie napisy. Nie wiele rozumiejąc z tego, co czyta schował ją do kieszeni kurtki. Zamknął oczy.

 

***

 

I wtedy się obudził. Leżał na kanapie we własnym domu. Pot przykleił t-shirt to jego pleców.

Poszedł do łazienki, wziął prysznic. Przebrał się i włączył telewizor. Nie leciało nic, co mogło go w jakikolwiek sposób zainteresować. Spojrzał na zegarek. Marcin powinien być godzinę temu. Trudno. Na parapet wskoczył Grubas. Colin wpuścił go i nasypał kociej karmy do miski. Wyciągnął paczkę papierosów. Obrócił jednego miedzy palcami a kamień w zapalniczce zaiskrzył. Kłęby dymu zaczęły wić się po kuchni. – Dobra. Poustawiajmy sobie teraz to wszystko w głowie. – Pomyślał – Przychodzi do mnie ksiądz-komandos i rzuca mi ultimatum. I jeszcze wyjeżdża ze szczegółowymi referencjami. I o ile strzelnica, siłowania i katana są zbieżne z prawdą to krav maga i muay tai już mniej. – Zakończył kursy, ale tylko od strony teoretycznej. Chodził na treningi żeby poznać ciosy, pozycje i tą całą wizualną stronę żeby nadać swoim komiksom bardziej realistyczny wygląd. Walczyć w sumie nie potrafił. Dać w mordę czy kopnąć tak żeby bolało umiał, ale dobrze wiedział, że każdy uliczny chuligan sprałby go tak żeby rodzona matka miała by problemy z identyfikacją. Przeczuwał, że wpisywanie tego w cv kiedyś się na nim odbije. – I proszę. Watykan, kurwa Watykan ma mnie za połączenie Bruca Lee z Tomem Clancy i Baldem. Wybornie. Musiał odreagować. – Założył glany, przypiął kabury do paska. Wychodząc z domu zarzucił na siebie kurtkę marines i wziął miecz. Chwile później jechał Shelby przez puste ulice New Amshill.

 

W New Amshill metro nigdy nie powstało. Zbudowano dwie stacje, jednak nigdy ich nie uruchomiono. Wielu ludzi zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach podczas budowy. Ci bardziej zabobonni twierdzili, że to przedsięwzięcie jest przeklęte gdyż linia metra przechodziła przez cmentarzyska Indian. I suma summarum mieli rację. To, co zbudowano zamknięto. Jednak nie na tyle szczelnie, aby stacje, tunel miedzy nimi i boczne korytarze nie mogły się stać siedliskiem bezdomnych, narkomanów i dzieciaków na gigancie. Metro stało się wylęgarnią bestii, na które Colin polował. I właśnie w celu polowania tam się udawał. Może coś trafi, może nie.

 

Zaparkował samochód w podwórzu jednej z pobliskich kamienic. Miecz, owinięty w arafatkę trzymał w ręku. Minął tabliczki informujące o zakazie wstępu. Zignorował również żółtą taśmę policyjną. Schodził powoli chłonąc całym sobą aurę tego miejsca. Rzeczą, która najbardziej go w nim intrygowała było to, że wszystkie główne arterie metra są oświetlone. Całe mnóstwo publicznych pieniędzy marnuje się oświetlając to bezużyteczne lokum. Jednak mimo ciągłego zaskoczenia tym faktem Colinowi wcale to nie przeszkadzało. Schody skończyły się. Przeskoczył bramkę i ruszył do boju.

 

Trzy godziny później siedział już w skórzanym fotelu swojego samochodu. Pusto. Ani jednej kreatury. Nic. Jeden menel w akcje desperacji próbował zastraszyć go potłuczona butelką jednak po ujrzeniu miecza zrezygnował. Colin z każdą chwilą był bardziej rozdrażniony. Zatrzymał się przy sklepie całodobowym. Stojąc w kolejce grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Wtedy namacał w kieszeni kurtki jakiś papier. Wyjął go, a kiedy na niego spojrzał mało nie przewrócił się z wrażenia. W ręku trzymał ulotkę ze swojego snu. Kawałek papieru zapisany po hebrajsku. Wyszedł ze sklepu blady jak ściana. Potrącając przy tym mężczyznę mijanego w drzwiach. Wyciągnął komórkę, na liście kontaktów wybrał numer Marcina. Telefon nie odpowiadał. Colin nagrał się na sekretarkę, w kilku krótkich i prostych w odbiorze słowach kazał kumplowi jak najszybciej przyjechać do siebie. Zanim ruszył, siedział chwilę w samochodzie próbując zebrać myśli. W pewnej chwili zaczął gorączkowo przeszukiwać samochód. Gdy znalazł to, czego szukał ponownie wyjął telefon.

– Z tej strony Colin Grabicki. Rozmawiam z księdzem Thomasem?

– Witaj. Skoro dzwonisz znaczy, że podjąłeś już decyzje, tak?

– Zgadza się. Kiedy możemy się spotkać w celu dogadania szczegółów?

– Niebawem.

Ksiądz niespodziewanie się rozłączył. Kiedy Colin próbował jeszcze raz się z nim połączyć, jednak numer był nieaktywny.

Odpalił samochód i ruszył do domu targany niespokojnymi myślami.

 

Kiedy wrócił do domu, od razu rozebrał się i położył do łóżka. Przez pewien czas miotał się w pościeli lecz niedługo usnął. Następnego ranka obudziło go piokanie budzika. Wstał i wykonał te wszystkie czynności które wykonują rano ludzie czynu. Przeciągnął się, wylał, odbył posiedzenie rady toaletowej, zjadł śniadanie, zapalił szluga, następnie wbicie, wykąpał się, ogolił i udał do pracy.

Marcin tego dnia miał prace testowe w terenie. Colin odsiedział swoje osiem godzin i ruszył do domu po drodze robiąc zakupy.

 

Drzwi były lekko uchylone.

– Co jest kur…

Wyciągnął magnum i zmienił naboje na jak zwykł mówić „bardziej ludzkie". Otworzył je bardzo powoli, cały czas mierząc do wnętrza mieszkania. Przestąpił próg nie zapalając światła. Powoli krok za krokiem lustrował przedpokój bronią. Przy drzwiach do salonu oparł się od ścianę. Światło w pokoju zabłysło niespodziewanie, lekko porażając gospodarza.

– Możesz wejść bez wymachiwania gnatem. Ani to grzeczne ani sensowne. – Ktoś zachęcił do wejścia.

– Co jest do cholery?

– Panie Grabicki proszę się nie wygłupiać tylko wejść… Do własnego salonu chyba nie musimy pana zapraszać – Powiedział inny, tym razem znajomy głos.

Colin przywykł już do światła wiec postanowił przestąpić próg salonu. Stanął w drzwiach mierząc do nieproszonych gości. Było ich trzech. Jednym z nich był niedawno poznany klecha. Dwaj pozostali stanowili dla Colina zagadkę. Obaj wysocy, zbudowani jak bokserzy wagi ciężkiej, dumni, majestatyczni, ubrani w czarne długie płaszcze. Jednak jeden wyglądał tak jak by nosił na sobie grzechy całego świata. Jego twarz przepełniał grymas cierpienia, potępienia. Oblicze drugiego było przepełnione radością.

– Witamy panie Grabicki. Jak ksiądz Tomasz nam powiedział przystał pan na naszą propozycje i warunki. Więc może wszystko teraz panu wyjaśnimy. Jestem Michał zwany również Michaelem. To Gaadrel. Księdza Tomasza już pan zna.

– Ja się chyba nie musze przedstawiać – rzucił sarkastycznym tonem w stronę nieproszonych gości.

Zaczął się opanowywać. W głowie zaczęły mu się rodzić pytania. Kto to jest? Skąd się wzięli? Czego od niego chcą?

– Kim wy kurwa jesteście? Skąd się tu kurwa wzięliście? Czego kurwa chcecie? – Colin był jednym z ludzi typu, „co w głowie to na języku". A to, że się uspokoił znaczyło tyle o ile, że jak któryś z nich by się gwałtownie poruszył to nie otrzymałby dubletu z magnum.

– Proszę się uspokoić… porozmawiamy spokojnie… bez broni… Weszliśmy drzwiami. Na pozostałe pytania zaraz odpowiem.

Słowa Michała sprawiły, że Magnum od razu wylądowała w kaburze.

– Niech pan teraz słucha. Przystał pan na naszą propozycje. A takie przedsięwzięcie niesie za sobą wysoki stopień zagrożenia życia, za czym idzie że wymaga ono szczególnych środków ostrożności. Potrzebuje pan wyjątkowego stróża… Bo pański anioł stróż nie jest na tyle… że tak powiem kompetentny…

– Jak to mój anioł stróż….

– Ale proszę słuchać – Colin nie potrafił się postawić nieznajomemu. Co się ze mną dzieje? – Myślał. – Podjął się pan walki z siłami nieczystymi… z plugawością, która pełza po tym świecie… Wypowiedział pan walkę samemu szatanowi… Wiem, że w tej chwili może to brzmieć dla pana, co najmniej niedorzecznie…, ale proszę mi zaufać… Ja nie mogę kłamać…

– To, kim ty jesteś? – Przecież każdy może kłamać..

Pokój wypełniła światłość, która emanowała z Michała. Czas jakby zatrzymał się w miejscu.

– Jam jest Michał Archanioł, Książę Aniołów, Chorąży Niebieski, Tan, Który Strącił Diabła Do Piekielnej Otchłani!

Colin wybałuszył oczy i otworzył usta. To, co się działo nie mieściło mi się w głowie.

– Ty zostaniesz moim aniołem stróżem? – Zapytał niczym naiwne dziecko.

– Nie… Jest tu ktoś o wiele bardziej odpowiedni na to miejsce. Gadreel nim zostanie. Znaczy… nie będzie twoim aniołem stróżem… będzie twoim…

– Ja mówię na to diabeł stróż. Aniołem to ja nie jestem już od dłuższego czasu. – Rzucił do tej pory milczący Gadreel.

Po tych słowach Michał położył prawą dłoń na twarzy Colina tak, że środkowy i serdeczny palec spoczywały na jego oczach. Zaczął mruczeć jakąś inkantację. Po chwili Colin stracił przytomność.

 

***

 

– Gdzie ja jestem? – Zapytał.

– Szczerze powiedziawszy nigdzie. – Powiedział kojącym głosem Michał.

Miejsce w którym się znajdowali było białą pustką. Nie było widać jej początku ani końca. Wszechobecna biel przytłaczała i sprawiała wrażenie więzienia z którego nie ma wyjścia. Byli tam we trzech. Colin, Michał i Gadreel. Michał trzymał w dłoni opasłą księgę oprawioną skórą ze złotymi okuciami. Gadreel dzierżył długi, jednoręczny miecz.

– Oto przebudzenie twoje, łowco Boży, mścicielu Pański, synu miecza, pogromco zła, rycerzu Niebieski. Przebudź się, synu Adama, człowieku który Widzisz. Oto dzień twoich nowych narodzin. Przyjąłeś przeklęte błogosławieństwo. Poddaj się woli Pana Twego Jedynego a Ojca Twego w którym otrzymałeś życie i duszę nieśmiertelną. Niech Duch i wszystkie zastępy aniołów strzegą cie i prowadzą po drodze na którą żaden cień wstąpić nie może a jedynie nieskazitelna światłość Boga może istnieć. Amen.

Kiedy Michał zakończył inkantacje Gadreel mieczem przeciął sobie wewnętrzną część prawej dłoni, poczym podał miecz Colinowi. Ten bez wahania przeciął skórę na swojej prawicy, poczym podał dłoń upadłemu aniołowi. Nie miał pojęcia skąd wie co robić.

– Tak oto otrzymałeś od Pana nowego opiekuna. Dusze wasze połączone będą aż polegnie jeden z was, lub gdy wasz trud okaże się zwycięstwem – kontynuował Michał – Niech Oko naszego pana strzeże was i prowadzi aż do kresu waszej drogi. Amen.

– A teraz Przebudź się chłopcze. – Powiedział głos który zdawał się dochodzić z każdego milimetra tej nieprzebranej bieli. I wtedy biel zniknęła.

 

Obudził się po południu następnego dnia. Przy jego łóżku siedział Gadreel.

– Długo spałeś. Ale chyba najlepiej zniosłeś Przebudzenie ze wszystkich, którzy go doświadczyli.

– A jak to zwykle wygląda?

– No najczęściej ludzie wymiotowali krwią, dostawali gorączki, ślepli na pewien czas, popadali w szaleństwo. No różne nieprzyjemne rzeczy. A ty tylko długo spałeś.

– No to miałem dużo szczęścia.

Colin, kiedy się obudził wiedział o rzeczach i faktach nigdy by się nigdy nie spodziewał. Świat ogarnia Ciemność. Wszystkie złe duchy budzą się ze snu, który dwa tysiące lat wcześniej zafundował im Chrystus pokonując Szatana w piekle. Gadreel przyłączył się do buntu wznieconego przez Szatana u zarania dziejów i stał się upadłym aniołem, demonem. Jednak, kiedy zobaczył jak Syn Boży umiera na krzyżu, zrozumiał, że stanął po niewłaściwej stronie. Od tamtej pory stara się odpokutować swoją winę pomagając ludziom w walce z siłami piekielnymi. Walczył u boku Joanny d'Arc, wspierał templariuszy, był przy królu Ryszardzie podczas jego krucjaty, strzegł w przeszłości wielu takich jak Colin. Ale jego wina nie poszła jak dotąd w zapomnienie. Michał podjął się prowadzenia upadłego anioła po drodze odkupienia. Tyle w wielkim i ogólnym skrócie. Dodatkowo warto wspomnieć, że Watykan siedzi w tym po uszy od połowy XVII wieku. Podniósł prawą dłoń na wysokość twarzy. Po jej wewnętrznej części przebiegała pozioma blizna.

– Zabiją mnie w pracy.

– Nie musisz się tym martwić. Tom się tym zajął. Wczoraj poślizgnąłeś się na schodach i wylądowałeś w szpitalu. Masz dwa tygodnie zwolnienia.

– No… to sobie wreszcie odpocznę…

– Nie koniecznie, przez te dwa tygodnie będziemy bardzo ciężko pracować. Musisz nauczyć się korzystać z Darów. I oswoić się z tym, że będziesz bardzo mało spał. Teraz wstawaj, ogarnij się. Przejdziemy się.

– Dokąd?

– Nie wiem jeszcze.

 

Bardzo dziwne było to wszystko… szedł główną ulica New Amshill rozmawiając z upadłym aniołem…

– No poza tym, że teraz twój organizm dużo szybciej się regeneruje i odpoczywa jest też niezwykle wytrzymały. Jeden z moich podopiecznych ubzdurał sobie, że ta wytrzymałość oznacza, że jest kuloodporny… Jakiś rewolwerowiec bardzo szybko wyprowadził go z tego błędu.

– Jak mam rozumieć tę moją niezwykłą wytrzymałość?

– Na przykład kula w serce czy mózg zabije cie jak każdego innego. Ale postrzał w ramię czy nogę jedynie cie osłabi. Rany cięte nie będą ciekły krwią jak woda z rynny podczas deszczu tylko delikatnie się sączyć i od razu goić. Jesteś też odporny na większość chorób.

– Miło.

– Również atuty bojowe wzrosły. Jesteś szybszy, silniejszy, zręczniejszy. Potrafisz wyczuć niebezpieczeństwo. No i masz szósty zmysł, który wykrywa Potępionych każdej maści.

Colin rozmawiał z Gadreelem jak ze starym znajomym. – Ale musieli mi wyprać mózg. – Cała ta sytuacja wydawała mu się oczywista i naturalna. Michał Archanioł włamał mu się do mieszkania i zlecił misję ratowania świata przed falą zła, zostawiając mu przy tym diabła do ochrony. Dzień jak każdy inny.

Kiedy mijali kiosk zatrzymał się.

– Poczekaj. – Powiedział do nawróconego diabła.

– Weź mi Marlboro czerwone.

To już nie okazało się takie naturalne i wprawiło Colina w lekki szok. Spełnił prośbę swojego stróża.

Chwilę później usiedli w pobliskim parku i zapalili.

– Twoje umiejętności strzeleckie też wzrosły. I To bardzo. Strzelasz bardzo dobrze ale teraz to będzie prawdziwe mistrzostwo

– Coraz bardziej mi się to wszystko podoba.

– To dobrze. To bardzo dobrze.

– Gdzie mieszkasz? – Zapytał Colin w sumie nie wiedząc, czemu.

– U ciebie. Na razie. Aż dostaniemy jakąś kwaterę. Wiesz, taką operacyjną.

Kolejny szok. Właśnie potępiony anioł wprosił mu się na kwadrat na czas nieokreślony.

– Niezmiernie się cieszę…

– Widzę. – Uśmiechnął się Gadreel. – Masz jakieś pytania?

Colin miał w głowie setki pytań kłębiły mu się pod czaszką i wciskając się w kolejkę do bycia zadane pierwszym. Colin jednak zaczął od tych najgłupszych.

– Gdzie jest Arka Przymierza?

– Jak bym ci powiedział to byś nie uwierzył.

– Święty Graal?

– Wmurowany w ścianę Bazyliki świętego Piotra. Tam nikt go nie będzie szukał.

– Całun Turyński jest prawdziwy?

– Relikwie mają to do siebie, że im ludzie bardziej wierzą w ich prawdziwość tym są prawdziwsze.

– To jest prawdziwy czy nie?

– Uparty jesteś. Tak.

– Elvis żyje?

– Nie.

– Hitler naprawdę został rolnikiem po wojnie?

– No w sumie to tak.

– Bursztynowa komnata?

– A masz zamiar chwalić się tą wiedzą?

– A ktoś mi uwierzy?

– Ta nowa w Petersburgu jest w większości zrobiona z tego, co było w starej. Możesz zacząć zadawać pytania dotyczące naszej misji?

– Aaaa tak, ile jest osób w tej naszej ekipie? – Rzucił pierwsze lepsze pytanie, które przyszło mu do głowy.

– Na razie my dwaj i Tom, ale przydałoby się jeszcze kogoś zwerbować.

– Mam kandydata. Wracamy do mnie.

Wyrzucili niedopałki. Godzinę później siedzieli w Shelby. Celem był dom Marcina.

 

Zapukali do drzwi. Po chwili stanęły otworem.

– Colin sory… nie dałem rady a rano musiałem jechać w teren…

– Właź do środka. Musimy pogadać.

Gadreel się tylko uśmiechnął.

Marcinowi ciężko było zaakceptować to, co Colin i Gadreel mu przedstawili. Musiał to wszystko zdrowo przepalić. Wypalił całą swoją paczkę papierosów i prawie całą Colina. Do tego skręcił dwa solidne blanty, które pochłonął praktycznie sam. Ale w końcu przyjął to wszystko i zgodził się dołączyć to oddziału pogromców ciemności. W pewnym momencie tak się wkręcił w całą akcje, że zaczął opowiadać jak to on będzie mordował wampiry, demony, bestie i inne plugastwa. Była tego całkiem niezły ubaw, bo Marcin wymachiwał łapami jak debil i biegał po mieszkaniu ze swoim kałachem. Naćpany czubek.

 

***

Komnata była ciemna i zimna. Jedynym źródłem światła był tlący się kominku żar. Oprócz paleniska w pomieszczeniu znajdowało się biurko, łóżko i ogromny fotel odwrócony w stronę paleniska. Drzwi otworzyły się i weszła przez nie postać skrywająca twarz pod szerokim kapturem.

– Panie, on znów jest wśród ludzi. Czy zaczynamy? – Powiedział zakapturzony stojąc za fotelem. Miał zimny, metaliczny głos.

– Tak… Wypuść ich. I każ Mefistowi rozpocząć rytuał. – Głos, który wypłynął z ust mężczyzny siedzącego na fotelu był przepełniony okrucieństwem. I żądzą zemsty, mimo to niezwykle opanowany. Nikt nigdy nie znieważył tak Księcia Ciemności. I nikt nigdy nie cierpiał tak jak będzie cierpiał Gadreel.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

- Ach Ci Anglicy. Zero szacunku dla kultury, no niewyobrażalne barbarzyństwo. A taki ładny budynek sakralny sobie tu stał. Może by i tysiąc lat przetrwał... - rzucił z ledwie wyczuwalną pogardą w głosie blondyn. Miał na sobie bogato zdobiony pół pancerz a na plecach ogromny miecz. Wyglądał dostojnie, niczym mityczny wojownik.
Interpunkcja losowa. Najpierw beszta Anglików na czym świat stoi, a potem Autor mówi mi, że zrobił to z ledwie wyczuwalną pogardą w głosie? O rly? Niekonsekwencja.  
 
półtoraręcznym brzeszczocie. 
czyli opierał się na ostrzu, które trzyma się w jednej i połowie dłoni? Fakir, czy masochista?  
Mimo skromniejszego ekwipunku prezentował się nie mniej majestatycznie niż Gabriel. 
Tak po prostu. To zdanie razi takim absurdem, że nawet wstyd tłumaczyć czemu. Nieźle- parę zdań i sadzisz frazesy jak rolnik ogórki. 
- Tak, tak. Joanna nie żyje. Tak samo jak wielu przed nią i wielu po niej zginie w podczas Misji. Teraz zostanie świętą. O tym przecież wszyscy teraz marzą. Chcą być świętymi. A jej się udało. Powinniśmy się cieszyć, że zostanie wpisana w poczet świętych kościoła Bożego. - Ironia w jego głosie stała się niemal namacalna 
 
Misja z dużej litery, tajemniczo. Świętą, świętymi, świętych i w dodatku znowu coś co wibruje w głosie. Styl siada, płacze i błaga o litość. 
  Nie kierował nią jedynie poczucie obowiązku... jej siłą była prawdziwa wiara!
Na dodatek zaimkoza... 
  Przeklinali się nawzajem, obrzucali pochlebstwami, których nie powstydziłby się pijany szewc.
CO ROBILI?! W tym miejscu, ledwie na początku tekstu jestem przekonany, że Autor nie wie o czym pisze, nie wie jakich słów używa oraz że reszta będzie tak siemiężna, ciężka i niezrozumiała, jak te kilka zdań. Zaledwie to początek i tym gorzej dla Ciebie, Autorze. 
Nie zauważyli przybycia trzeciego rycerza. Ten nie prezentował już się tak dumnie.
 
A co mnie to obchodzi? Po co mi taka wiedza, kto preznentowął się dumnie, kto mniej? W dodatku znowu. Ok, rozumiem, charakterystyka postaci, ale w Twoim wykonaniu, Autorze, jest ona monotonna, nie mająca żadnego znaczenia, monotematyczna i brzmi jak notka z dzienniczka. 
 - Zawrzyj gębę! - Michał zaryczał. Bo nie był to krzyk. Brzmiało to jak głos tysięcy potępionych dusz. Gabriel wiedział jednak, że to nie był głos potępieńczy. To był Gniew Boży. A właściwie jego preludium.
A ten fragment ocieka głupotą. Inaczej się tego nazwać nie da. 
Dalej nie czytam. Lepiej nie będzie, może być tylko gorzej. Autor nie wie o czym pisze, nie umie tworzyć poprawnych zmian, opisy są monotemtyczne i ciężkie, używa słów w niezrozumiałych konfiguracjach, a wszystko to ulatuje w oparach tandety. 
Autorze, więcej czytaj.  

Po pierwsze, ocena czegokolwiek bez zapoznania się z całością jest przejawem niekompetencji. I to strasznej.
W tej ocenie znalazło się kilka konstruktywnych uwag i za to dziękuję, jednak całość jest dla mnie najzwyklejszym hejtem. Nie czytałeś uważnie i nie szukałeś sensu tego co napisałem. Przyjmowałeś mój tekst tak jak jest napisany, bez zastanowienia, a wydanie konstruktywnej krytyki wymaga tych rzeczy bez których Ty się obszedłeś.

Zapoznałem się z początkiem. Wiem, że nie będzie lepiej- nie rozumiesz słów, których używasz, są powtórzenia, błędy interpunkcyjne, brak logiki, niewiarygodność postaci, błędy strukturalne, które przechodzą w absurdy, a to dopiero początek. Nagromadzenie błędów wszelkiej maści jest druzgoczące. Tak, jak napisałem- dalej nie może być lepiej, skoro już pierwszy akapit jest zwyczajnie fatalny. Reszty nie przeczytałem, jedynie przejrzałem i tam, gdzie padł mój wzrok nie było lepiej.
Przyjmowałeś mój tekst tak jak jest napisany 
No cóż Sherlocku... Wybacz, że nie poznałem się na Twoim geniuszu. Być może ktoś inny wyczyta bestseller między wierszami. Dla mnie powinieneś przestać stawać okoniem, powtórzyć zasady gramatyki i interpunkcji, zapoznać się ze słownikiem i przede wszystkim dużo czytać, ponieważ błędy, które popełniasz wynikają bardzo często ze zwykłego braku wiedzy, czy nazywając to bardziej metaforycznie ,,obycia literackiego".  
Nie mam nic więcej do dodania, Autorze.  

Ok. Od początku. Jakich słów nie rozumiem? Czemu brak logiki? Co do interpunkcji, budowy zdań czy prowadzenia narracji chętnie dowiem się, co robię nie tak, to moje pierwsze opowiadanie, uczę się.

Wydaję mi się, że postaci na temat, których napisałem po jednym zdaniu mogą być niewiarygodne. Fragment, z którym się zapoznałeś jest swego rodzaju wstępem, przedmową. Jeśli byś znalazł chwilę, przejrzyj całość. Opowiadanie umieściłem tu w celu zapoznania się z opiniami osób wykraczających poza krąg moich znajomych. Jestem wdzięczny za każdą opinie, o ile jest dobrze uzasadniona. Zależy mi również na ocenie samej historii a nie jedynie „warsztatu”.

BTW brzeszczot to jedno z potocznych określeń miecza, bardzo często wykorzystywane w literaturze, a owy brzeszczot był PÓŁTORA a nie pół ręczny:)

Przepraszam. Ostatni post wynikł z mojego niedoczytania.

"Ach Ci Anglicy" - "ci" z małej litery. To nie list.
"Opierał się na półtoraręcznym brzeszczocie" - brzeszczot to sama klinga.
"Nie kierownią jedynie poczucie" - literówka
"obrzucali pochlebstwami, których nie powstydziłby się pijany szewc" - chyba obelgami się obrzucali. Pochlebstwo to komplement, Autorze.
"W reku trzymał katanę" - literówka.
"- Zginiesz tu(,) człowieku." - wszędzie w dialogach, gdy postać zwrqaca się do kogoś w tym miejscu powinien być przecinek. W ogóle źle zapisujesz dialogi.
"Kiedy krwiopijca był w połowie odległości dzielącej ich od siebie, człowiek w kurtce wyciągnął z kabury pod pachą magnum. " - rozumiem, że zrobił to i później strzelał z magnum, w drugiej ręce wciąż trzymając katanę?
"znak krzyża poczym przebił go kołkiem" - po czym
"Odrąbał głowę, kopnął nią gdzieś kąt w grobowca" - kopnął ją. W obecnej postaci to brzmi jakby kopnął używając głowy, a nie nogi.
"I chyba jeden z nich połamał mu żebro. Naprawdę robi się coraz gorzej. Sześciu wampirów w jednej krypcie." - "z nich" to znaczy kto? Ze zdania to nie wynika. W drugim zdaniu nie wiadomo z jakiego powodu nagle czas teraźniejszy. W trzecim powinno być: "sześć wampirów".
"Dwa tygodnie temu liszaja w kanałach. Miesiąc wcześniej nieumarły bezdomny w metrze." - liszaj to schorzenie skóry. Pewnie chodziło ci o licza. W drugim zdaniu zły szyk.
"Z szafki wyciągnął dwie bułki. Położył komponenty na stole i poszedł do łazienki. Kiedy wrócił czuł się parę kilo lżejszy. Spojrzał na swój przyszły posiłek." - ten fragment to niestety grafomania.

Więcej błędów nie wyliczam, bo więcej ich niż kartofli w polu. Czytałeś ten tekst w ogóle przed jego umieszczeniem na stronie? Niedbalstwo aż bije po oczach. Mówię o przecinkach, ortografach, powtórzeniach i nadużywanych wielokropkach.
Styl jest strasznie toporny, przez co ciężko się skupić na samej historii. Pojawiają się wprawdzie względnie znośne momenty, ale rzadko. Dialogi sztuczne. Liczne nawiązania do popkultury mnie osobiście irytowały, nic nie wnoszą.

A sama historia... No cóż, zupełnie mi się nie podobała. Mam wrażenie, jakbym obejrzał odcinek pilotażowy jakiegoś taniego serialu trzeciej kategorii. Nie dość, że wieje nudą, to jeszcze nie ma w tym nic oryginalnego. Przez trzynaście stron nie dzieje się praktycznie nic poza przedstawieniem postaci i wprowadzeniem pt. "Jak bohater uzyskał swoje moce, dzięki którym uratuje świat" - ciąg dalszy w kolejnych odcinkach (uchowaj Boże!)
Niestety sztampa.
Wiele pracy przed Tobą.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka